<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boża opieka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W owe czasy Kraków był przepełniony ubogą młodzieżą, która w nim nauki a przez nią drogi do dalszego życia szukała. Szkoły otwarte dla wszelkiego stanu, choć świetności dawnej nie miały, bo już za Zygmunta Augusta na upadek ich narzekano, czegoś przecie nauczyć mogły. Nauka inaczej jak dziś się udzielała, inaczej nabywała, inaczej bo samodzielniej doprowadzała do wyższego wykształcenia. Dzisiaj metodycznie karmią nią instytucye tak urządzone, że gdy z nich wychodzi skończony młodzieniec, nie pozostaje mu już nic do czynienia, tylko tego, co nabył, używać. Szkoła dawniejsza, ułomna, niedostateczna, dawała początki, pojęcia pewne, wskazywała drogi, a człowiek o własnych siłach z tego sobie coś na pożytek swój musiał wyciągać i z rozpierzchłych promyków a błysków światło tworzyć. Komu sił nie stało, aby samoistnie szedł, ten na pół drogi stanął i dalej już ani się postępować kusił. Fantastycznie czerpano naukę... a zaczerpniętą urabiał każdy wedle swojego smaku... Wyjąwszy nauki matematyczne, gdzie po linii iść i obliczać swe kroki musiano, w innych umysł bujał swobodny, bo na doświadczeniach się nie opierając, fantazyi skrzydła przypiąwszy, mógł sił swoich spróbować... Wprawdzie OO. Jezuici srodze ciekawość karcili i hamowali śmiałków... lecz umysł ludzki z więzów się tych nieustannie wyrywał... Akademia krakowska przed ostatniemi reformami, które ją na nowe drogi pracy wprowadzić miały, wegetowała raczéj niż żyła, lecz jak wszędzie w pośród uspionych i zacofanych, jeźli nie było ludzi wyjątkowej energii ducha i jasnowidzenia, coby drogi nowe wskazać potrafili, znajdowali się tacy, co mieli przeczucie przyszłości i czuli, że inaczej powinno było być niżeli było w istocie.
Do tych to ludzi należał profesor fizyki ówczesnej, z której dziś tylko imię pozostało, ks. kan. Nereusz Hodowski... który uchodził pomiędzy swymi za nieznośnego przekorę, za umysł niespokojny, za człowieka orthodoksii podejrzanej; chociaż w życiu prywatnem był łagodny jak baranek i nie miał tych wad, które utrudniają społeczne stosunki.
Znano tę figurę w wyszarzanej starej rewerendzie i zrudziałym kapeluszu, z jednem ramieniem niższem od drugiego, w całem Krakowie. Na ciele wychudłem i skrzywionem, głowa pochylona w dół, wyłysiała, siwa, z twarzą pomarszczoną i żółtą, z oczyma jakby wyblakłemi i patrzącemi gdzieś w inne światy, z ustami dziwnie zfałdowanemi tak, że ich uśmiech można było wziąć za skrzywienie, a grymas za uśmiech — stanowiły zabawną w istocie karykaturę, łatwą do odrysowania dla studentów najmniéj nawet mających talentu. Obyczaje ks. Hodowskiego równie dziwne były jak postać. Miał on małą kamieniczkę przy Wiślnej ulicy, o trzech oknach, a nad nią mało co więcej. Na dole jej mieszkał szewc, który mu najczęściej butami za najem płacił, pierwsze piętro zajmował kupiec, Niemiec, który dopiero handel rozpoczynał i od niedawna się był osiedlił w Krakowie, drugie ks. kanonik dla siebie zostawił, a poddasze służyło za skład i schronienie ubogiego ucznia jednego lub dwóch, którzy księdzu posługiwali, i których on się losem zajmował. Stara kucharka milcząca gotowała jeść po spartańsku... razem dla Hodowskiego, dla siebie i dla żaków... Ks. profesor miał od ulicy dwa pokoje, a trzeci od dziedzińca, oprócz tego ciemny kąt na książki... i to mu starczyło. Sypialna izba znajdowała się od wnętrza domu, w dwu pierwszych była izba gościnna, rzadko kiedy otwierana, i pokój, w którym kanonik pracował. Ten właściwie był całem jego schronieniem, gdyż tu stary całe dnie przepędzał, a często i dobrą część nocy. Tu nikomu wchodzić, ścierać, ani porządkować nie było wolno... a wychodząc choćby na krótko, kanonik starannie drzwi na klucz zamykał. Oprócz ogromnego stołu zarzuconego książkami, ściany całe zajmowały pułki pełne, a że i one pomieścić nie mogły foliantów i papierów, wiele ich spoczywało na ziemi wszędzie, tak tylko ułożonych, ażeby przejście pomiędzy niemi i ścieżki wolne zostały... Wszystko to odwieczny pył pokrywał. Wysiedziane krzesło staroświeckie jedynym było sprzętem, mającym tu prawo obywatelstwa. Izba gościnna wyglądała nieco przyzwoiciej, ale i w tej uczonego czuć było. Kanapa, krzesła, stół, komoda, przynajmniej stuletnie... ubierały ją potroszę... Był pomiędzy oknami krucyfiks wielki, który mieszkanie duchownego zwiastował... zresztą na ścianach zamiast obrazów porozwieszane były mapy, a okazy mineralogiczne, konchy i różne osobliwości natury ubierały pułki i zastępowały ozdoby i fraszki. Tu pod pewnemi warunkami przystęp gospodyni był dozwolonym i otarcie pyłu, w zasadzie przyjęte, ulegało wszakże w wykonaniu wyjątkom ze strony kanonika, który obawiał się uszkodzeń, i ze strony gospodyni, która nie miała wielkiej ochoty robić tego, za co jej nikt nigdy Bóg zapłać nie powiedział. Do tej też izby mało kto kiedy zaglądał. Sypialnia ascety nie byłaby skromniejszą nad komnatkę dla spoczynku ks. kanonika; łóżeczko w niej stało ciaśniutkie, wązkie, mnisze; miska, dzban, lichtarz z umbrelką... Był i klęcznik z brewiarzem... i stoliczek z innemi książkami, bez których Hodowski żyć nie mógł. Wszystko to skromne, ubogie, stare, biedne i liche, służyło od niepamiętnych czasów... i nigdy poczciwy profesor żadnej wygódki dla siebie nie uczuł potrzeby. Za to ostatni grosz gotów był podzielić z ubogim, szczególniej ze studentem, gdy dostrzegł w którym umysł żywy i miłość pracy, a dar szczególny. Litościwym ci był i dla ubogich na duchu, bo serce miał dobre, ale zajmował się najchętniej losem tych, w których zdało mu się, że jeniusz odkrywał. U ubogiej młodzieży kanonik był w poszanowaniu wielkiem, chociaż do zbytku jej nie pieścił. Surowy dla siebie, młodym to zalecał za prawidło, żeby rogom rosnąć nie dopuszczali, żeby ciało opanowywali, a pielęgnowywali ducha. Dawał jeść, ale przysmaczków nienawidził.
Człowiek to był z tego tylko, co o nim opowiadamy, znany, zresztą nikt się nie dopytał, co w jego duszy się działo, i krążyły o nim najrozmaitsze zdania. Mieli go jedni za uczonego bardzo i filozofa, drudzy za dziwaka i marzyciela, inni za pedanta, za mistyka jedni, za niedowiarka drudzy. Dowiedzioną było rzeczą, że ktoś u niego dykcyonarz filozoficzny Voltairèa najrzał w sypialni; wiedzieli wszyscy, iż z katalogu prohibitorum obficie czerpał. Pewną też było rzeczą, że się czasem do łez rozrzewniony modlił, a uczynkami miłości nauki Chrystusowej dowodził. Tymczasem w rozmowie trafiało mu się takiem zdaniem bryznąć niekiedy i szyderstwem, jakby w nim sam najstarszy szatan siedział. Gorszono się też jego sceptycyzmem, bo często gęsto wyrwał się z tem, iż człowiek nie wie z pewnością nic więcej nad to, iż nic nie wie...
Takim był ks. kanonik Hodowski, który że do żadnych nigdy dostojeństw akademickich nie aspirował, a mimo ubóstwa polepszenia bytu swojego nie pragnął, i nikomu nie zawadzał, znoszono go chętnie... Szanowano w nim też naukę i obawiano się jej, bo gdy kto z niepewnem zdaniem się wyrwał, nielitościwie zniecierpliwiony chłostał... Ks. Hodowski miał z całej rodziny jednę tylko siostrę zamężną za rządcą dóbr pańskich w Krakowskiem, która go rzadko odwiedzała, bo się po nim nie wiele spodziewać mogła. Żył zresztą samotny, z książkami swemi, z pauprami, z ubóstwem; a że nikt jego i on nikogo nie szukał... oprócz w kościele, w kollegium i w ulicy lub na przechadzce w okolicy, rzadko go zobaczyć było można... Życie jego upływało regularnie, jednostajnie, spokojnie... Drzwi przedpokoju zawsze zaryglowane; gdy kto do nich zastukał, otwierała mrucząc milcząca stara gospodyni, potem sama pukała do drugich od pokoju, w którym kanonik zwykł był pracować, ale te nigdy się nie odmykały. Przystęp do nich wzbroniony był profanom; ksiądz wstawał, wychodził do gościnnej izby i uchyliwszy jej drzwi, gościa do niej wprowadził.
A choćby najmocniej był zajęty i najczęściej mu przerywano, nigdy nikomu posłuchania nie odmówił.
Było właśnie południe jednego dnia jesieni, gdy do mieszkania zapukano; gospodyni poszła nie rzuciwszy marchwi, którą skrobała, otworzyć. W progu stał klecha, zarazem będący organistą i nauczycielem szkółki w jednej ze wsi okolicznych. Był to dawny wychowaniec ks. kanonika, człek dobry, ale na którym przecież Hodowski się zawiódł, bo dalej nad klechę nie postąpił. Znała go gospodyni pauprem jeszcze, i nic nie odpowiadając na pozdrowienie, poszła do drzwi zapukać; po chwili ks. Hodowski otworzył gościnny pokój i w ciemnej sieni począł się przypatrywać przybyłemu.
— A! to wy, panie Grzegorzu? A no chodź — rzekł — co cię tu przygnało?..
Klecha pocałował w rękę kanonika i wsunął się kłaniając... Niech będzie pochwalony.
— Ty wiesz kochanku, że ja nigdy czasu nie mam — dodał Hodowski — mów a nie bałamuć. Ars longa, vita brevis.
— Ja to za sierotą do dobrodzieja... ale to cała historya.
— Cóż ty chcesz?
— Jak w dym idź, o pomoc dla biednego chłopca.
— Cóż to tam za chłopiec...
— Sierota i biedota...
— Mało sierot na świecie... a zdolny? — spytał kanonik.
— O ile ja mogę sądzić, to bardzo, bardzo — rzekł klecha... Nic nie umie, ale taki umysł świdrowaty.
— Hę? świdrowaty? hę? — rozśmiał się profesor — jak ty to mówisz? hę? zkąd ty to wziął? dalipan... Świdrowaty!!.. świderliwy!!.. świdrujący!!.. jak sobie chcesz, dosyć żem cię zrozumiał... Świdrowaty twój... co zacz? co zacz?
Klecha westchnął... Kiedy bo to by długo gadać potrzeba... a inaczej to ksiądz kanonik mnie nie zrozumie...
Hodowski ruszył ramionami, cofnął się od progu do pokoju gościnnego, usiadł na krześle zaraz przy drzwiach i z rezygnacyą ręce złożywszy, czekał na opowiadanie klechy.
— Lat temu dziewięć, nieznajomy człowiek dziecko, jakoby sierotę przywiózł na prądnik i u włościanina zostawił. Wzięli go dobrzy ludzie, jakby za własne, bo się więcej o nie nikt nie upomniał... I byłby może chłopiec tam przy nich pozostał... gdyby nie to, że się przygoda nieszczęśliwa trafiła. Panicz ze dworu bawić się chciał z sierotą, a że to dumne licho, dzieci się powaśniły i chłopskie uderzyło... panicza... Skazano je na rózgi... więc uciekło...
— Tak, a ty chcesz, żebym ja tu takiemu wisusowi dał przytułek — rzekł kanonik... To taki ten twój świdrowaty! Ho! ho! świdrowaty! A toć on nic nie umie...
— Jam go potroszę uczył, bo miał do tego okrutną ochotę, można powiedzieć, że łykał mi z ust słowa chwytając... I proszę księdza kanonika, takie to jakieś osobliwsze dziecko, że go nigdy uspokoić nie było można, zawsze pytał: dlaczego? Dlaczego to? a czemu to tak... bez końca...
— Świdrowaty! świdrowaty! — powtórzył profesor — a co ja z nim robić będę? Jeszcze z takim duchem bestyją, że się poddać nikomu nie chce i paniczów po łbie tłucze! Dobry początek... Ale cóż to, to chłopskie dziecko, jak myślicie, czy...
Ksiądz nie dokończył i spojrzał, a klecha spuścił oczy.
— Już tego to wiedzieć nie mogę — rzekł — ten co go przywiózł, mówił jakoby chłopskie dziecie było, ale mnieby się to nie zdało... za delikatnie wygląda...
— Więc to to jeszcze może dziecię nieprawości jakiej i grzechu — odezwał się Hodowski.
— A cóż ono temu winno! — cicho ośmielił się bąknąć klecha.
— Masz asan słuszność — żywo podchwycił Hodowski — i cieszy mię, żeś to powiedział, bom asindzieja próbował... Dziecko nie winno wcale, a jeźli w istocie opuszczone... trzeba się niem zaopiekować... trzeba. Poczciwy jesteś, żeś do mnie przyszedł... Gdzież ono jest? gdzie!
— Od grozy dworu i kary potrzeba to było przychować, zrazu na wsi — mówił klecha — potem aż tu w mieście. Nie było komu dziecka dać... więceśmy je umieścili nie koniecznie dobrze, na Kleparzu w gospodzie na posługach u gospodyni, która garkuchnię trzyma.
— A pfe! — zawołał ksiądz — zgubilibyście dziecko! co znowu! gdzie! jak!! śliczna akademia, gdzie pijaków i włóczęgów na oczach mieć będzie. Dawaj że mi go tu i o resztę się nie troszcz... Jeźli świdrowaty, ja mu dam co świdrować, ale chłopca, co paniczów czubi, trzeba w ryzę wziąć, bo z taką naturą łatwo na szubienicę zajdzie...
Klecha wstał po skończonem opowiadaniu, księdza w rękę pocałował i zabierał się odchodzić. — Ależ bo czekaj — rzekł Hodowski. Stancyą na poddaszu znasz... a tam teraz nikogo nie było, pustki... stara Maciejowa może od pół roku do niej nie zajrzała, kazać jej oporządzić, to dwa tygodnie będzie gderać nim się zbierze. Ale czekaj... Weź ino miotłę w sieni... a ja klucze zabiorę i chodź ze mną.
Profesor suknię plączącą mu się ręką ujął, klucze z kołka zdjął... klecha stary miotłę, jakby tu wczoraj był, znalazł prędko, i oba wyszli spiesznie, a Maciejowa mrucząc tylko głowę za nimi wyściubiła z kuchni i pokiwała nią, zobaczywszy, że kluczów na kołku nie stało. Zrozumiała zaraz, co się święci, i że jedna gęba do karmienia im przybędzie. Wprawdzie chłopcem takim zwykła się też była posługiwać potroszę, na co ksiądz przez szpary patrzał. Kanonik tymczasem z klechą po wązkich a ciemnych wschodkach wdrapali się na poddasze... otworzono izdebkę, w której pająki wygodnie tkackie swe roboty poosnuwały... Mała była, ciasna, zapylona, z łóżeczkiem zbitem z kołków i tarciczek, ze stołem o półczwartej nodze, i stołkiem kulawym. Lecz Hodowski, który dla siebie wiele nie wymagał, zwykł był wychowańców hartować... Był tu rodzaj piecyka wiele nie obiecującego... a okno światła dawało tyle, ile go ściśle było dla studenta potrzeba.
— Otwórz okno, niech powietrze wejdzie — zawołał kanonik — i trochę przymieść trzeba.
Klecha zrzuciwszy pychę z serca, zamiatać począł... nikt go nie widział. Hodowski znalazłszy podarty papier użył go do ścierania, opatrzył kąty wszystkie...
— Jeszcze tu nie jest tak źle — szepnął — jak myślałem. A młodość! ho! ho! dla niej to parada! Chłopiec ze wsi, wszakci w szopie i na wyżkach sypiał. Parada! parada!! Czego mu ma źle być!..
— Będzie doskonale! — dodał klecha.
— Ale pewno! młodość! młodość! mościdzieju — rzekł profesor — jak król Midas wszystko, czego dotknie, w złoto obraca... Siana albo słomy Maciejowa się postara... Siennika wiem, że już niema, ale się obejdzie! nakryć... no! nakryć czem dam... Dzbanek do wody jest ten, któremu nos utłukli... ale bez niego się też posłużyć może... miskę kupię... Ot i cała ceremonia... Hę?
Klecha skończywszy zamiatanie głową potwierdzał tylko...
— Przyprowadźże chłopca, wszystko gotowe — rzekł Hodowski — tylko słuchaj, nastrasz go dobrze, żem srogi, żem bardzo srogi, aby znał mores. Niech przyjdzie z tem wrażeniem... rozumiesz, że srogi jestem... Druga rzecz...
Kanonik przerwał i kiwnął głową. — Resztę ja mu sam powiem... tylko go przyprowadź...
Klecha znowu w rękę pocałował staruszka, miotłę zabrał, aby ją odnieść na miejsce, bo Maciejowa nie znosiła nieporządku, i zeszli tak nadół... milczący... Kanonik odprawił dawnego wychowańca, a sam wrócił do książek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.