Bogowie Germanji/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bogowie Germanji |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podpułkownik d’Arland, szef II oddziału Głównej Kwatery zbiegał w podskokach z monumentalnych schodów Apollina, mijał nie patrząc ordynansów, sekretarzy i nie odpowiadał na ich pozdrowienia. Nie oddał nawet honorów generałowi Missel, który z trudem dźwigał wgórę swą otyłość. Generał zatrzymał się i długo sapał w podziwieniu, Podpułkownik przystanął na chwilę w westybulu przed wielkim urzędowym barometrem, popatrzał bezmyślnie na sprężyny, na strzałki i napisy, zaklął i wypadł na dwór.
Z przegrzanego, suchego wnętrza pałacu zanurzył się odrazu w przenikliwym chłodzie mgły marcowej. Minął kolumnę szarych zbłoconych samochodów z zabryzganemi szybami, minął posterunek przeciwlotniczych karabinów maszynowych i szedł wgłąb parku, chrzęszcząc szybkiemi krokami po żwirowanej alei. Spieszył się, jakgdyby za wiekowemi lipami, gdzieś za stawem czekał nań na umówionem miejscu ktoś niewiadomy, który ukoi jego troski i wypowie jakieś słowo jedyne, przemądre, magiczne i nieprawdopodobne, po którem jasne się stanie wszystko w tej niepojętej zagadce wojny.
Duch wielkiego cesarza błąkał się we mgle parku, wypłoszony ze swego pałacu przez pół tysiąca sztabowców, którzy wraz ze swemi mapami, telefonami, maszynami do pisania zapchali wszystkie salony i komnaty historyczne aż do ostatnich ubikacyj na mansardach. Dyplomowany podpułkownik d’Arland, fanatyczny wyznawca doktryny napoleońskiej, w ten ponury poranek zamarzył się i uromantycznił — wprost ze zgryzoty — i niemal, niemal że spodziewał się w tym parku jakiegoś bliżej nieokreślonego objawienia... Na rozległej polanie we mgle, na tle dymu, ścielącego się po ziemi, dostrzegał krępą postać cesarza, grzejącego się u potowego ogniska...
Nie — to żołnierze półbaterji przeciwlotniczej 2 D. C. A. Wielkiej Kwatery czuwali w pobliżu swych zapatrzonych w niebo zenitówek, obstąpiwszy kołem nędznie tlejący stos mokrych gałęzi.
Duch Napoleona był zapewne o tej porze w innej stronie parku.
Podpułkownik skręcił w prawo i zamaszyście pomaszerował ku stawom. Wyrwał się ze swego biura w godzinach służbowych po dwugodzinnej konferencji z kolegami z III oddziału (operacyjnego). Były to dwie godziny zwady, złośliwości wzajemnych i docinków, z których niejeden przekroczył granice, dozwolone między oficerami z bractwa wtajemniczonych, czyli dyplomowanych. Tamci skarżyli się, że nie mogą pracować, gdyż nic nie wiedzą o nieprzyjacielu. Ci z pierwszego piętra pałacu, z dawnych apartamentów cesarza i cesarzowej, oficerowie gabinetu Pétain’a naciskają ich ustnie, telefonicznie, a wreszcie na piśmie — z piętra na piętro (skandal!)... W powietrzu wisi wielka ofenzywa niemiecka — kto tego nie wyczuwa, nie jest człowiekiem wojny — kraj przebiega dreszcz trwogi, Paryż burzy się, parlamentarzyści ze strachu stają się bezprzykładnie bezczelni... Rezerwy stoją w drobnych grupach, rozwleczone na tyłach wzdłuż całego frontu, niema żadnego planu przeciwnatarcia, ani nawet przygotowanej obrony, gdyż od dwóch miesięcy brak jakichkolwiek informacyj o zamiarach nieprzyjaciela. II oddział Wielkiej Kwatery nie jest powołany do rozsiewania swoich subtelnych przypuszczeń, ani do układania traktatów spekulatywnych o domniemanej ofenzywie wiosennej, opartych na fikcjach... Gdzie są fakty?
Właściwie było ich o wiele za dużo.
Szafy i półki II oddziału trzeszczały od nawału segregatorów, skorowidzów, zestawień, kartotek, grafik. Do biura napływały z pocztą trzy razy dziennie setki pękatych kopert, a każda z nich wytrząsała ze siebie mnóstwo cienkich arkusików maszynowego pisma. Powódź faktów, faktów i jeszcze raz faktów zalewała zapracowanych oficerów, cienkie arkusiki przez cały dzień boży i późno w noc szeleściły im w uszach. Ten przeklęty szelest prześladował szefa nawet we śnie, z nim zasypiał, z nim się budził co rano. Ogrom faktów, a właściwie...
Nieprzeliczona rzesza agentów, kontragentów, szpiegów, wywiadowców, fanatycznych patrjotów, szlachetnych idealistów, cichych bohaterów, genjuszów świństwa, aferzystów, oszustów, szantażystów, spryciarzy, zbrodniarzy wszelkich narodowości roiła się w kraju i zagranicą, za frontem na tyłach nieprzyjaciela, u sojuszników i w krajach neutralnych Koperty — raporty ze wszystkich końców świata zbiegały się w oznaczonych centrach i z Genewy, z Bernu, z Kopenhagi, ze Stockholmu szły do II oddziału Ministerstwa Wojny, a stamtąd do Wielkiej Kwatery.
Kosztowało to miljony, niejeden świstek zapisany w połowie bibułkowej ćwiartki wart był tysiącfrankowego banknotu, ale trzy czwarte jeżeli nie dziewięć dziesiątych tych szpargałów zawierały stek kłamstw, sfabrykowanych specjalnie na sprzedaż, a w najlepszym razie były to przypuszczenia, plotki, rzeczy źle podsłuchane, przeinaczone lub dokumenty kupione za wielkie sumy u nieprzyjacielskich kontragentów lub wykradzione im za ich wiedzą. Te zdobycze „fachowej roboty sztabowej były właśnie najniebezpieczniejsze, gdyż wprowadzały w błąd swą ścisłością.
Fakty, fakty...
Głowa pękała, gdy trzeba było z nawałnicy faktów wyławiać okruchy prawdy, lub bodaj prawdopodobieństwa. Potworna machina wywiadu szła całym rozpędem, pożerając w swych nienasyconych paleniskach całe paki banknotów i zwały czeków na wszystkie banki świata. Jej misterna, na „naukowych podstawach” utkana sieć zagarniała automatycznie w odmętach wojny połów olbrzymi, ale w tej samej sieci wikłali się bezradnie wszyscy, którzy gatunkowali, oceniali krytycznie ten plon.
Podpułkownik dyplomowany d’Arland, już niemal od roku wiedział, że wiedząc tak niesłychanie wiele, w istocie nic nie wie. To cenne doświadczenie zdobyte z trzech i pół lat wojny światowej taił w sobie zazdrośnie, a wśród zwierzchników i kolegów z Wielkiej Kwatery i z Ministerstwa słusznie pozyskał miano „króla wywiadu”.
Teraz ta sława zaczynała się jakgdyby psuć, choć nigdy jeszcze mózg jego nie pracował sprawniej i może w tej właśnie doskonałej sprawności leżało całe zło. Dawniej był mniej krytyczny względem swych materjałów i zdobytych faktów, teraz stał się bodaj zanadto wymagający. Powielokrotnie wywiedziony w pole, gdy rzeczywistość obalała jego ultra logiczne hipotezy i rewelacyjne plany, odtworzone z mnóstwa rzeczy drobnych lub ułamkowych, gdy w toku prac nagromadziło się całe wstydliwe archiwum zdrad, wsyp, szantażów, zbrodni i kolosalnych oszustw, wywołanych przez najbardziej zaufanych faworytów, agentów wspaniale wynagradzanych i, niestety, niedosięgalnych potem dla najsroższego, a nawet najlżejszego i wogóle żadnego ukarania ani „utopienia” ich wobec władz nieprzyjacielskich, gdyż spoczywali oni na laurach w krajach neutralnych — podpułkownik d’Arland w nic już nie wierzył i nie ufał nikomu.
Ale praca trwała i rozkwitała, budżet jego wzrósł stokrotnie w porównaniu z pierwszym rokiem wojny, zatrudniał on coraz więcej oficerów w swoich biurach, coraz to rozrastała się sieć agentur, znikła ostatnia resztka przesądów, mnożyły się afery zbrodnicze, kolosalne prowokacje i genjalne fałszerstwa. O tej porze podpułkownik we własnem sumieniu nazywał sam siebie człowiekiem bez czci i wiary — była to walka wszystkiemi środkami o zwycięstwo, czyli o wszystko. W rezultacie nie miał nic.
Nadchodziła wielka, ostateczna, rozpaczliwa ofenzywa niemiecka, gra na śmierć i życie. Za miesiąc, za dwa tygodnie, za tydzień — a może jutro, o godzinie X zagrzmi ogień huraganowy tysięcy dział i żelazny taran zmasowanych dywizyj niemieckich uderzy w jakimś punkcie sześćsetkilometrowego frontu.
Gdzie uderzy?
Już zginęło wielu lotników francuskich i angielskich z pośród tych, którzy dokonywali lotów wywiadowczych na głębokie tyły nieprzyjaciela na całej przestrzeni frontu od Lombardsyde do granicy Szwajcarji, od szeregu zimowych miesięcy z okopów co noc wychodziły tysiące patroli jedynie dla chwycenia „języka“. Raporty, fotografje lotników, protokuły zeznań jeńców gromadziły się w kartotekach, z różnowartościowych ułamków i kawałków rekonstruowano pracowicie rzekome plany zamiarów przeciwnika i wrysowywano to w mapy.
Tą drogą ściśle fachową zagadnienie główne doprowadzone zostało do absurdu.
Spostrzeżono niebawem, że liczba szczególnie podejrzanych odcinków frontu (kategorja A) była zbyt poważną na to, ażeby z nawału informacyj można było wyłowić bodaj cień jakiejś realnej koncepcji.
Zawiodły wszystkie metody. Nie utrzymała się również teorja, oparta na absolutnym braku ścisłych danych o przygotowaniach nieprzyjaciela — jakoby Niemcy wogóle wyrzekli się ofenzywy wiosennej. Dowodów na to przytaczano mnóstwo. Ale kraj żył w ustawicznym niepokoju, we trwodze oczekiwania.
Gdy wódz naczelny i Wielka Kwatera nic nie wiedzieli o czasie i miejscu ofenzywy, w masie narodu nurtowało uparte, głuche przeczucie ciosu. Niewiadomemi drogami od frontu, od stolicy do najdalszego zakątka Francji przenikała wieść-groza o jakiemś ostatecznem nieszczęściu. Szły przez kraj legendy o nowych potwornych machinach wojennych, o straszliwych, nowowynalezionych gazach, o działach, niosących na sto kilometrów, o nowych miljonach Niemców, zwolnionych ze wschodniego frontu, by w zdwojonej masie uderzyć na Paryż... Każdy i wszędzie przeklinał wiarołomną Rosję, która zeszła z placu boju, wszyscy czcili i miłowali rozpaczliwie i bałwochwalczo Amerykę, choć ta nie dała jeszcze ani jednego żołnierza na zagrożony front. Przeminęła jakoś ciężka zima, a teraz strach wzmógł się i zatrząsł skołataną Francją — nadchodziła nowa wiosna, przybywało dnia, obsychały pola, nabrzmiewały pączki na drzewach...
W parku pałacowym w Compiègne zakrawało w tych dniach na zimę. Po przewlekłych deszczach usłała się gęsta, mroźna mgła i stała murem już od trzech dni, zatrzymując wszelką działalność na froncie. Milczały baterje, nie wyjeżdżali lotnicy. Starodawne drzewa stały jak widma, ginąc wierzchołkami we mgle, tu i ówdzie majaczyły posągi odziwniałe, lub wyłaniały się niespodziewanie jakby inne, jakgdyby wyrosłe nie na swojem miejscu. Podpułkownik mijał placówki ochrony Wielkiej Kwatery, porozstawiane w parku, sterczące śmiesznie i niepotrzebnie. Te najstarsze roczniki z „territoriale ” w pełnem uzbrojeniu polowem i w hełmach wyglądały na znudzonych i zatroskanych poczciwców, przebranych za żołnierzy dla niezrozumiałego urągowiska. W pokraczności swoich postaci zdawali się wstydzić samych siebie i wyczekiwać tylko zmiany, żeby czemprędzej skończyć tę komedję, przywdziać kaszkiety i melony i zpowrotem stać się ludźmi. Podpułkownikowi d’Arland w tej złej godzinie i sprawy wielkie i rzeczy małe — wszystko pospołu wydawało się dziwnem, głupiem, irytującem.
Był bankrutem i wiedział, że już się nie odegra. Tyle nadludzkiej pracy, tyle genjalnych świństw, drugooddziałowych i w wyniku doświadczenia czterech bez mała lat, w dobie wielkiego przełomu, u schyłku wojny nie jest w stanie niczego się dowiedzieć, ani odgadnąć, ani wymacać... A jak było dawniej? Mniej więcej tak samo...
Więc wojna idzie na ślepo?... Więc kierowanie wojną jest mytem? Gdzież się podziała nieśmiertelna, anielska sztuka wojenna? Jej żelazna logika? Jej doktryny? Gdzie czasy boga wojny, Napoleona? Odrazu puścił się gęsty, pierzasty śnieg. Powietrze zaroiło się od wielkich, ciężkich płatków, które rodziły się tuż nad głową, wypadając z mgły i śpieszyły ku przemokłej ziemi, żeby na niej rozpłynąć się i zniknąć. Ten taniec śniegu opętał go natarczywą wizją, głupią, przykrą i jakgdyby znajomą. Uroiło mu się, że słyszy szelest każdego płatka śniegu, sunącego powietrzem. To były niezliczone, niewyczerpane, cieniusieńkie kartki maszynowego pisma, raporty i instrukcje, instrukcje i raporty, praca jego życia, jego nędza, jego zmora...
Za osłoną śnieżycy zamajaczył zarys posągu czy żywego człowieka po drugiej stronie stawu... Skroś migotliwe, pokrętne drganie płatków śnieżnych przebijało znajome widmo. Kapelusz stosowany, przekręcony wpoprzek, postać pochylona ku przodowi, ręce wtył... Duch Napoleona ukazał się i wnet rozpłynął się we mgle, w zamieci śnieżnej.
Podpułkownik d’Arland zawrócił w miejscu. Nareszcie coś o sobie wiedział. Wiedział za późno, ale raz na zawsze! Dosyć tego! Ani dnia dłużej! Zidjociał po sztabach, po tych Wielkich Kwaterach. Pod koniec wojny odkrył, że cała sprawa rozstrzyga się — tam. Na polu walki. Na froncie.
Za nic nie mógł już wrócić do swoich biur, do swoich kartek, do swoich szpiegów... Otrząsał się z obrzydzenia.
— Na początek obejmę bataljon... Po paru miesiącach pułk... Najlepiej — 219 strzelców pieszych...
— Panie podpułkowniku, szukamy pana wszędzie... Dopiero żołnierz z D. C. A. powiedział mi...
— Co jest?
— Jakaś pilna sprawa, pan major Duval rozesłał nas alarmowo we wszystkie strony... Przywaliło ich dwa pełne samochody.
— Co za jedni?
— Z Amiens — Angliki...
W drugiej godzinie dyskusji podpułkownik d’Arland, zniecierpliwiony do ostateczności, użył nieszczęśliwego zwrotu, który w przekładzie zmęczonego tłumacza wypadł jeszcze ostrzej. Generał Donaldson zerwał się na równe nogi, wysztywnił się, demonstrując w całej okazałości swój chorobliwie długi szczupły wymiar. Za nim powstali natychmiast major Tripp i kapitan Boyden.
— Jeżeli przedstawione przeze mnie dokumenty, dowodzące niezbicie, że wchodzi tu w grę samo istnienie armji angielskiej, są przyjmowane lekceważąco, a dla nas wręcz obraźliwie, nie pozostaje mi nic innego, jak apelować wprost do generała Pétain’a, przed którym złożę jednocześnie kategoryczny protest a zarazem umotywowane zaskarżenie... kompetencji II-go biura francuskiej Wielkiej Kwatery w rozstrzyganiu o sprawach tej wagi.
Gdy tłumacz skończył, łagodząc za tym razem tekst generała, podpułkownik d’Arland zmusił się, przybrał na zdręczoną twarz wyraz najprzychylniejszej poczciwości i, objąwszy wpół wysztywnionego generała, przepraszał go, tłumaczył się przemęczeniem, wreszcie udało mu się posadzić go z powrotem w fotelu. Za nim usiedli natychmiast major Tripp i kapitan Boyden.
Plan decydującej ofenzywy niemieckiej, zdobyty cudem przemyślności wywiadu angielskiego, opiewał — na niewiadomy dzień miesiąca marca — uderzenie, tak zwane w tajnej nomenklaturze konwencjonalnej niemieckiej Głównej Kwatery „Mars-Północ“ i „Mars-Południe“. Zamierzał on okrążenie armji angielskiej od południa i ni mniej ni więcej, tylko przyparcie jej do morza, czyli zniszczenie jej i zabranie rozbitków do niewoli. Plan, uchwalony w listopadzie zeszłego roku na wielkiej konferencji w Mons jest już od Nowego Roku wprowadzany w życie w zupełnej niewiedzy i poza cieniem przypuszczeń ze strony obu sojuszniczych Wielkich Kwater. O tej porze we Flandrji już stoją główne siły natarcia, zmasowane z niesłychanemi ostrożnościami wraz z kolosalną artylerją, amunicją i wszelkim materjałem bojowym. Dyrekcja głównego ataku pójdzie na Doulens-Abbéville, m Arras-St.-Pol po obu brzegach Skarpy i na Bethune. Jeszcze dzisiaj muszą być ruszone rezerwy strategiczne, jeszcze dziś ma być opracowany plan obrony. Jednej chwili niema do stracenia...
Autentyczność planu? Później w razie zawodu będzie czas na krytyki i rekryminacje, teraz trzeba działać, działać! Autentyczność? Anglja drogo zapłaciła za uzyskanie tego planu. Nie mówiąc o olbrzymich pieniądzach, Anglja poświęciła dla tego celu najprzedniejszych swoich agentów w Niemczech, którzy wpadli w ręce wroga. Organizacja wywiadu angielskiego jest zrujnowana na długo, może do końca wojny. Plan nosi wybitne cechy niemieckiej roboty sztabowej.
— Oczywiście, w takich razach inaczej być nie może... Plan wygotowali Niemcy i jak widać z dużym nakładem pracy... Ale brak dowodu na to, że rzeczywiście zamierzają wprowadzić go w życie. Dopuszczam nawet, że to może być plan zupełnie autentyczny, ale oddawna porzucony i sprzedany agentowi dla oszukania nas, gdy tymczasem na innym odcinku...
— Tymczasem?! Tymczasem tracimy najdroższe godziny! Panie pułkowniku!
— Panie generale, tak nie można!
— Ależ daję panu słowo honoru!!
— A ja daję panu moje słowo honoru, że dokumenty tak dalece autentyczne i tak precyzyjne wykończone nigdy nie wpadają w ręce nieprzyjaciela....
— Dlaczego?
— Nie mogą wpaść! Poprostu są zbyt dobrze strzeżone.
— Ale gdy najtajniejszy plan jest w toku wykonania, znają jego treść dziesiątki, potem setki, a wreszcie tysiące ludzi.
— Treść? Owszem, kilka wytycznych miejscowości odcinka, domniemane objekty natarcia, pewne liczby i niewiele więcej. Ale cały tajny akt?... Po tym braku subtelności odrazu można poznać Niemców. Przesolili.
— Innemi słowy pan podpułkownik twierdzi, że jestem zbyt naiwny!...
— Bynajmniej, panie generale. Zresztą w marcu i to po takich deszczach na tamtejszym terenie ofenzywa w tak kolosalnych rozmiarach i według załączonego planu jest niemożliwością. Pan generał wyobraża sobie, co się dzieje naprzykład o tej porze w zapadlinie naszej miłej Lys? A zryte pociskami stare pobojowiska Flandrji? Bagno nie do przebrnięcia! I Niemcy wiedzą o tem tak dobrze jak my. Nie warto się denerwować — mamy czas.
Ostrożnie wkradł się adjutant, pochylił się do ucha szefa i zaszeptał. Podpułkownik pomyślał przez chwilę, uśmiechnął się.
— Prosić!
Nareszcie coś w rodzaju wybawienia od piły angielskiej. Wkroczył stary generał Dubreuil i od samego progu roztoczył wrzawę tubalno-jowialnego gadulstwa, grzmiącego śmiechu, nowinek paryskich, anegdot. Jego poczwarna angielszczyzna, ogromny brzuch i naiwna poczciwość zburzyły powagę konferencji. Podpułkownik d’Arland wypoczywał. Wreszcie, wypaliwszy pierwszego papierosa, stary uspokoił się, zamilkł, uczynił się urzędowy.
— Dobrze, że zastałem tu pana generała, mam pewną sprawę, ale ściśle poufną — dodał, rozejrzawszy się wokoło.
Oficerowie angielscy i francuscy powstali.
— Tak, tak, moi panowie, pan generał pozwoli swoim odejść na małą chwilkę, nieprawdaż?... Pan tłumacz również, ruszaj sobie chłopcze, ja cię zastąpię jako tako.
Generał Dubreuil starał się mówić szeptem, ale jego nieposkromiony bas sprawiał, że głos jego rozlegał się grzmiąco z tą tylko zmianą, że dudnił głucho, jak gdyby generał wlazł do beczki. Na szczęście drzwi od poczekalni były szczelnie obite grubym materacem. Generał przerzucał się z francuskiego w osobliwą swoją angielszczyznę i co chwila porykiwał śmiechem. Na wielkiem, czerwonem obliczu jaśniał tryumf.
Wreszcie wydobył i okazał, trzymając wysoko w dwóch palcach, niewielką zmiętoszoną kartkę, zapisaną szczelnie po obu stronach drobniutkiem pismem szyfru.
— Co to jest?
— Co jest? Mamy ich w garści! Otrzymane dziś rano przez umyślnego z Genewy. Ale musimy się strasznie śpieszyć! Ostateczna nieodwołalna data wielkiej ofenzywy wyznaczona na 25 marca godzina piąta rano minut dwadzieścia.
Podpułkownik d’Arland potarł sobie czoło, po czem nacisnął zbyt mocno kurek od syfonu, stojącego zawsze pod ręką, i zabryzgał cały stół. Wypił pełną szklankę wody.
— Mamy zatem przed sobą dwanaście dni czasu...
Podpułkownik spojrzał na zegarek, obliczał przez chwilę...
— Panie generale, czasu mamy znacznie więcej, proszę doliczyć z dnia dzisiejszego do północy siedem godzin pięćdziesiąt minut, co łącznie z rzekomą godziną X stanowi na naszą korzyść trzynaście godzin minut dziesięć.
— Pan się puszcza na docinki?! Dobrze, przyjmuję z podziękowaniem pańskie trzynaście godzin i idę dalej, gdyż oczywiście nie może mieć pan pojęcia, skąd pochodzi ta karteczka.
— Wiem, wiem...
— Czyżby?
— Ależ od grudnia zapowiada mi pan swoją „godzinę cudu“. Nareszcie nadeszła. Winszuję...
— To zupełnie co innego! — To samo, panie generale! Genjalna E. E., Diana łowczyni, która idzie tylko na najgrubszego zwierza. Ustosunkowana na najwyższych szczytach konferuje z cesarzem Karolem, jest kochanką pańskiego znakomitego kolegi z Berlina, przyjmowana w głównej kwaterze cesarskiego Kronprinza, z którym też spała, ale on nic nie wiedział...
— Ha — ha-ha!!
— Więc spała z jego szefem sztabu generałem von der Schulenbiirg i wyciągnęła mu plan wiosennej ofenzywy. Oczywiście miał go pod poduszką...
Generał śmiał się, pewny swojej karteczki, i czekał aż podpułkownik umilkł i wychylił drugą szklankę wody.
— Dlaczego pan dzisiaj taki zły? Zdenerwowany?
— Dlaczego? Choćby dlatego, że tu obecny generał Donaldson przyniósł mi właśnie drugi plan wiosennej ofenzywy. Uważa pan generał? Tego samego dnia i o tej samej godzinie! Tego mam doprawdy dosyć! Jak to mogło wypaść tak niemożliwie, tak fantastycznie?! Albo obaj panowie zechcieli i byli łaskawi urządzić mi przedwcześnie prima aprilis, albo też sam djabeł zadrwił sobie z obu Wielkich Kwater...
— A jeżeli oba plany są identyczne? — zaniepokoił się nagle generał Dubreuil.
— Widzę, że jestem panom niepotrzebny — usztywnił się zapomniany Anglik — a zatem, nie pozostaje mi nic innego, jak udać się na pierwsze piętro.
— Ależ generale!! Co znowu...
W toku dalszej rozmowy generał Dubreuil przyłączył się do zdania podpułkownika — dokument angielski jest po mistrzowsku opracowany, ale wyraźnie podsunięty. I to z nader subtelną tendencją. Wywiadowi angielskiemu sprzedaje się plan wymierzony wyłącznie przeciwko frontowi brytyjskiemu. Owo osławione „wrzucenie do morza“ jest obawą dość ugruntowaną w bezpośredniem otoczeniu marszałka Douglas Haig’a. I ta wysoce podejrzana szczegółowość dokumentu... Ni mniej, ni więcej, tylko najtajniejszy akt Głównej Kwatery niemieckiej in extenso dostaje się w ręce nieprzyjaciela! To niemożliwe. Zupełnie niemożliwe. I jeszcze raz niemożliwe!
— Jakże się przekradł przez granicę taki plik papierów? Czy nie polecono poprostu policji granicznej przepuścić pana X cało i zdrowo? Żeby za wszelką cenę wprowadzić w błąd nieprzyjaciela?
Anglik był oburzony.
— Panowie, u nas generał szef II Oddziału nie zajmuje się techniką przemycania dokumentów. Ale wiem, że nasza agentka, młoda Niemka, miała wypisane wszystko na skórze na plecach chemicznym atramentem.
— Chciałbym widzieć te plecy. To musi być coś kolosalnego.
— Niema na świecie takich pleców!
— Panowie Francuzi, gdy w grę wchodzi ciało kobiece, wpadają w humor, choćby to niezbyt licowało z powagą czasu i tego miejsca... Muszę jednak zaznaczyć, że tekst dokumentu zajął nietylko plecy wymienionej osoby, ale i jej brzuch oraz... lędźwie. Odczytywane to było u nas i fotografowane w ciągu dwudziestu godzin.
— Oczywiście, na zmianę...
Anglik nie zrzekał się swego dokumentu i jasne było, że przysporzy on jeszcze niemało korowodów obu sprzymierzonym dowództwom. Narazie pochłonęła go całkowicie zdobycz francuska, zasłuchany był, gdy generał Dubreuil czytał odcyfrowany tekst doniesienia z odnośnemi komentarzami. Uważał pilnie i podpułkownik d’Arland, notując.
—...Mamy tu najdoskonalszy wzór strategicznego zaskoczenia. Dnia 25 marca o godzinie piątej minut dwadzieścia, trzydzieści pięć dywizyj niemieckich uderza na najspokojniejszym, zupełnie nieznacznym odcinku, na wschodnim krańcu ich wschodniego wgłębienia linji frontu na odcinku St. Mihiel...
— Verdun?!
— Tak jest, właśnie Verdun — jak się to panu podoba? Naturalnie Niemcy odrazu forsują Mozę, odcinają nas i w ciągu dwóch dni niszczą, czyli zabierają do niewoli nasze jedenaście dywizyj frontu i za jednym zachodem parę dywizyj rezerw. Urok niezwyciężonego Verdun! Wiemy, co to znaczy dla kraju i dla armji... Cios straszliwy! Jednocześnie — ażeby wprowadzić jaknajwiększy zamęt w nasze głowy kierownicze — dokonywuje się olbrzymi manewr odwrotowy, cofnięcie całego frontu na odcinku siódmej, pierwszej i trzeciej armji, czyli tak zwany w Nibelungjadzie ich sztabowego języka manewr „Gudruny“. Samo zdobycie tego słowa z najtajniejszej nomenklatury Głównej Kwatery niemieckiej dowodzi, jak źródłowe są moje informacje. Co to jest „Gudruna“? Oto trzy armje cesarzewicza następcy tronu cofają się i zajmują dawno wybudowaną i przygotowaną pozycję „Hunding“ — czyli linję La Fère-Rethel-Varennes-Clermont en Argonnes. Panowie rozumieją, co się tu święci? Dość rzucić okiem na mapę. Łatwo obliczyć, ile dziesiątków dywizyj zwalnia takie wyprostowanie frontu. Na łuku Verdun stoi piętnaście dywizyj niemieckich, gdy na nowej linji frontu po ofenzywie, czyli na cięciwie łuku wystarczy im, powiedzmy, i dziewięciu. Przybywa jeszcze sześć dywizyj wolnych. Rozumiem ten manewr jako, primo: uderzenie natury moralnej — utrata Verdun dla nas to ciężkie zgnębienie, zdobycie Verdun dla nich to chwała i podniesienie wszystkich niemieckich serc! Secundo — idzie im nadewszystko o skrócenie frontu, o zwolnienie wielkich mas, które wraz z temi, które nadeszły i wciąż jeszcze napływają ze wschodu, pozwolą im później uderzyć rozstrzygająco. Albowiem jest rzeczą stwierdzoną, że Niemcy wyczerpali wszystkie swoje zasoby w wolnym materjale ludzkim i biorą już rocznik 1919. To, co wiemy narazie — to dopiero kampanja wstępna do olbrzymiego planu zakończenia wojny przed nadejściem głównych sił amerykańskich. A my — z tą ćwiartką papieru w ręku — rozwalimy im piękny wstęp i zepsujemy cały plan.
Generał Donaldson był nieco oszołomiony i poniekąd uwierzył w tezę francuską, ale niemniej uporczywie trzymał się swojego dokumentu. Co bowiem oznacza zwycięska ofenzywa z dyrekcją na Bailleul-Hazebrouck? Przerwanie prawego skrzydła armji brytyjskiej, oderwanie go od reszty wspólnego frontu i okrążenie rozbitej armji w odwrocie. Na tyłach morze, na lewem skrzydle — morze. Gros armji angielskiej kapituluje. Niemcy osiągają Boulogne i Calais i natychmiast tworzą dwie wielkie bazy dla łodzi podwodnych. Poza ciosem materjalnym i moralnym na kontynencie Anglicy tracą kanał La Manche i cała łączność kraju z frontem musi być przeniesioną na dalekie porty oceanu. A tego już Anglja nie wytrzyma.
Generał Dubreuil obiecywał mu jak dziecku, że zabierze się niezwłocznie do poważnego przestudjowania jego planu, że jednak specyficzna logika wojny na jej schyłku wykazuje niezbicie momenty, przemawiające na korzyść tego, co jest dopiera wstępem do wielkich dziejowych decyzyj. To nie usuwa bynajmniej możliwości, że w dalszym biegu rzeczy okaże się, że uderzenie okrążające ku morzu będzie właśnie istotnym celem tej ofenzywy niemieckiej. Narazie sparaliżujemy ich pierwszy rozmach i tem samem usuniemy grozę, wiszącą nad Anglją...
Podpułkownik d’Arland nie brał udziału w dyskusji. Pisał.
— Panie podpułkowniku, pan notuje? Proszę pamiętać, że w konkluzji pułkownika Wetzel, szefa biura operacyjnego niemieckiej Głównej Kwatery jest wyraźnie zaznaczone...
— Ach, więc pańska piękna E. E. spała jeszcze i z tym pułkownikiem... Co do mnie, to nic nie notowałem, panie generale. Piszę motywowane podanie o zwolnienie mnie z Wielkiej Kwatery i o przeniesienie na front.