Bogowie Germanji/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bogowie Germanji |
Pochodzenie | trylogia Żółty krzyż tom II |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mgła i deszcze przedwiosenne zawisły nad całym obszarem nizinnej krainy, którą spływają leniwie pokrętne wody górnych biegów rzeki Skarpy, rzeki Skaldy, rzeki Sambry, rzeki Sommy, rzeki Serry, zwały sinych chmur stoją nad płaskim wododziałem, który kieruje ich nurty ku morzu Północnemu lub do oceanu.
Pustka, jak w ziemi porzuconej przez ludzi, wszędzie martwy spokój. W nieskończoność ścielą się stare z przed roku, z przed dwóch, trzech lat pobojowiska, ziemie zabite przez wojnę. Siady i szczątki umocnień polowych, pokręcona, powikłana sieć nawpół zasypanych, nawpół połyskujących wodą chodników i rowów, dobiegowych, omotanych pajęczyną drutów. Szerokie nie do ogarnienia wzrokiem pasy okrągłych lejów po granatach, pełne naciekłych wód deszczowych. Ścięte, podruzgotane pociskami pasma lasów, sterczące nagiemi pniami, bez konarów i gałęzi. Rozorane, rozwalone drogi, zgliszcza i ruiny wsi, wysadzone mosty.
Wszędzie porozrzucane szczątki broni, hełmy francuskie, hełmy angielskie, hełmy niemieckie, stosy pordzewiałych, ośniedziałych łusk po wystrzelonych pociskach, zdruzgotane armaty, rozsadzone jaszcze, wrosłe w ziemię pokręcone samochody, opuszczone furgony ze szkieletami padłych koni u dyszla.
Wszędzie poniewierają się zbutwiałe rzemienie, ładownice, tornistry, strzępy podkutych butów żołnierskich, szmaty i łachy porzuconej przegniłej odzieży.
Gdzieniegdzie trup zapomniany napróżno domaga się grobu w świętej ziemi okropnem spojrzeniem bezdennych oczodołów w nagiej czaszce, podziurawionej przez kule. Co krok — to kopiec, obrośnięty zeschłemi badylami, rozległy spłaszczony kurhan z usypanej ziemi z wyniosłym pochyłym krzyżem z deską, gdzie czas starł napis i cyfrę, które niegdyś mówiły ilu poległych, czyich i jakich wrzucono tu do dołu w pośpiechu odwrotu lub natarcia.
Dalej idą przestrzenie kraju, które ominęła pożoga bitew. Nie było tam ruin, zniszczenia, mogił. Stały nienaruszone miasteczka, wsie, farmy, ocalały drogi, mosty, drzewa. Ale martwo słały się pola zdziczałe, kędy od roku, od dwóch, trzech lat nie wychodzili oracze ani siewcy. Niezmierna kraina odbieżona od ludzi, wygnanych przez wojnę precz, na poniewierkę, na zatracenie...
A dalej znów z nowym nawrotem na ziemi przerytej pociskami zwaliska murów, sterczące kominy, potrzaskane, obłamane, opalone martwe drzewa, zasieki, rowy, barykady, oplątane drutem kolczastym. Znowu okopy, znowu leje, znowu mogiły. Ale przez rozkopane pola, przez wyrwy i usypiska ziemi prowadzą wzorowo utrzymane drogi, tory kolejek dojazdowych. Wszędzie kable telefoniczne, tablice drogowskazów. Wzdłuż dróg i torów szeregi czarnych, prowizorycznych baraków, wielkie hangary, budki posterunków... Zresztą pusto i bezludnie.
Stąd już słychać pogrzmot dział od linji frontu, drogą zrzadka przemknie motocyklista, na ulicy wsi, dokoła samotnej farmy ukaże się na chwilę gromadka żołnierzy, zadymią kominy — to strefa przyfrontowych etapów XVII-ej, II-iej i XVIII-ej armji — grupy Jego Królewskiej Wysokości Luitpolda, następcy tronu Bawarskiego. Panuje tu cisza i spokój. Zastój na froncie — brak ruchu i na etapach.
Lotnicy nieprzyjacielscy, snujący się wzdłuż frontu, bliższych i dalszych etapów, obniżając lot z powodu uporczywej mgły, wznosząc się i ginąc w chmurach, gdy są naciskani przez eskadry myśliwskie przeciwnika lub ostrzeliwani przez zamaskowane stanowiska obrony przeciwlotniczej, w swej uporczywej śmiertelnej pracy od całych tygodni nie dostrzegają nic godnego uwagi w zasięgu tej częśd frontu. Krążą nad zaroślami, nad lasami, zaglądają w każdą zapadlinę terenu, przepatrują pilnie grupy baraków, wsie i miasteczka, ścigani, okrążani i zestrzeliwani co dziesiąty docierają na głębokie tyły, do stacyj węzłowych, ale pominąwszy codzienne transporty zaopatrzenia czternastu korpusów armji, ewakuację chorych i rannych, drobne stałe roboty koło naprawy dróg i snujące się wiecznie samochody sztabowe — w niczem nie mogą urozmaicić swego codziennego meldunku:
— Na obszarze etapów trzech armij Luitpolda Bawarskiego spokój i bezczynność...
— Żadnych zmian, godnych zaznaczenia...
— Wyjątkowy spokój...
— Zadziwiająca stagnacja...
Spełniwszy zadanie dnia, uchodzą ku swoim, kluczą, wymykają się pościgowi, toną w chmurach, wyłaniają się, walczą, wracają lub nie wracają.
Zacina deszcz, mgły gęstnieją. Przedwczesny zmierzch przyćmiewa ziemię.
Wówczas, jak na słowo zaklęcia, budzi się do życia pusta, nieruchoma i bezludna kraina.
Jak z pod ziemi wyrastają na wszystkich drogach, prowadzących w stronę frontu, czarne kolumny piechoty, kompanje, bataljony, pułki, dywizje...
W prawidłowych odstępach, odrębnemi szlakami, o marszrutach i etapach, obliczonych co do minuty, ciągną tysiące furgonów, tysiące samochodów ciężarowych, kolumny amunicyjne, wozy sanitarne, reflektory, sprzęt lotniczy, sprzęt radjostacji, pontony, przeróżne machiny wojenne, zapasy.
Łomocą po drogach setki bateryj polowych i najcięższych, miotacze min, miotacze ognia.
Z miast, miasteczek, ze wsi, z baraków i hangarów przydrożnych, z lasów, z kęp zarośli, z parków magnackich, z sadów samotnych farm, z pod starodrzewia alei, z za żywopłotów, ze starych okopów, z za każdego zaklęśnięcia terenu wychodzą o zmierzchu ludzie nocy, zbierają się w zwarte gromady i w gęstej pomroce prą z północy na południe w całym pośpiechu, z całym wysiłkiem, by przed świtem jutra przebyć wyznaczoną drogę i o brzasku dnia z powrotem wsiąknąć w ziemię, zniknąć.
Gdy w górze, zdaleka zawarczy po nocy niewidzialny motor, za każdym razem na pierwszy jego odgłos gasną ostatnie skąpe światełka ślepych latarek, kolumny przystają jak wryte. Zamiera ruch na torach kolejowych, na gościńcach, na polnych drogach, na szlakach, na ścieżynach. Armja nocy dba o swoją tajemnicę, bo w tej tajemnicy — zwycięstwo.
Tak noc po nocy wypełzają z ukrycia setki tysięcy ludzi, odbywają swoją drogę i kryją się w ciągu dnia, śpią, odpoczywają. Przemyślnie, chytrze maskują się. Staje się cud, że znikają dla oka obserwatorów nieprzyjacielskich nieskończone ich tabory, tysiące dział. Własni lotnicy krążą w ciągu całego dnia, czuwając nad ścisłem wypełnieniem rozkazu:
— Zniknąć! Nie być!
Za dnia na dalekich tyłach linje kolejowe, stacje węzłowe i przystanki są opuszczone i senne. Dopiero ze zmierzchem nadchodzą pierwsze pociągi, które czekały gdzieś w przestrzeni na tę chwilę i po nocy i przez całą długą noc marcową wre praca wysilona w gorączkowym pośpiechu. Co noc setki pociągów wyładowują na wszystkich stacjach ludzi, konie, nieprzebrany materjał bojowy. Z głębi kraju, z dalekich punktów koncentracyjnych, z kadr, z obozów wyszkolenia, z koszar rekruckich, ze szpitali, z urlopów napływa powodzią szara masa żołnierska, gnana rozkazem, i wsiąka w noc, wsiąka w przestworze ziemi francuskiej.
Idą z ochotą, idą z tępą rezygnacją, idą z przekleństwem w duszy. I ci, co zachowali zdrowie i siły, i ci zdręczeni i wyczerpani, którzy trzymają się na nogach jedynie niemiłosiernem, stalowem wejrzeniem oficera.
I ci, którzy po wielekroć przeszli już wszystko, i ci, którzy wyruszają po raz pierwszy i nic jeszcze o wojnie nie wiedzą. Idzie najmłodszy przedwczesny rocznik, ci, których matki, wyprawiające mężów na bój w roku czternastym, dziękowały Bogu, że synkowie są jeszcze za mali i że wojna obędzie się bez nich. Ale i oni doczekali się swojego dnia chwały. Młodzieńcze, cienkie, nawpół dziecięce głosy wyśpiewują w nocnym marszu ochocze piosenki, starzy żołnierze wtórują im głuchem milczeniem.
Zresztą, kto wie...
I za tym razem obiecywano, że to bój już ostatni, nieodwołalnie rozstrzygający. Wmawiano w nich w rozkazach dziennych, w pouczeniach urzędowych, w czytankach, że nigdy jeszcze armja niemiecka nie rozporządzała tak olbrzymią masą uderzenia, ani tak potężnym materjałem bojowym. Powiadomiono ich, że w ataku weźmie udział dziewięćdziesiąt dywizyj, a sześć tysięcy pięćset armat, trzy tysiące siedemset miotaczy min oszczędzą piechocie strat i wyręczą ich w dużej mierze. To była prawda. Jeszcze nigdy w dziejach tej wojny nie miały Niemcy takiej swobody ruchów, gdy odpadła Rosja, gdy zmiażdżona jest Rumunja, a Włochy aż do końca nie dźwigną się po jesiennej klęsce pod Caporetto. I to wszak prawda...
Nieprzyjaciel będzie najzupełniej zaskoczony. Dzięki zabiegom Głównej Kwatery i demonstracyjnie nieukrywanym poczynaniom i przygotowaniom na innym odcinku spodziewa się on natarcia gdzieindziej i tam podciągnięte są jego główne rezerwy. Jedno uderzenie całą siłą niemieckiej żelaznej woli, niemieckiej żelaznej pięści i droga do Paryża będzie otwartą. A Paryż — to zwycięstwo, koniec wojny i... o, słowo nie do wybłagania, nie do wyrozumienia, słowo nie do wiary — pokój...
W pogwarze głosów, w pomroce nocnego marszu w ściśniętych kolumnach wierzący przekonywali sceptyków, młodzi starych. I czem bliżej byli frontu i trzeciej pozycji okopów, od której zaczynała się strefa bojowa i pas koncentracji wszystkich sił ofenzywy, tem bardziej ugruntowywało się jednak w żołnierzach dopuszczenie myśli o ostatecznem zwycięstwie.
Kiedyż, na Boga, miało ono nastąpić, jak nie teraz, w czwartym roku wojny?
Kiedy wydarte i rzucone są w grę ostatnie siły i zasoby narodu, jego ostatnia krew?
Kiedy nie dalej jak za parę miesięcy stanie na froncie miljon Amerykanów?
Kiedy głód, nędza i rozpacz toczą nieszczęsne plemię niemieckie?
Kiedy wytrzymać i znieść tego, co jest, już niepodobna?
Z rozpaczy budziła się wiara. Rozumiał każdy i rozumieli wszyscy, że za tym razem muszą zwyciężyć. Innego ratunku niema. Jeszcze raz w rozterce, w udręczeniu duszy, w wyczerpaniu reszty sił trzeba okazać moc wytrwania, trzeba wydobyć ze siebie męstwo. Chwilami zrywał się w masie nawet zapał.
Pewnej nocy, gdy ściśnięte kompanje piechoty, odrabiając swój forsowny etap, brnęły w deszczu i błocie, od czoła kolumny zaczęto wołać — „prawa wolna!’”
W szeregach zagadano, zaszeptano.
— Feldmarszałek!...
— Nasz stary!...
— On sam!...
Od przodu czołowych kompanij pułku zrywały się okrzyki. Bokiem drogi zwolna posuwał się samochód bożyszcza narodu — naczelnego wodza. Po obu stronach na stopniach maszyny stali żołnierze z kagańcami. Mijały go czwórka za czwórką, z pod głębokich hełmów łyskały ku niemu zapatrzone oczy. Głos głęboki, dobroduszny, ojcowski.
— A dokąd to idziecie, chłopcy?
— Do Paryża, Ekscelencjo! — wyrwał się któryś z najmłodszych.
— Nach Paris! Nach Paris!!
Zagrzmiały kompanje w uniesieniu, w zapomnieniu wszystkich trudów, cierpień, zawodów, jakgdyby zamąciły się im czasy.
Tak wołali, idąc w wielkie boje na tej ziemi francuskiej nad Sommą, tak wołali we Flandrji, w Szampanji, pod Verdun.
Tak samo wołali ongiś, pradawno, może przed stu laty, może na jawie, może w obłąkanych snach — gdy po raz pierwszy parli naprzód wiosną tej wojny — w roku tysiąc dziewięćset czternastym.
Dopiero o godzinie trzeciej po południu ukazał się komunikat Ministerstwa Wojny, wyjaśniający zagadkę bombardowania stolicy. Przez pół dnia najprzedniejsi specjaliści armji francuskiej twierdzili jednomyślnie, że pociski idą z powietrza i że absurdem jest przypuszczenie, jakoby mogło istnieć działo, którego efekt sięgałby z linij niemieckich aż do obwodu miasta Paryża.
Dowództwo wojsk lotniczych przeczyło temu kategorycznie. Najgórniejsze osiągalne strefy atmosfery były wolne od aparatów nieprzyjacielskich w tym samym czasie, gdy padały pociski. Lotnicy dokonywali cudów, wznosząc się całemi eskadrami, walcząc z wyżynnem rzadkiem powietrzem i przekraczając o setki i tysiące metrów maksymalny pułap, dopuszczalny dla ich aparatów oraz i dla wytrzymałości organizmu ludzkiego. Nigdzie nie można było wykryć śladu lotników nieprzyjacielskich, a pociski padały na miasto regularnie co 15 minut.
Około południa wśród uczonych artylerzystów dokonał się rozłam i po południu przeważała już partja szaleńców, którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi dopuszczali istnienie działa i pocisku, donoszących na 125 kilometrów. Ci upierali się przy swojem niepomni na niezłomne prawa balistyki, na granice działania środków wybuchowych, na granice wytrzymałości najcięższego działa i wszystkich kombinacyj stopów bronzu i stali. Praw wiedzy i logiki broniła przeciwko nim opinja rzeczoznawców metalurgów i konstruktorów z zakładów Creuzot, którzy w toku wojny dokonali epokowych odkryć i wynalazków i sprawili, że artylerja francuska stała się pierwszą na świecie.
Monstrualne działo niemieckie pozostało nadal teoretyczną i techniczną niemożliwością, jednak dwudziestocentymetrowe pociski jego wybuchały wciąż we wszystkich dzielnicach Paryża. Był to fakt brutalnej rzeczywistości, trudny do zaprzeczenia.
Szkody i straty w ludziach były narazie niewielkie, ale panika wzrastała. Nadewszystko przerażała fantastyczność owej niewiarogodnej „Berty“ i metodyczna uporczywość jej działania.
Na początek strzelają rzadko, a nuż otworzą — kto ich wie — huraganowy ogień na Paryż i stolica Francji legnie w gruzach?
Kto im zabroni zasypać miasta pociskami gazowemi — swoim Żółtym Krzyżem, który dusi i żre ciało do kości? Błękitnym, Zielonym Krzyżem, od których nie bronią żadne maski?
Jak zaopatrzyć całą ludność w ubrania nieprzenikliwe, w maski ochronne?
Może to tylko ostrzeżenie? Może nastąpi jakieś horrendalne ultimatum, godne Hunnów?
Uciekał, kto mógł. Dworce i przyległe ulice zapchane były tłumem rodzin bogatych, zamożnych i dostatnich, czekających swojej kolei i, pomimo surowej kontroli i wielkiego pogotowia policji, zrywających się do szturmu odchodzących pociągów. Ludzie ubodzy, ludzie przytwierdzeni do miejsca musem życiowym, zanim przywykli do nowego nieszczęścia i oswoili się z Grubą Bertą, przesiadywali po piwnicach, a nadewszystko uciekali z górnych pięter.
W szerokich masach ludności stolicy strach przed Bertą osłabiał wrażenie ofenzywy. Zresztą, wymierzona ona była wyłącznie przeciwko frontowi angielskiemu... Zresztą w komunikatach Wielkiej Kwatery, które ukazywały się po dwa razy dziennie, nie było jeszcze nic zatrważającego... Zresztą, Niemcy byli jeszcze daleko i parli wyraźnie na zachód... Zresztą po ulicach roiło się od żołnierzy amerykańskich, a gwiaździsto-pasiaste chorągwie powiewały wszędzie...
Dopiero, gdy na szósty dzień walki poranny komunikat ogłosił wzięcie Noyon i zagrożenie linji Oise’y, przez miasto przebiegł dreszcz trwogi. Noyon — to droga do Paryża! Przyszły pogłoski o doszczętnem zbombardowaniu Wielkiej Kwatery w Compiègne. Spłonęły najważniejsze mapy i plany, bez których nie można prowadzić oporu... Połowa Głównego sztabu zginęła, reszta ranni... Któż będzie kierował walką?... Wreszcie — Pétain zabity. Władze kompetentne zaprzeczały wszystkiemu, ale wszak tak bywało zawsze...
Tego samego dnia od Gare du Nord przez Bd. Strasbourg, przez Bd. Sebastopol, przez oba mosty, przez Bd. St. Michel, przez cały Paryż aż do Montrouge przeprowadzono ogromną kolumnę kilku tysięcy jeńców. Widok przeciągającej ulicami takiej masy pokonanego, pojmanego, porwanego wprost z pola walki wroga sprawił, wedle raportów urzędowych, doskonałe wrażenie i odrodził psychikę w masach ludności. W pewnej mierze było to słuszne, tem bardziej, że konwój jeńców oraz kordony policji, idące gęsto po obu stronach kolumny, pilnowały doskonale, ażeby nikt z tłumu gapiów nie zagadał do nich ani słowa. Ale w okolicach Hal Centralnych jakaś Madame Angot, urodzona snać w prowincjach zabranych, zdołała parokrotnie zaczepić w przemarszu Boszów w ich rodowitym języku. Odszczekując się policjantom i żołnierzom konwoju, pytała uporczywie:
— Gdzie was wzięli?
Bosze przeważnie milczeli, ale od czasu do czasu z kolumny padała odpowiedź.
— Gdzie was zabrali?
— W Argonnach...
— Soissons...
— Verdun...
— Chemin des Dames...
— Verdun...
Madame Angot miała dosyć.
— Merde!!
— Co oni gadają? Co oni gadają? — pytano dookoła.
— I bez ich gadania wiedziałam, co są za jedni. Naciąganie i tyle. Pokazują nam wiecznie samą starzyznę! Po całej Francji ciągają tych samych na pokaz dla głupiego narodu, niby że to wciąż bierzemy jeńców! Merde!...
— Zamknij pani jadaczkę, bo do paki! — Wszystkich pan nie wsadzisz, niedoczekanie pańskie, panie sierżancie! Wszyscy i tak wiedzą, o co idzie...
— Wszystkich nie wsadzę, tylko panią jedną. Marsz za mną! Do komisarjatu!
— Widzicie go? Jeszcze czego?! Odczep się pan, pókim dobra!
— Idź pan lepiej na front, nie tu wojować z babami!
— Byk zatracony...
— Mort aux vaches! Na to z nieba w szalonym rozpędzie runął przeraźliwy zgrzyt — jęk — świst. Tłum, prysł na wszystkie strony, do sklepów, w bramy kamienic, pod ściany. Pękła kolumna jeńców i rozsypała się po całej szerokości bulwaru. Wielu padło na ziemię. Policjanci, ratując sytuację, gwizdali gorliwie.
Przeleciało, poszło dalej zawzięte, wściekłe wycie pocisku. Wnet przez wrzawę ulicy, po przez histeryczne zawodzenie kobiet, przez nawoływania, przez śmiech, przez wrzaski żołnierzy, sprawiających do porządku kolumnę jeńców, przebił się i zawisł w powietrzu ciężki, przeciągły pogrzmot.
— W ratusz trafił!
— Nie, dalej, dalej.
— Gdzieś koło Panteonu!
— Boże, zmiłuj się nad nami...
Senator Guillet Goudon z trudem dźwigał się z ziemi, długo stękał i wzdychał i długo oporządzał ubranie, unurzane w błocie jezdni. Melon jeszcze przed chwilą nieposzlakowany i senatorski był fatalnie rozdeptany przez kogoś w ucieczce, a parasol przepadł bez śladu. Senator, zaznawszy tęgiego stracha, wnet ochłonął i poczuł w sobie miłe odświeżenie sił, jakby ocknęło w nim się coś z dalekiej młodości i coś przypominającego niemal męstwo, gotowe i na dalsze niebezpieczeństwa.
Naturalnie, oczywiście, to nie było nic, ale niema mocniejszego, szlachetniejszego impulsu dla podupadłej woli, jak groza śmierci. Śmierci bojowej! I dobrze, że nas wzięli pod obstrzał swego djabelskiego działa. Przelotne raidy aeroplanów nie hartowały woli. Od raidów broniły nas mgły, deszcze, noc, wreszcie do pewnego stopnia nasze reflektory, eskadry powietrzne, działa przeciwlotnicze. Teraz jesteśmy wystawieni na cel bez żadnego sposobu ratunku. Walą i walą. Pozostaje nam tylko bohaterstwo wytrwania. Paryż potrzebował tej próby. Niechże walą jeszcze! Nie każdy odradza się na poczekaniu, przeważnie ludzie czynią to z opóźnieniem, zwłaszcza ludzie kierowniczy. Inna rzecz, gdyby to miało trwać dłużej, wola może się przehartować i zawieść. Obawiam się, że nasi panowie znowu pouciekają do Bordeaux, może nawet nie tak daleko, jak za pierwszym razem, ale zawsze... Do djabła, niech już lepiej przestaną z tą „Bertą“...