Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXI.
Gość mr. Johnsona.

O północy wezwano Elka nagle na Fitzroy Square Nr. 431. Do mieszkania mr. Johnsona dokonano włamania, a gdy filozof spłoszył intruza, dostał ciężkim przedmiotem w głowę i zwalił się nieprzytomny na podłogę.
Gdy Elk nadszedł, filozof siedział już na kanapie, z opatrunkiem na głowie, blady i drżący. Dom roił się od policjantów, a na ulicy zebrał się podniecony tłum.
— Ładnie pana poczęstował, — rzekł Elk z uznaniem. — Wątpię jednak, czy to była sama „Żaba“, chociaż, jak pan twierdzi, podawał się za niego. „Żaba“, o ile sobie przypominam, nigdy jeszcze nie dopuścił się osobiście napadu.
Elk poddał mieszkanie jak najskrupulatniejszemu badaniu, a gdy się znalazł w sypialni, zauważył w pobliżu otwartego okna kartkę z przechowalni kolejowej. Był to zielony kawałek papieru, potwierdzający oddanie do przechowalni walizki ręcznej. Wystawiony był przez końcową stację dworca Północnego.
Elk potrzymał kartkę pod światło i zbadał datę na stemplu.
Walizka została oddana przed dwoma tygodniami. Elk schował kwit starannie i czule do portfelu.
Najbardziej zdumiewające było dla Elka w całym napadzie to, że człowiek, który go wykonał, podawał się za Wielką Żabę. Elk znał już organizację dość dobrze, aby wiedzieć, że żaden z podwładnych, a raczej niewolników tego człowieka nie odważyłby się nadużyć jego imienia.
Nie rozumiał, dlaczego Żaba miałby uważać właśnie Johnsona za godnego swojej osobistej obecności.
— I sądzi pan, że to był sam naczelnik Bractwa Żab? — zapytał sceptycznie.
— Albo on sam, albo ktoś z jego zaufanych wysłanników, — rzekł Johnson, uśmiechając się łagodnie. — Niech pan spojrzy tu.
Pośrodku różowej bibuły ujrzał Elk stempel z wizerunkiem żaby. Rysunek ten widniał też na odrzwiach.
— To było ostrzeżenie, co? — rzekł Johnson.
— Bywają rzeczy gorsze od kija, — rzekł Elk wesoło. — Czy panu co nie zginęło?
Johnson potrząsnął głową. — Nie, nic!
— Może miał pan w domu jakieś papiery prywatne Maitlanda, które zapomniał mu pan oddać? — zapytał Elk.
— Sformułowanie pańskiego pytania jest bardzo uprzejme, rzekł filozof z uśmiechem, mrugnąwszy oczyma. — Niema tu ani jednego dokumentu o jakiejkolwiek wartości. Dawniej miałem coprawda zwyczaj zabierania roboty z biura Maitlanda do domu i nieraz siedziałem nad nią do północy. To jest też jedna z przyczyn, dla których wymówienie posady tak mię boleśnie dotknęło. Ale jeżeli pan chce, może pan przeszukać wszystkie moje szafy, szuflady, komody, mogę pana jednak zapewnić, że jestem człowiekiem bardzo pedantycznym i istotnie znam każdy papierek, jaki się u mnie znajduje.
W drodze powrotnej Elk jeszcze raz przebiegł myślą wszystkie zdumiewające szczegóły tej przygody. Prawdę mówiąc, rad był, że ma przed sobą nowe zagadnienie, które odciągało jego myśl od czekającego go śledztwa w sprawie Hagna.
Coprawda kapitan Gordon przyjmie pewnie na siebie całą odpowiedzialność wobec prezydjum policji, ale detektywowi wydawali się „ludzie z góry“ równie straszni, jak Wielka Żaba.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.