Bezimienna/Tom II/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bezimienna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukiem Piotra Laskauera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ambasadzie był jeden z tych wieczorów, na których sam król jegomość bywać musiał, cóż mówić o innych, dla których niebytność w ambasadzie mogła być powodem przykrych dla nich następstw.
Czy kto chciał, czy nie chciał, zaproszenia odmówić nie było podobna. Śpieszono też i ubiegano się nawet o bilety, o wejrzenie, o dozwolenie złożenia uszanowania posłowi wielkiej monarchini. Podczaszyc przybył jeden z pierwszych, wyświeżony, pachnący, a choć go nogi bolały i czuł się jakoś niezdrowym, wolałby był odleżeć tydzień, niż podać się w podejrzenie braku gorliwości i uszanowania dla wszechmocnego ambasadora.
Uśmiechnięty, wesoły zjawił się na pokojach, usiłując wydać się jak najszczęśliwszym, bo tego od Polaków wymagano.
Król przybył, nie dając na siebie oczekiwać, jako dobry, poufały przyjaciel kochanego posła, starając się mu być jak najmniej zawadnym. Siadł do whista z nim razem, a był też wesół, bo i on od tego urzędowego objawu dobrego humoru uwolnionym się nie czuł. Spojrzawszy zdala, zdawać się mogło, że to byli ludzie złotego wieku, z których, jak z przepełnionego naczynia, szczęście się wylewało poza brzegi...
Podczaszycowi także, o szczęście! baron zaproponował grę... Pośpieszył do niej z prawdziwą wdzięcznością. Siedzieć było mu nawet na obrzękłe nogi daleko wygodniej.
W drugim salonie siostrzenice ambasadora muzykowały, a król nie mógł się ich talentów odchwalić. Wogóle przyjęcie było nader wspaniałe, świetne i dobrego smaku.
Około północy, po różnych obojętnych rozmowach, baron, zadawszy atout, schylił się do ucha podczaszyca.
— A cóż? — spytał — wczas dałeś znać wojewodzinie... te damy wyjechały?
Podczaszyc zadrżał, spojrzał, osłupiał.
— Ja? — zapytał.
Baron głową skinął.
— Ja?
— Tak jest! O, najmniejszej rzeczy za złe wam nie mam... blizka krewna, obowiązki, a przytem uczyniliście mi prawdziwą przysługę.
Podczaszyc nie mógł zrozumieć.
— Tak jest — szepnął Benigsen — bo z Warszawy brać jenerałową było niedogodnem, zawszeby to niepotrzebnej wrzawy narobiło... a tak, nad granicą tam... gdzieś...
Podczaszycowi karty wypadły z rąk, głowę spuścił, drżał, ażeby i jego nie wzięto.
— Nie odrzucasz pan na atout! — przerwał baron.
Biedny podczaszyc znajdował się w stanie takiego osłupienia i trwogi, że obudził litość w przeciwniku, który go za rękę pochwycił.
— Uspokój się pan — rzekł — nie mamy do was najmniejszego żalu; a co się tyczy losu kobiety, był on nieuniknionym. Żadna moc w świecie ocalić jej nie mogła. To, co N. Pani nakazała sama, spełnić się musiało... Samemu mi jej żal, ale sprawa ta osobiście cesarzowej leżała na sercu.
Słowa te wymówił po cichu. Podczaszyc po nich uczuł się spokojnym co do siebie samego, wrażenie wszakże losu nieszczęśliwej kobiety, którego łatwo się było domyślić, przywaliło go jakby kamieniem. Zadawał bezprzytomnie, grał milczący, i myślał tylko jak się wyśliznąć, chociaż nie wypadało mu się zbyt śpieszyć, ani nawet nadto się zajmować skazaną jenerałową.
Przebył godzinę, jak na mękach... Przestali grać, nie słyszał co do niego mówiono, gdy znowu baron się do niego przybliżył i pociągnął go za sobą na bok, za firankę okna.
— Kochany przyjacielu — rzekł mu, powoli dobywając papier z kieszeni — radbym cię oszczędził, gdyż i tak cierpisz, jak widzę... ale sztafeta czeka, byś pokwitował odebranie: idź do kancelaryi mojej, znajdziesz tam, co ci trzeba do pisania.
— Sztafeta? — podchwycił podczaszyc.
— Tak jest... przywiozła ci list, którego nie wiem treści, domyślam się jednak, że pomyślny być nie musi. W ogólności z biedą tylko i kłopotami śpieszyć się potrzeba, szczęście przychodzi powoli.
— Gdzież jest ten list?
Baron wsunął mu w rękę paczkę, którego adres był nieznanym charakterem i widocznie niewprawną pisany ręką, a sam wpatrywał się bacznie w gościa. Wyszli do gabinetu, gdzie podczaszyc pieczęcie rozłamał i cały przejęty rzucił okiem na pismo. Oznajmowało mu ono o nagłej śmierci wojewodziny, nic więcej.
Towarzyszący radca z za ramienia odczytał list i z kondolencyą uścisnął rękę biednego podczaszyca.
— Wypadek wcale nie spodziewany — rzekł smutnie. — W takiej porze pod takiem wrażeniem, kobiecie niemłodej przedsiębrać podróż było niebezpiecznie.
Ale, kochany panie, jeszcze jedna rada. Pojedziecie zapewne po ciało dostojnej zmarłej: jeślibyście tam dowiedzieli się o jakim wypadku, proszę was, nie róbcie hałasu... pokryjcie to milczeniem.
Jenerałowa z dobrej woli zapewne, straciwszy protektorkę, udała się do męża — rozumiecie? Tak się mówić powinno.
I uścisnął go za obie ręce, odprowadzając do ganku.
— Kochany przyjacielu — dodał po cichu — nie sądź, aby nam przyjemnie było spełniać rozkazy podobne, abyśmy i my nie czuli, ale polityka ma swe konieczności, a nawet to, co się rodzi z dalekiego z nią pokrewieństwa, jak obecny wypadek, nosi na sobie znamię jej niezmazane... bezduszność. Polityka nie ma serca, ani uszu, ani ludzkiego uczucia, ani względów na wiek i płeć... jest nieubłaganą, jak śmierć. Najlepiej nią się nie zajmować!
Dobranoc.
To rzekłszy, pożegnał strwożonego podczaszyca, który powrócił do domu, położył się w łóżku i rozchorował na dobre. Nie mógł już nawet wyjechać po ciało nieboszczki księżnej, gdyż doktór zakazał mu się ruszać. Wyręczył go w tem ubogi kuzynek, którym w podobnych razach podczaszyc zwykle się wysługiwał, i spełnił smutne obowiązki jak najgorliwiej, przybywając z ciałem nieboszczki w kilka dni później. Podczaszyc nie śmiał go nawet o nic pytać.
— Z osób, które towarzyszyły księżnie w podróży — rzekł kuzynek, zdając sprawę — wszystkie już pono są w stolicy i nikt nie miał najmniejszej mitręgi. Pani Swobodowa pierwsza przed innemi powróciła do Warszawy.
— Powróciła? — spytał podczaszyc — dokąd?
— Niewiadomo, ale zaraz po śmierci księżnej, przez litość nad jej straszną boleścią, którą pomnażał widok zwłok zmarłej, doktór miejscowy i kilka osób litościwych zajęło się wyprawieniem jej z tego smutnego miejsca. Dokąd się zaś udała — nie wiem.
— Z dobrej woli? odjechała? sama?
— Tak! tak! z dobrej woli! ale nie sama, ktoś tam jej towarzyszył, nie mogłem się dobrze dowiedzieć, kto... nazajutrz już jej nie było. Znalazł się powóz, ludzie... litościwe dusze zajęły się jej losem, bo mówią, że wiele, bardzo wiele cierpiała.
— Ale w Warszawie, w domu księżnej, niema jej?
— Nie, niema... mówiłem, że niewiadomo, dokąd się udała, zapewne może w drodze zasłabła, lub zajechała gdzie do znajomych, lub... nie wiem. Jeszcze nadjedzie...
Pomimo tych zapewnień, osoba, zwana panią Swobodową, znikła bez najmniejszego śladu, a podczaszyc przez parę tygodni jeszcze myślał o niej często, poczem zwolna zapominać zaczął i zupełnie sobie niedorzeczną namiętność z głowy wybił, gdyż w głowie ona nie w sercu mieszkała.