<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bezimienna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk Drukiem Piotra Laskauera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

— Zbrodniarz uszedł bezkarnie... — rzekł z westchnieniem nieznajomy.
— Na sąd Boży — dokończyła Ksawerowa. — My na kilka miesięcy przed wypadkiem tym uważaliśmy w Swobodzie wielką zmianę... Dawniej wesół, miły, spokojny, można powiedzieć szczęśliwy, nagle zmizerniał, pobladł, stał się zamyślonym... na najmniejszy szelest drgał, jakby się czegoś obawiał... Godzinami bawiąc się po dawnemu z Helusią, którą lubił tak bardzo, słowa nie wymówił, patrzał tylko, uśmiechał się boleśnie, znać było, że go troska jakaś przygniatała... widziałam czasem łzy w jego oczach, ale się ukrywał z niemi.
Gdym go łapała na tych zadumaniach tęsknych, zapierał mi się, przysięgał, że mu nic nie jest, i poczynał żartować, śmiać się, ale mu to nie szło, najczęściej potem uciekał.
Zdziwiłam się też mocno, gdy jednego dnia przyniósł Helusi swoją sylwetkę i dwa te medaliony, które prosił, żebyśmy przechowali... Jeśli się o nie upomnę — powiedział — to mi je oddacie, a nie, to niech u Heli zostaną, będzie mieć pamiątkę po mnie.
Drugi medalion, jak pan widzisz, wyobraża kobietę, profil piękny, ubiór wielkiej pani... ale z tego cienia kto się czego domyśli. Ja naówczas ośmieliłam się go zapytać, ktoby to był taki? — odpowiedział mi żywo:
— To — moja siostra...
Zapomniał, że wprzód jakoś, gdym go o rodzeństwo pytała, mówił mi wyraźnie, iż go nie miał, że był jedynakiem i sierotą.
— Moja siostra — powtórzył mi po chwili — dobra, kochana siostra, która mnie jedna w życiu kochała... Alem ją utracił...
Później dostrzegłam dopiero na drugiej stronie medalionu zbladłem pismem, nieczytelnie, kobiecą ręką nakreślone po francusku:
A mon ami Venceslas — Louise.
— Ten drugi medalion — mówiła Ksawerowa — pokazując przy świecy gościowi, który pilnie oba rozpatrywał — ten drugi ma tylko z włosów cyfrę, w której zdaje się tylko L widocznem... ale resztę chyba nikt nie wyczyta, bo to krętanina umyślnie poplątana. Z herbu też jabym nie mogła poznać czyj, bo się na tem nie znam...
Gość wpatrywał się długo, potem, milcząc, oboje na stole położył.
Uderzyło go to, że jakimś trafem profil kobiecego medalionu do pięknych rysów Heli miał podobieństwo.
Herb był znany, ale do każdego z nich tyle się u nas rodzin zalicza, że odgadnąć było trudno, której on mógł służyć.
Gość, zadumany, milczący, spostrzeżeń swych nie udzielając kobietom, usiadł jakby wspomnieniem przyjaciela przybity.
— Wieleście panie straciły ze śmiercią takiego człowieka — rzekł po chwili — który kochać umiał... a był tak wylanym, do kogo się przywiązał.
— O mój dobry panie — odezwała się starsza — Bóg wie, jak się to stało, ale śmierć jego była jakby przepowiednią i początkiem wszystkich nieszczęść naszych — od niej się one zaczęły.
W pół roku jakoś po zabiciu Swobody dowiedzieliśmy się z przestrachem, iż lekarz, który nam Helusię powierzył, człowiek już stary, umarł nagle, apopleksyą tknięty. Mąż pobiegł się dowiadywać, czy jakiego legatu dla dziecka, lub rozporządzenia tyczącego się go nie było, ale ani w testamencie, ani w papierach nie znalazło się nic.
Czekaliśmy rok, półtora, dwa, nikt się już do dziecka ani z opłatą, ani z wiadomością żadną od familii nie zgłosił...
O to nam nie szło zresztą, bo bym była Helusi nie oddała, ale nam coraz jakoś gorzej się wiodło. Mnie Bóg dał Julkę, drugie dziecię, dla którego ona była siostrą, piastunką, nauczycielką — wszystkiem. Dom znowu nam poweselał na krótko, ale jak to szczęście nie trwa na świecie, mąż znowu chorzeć mi zaczął...
Doktorowie radzili, lekami go zlewali, ale jakby śmierć połknął, schnął biedak coraz bardziej, nic go wyratować nie mogło, zmarł, zostawiając nas troje na łasce Boga, prawie bez grosza, bez przyjaciół i rodziny... sieroty...
Z pomocą poczciwej Heli, która się wcześnie pracować nauczyła, przeżyłyśmy kilka lat w mieście — ale nam szło z dnia na dzień ciężej a ciężej. Julka zaczęła mi blednąc, chorzeć, kaszleć, lekarze kazali ją koniecznie wywieźć na wiejskie powietrze.
Krewny Ks. Marszałka dał nam to schronienie na wsi. Poczciwy pan robił to z najlepszego serca, ale widać nigdy w tym majątku nie bywał, ani znał go, ani wiedział, jaki nam tu łaska rządcy przytułek wydzieli. Przyjechałyśmy, przyjęto nas pogardliwie, a wyznaczono oto tę pustkę zniszczoną, w której od lat wielu nikt nie mieszkał... a ja ledwie miałam za co poszyć i oblepić, aby jako tako usiedzieć...
W panu rządcy zamiast opiekuna znaleźliśmy prześladowcę.
Otóż całe życie nasze — dokończyła Ksawerowa — a co dalej będzie? to już Bóg wie jeden.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.