<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Bogowie Germanji
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Po długich wywiadach, które nie dały jednak nic określonego, po głębokiem rozważeniu wszystkich szans, van Trothen postanowił osobiście zobaczyć się z panią Gretą von Senden, jedyną agentką, która ocalała z pogromu centrali wywiadu angielskiego. Sam ten fakt był już nieco podejrzany, ale świetne rekomendacje tej osoby ze strony Ministerstwa Wojny i kategoryczne ponaglenie od generała Dubreuil, który objął świeżo jedyne kierownictwo zjednoczonego wywiadu anglo-francuskiego, skłoniły go do narażenia się na tę ryzykowną próbę.
Spotkanie wyznaczył w bardzo rzadko używanym rezerwowym punkcie konspiracyjnym pierwszego stopnia na dalekiem berlińskiem przedpolu, gdzie, pomimo że spędził w Berlinie dwadzieścia lat, nie był jeszcze nigdy. W Schmargendorf, za gazownią, na Nordenreystrasse na schodach między pierwszem a drugiem piętrem czekał łącznik i wprowadził go przez ciemny korytarz do salonu, szczelnie zapchanego staremi gratami, zawieszonego spłowiałemi kotarami. Wyłysiałe dywany, galerja okropnych oleodruków, bukiety sztucznych kwiatów... W powietrzu wisiał kurz i smród zastarzałej stęchlizny. Pod jaskrawą karykaturą portretu starego Wilhelma w ażurowych ramach, wycinanych laubzegą, siedziała młoda osoba uśmiechnięta z papierosem w zębach. Jej smukłe kształty, krótko ostrzyżona głowa i bezczelny uśmiech zdradzały jakby przebranego chłopca, jakich wielu włóczyło się w tych czasach po Friedrichstrasse w okolicy dworca.
— Witam...
— Moje uszanowanie panu!
— Zapytam na początek — czy pani jest kobietą? Przecież ja to muszę chyba wiedzieć?
— Jestem kobietą, ale jeżeli pan się chce osobiście przekonać? Cóż...
Rozejrzała się z grymasem odrazy po tym podłym salonie.
— Jeżeli pani ma u mnie służyć, musi pani natychmiast porzucić ten skandaliczny styl. Pani zwraca uwagę. Ubierać się mniej krzycząco! Jak pani patrzy?
— Ależ, panie szefie, na tem polega mój główny chwyt, ja się nie obracam po salonach, tylko między oficerami, w koszarowych kwaterach, po knajpach, po spelunkach!
— Niech pani zachowa wszystkie swoje chwyty, ale niedopuszczalne są skandale uliczne! Pani styl prowokuje policję obyczajową. Takie rzeczy są mi zupełnie niepotrzebne. Wczorajszą noc przesiedziała pani w komisarjacie na Melchiorstrasse. A gdyby pani miała przy sobie coś takiego? Często pani bywa pijana?
— Nie znoszę alkoholu!
— Więc kokaina? Eter?
— Owszem, panie szefie, do tego się poniekąd poczuwam...
— Ma pani dobre poparcie, więc przyjmuję panią narazie tytułem próby. Na dawnych warunkach.
— To niemożliwe! Tembardziej, że pan Jakób Storhus, płatnik angielski, z powodu chwilowego wyczerpania się kredytu zaległ mi za dwa miesiące. Teraz siedzi jak cała reszta i nie wyjdzie już na świat boży. Jabym prosiła o podwojenie dawnej płacy. Jestem tego warta.
— To się zobaczy. Kto z tamtych zna pani prawdziwe nazwisko? Adres?
— Jeden jedyny szef angielski, stary Buscap. Ten nie wsypie.
— Każdy wsypie, jak mu wsypią cokolwiek więcej ponad granice jego wytrzymałości.
— Każdy, tylko nie on.
— Cóż to znaczy — on?
— Straszna kanalja, ale twardy. Zresztą wie, że jemu i tak nic nie pomoże. Zawsze unikał rzeczy niepotrzebnych.
— Jak się stało, że pani jedna jedyna wyszła cało z takiego generalnego pogromu?
— Wiedziałam zgóry, że pan o to zapyta. Inaczej byłoby nawet dziwne. Jak pan wie z meldunku pewnej osoby, byłam w tym czasie wie Francji. Prosty traf — na mój rozum — miałam szczęście i tyle. Chciałabym mieć takie same szczęście na służbie u pana.
— A wszyscy tamci? Siedemnaście osób?
— Przeszło trzydzieści, panie szefie!
— Przeszło trzydzieści osób! Skąd pani o tem wie?
— Jakto skąd? Z naszej policji wojskowej. Mam tam idealne stosunki.
— A teraz, proszę powiedzieć, jak pani wydostała plan ofensywy? Oczywiście nabrali panią. To znaczy podejrzewali, że pani zawodowo szpieguje, i podsunęli dokument fałszywy dla zmylenia nieprzyjaciela.
— Nie wiem, czy był fałszywy, od tego są mądrzejsi. Zresztą pan Ludendorff w ciągu dwuch tygodni walki trzykrotnie zmieniał swój cel strategiczny i dyrekcję ataku. Plan to jest tylko plan. W wykonaniu często się zmienia do niepoznania.
— Pani się zna na strategji?
— Całkiem nie, tylko słyszałam, jak o tem zwycięstwie gadali między sobą oficerowie.
— Cóż gadali?
— Ano — klapa i już.
— Więc jak pani zdobyła ten plan?
— Skąd go wzięłam? Nad ranem ukradłam portfel jednemu majorowi z Ministerstwa, kiedy spał pijaniusieńki i uciekłam. On mnie pierwszy raz w życiu widział i ja jego. Jechał z frontu służbowo. Zaczęło się na stacji w Kolonji. Był bardzo miły, ale nie chciałabym go więcej spotkać. W portfelu były papiery no i ten plan. Pan Buscap obiecał mi pięćset funtów nagrody — ale cóż, zanim wróciłam z Francji już było po katastrofie.
— Doprawdy, pani ma dziwne szczęście.
— Proszę pana, jak się zacząć zastanawiać nad każdą rzeczą, to na świecie wszystko będzie dziwne. Życie trzeba brać poprostu. Raz się ma pecha, raz szczęście... Jednemu się wiedzie, drugiemu nie.
— Ale pani specjalnością są oficerowie floty?
— Tak jest. Podstawy operacyjne łodzi podwodnych, mapy morskie, pola minowe, stocznie portowe, obrót łodzi straconych i nowozbudowanych. Dla Anglików to były rzeczy najbardziej interesujące, teraz zapewne będzie inaczej, ale ja się potrafię przerzucić na zadania lądowe. Choćby broń chemiczna, w różnych ośrodkach produkcji mam doskonałe znajomości.
— To dobrze.

Przebojowy superfilm „Bogowie Germanji“ czekał na wiosnę i na zdjęcia w terenie, reklama przymilkła i Berlin potrosze zapomniał o Evie. Wytężenie dwuch tygodni walki a potem oszałamiający, nadspodziewany ogrom zwycięstwa zabrały wszystkie myśli ludzkie. Znikły ciężkie troski i małe zainteresowania dnia. Cały naród dźwignął się ku wzniosłości, przez ten czas każde serce niemieckie biło tętnem frontu wraz z braćmi walczącymi na dale kich polach Francji. Grozą i chwałą przenikł dusze pierwszy komunikat Głównej Kwatery, ogłoszony dopiero w trzecim dniu kolosalnej bitwy. W jego spiżowej powadze, rozmyślnie miarkującej słowa, by nie budzić przedwcześnie wygórowanych ludzkich nadziei, objawiła się moc i głębia wielkiego eposu Niemiec.
— Od trzech dni armje wszystkich szczepów niemieckich stoją w ciężkich walkach w dorzeczach Sommy, Scarpy, Oisy.
Z dnia na dzień śledzono na mapach błyskawicowe rzuty ataków. Front brytyjski oderwany od linij francuskich... Anglicy zgnieceni i pędzeni ku morzu... Główna siła natarcia prze prosto na Paryż, bombardowany bez przerwy przez fantastyczną baterję — cud genjuszu niemieckiego...
Wraz z chwałą zwycięstwa, które było pierwszym aktem wiosennej walki o wymuszenie niemieckiego pokoju, spadła na kraj żałoba straszliwych strat. Zagarnęła ona rodziny i domy, oszczędzone aż dotychczas — szczęściem, trafem, modlitwą błagalną matek i żon. Upajało zwycięstwo a jego cena wzbudzała przerażenie.

W ostatnich dniach ofensywy, 5 kwietnia padł pod Montdidier pan oberst zu Steth Schulzburg. Eva przeniosła się do biednej Lisbeth i pielęgnowała ją w nieszczęściu. Pożycie baronostwa nie należało do najlepszych, ale bądź co bądź, taki cios...
Lisbeth-wdowa spowiadała się przed przyjaciółką bez żadnego utajenia, kajała się, płacząc najprawdziwszemi łzami. Eva, wyrozumiała na wszelkie tajemnice i tajone dziwy życia, umiała uciszyć jej podrażnione sumienie, koiła ją słodką siostrzaną pieszczotą i wreszcie, sama nie wiedząc jak się to stało, ustąpiła, pozwoliła się ukochać.
— Evo, Evo, bóstwo moje... Teraz mam na świecie tylko ciebie... Nie opuszczaj mnie... Pozwól mi zawsze być przy sobie, pójdę za tobą wszędzie... Rozkazuj mi, ja twoja służebnica...
Generał von Sittenfeld napróżno dobijał się do pałacyku na Keithstrasse, chcąc złożyć rzekomo swoje kondolencje. Eva zakazała go przyjmować. Jeszcze go nie mogła widzieć, nie panowała nad sobą. Zdradziłaby się błyskiem nienawiści w oczach, popłochem swego wstydu, jako oszukana tak haniebnie, pokonana w walce z brutalnością — potworną w swej subtelności.
Gdy Eva w swojej grze była genjalną aktorką, ten władca spraw szpiegowskich, mimo bezprzytomnego i najgłębiej szczerego miłosnego zamroczenia, dowiódł jak przystało na rasowego pruskiego generała, że w żadnych okolicznościach ani na sekundę nie zapomina o obowiązkach swego urzędu i zawodu. Została poniżona, zgnębiona, dała się wywieść w pole i przyłapać tak ordynarnie... Otrząsała się ze wstydu.
Jakże mogła przypuszczać, że ciemno-zielona safjanowa teka została zapomniana w momencie rozpaczy i miłosnego obłędu?... Był bardziej nieprzytomny niż kiedykolwiek dawniej. Zrywał ostatecznie i na pożegnanie obrzucił ją najpodlejszemi koszarowemi obelgami. Koniec. Ale po swoją tekę przysłał adjutanta dopiero po dwudziestu czterech godzinach.
Tem się zdradził. Dał jej zbyt wiele czasu na przeszperanie papierów i skopjowanie tego, co tam wsunął z całą perfidją fachowego prowokatora. Był tak wyraźnie cyniczny, że nawet oba kunsztowne zameczki zostawił odemknięte... Był tak uprzedzający, że zamiast fachowego elaboratu sztabowego, w którym mogła była się zagubić, kazał skomponować dla niej niezbyt długie, treściwe memorandum, zrozumiałe w czwartym roku wojny dla każdego czytelnika gazet.
Spieszyła się strasznie. Była najpewniejsza, że lada chwila generał wpadnie po swoją zgubę. Była naiwna. Była głupia.
Czemuż zataiła wszystko przed van Trothenem? Czemu nie powiedziała mu nic, gdy z niedowierzaniem trząsł głową nad tym niesłychanym elaboratem? Nalegała, groziła mu, opowiadała niestworzone rzeczy o pochodzeniu dokumentu i cóż — nie bardzo przekonany kazał to zaszyfrować i wysłał natychmiast.
Nie widziała się z nim od trzeciego dnia ofensywy, gdy znienawidziła go śmiertelnie. Nie mogła znieść jego ironji i pewnych pouczeń.
— Mogła pani bardzo i bardzo zaszkodzić naszej sprawie. Mogła pani pomącić cały system obrony, odciągnąć daleko nasze strategiczne rezerwy i ogołocić prawdziwy odcinek ofensywy... Pani autorytet dla pewnych osobistości w Paryżu stoi tak wysoko... Ale proszę się nie martwić — nie stało się nic złego, upewniam panią, choć nie mam jeszcze oczywiście żadnych informacyj. Bowiem pozwoliłem sobie z tym samym gońcem przesłać moje spostrzeżenie pod adresem szefa gabinetu ministra wojny i doręczyć mu je poufnie. Uczyniłem to, choć nie mam prawa korespondować z nikim poza naszym generałem.
— Przede mną go pan ostrzegał? Jak pan śmiał?
— Nie jestem z natury nieśmiały. Poprostu napisałem, że wedle mojego zdania dokument może być zarówno autentyczny jak i rozmyślnie podsunięty, gdyż nie chciano mi wyjaśnić jego pochodzenia.
— Nie jestem obowiązana wtajemniczać pana w moje stosunki. Proszę mi się nie narzucać na spowiednika.
— A jednak źle pani zrobiła. Zresztą, ręczę, że i bez mojego ostrzeżenia tam w Campiegne u Pétain’a sami daliby sobie rady z entuzjazmem generała Dubreuil i z należytą oceną pani zdobyczy. I proszę się tak nie złościć, niechże się pani nie wstydzi tej pierwszej porażki. W naszym zawodzie takie zawody to chleb powszedni.
— Proszę mnie nie załączać do pańskiego fachu! Jestem wolnym człowiekiem i robię co mi się podoba!
— No, ten kawał z ofensywą nie może się pani podobać, to trudno. Widzi pani, cała sztuka rzetelnego wywiadu polega nie na tem, żeby uganiać się za wielką, gotową zdobyczą, za jakąś największą tajemnicą nieprzyjaciela, bo w dzisiejszych czasach to jest nieosiągalne. Trzeba pracować metodycznie, z pedanterją, nie lekceważąc najdrobniejszego szczegółu, dostarczonego przez najmizerniejszego agenta. Wielkie zdobycze powstają z tysiąca strzępów, skrawków, przyczynków, jak obraz mozaikowy z kamyczków. Te rzeczy zahaczają o siebie, uzupełniają się nawzajem i oto mamy pewną ilość wytycznych punktów pewnej koncepcji, a resztę sztabowcy już odgadną, to ich fach. Niechże się pani nie miesza więcej do tych spraw. Poco to pani?
— Mam pewne ambicje i zamiary i nie wyrzeknę się ich dla chwilowego niepowodzenia. Zresztą to dla mnie najpiękniejsza gra, wyborna zabawa.
— Mało pani zabaw? Niech pani zostawi wojnę w spokoju. To sprawa ogromna, straszliwa. Ona ludzi łamie, znieprawia, chwyta w swoje zasadzki, morduje, zabija... Niech się pani nie bawi wojną!
Podobne morały słyszała już kiedyś. Na jesieni? W Paryżu? To mówił ów mądry jednooki oficer z zeszpeconą twarzą, zakochany w niej „z ekranu“ jak tylu innych. Rozwodził się nad nią, analizował ją bardzo śmiało. W końcu ostrzegał — przed zbytniem zamiłowaniem do wrażeń. To było u margrabiny de Lambesc, w dniu przełomu politycznego i ogłoszenia gabinetu Clemenceau. Potem widzieli się jeszcze raz... Jakże się ten kapitan nazywał?

Był to ostatni mężczyzna, który jej się naprawdę podobał. Porwał ją odrazu. Uwiódł ją swoją przenikliwą inteligencją, zapamiętałem uwielbieniem. Gdy słuchała co o niej mówił, miała wrażenie, że człowiek ten czyta jej myśli i zna niepojętym sposobem dzieje całego jej życia. Czuła przed nim jakby strach. Zainteresowana, zaprosiła go do siebie, odpowiedział, że nie chce jej widzieć po raz drugi.
— Dlaczego?
— Odpowiedź wypisana jest na mojej twarzy.
Wówczas bez namysłu, po swojemu oświadczyła mu, że gdyby ją zapytano w tej chwili, to ze wszystkich pięknych lub znakomitych panów, obecnych na przyjęciu u margrabiny, wybrałaby właśnie jego jednego. Ogarniał ją zimny dreszcz ekstazy, w głowie kołował zamęt. Wiedziała co się z nią dzieje — tak się zawsze zaczynało...
Przez całą noc w bezładnym korowodzie snów prześladowała ją groźna maska jego oblicza, na którem legła pieczęć wojny. Już go zapragnęła w nieokiełzanym, nie rozumującym porywie, już go pokochała. Po długim okresie spokoju przyszedł jej czas. Spędzi z nim tydzień, miesiąc bezprzytomnego szaleństwa i pewnego dnia ocknie się i natychmiast zapomni. Ileż razy tak bywało...
Nazajutrz zaledwie przez pół godziny pozwolono im być sam na sam. Zjawiły się osobistości, których żadną miarą nie mogła nie przyjąć. Umówili się na drugi dzień, Eva roztapiała się w swojem szczęściu. Rano otrzymała krótki list. Kapitan oznajmił, że w bardzo ważnej, pilnej misji wysłano go na front, wróci za dwa tygodnie. Nie wróci nigdy, zginął.
Zdruzgotana, w wiecznej żałobie wyjechała na Rivierę, stamtąd do Włoch, potem do Genewy i po drodze zapomniała o swojem szczęściu i nieszczęściu. Nigdy już więcej nie myślała o tym człowieku, zrzadka, we śnie zamajaczyła i przemknęła się jednooka twarz, cała w bliznach i szramach. I nic więcej. Zapomniała nawet jego nazwiska.
W Berlinie, jak wszędzie i zawsze, otaczała ją gromada zalotników. Przywykła do tego, atmosfera hołdów i pożądań w pewnem znaczeniu stała się nawet jej potrzebą. Bawiła się i tyle. Wyrafinowane męczarnie, jakim poddawała generała Sittenfelda, już ją dawno znudziły, zresztą były to zabiegi na zimno, celowe i wyrachowane. Inni panowie, bardzo wielu rozkochanych panów tworzyli jeno jej królewski dwór. Z humorem, pogodnie, z pewnem nawet upodobaniem opędzała się od nich jak od komarów, grała z nimi zabawne komedje, prowokowała sceny zazdrości, starcia, różniła ich między sobą, godziła, intrygowała. Jej nerwy, jej noce były zupełnie spokojne, serce puste, a miła Lisbeth — taką sobie śmieszną błahostką, niewinnym żartem.
Dopiero w ostatnich czasach zaczęła postrzegać w sobie chwile beztreściwego niepokoju. Gdy była sama w domu nadsłuchiwała, czy kto nie zapuka do jej drzwi, choć nie spodziewała się nikogo. Gdy szła między ludzi, oczekiwała, że spotka tam kogoś nieznanego, który przyniesie dla niej z szerokiego świata jakąś dziwną wieść. Gdy się to nie sprawdzało doznawała przykrego uczucia zawodu. Na ulicy, w teatrze, rozglądała się, jakby szukając czegoś. Był to ktoś nieokreślony, człowiek niewiadomo skąd i niewiadomego wyglądu, ale była przekonana, że spotkawszy go nareszcie pozna go odrazu, a ona również nie będzie mu obca.
On, zawsze ten sam, wtrącał się do jej myśli, mieszał się do snów. Nie dawał się nigdy ujrzeć ani nawet wyobrazić. Szepnął zagadkowe słowo w pomroce nocy, słyszała odgłos jego kroków — nadchodził, zbliżał się, ocierał się o nią tak, że czuła jego oddech, i mijał ją, oddalał się, odchodził. Wówczas budziła się opuszczona, samotna, boleśnie skrzywdzona.
Tęskniła do wiosny, do ciepła, do zieleni łąk. Czytała zapamiętale poezje, pierwsze lepsze, jakiekolwiek, bylejakie i do łez wzruszała się rytmem oklepanych frazesów. Wybierała się w jakąś daleką podróż niewiadomo dokąd, bez żadnego celu. Robiła głupstwa, była niegrzeczna, urażała ludzi bliskich. Biedna Lisbeth dostała się w opały, drżała przed swoją panią, Eva potrafiła być dla niej okrutną, ale gdy się opamiętała, umiała wynagrodzić jej krzywdę.
Wreszcie odgadła co się z nią dzieje — przecie tak samo bywało zawsze. Nieomylne znaki, że nadchodzi szczęście. Odtąd upajało samo jego przeczucie, rozkoszą stawały się udręczenia i niepokoje. Co rano budziła się w radosnem podnieceniu — może dzisiaj spotka go nareszcie, człowieka cud, istotę wymarzoną, wytęsknioną, tak bezmiernie ukochaną... Kto on? Skąd? Jaka jest jego uroda? Czem ją zniewoli?
Wszystko jedno, albowiem to będzie on, za każdym razem inny i zawsze ten sam — wskazany przez los, dla niej przeznaczony. Zanim się spotkali już wzbudzał w niej płomień miłości. Nic mu o niej nie mówiła ciekawość wyobraźni — jego niepodobna było przewidzieć. Ukaże się nadspodziewany, zaskoczy ją jeszcze jednym nowym, niezaznanym nigdy urokiem miłosnego opętania.
Eva Evard utrzymywała w należytej jasności kronikę swego życia, nie zapominała o niczem, ale w tych okresach pobudzonego wyczekiwania podziewali się gdzieś z pamięci i znikali do jednego wszyscy dawniejsi, ilu ich tam było, ustępując przed nowym wybrańcem.
O tej porze, w trzydziestym czwartym roku Evy uzbierał się ich poczet niemały. Raz w rok, dwa razy ogarniało ją szaleństwo miłosne, niepohamowane i zaślepione.
Każdy z nich był cudem, wskazanym przez los wyjątkiem.
Nawet ów poliglota niepewnej narodowości niezasobny w pieniądze globtrotter, który zaczepił ją był o zmierzchu pod kolumnadą schodów koło galerji Umberto w Neapolu... Było to na dwa lata przed wojną. Zjawił się w wyjątkowo odpowiednim momencie psychologicznym i wkroczył do Panteonu Evy narówni ze swymi poprzednikami i następcami, choć już po trzech dniach, jak tylko wyszpiegował kim jest piękna i tak łaskawa pani, zdradził się jako ordynarny szantażysta. Wykupiła się od niego, a gdy po tygodniu na swoje nieszczęście zjawił się jeszcze, nader dyskretnie przy pomocy zakochanego platonicznie dygnitarza miejscowego, starego konsula Stanów Zjednoczonych oddała go w ręce policji. W kartotece urzędu śledczego w Neapolu ów szczęśliwiec notowany był pod pięciu nazwiskami, więc Eva, nie wiedząc kim był naprawdę, wspominała go jako hrabiego Burbo di Furfante, ale bez goryczy ani zawstydzenia. Jej to nie uwłaczało, a on cóż był winien? Był urodziwym, pociągającym międzynarodowym łajdaczyną, tak jak inny na jego miejsce bywał lub dopiero będzie finansistą, lotnikiem, jakimś ministrem lub aktorem. Owe trzy dni w Neapolu — mniejsza o zakończenie romansu — dały jej całą otchłań upojenia. I ten odegrał swoją rolę i odszedł, jak odchodzili tamci, może trochę prędzej i zbyt wyjątkowo inaczej.
Hrabia di Furfante był też jedynym, który porzucił ją pierwszy. Zawsze i niezmiennie ona to odprawiała swoich przelotnych kochanków. Po tygodniu, po dwuch, trzech — najwyżej po miesiącu kończyło się jej opętanie, wybraniec losu pewnego dnia w całym swym rozpędzie miłosnym zastawał jej drzwi zamknięte. Napróżno kołatał, błagał, groził — pytał o przyczynę. Nie było żadnej przyczyny ani powodu. Eva dziękowała za miłe chwile i oznajmiała poprostu, że nie chce dłużej...
— Dlaczego nie chcesz?!
— Bo już nie mogę.
— Dlaczego już nie możesz?!
— Gdyż nie chcę. Taka już jestem.
Nie każdy z unieszczęśliwionych poprzestawał na tem, rzadko kto zdołał zrozumieć Evę. Bywały awantury, zdarzały się dramaty. Niejeden przez cale życie rozmyślał nad zagadką, dlaczego go pokochano wprost, znienacka, tak bezprzykładnie, z takiem szaleństwem oddania i porzucono z dnia na dzień z zimną uprzejmością, bez cienia litości. Przelotna łaska najcudniejszej, niedostępnej, po królewsku dumnej kobiety i pierwszej na obie półkule świata gwiazdy ekranu zatruta nie jeden ludzki los. Miała na swej drodze dwa samobójstwa, ale sumienie jej zostało nieporuszone. Zato pewien desperat wystrzelał do niej trzy naboje i — rzecz przypadku — szczególnym cudem nie trafił, a gdy obrócił broń przeciwko sobie Eva mu przeszkodziła i w tym dziwnym trybie zostali przyjaciółmi „na całe życie“.
Niektórych spotykała potem, prędzej czy później w swoich nieustających nigdy wędrówkach po świecie. W takich razach była uprzejmą, lecz ani więcej, ani mniej niż dla każdego innego z pośród obcych. Uchylała wszelkie westchnienia i napomknienia o tem co było. Powrotu do dawnych łask nie zaznał ani jeden.
Tego właśnie najbardziej nie mógł pojąć co do siebie generał Sittenfeld. Powtarzała mu, że jest kochany nie mniej niż wówczas w Schwarzwaldzie przed samym wybuchem wojny, łudziła go, przyzwalając na przekroczenie pewnych granic, odwlekała dzień łaski i tem bardziej go dręczyła. Wreszcie, gdy wyczuł, że Eva knuje jakąś ciemną intrygę, pohamował się i długo, na zimno, po sztabowemu układał plan działania.
Jego rycerskość, romantyzm jego uwielbienia, błagania i skamłania nie zdały się na nic. Z taką trzeba inaczej. Przez czas wojny, w ciągu bez mała czterech lat Eva doznała wielu przygód, urosła w sławie, jest bogata, jeszcze zmądrzała i jeszcze wypiękniała, ale w charakterze odmieniła się radykalnie. Jest lodowato zimna, zatajona, djabelska. Napozór dawna, światowa i beztroska, ma jakieś cele głęboko ukryte. Z tem przyjechała do Berlina.
Nie trzeba zważać na to, co mówi. Opowiadania o jej ideach humanitarnych, o cierpieniach z powodu wojny, o ślubowaniu czystości, o surowych katolickich postach i wszelkich wyrzeczeniach się na czas trwania tej rzezi są zwykłą kobiecą blagą, obliczoną na rozbestwienie mężczyzny. Obłąkane ambicje, zachcianka, żeby wpłynąć na bieg wojny — przyśpieszyć jej koniec — są objawem płytkiej megalomanji, jakiej przykład dają, zresztą na mniejszą skalę, wszystkie gwiazdy ekranu w idjotycznych wywiadach w prasie. Eva nie mówi o tem z reporterami, wyszeptuje swoje dziwy w najpoufniejszych wynurzeniach we cztery oczy — z samym szefem niemieckiego kontrwywiadu...
Ow pamiętny wieczór, gdy doprowadziła go swemi sztukami do stanu znacznie osłabionej poczytalności, był jej wstępnym krokiem do pozyskania go dla jej tajemnych celów. Nie zdradziła się z niczem. Były to górnolotne rojenia o możliwości zakończenia wojny jeszcze w roku bieżącym. Teza o doprowadzeniu wojny do absurdu przez założenie tajnego międzynarodowego trustu ideowego, który miałby za zadanie krzyżować, odsłaniać i psuć plany działań wojennych jednakowo i jednocześnie na obu frontach. Zdradzać zamiary koalicji — przed Niemcami, zamiary Niemców przed koalicją. Wywoływać strajki i rozruchy robotnicze we wszystkich walczących krajach. I tak dalej — stek natchnionych głupstw, nonsensów humanitarno rewolucyjnych, a na ostatek — interwencja papieża, który pewnego dnia pod klątwą nakaże wszystkim swoim katolikom rzucić broń i wracać do domu, czem zdezorganizuje armję francuską i w połowie niemiecką...
Nadzwyczaj ostrożnie, okrążając zdaleka cel właściwy, Eva wprowadzała go w ciemną sferę jakiejś intrygi. Nie była tak naiwną, by przypuszczać, że pójdzie on na lep pacyfistycznej ideologji i to w ujęciu tak histeryczne utopijnem. Chciała go odurzyć frazeologją, stworzyć jakiś pozór, formę prostej przyzwoitości, by nieznacznie wejść w sedno rzeczy, a zarazem w wypadku jego odmowy stworzyć sobie „alibi“ i możność natychmiastowego odwrotu nazgóry przygotowane pozycje ideologiczne, nie mające nic wspólnego z ordynarnem kuszeniem do zdrady wybitnego niemieckiego generała.
Głównie zaś liczyła na swój czar kobiecy i na to, że generał już dostatecznie „skruszał“, by pod pokrywką doniosłej akcji międzynarodowej dopuścić się zwyczajnej zbrodni. Długo manewrował, chcąc dociec, jaki cel konkretny ma jej „misja“, zorganizowana oczywiście pośrednio przez wywiad francuski. Co właściwie chce od niego wyłudzić? Wiadomości wojskowe? Tajemnice polityki wewnętrznej Niemiec? Nastroje pokojowe? Stopień poczucia moralnego sfer kierowniczych w czwartym roku wojny?
Więc opowiadał jej — pod najściślejszym sekretem — mnóstwo plotek ze sfer najwyższych, z otoczenia cesarza, kanclerza, z Głównej Kwatery, zza kulis parlamentu. Zdradzał, rozgadawszy się jakby niechcący, najtajemniejsze zabiegi dyplomatyczne, poufne memorjały, intrygi dworskie — wszystko oczywiście skłamane. Eva słuchała, ale nie wzbudzało to w niej zainteresowania. Ożywiała się, gdy wkraczał w dziedzinę wojskową, ale i tu pilnowała się dobrze, poza ogólnikami nie dawała się wciągnąć w szczegółową dyskusję, nie wypytywała o nic.
Generał swoim nosem kontrwywiadowczym wyczuwał w niej grubą niebezpieczną zwierzynę, więc myślał, dociekał i wreszcie, gdy czas upływał na niczem, zatrzymał się na koncepcji nie opartej coprawda na faktach, ale posiadającej wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Eva nie zamierza go wciągać bezpośrednio w swoją aferę, poprostu jest on jej potrzebny i nawet nieodzowny jedynie jako osłona przed podejrzeniami. Stosunek miłosny z głównym szefem kontrwywiadu, o czem wiedział cały Berlin, zapewniał jej absolutne bezpieczeństwo przed obserwacją i inwigilacją ze strony przeróżnych agentur, które wówczas, w czwartym roku wojny rozrosły się potwornie i przenikały wszędzie, zwłaszcza w stolicy. A wreszcie, w wypadku uwikłania się w śmiertelne sidła miała prawo oczekiwać z całą pewnością, że będzie uratowaną, a przykra sprawa nigdy nie wyjdzie na światło dzienne.
Za taką osłoną Eva spokojnie mogła zarzucać sieci, kędy chciała. Stały przed nią otworem najwyższe koła towarzyskie, wszystkie salony Berlina. Ubiegano się o nią, otaczano ją uwielbieniem. Znała nieprzebrane mnóstwo ludzi i na tem polegała trudność wykreślenia ściślejszego terenu na którym mogła przeprowadzać swoje plany.
Swojego czasu w męczarniach zazdrości generał puścił był za Evą sforę swoich agentów i agentek z policji politycznej, a niezależnie od tego i z kontrwywiadu wojskowego. Ale i ci łapacze i tamci, pomimo, że mieli pracować w tajemnicy jedni przed drugimi, wnet, jak to bywa wśród fachowców, zwąchali się między sobą i brali romansową sprawę swego groźnego generała lekko i z humorem i przeważnie trzymali stronę pięknej gwiazdy światowej przeciwko prześladowcy. Zresztą nie dawała ona żadnego materjału do rewelacyjnych raportów i wkrótce cała obława została odwołaną.
Teraz agenci generała Sittenfelda zaczęli się uganiać za wysoce powaźnemi osobistościami ze świata politycznego i nawet za paru kolegami jego z Ministerstwa Wojny. Szczególniej pilnie obserwowano pacyfistycznego redaktora „Nord-Europy“ Maxa Edelinga, oddawna zażyłego z Evą, albowiem dokoła niego skupiało się grono intellektualistów radykałów, podejrzanych o przekonania karygodnie pokojowe i o występne stosunki z międzynarodowymi idealistami pacyfizmu, którzy obrali sobie siedzibę w Szwajcarji. Owi idealiści wedle raportów urzędowych ambasady w Bernie wszyscy co do jednego byli szpiegami koalicji, a wiadomość była pewna, gdyż ambasada miała wśród nich paru idealistów na własnej służbie.
Po licznych delegliwych doświadczeniach generał wiedział już, że nie zdobędzie Evy, dopóki nie oplącze jej i nie wtrąci w jakąś groźną kabałę. Wówczas — z dowodami w ręku zażąda uległości i skruszy jej dumę. Nadejdzie moment szczytowy, wspaniały. Czyż to nie otchłań rozkoszy rzucić do swych stóp nielitościwą dręczycielkę, wyniosłą, wzgardliwą, uwielbianą przez cały świat gwiazdę nad gwiazdy — Evę Evard?
Będzie ją miał za niewolnicę, już zawczasu napawał się swoim tryumfem i obmyślał dla niej upokorzenia i wyrafinowane próby. Nie chciała po ludzku, będzie miała na co zasłużyła. A knując tak kochał ją płomienniej, niż kiedykolwiek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.