Bezimienna/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bezimienna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukiem Piotra Laskauera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Namiotem nazwać nie było można tego schronienia jakiegoś, zlepionego z desek, płótna, gałęzi, z części wojskowego wozu i kupy jakichś pakunków pułkowych; ale że pierwiastkowo był tam rozbity namiot, który żołnierze, od wiatru go chroniąc, osłonili, czem mogli, w języku urzędowym mianowano to namiotem.
Gdyby nie obwarowanie, smagający wiatr byłby dawno namiot obalił i rozniósł. Ale w pałacyku maciejowickim nie było dość miejsca na pomieszczenie wszystkich dygnitarzy, a jenerał Puzonów nie ze wszystkimi też był w takich stosunkach, by się o nich chętnie ocierał. Służbowe i pozasłużbowe zajścia przeróżne zrodziły kwas, nieporozumienia i to najprzykrzejsze w świecie położenie, w którem człowiek czuje się otoczonym nieprzyjaciółmi, a musi ich witać jak druhów.
W takiem położeniu był jenerał Puzonów, a nie chcąc brać udziału we wrzawliwych tryumfach Ferzenowskich towarzyszów, stał przed swoim namiotem, wsparty o słup, zadumany, patrząc w czarną noc... Dwie łzy ciekły mu po twarzy... Co wiatr je osuszył, to powieki podsycały strumień, który spływał po ogorzałych policzkach... Stał tak zdrętwiały — chłodny wiatr, obwiewający go, ledwie rozżarzonego znużeniem i bólem mógł ostudzić.
Przed1 namiotem kiedy niekiedy przesunął się żołnierz, przewlokła śpiewająca banda opilców, witając dowódcę krzykiem ochrypłym. Jenerał nie widział nic, nie słyszał, nie rozumiał... w oczach jego na tle tej ciemności malował się ciągle blady, żółty, okrwawiony trup kobiety, ubranej po żołniersku, z uciętymi włosami, ze zbroczoną skronią i napół otwartemi usty, jakby do ironicznego uśmiechu, przez którego zsiniałe wargi błyszczały perły białych ząbków...
Niekiedy chwytał się za włosy i targał je, szarpał na sobie odzienie, załamywał ręce, to znów, oparty o słup, sam kamiennym zdawał się słupem... Ale z odrętwionych powiek ciekły łzy nie męskie... Przy jego postaci dzikiej, przy wyrazie siły, malującym się w całym człowieku, łzy te były fenomenem niepojętym... Pierwszy może raz ten niedźwiedź nauczył się płakać z bólu, którego ani pomścić, ani mu poradzić nie mógł... Bezsilność wyciskała te łzy...
Pięści mimowolnie się zwijały, jakby chciał bić się z losem, zgrzytały zęby... spoglądał w niebo czarne... a na całunie nocy czytał niewidzialnemi głoskami wypisaną... tylko rozpacz... Nie śmiał się odwrócić poza siebie...
W głębi namiotu... przy słabem świetle dwóch latarni, postawionych na ziemi, widać było pokrytego oficerskim płaszczem bladego trupa, z obnażonem czołem krwawem i w tył odrzuconymi bujnymi włosami...
Żołnierze, którzy go tu na noszach przynieśli, postawili, nie śmiejąc tknąć, na ziemi. Jedna ręka, ściśnięta jeszcze z odłamkiem szabli, zwieszona spoczywała na płaszczu, a po niej łacno poznać było, że nie stworzona została do żołnierskiego rzemiosła.
Niekiedy wicher z pobojowiska wdzierał się przez otwór do namiotu, którego ściany drżały, drżały od niego światła w latarniach i włos na skroni trupa się poruszał.
Jenerał stał i płakał.
Nagle rzucił się naprzód, ujrzawszy żołnierza swego, który ze zdjętą z daleka czapką kroczył mierzonym chodem poza niemłodym mężczyzną, opiętym w płaszcz, zdążającym do namiotu.
Twarzy przybywającego rozeznać nie było można, świeciła tylko blado, jak wyżółkła skóra pergaminowa.
— Müller! — zawołał jenerał.
Przybywający stanął, potrząsając głową.
— Müller — powtórzył głosem drżącym, łkaniem przerywanym — tyś był moim przyjacielem... Müller! oddaj mi życie!... zaklinam cię...
— Co ci jest, Dymitrze Wasiljewiczu! co ci jest na miłość Bożą, uspokój się... czyś ranny?...
— Ja! ranny! ja jestem zabity! ratuj, zaklinam, tyś lekarz, ty masz w ręku śmierć lub życie...
— Tak! — uśmiechnął się Müller, którego twarz odblask słaby światełka oblał i pokazał maskę pomarszczoną i smutną — tak! śmierć! to prawda, jenerale, mamy ją w ręku... ale życia!! Bóg jeden życie daje i trzyma.
— Bóg! — zawołał Puzonów i umilkł.
Wyraz ten, rzucony rozpaczliwie w noc ciemną, jakby pytanie, jak szyderstwo, jak wątpliwość, odbrzmiał długo, dziwnie, i jakby zaklął wichry, na chwilę po nim panowała jakaś cisza przerażająca.
— Jenerale — przerwał Müller, biorąc za rękę zadumanego — jenerale, ja czasu nie mam. Na pobojowisku rannych pełno, w pałacu kilkunastu polskich jeńców porąbanych... wołają mnie na wszystkie strony...
— Ja cię nie puszczę! — odkrzyknął Puzonów i porwał go gwałtownie za rękę, ciągnąc za sobą. Ale w chwili, gdy mieli przestąpić próg namiotu, zawahał się Puzonów, spuścił głowę, zląkł się rozpaczy, która go czekała u łoża... i jakby wysiłkiem ostatnim szybko wpadł wewnątrz, nie mówiąc słowa...
Doktór Müller wszedł za nim, rozglądając się, oko jego padło natychmiast na ciało wśród namiotu rozciągnięte, nie potrzebował już tłómaczeń żadnych... Wpatrzył się w wybladłą twarz, w zranione czoło, zbliżył się...
— Stój — rzekł jenerał — tysiąc, dwa, trzy tysiące dukatów, wszystko, co mam, jeśli do życia przywrócisz te zwłoki...
Müller potrząsł głową.
Jenerał oczy sobie zakrył i upadł na kolana...