Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ XX.
Hagn.

W pół godziny później przejeżdżali w głębokiem milczeniu koło opustoszałych will, gdzie znaleziono zwłoki Gentera. Dick uświadomił sobie z dreszczem, że śmierć Gentera nastąpiła właśnie w okolicy Horsham.
A Hagn miał za to umrzeć! Dick był na to zdecydowany. Bo czy on był Wielką Żabą, czy nie, w każdym razie brał udział w morderstwie.
Elk, jakby odgadując jego myśli, zapytał: — Sądzi pan, że dowody pańskie będą dostateczne, aby go posłać na szubienicę?
— Niestety nie mamy przeciw memu żadnych dowodów rzeczowych, z wyjątkiem auta, które pan ma pod opieką, i faktu, że właściciel garażu może go rozpoznać.
— Z brodą? — Elk potrząsnął głową. — Sądzę, że póki stary Balder nie wydobędzie od niego wyznania, trudno będzie przekonać przysięgłych o jego winie. Co do mnie, gdyby mnie skazano na spędzenie całej nocy z Balderem, wyznałbym mu wszystko, byleby się go pozbyć. To sprytny chłopak, ten Balder. Ci ludzie z góry niedoceniają go.
Elk kazał szoferowi jechać wprost do Cannon Row. Myśl Dicka zajęta była czem innem.
— Cóż ona, na Boga, miała do roboty ze starym Maitlandem? — zapytał.
— Nie wiem, — rzekł Elk. — Oczywiście mogło jej zależeć na tem, żeby go namówić do przyjęcia zpowrotem jej brata. Ale stary Maitland to nie poławiacz przygód, któryby wstał wśród nocy, żeby rozprawiać na temat Ray’a i jego posady. Gdyby był młodszym człowiekiem, toby jeszcze było możliwe. Ale on jest przecież w djabelnie podeszłym wieku! I jest to zły starzec, którego nie obchodzi wcale, czy Ray Bennett pracuje przy swojem biurku za tyle a tyle, czy tłucze kamienie w Dartmoor.
Auto zatrzymało się przed wejściem do budynku policyjnego, i dwaj detektywi wysiedli. Gdy weszli do kancelarji, pisarz wstał i spojrzał na nich zdumiony.
— Przyjechaliśmy zabrać Baldera, — wyjaśnił Elk.
— Baldera? — zdziwił się urzędnik. — Nie wiedziałem wcale, że Balder tu jest.
— Zamknąłem go z Hagnem.
— To dziwne! Nawet mi na myśl nie przyszło, że to Balder! Mówił mi tylko inny sierżant, że wsadzono jakiegoś włóczęgę do celi Hagna. A oto i klucznik.
Ten urzędnik był również zdziwiony, jak sierżant.
— Ani mi się śniło, że to Bakier, — rzekł. — To dlatego pewnie gadali tak długo, prawie do pierwszej w nocy!
— No, i rozmawiają jeszcze? — zapytał Elk zadowolony.
— Nie, panie inspektorze, zaglądałem przed chwilą przez „judasza“. Śpią obaj. Dał mi pan przecież dyspozycję, żeby ich zostawić w spokoju.
Dick i jego podwładni poszli za klucznikiem. Na końcu długiego korytarza klucznik otworzył drzwi. Elk wszedł i zbliżył się do pierwszego ze śpiących. Podniósł kołdrę, którą był nakryty i — znieruchomiał.
Balder leżał na grzbiecie, usta miał zakneblowane jedwabną chustką. Ręce i nogi były nietylko zakute w kajdanki, ale jeszcze związane sznurami. Elk rzucił się do drugiego tapczanu, ale gdy dotknął kołdry, opadła ona pod jego ręką. Hagn znikł!
Gdy przeniesiono Baldera do biura Elka i otrzeźwiono wódką, opowiedział swoją historję:
— Było pewnie koło pierwszej w nocy, kiedy się to stało. Przez cały wieczór gadałem z Hagnem, ale zrozumiałem odrazu, iż od pierwszej chwili domyślił się, że jestem policjantem. Przez cały wieczór kpił sobie ze mnie. Ale ja byłem wytrwały, panie inspektorze! Próbowałem ciągle na nowo i zdawało mi się już, że wyzbył się pierwszego podejrzenia, bo nagle zaczął mówić o Żabach. Powiedział mi, że tej nocy, to znaczy ubiegłej nocy, wszystkie wielkie Żaby dostaną wiadomość przez radjo. Potem zapytał mnie, dlaczego zabito Millsa, ale jestem pewien, że ten łotr wiedział doskonale. Po pierwszej nie mówiliśmy już tyle, a o kwadrans na drugą położyłem się i widocznie zasnąłem. Kiedy się obudziłem, miałem już knebel w ustach, chciałem się bronić, ale trzymali mię mocno.
— Trzymali? — zapytał Elk. — Iluż ich było?
— Musiało ich być napewno dwóch albo trzech, dokładnie nie wiem, — rzekł Balder. — Z dwoma dałbym sobie przecież radę, nie należę też do najsłabszych — nie, musiało ich być więcej, niż dwóch. Prócz Hagna widziałem z pewnością jeszcze dwóch.
— Czy drzwi od celi były otwarte?
— Tak, były szeroko otwarte, — rzekł Balder po chwili zastanowienia.
— Jak wyglądali?
— Mieli długie, czarne palta i nie próbowali wcale ukrywać twarzy. Poznałbym ich natychmiast. Byli to młodzi jeszcze ludzie, przynajmniej jeden. Co się potem stało, nie wiem. Związali mi nogi i nakryli mię kołdrą, tak że nic więcej nie widziałem ani słyszałem. Przez całą noc leżałem opuszczony i myślałem o swojej kochanej biednej żonie i swoich kochanych biednych dzieciach...
Elk opuścił go pośrodku tej jeremjady i udał się do celi, aby ją przeszukać starannie. Na tym samym korytarzu pełnił służbę dozorca, w małej, oszklonej komórce, w której znajdowały się indykatory cel. Każda cela miała na wypadek nagłej choroby dzwonek, zaś sygnały tych dzwonków ukazywały się na tablicy.
Na pytanie detektywa dozorca odpowiedział, że tej nocy dwa razy wzywano go do kancelarji. Raz gdy pijany aresztant zażądał lekarza, drugi raz o pół do drugiej w nocy, gdy miał przyjąć włamywacza, schwytanego w mieście.
— Oczywiście ludzie ci uciekli w tym czasie, — rzekł Elk.
Drzwi od celi Hagna otwierały się z obu stron. Pod tym względem różniły się one od drzwi innych cel. Umieszczono tu taki zamek, aby urzędnikowi, przesłuchującemu więźnia, umożliwić wyjście z celi bez wzywania dozorcy. Zamek nie został wyłamany, podobnież jak drzwi na dziedziniec. Elk kazał natychmiast zawezwać policjantów, którzy pełnili służbę przy bramach Scotland Yardu.
Od strony wybrzeża nie widziano nikogo. Policjant, który stał od strony Whitehall, przypomniał sobie, że o pół do trzeciej wychodził jakiś inspektor w uniformie. Był pewien, że to inspektor, bo nosił szablę i miał gwiazdkę na ramieniu. Zasalutował mu, a inspektor odkłonił się.
— To mógł być jeden z nich, — rzekł Elk, — ale co się w takim razie stało z dwoma pozostałymi?
Tu brakło wszelkiego śladu. Dwaj zbawcy znikli, jakby wsiąkli w powietrze.
— Za to dostaniemy napewno burę, kapitanie Gordon, — rzekł Elk. — Możemy się cieszyć, jeżeli się na tem tylko skończy. Niech pan lepiej idzie do domu i wyśpi się, kapitanie. Ja tej nocy przynajmniej trochę spałem. Jeżeli chce pan zaczekać chwilę, aż wyślę mego biednego Baldera do jego kochanej żony i kochanych dzieci, które zresztą znam już wszystkie po imieniu, to pójdę z panem.
Dick zaczekał przy wyjściu na Whitehall, aż Elk nadszedł.
— Tak, z ministerstwa nadejdzie z pewnością zapytanie, — rzekł Elk, — na to niema rady. Martwi mię tylko, że stawia to biednego Baldera w złem świetle, a ja chciałem mu właśnie wyświadczyć przysługę. Tak to zwykle bywa.
Było już blisko dziesiątej i Dick słaniał się z głodu i niewyspania.
Po drodze na Harley Terrace Elk oglądał się kilka razy za siebie.
— Czy czeka pan na kogoś? — zapytał Dick. — Widziałem właśnie jakiegoś człowieka, który — jak mi się zdaje — szedł za nami. W bronzowem palcie...
— Ach, nie, — rzekł Elk obojętnie. — To jeden z moich ludzi. Ale czy nie ma pan nic przeciwko temu, że pójdziemy tędy? — I nie czekając na odpowiedź, chwycił Gordona za ramię i pociągnął na szeroką ulicę. — To sobie właśnie myślałem!
Mały „Ford“ z wymalowaną wielkiemi literami firmą jakiejś pralni, jadący dotychczas wolno za nimi, wyprzedził ich teraz z wielką szybkością. Elk gonił auto wzrokiem aż dojechało do Trafalgar Square na rogu Whitehall. Ale zamiast skręcić wlewo na Pall Mail lub w prawo ku wybrzeżu, zatoczyło ono półkole i jechało teraz naprzeciw nim. Elk odwrócił się i dał znak.
Detektyw w bronzowem palcie, który szedł za nimi, skoczył naprzód i stanął na schodku auta. Pomiędzy nim a szoferem wywiązała się gwałtowna utarczka słowna, wreszcie odjechali razem.
— Złapany! — rzekł Elk lakonicznie. — Zaprowadzi go teraz do dyrekcji i zatrzyma tam pod jakimś zarzutem. Najłatwiej jest właśnie ścigać kogoś, używając auta reklamowego. Auto reklamowe może robić, co chce, a nikt nie zwraca na to uwagi. Gdyby za nami jechała limuzyna, zwróciłaby uwagę każdego policjanta. Był to tylko szpieg, — dodał z dreszczem, — ale ja miałem wrażenie, jakby to była sama śmierć.
— Weźmy taxi, — rzekł Dick, a ostrożność jego była tak wielka, że przepuścił trzy wolne taksówki, zanim wziął czwartą. — Niech pan jedzie ze mną, Elk. Nie chciałbym zostawiać pana teraz samego. Mam wolny pokój, jeżeli chce się pan wyspać.
Elk kiwnął głową na znak zgody. Służący, który otworzył im drzwi, rzekł:
— Jakiś pan czeka na pana już od pół godziny.
— Jak się nazywa?
— Mr. Johnson.
Był to istotnie filozof, choć w tej chwili brakło mu wszelkich oznak równowagi duchowej, najważniejszej zalety filozofów. Tęgi pan był zupełnie oszołomiony. Siedział zmieszany na brzeżku krzesła, jak kiedyś w klubie Herona.
— Wybaczy mi pan, że tu przyszedłem, kapitanie Gordon, — rzekł, wstając. — Właściwie nie mam zupełnie prawa zawracać panu głowy swojemi troskami.
— Cieszy mię, że widzi pan we mnie przyjaciela, — rzekł Dick, potrząsając mu życzliwie rękę. — Czy panowie się znają?
— O tak! — rzekł Johnson i na chwilę odzyskał dawną jowjalną serdeczność.
— Jestem okropnie głodny, — rzekł Dick, — czy zechce pan zjeść ze mną śniadanie?
— Chętnie. Jeszcze dziś nic nie jadłem. Bo musi pan wiedzieć, kapitanie Gordon, że on mię wyrzucił.
Dick spojrzał na niego stropiony. — Co? Maitland wydalił pana?
Johnson skinął głową. — I pomyśleć, że służyłem temu staremu potworowi przez tyle lat za takie liche pieniądze! I nigdy nie dałem mu najmniejszego powodu do skargi! Setki i tysiące funtów przechodziły przez moje ręce — co mówię miljony! A wszystko zgadzało się co do pensa. Naturalnie, bo gdyby tak nie było, odkryłby to przecież natychmiast. On jest największym rachmistrzem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Liczy i pisze dwa razy szybciej od każdego człowieka, — dodał z mimowolnym podziwem.
— Dziwne to właściwie, że człowiek o tak nieokrzesanych manjerach i tak prostackiej mowie posiada takie talenty, — rzekł Dick.
— Dla mnie był on cudem, odkąd go znam, — przyznał Johnson. — Kiedy się słyszy, jak on mówi, możnaby przypuścić, że to zamiatacz ulic. A jednak jest to człowiek bardzo oczytany i o wielkiem wykształceniu.
— Czy ma może także pamięć dat? — zapytał Elk z zazdrością.
— Naturalnie! — odparł Johnson poważnie. — To niezwykły człowiek, choć pod niektóremi względami jest bardzo niemiłym staruszkiem. Nie mówię tego ze względu na swoją utraconą posadę, nie, byłem zawsze tego zdania. Niema w nim ani iskierki dobroci. Zdaje mi się, że jedyne jego ludzkie uczucie, to miłość do malca.
— Do jakiego malca? — zapytał Elk zaciekawiony.
— Nie widziałem go nigdy, — rzekł Johnson. — Nigdy jeszcze nie przyprowadzono dziecka do biura. Nie wiem nawet, czyje to dziecko, ale zapewne jego wnuk.
— Teraz rozumiem! — rzekł Dick wolno po dłuższej pauzie. I miał prawo to powiedzieć, gdyż w tej chwili błysnęło mu rozwiązanie tajemniczej zagadki Żaby.
— Dlaczego panu wymówił posadę?
— Naprawdę, z powodu głupstwa. Kiedy przyszedłem dzisiaj rano, był już w biurze, chociaż zwykle przychodzi o godzinę później od nas. „Johnson“, rzekł, „zna pan miss Bennett?“ Odpowiedziałem, że mam przyjemność. „I jak słyszałem, był pan tam raz czy dwa razy zaproszony na obiad“. „Tak jest, mr. Maitland“, odpowiadam. „To dobrze, Johnson“, mówi Maitland, „jest pan zwolniony z posady“.
— To było wszystko? — zapytał Dick zdumiony.
— Tak, to było wszystko, — rzekł Johnson z rozpaczą.
— Czy pan to rozumie?
Dick nie odpowiedział. Ciekawy Elk, któremu się chciało pogadać jeszcze o Maitlandzie, zapytał:
— Mr. Johnson, pan przecież był przez wiele lat razem z tym człowiekiem: czy nigdy nie zauważył pan w nim czegoś, coby się panu wydało podejrzane? Czy nigdy nie miał potajemnych wizyt? Czy nie zauważył pan naprzykład, żeby on miał coś wspólnego z Żabami?
— Z Żabami? — Johnson otworzył szeroko oczy, a głos jego potęgował jeszcze wrażenie niedowierzania. — Broń Boże! Nie! Nie wyobrażam sobie nawet, żeby wiedział coś o tych ludziach. Nie, mr. Elk, nigdy nie słyszałem, nie widziałem ani nie czytałem niczego, co mogłoby mi tę myśl nasunąć.
— Widział pan przecież sprawozdania z jego transakcyj, czy istnieje okoliczność, która mogłaby nasunąć panu myśl, że Maitland mógłby... powiedzmy osiągnąć jakąś korzyść ze śmierci mr. Macleana z Dundee albo z napadu, jaki został dokonany na handlarza wełny w Derby? Nie wie pan może naprzykład, czy nie jest on zainteresowany w zakupie lub sprzedaży francuskich likierów i perfum?
Johnson potrząsnął głową. — Nie, panie inspektorze, prowadził jedynie handel nieruchomościami. Ma posiadłości gruntowe w Anglji, w południowej Francji i w Ameryce. Grał też troszeczkę na giełdzie... tak, tak... zrobiliśmy nawet jeden niezły interes giełdowy przed spadkiem marki.
— Co pan zamierza teraz robić, mr. Johnson? — zapytał Dick.
Johnson zrobił bezradny ruch ręką. — Cóż mam robić? — rzekł. — Zbliżam się już do pięćdziesiątki... spędziłem przeważną część swego życia na tej jednej posadzie, a bardzo jest nieprawdopodobne, abym dostał teraz drugą. Na szczęście nietylko odłożyłem sobie trochę pieniędzy, ale zrobiłem też jedno czy dwa dobre kupna, co zawdzięczam staremu. Nie wiem coprawda, czy go to bardzo cieszyło, gdy widział, że idę za jego przykładem, ale to teraz nie należy do rzeczy. To mu w każdym razie zawdzięczam. Mam akurat tyle w majątku, że mogę wyżyć z tego do końca życia, o ile oczywiście nie będę się wdawał w ryzykowne spekulacje i urządzę sobie życie bardzo skromnie. Ale przyszedłem tu właściwie, aby się zwrócić do pana o pomoc: czy nie wiedziałby pan może o jakiemś skromnem stanowisku dla mnie? Rozumie pan przecież, że chciałbym jeszcze pracować, a najchętniej pracowałbym z panem.
Dick był nieco zakłopotany, gdyż nie widział możliwości posady dla mr. Johnsona. Mimo to nie chciał mu odmawiać.
— Niech mi pan da kilka dni czasu, — rzekł. — Kto jest teraz sekretarzem mr. Maitlanda?
— Nie wiem. I to mię najbardziej boli. Widziałem na jego biurku list, zaadresowany do miss Bennett. I wtedy przyszło mi na myśl, że może jej zamierza powierzyć moje stanowisko.
Dick nie wierzył własnym uszom. — Co pana skłania do tego przypuszczenia?
— Nie wiem... ale stary pytał mię kilka razy o siostrę Ray’a Bennetta. Było to równie zdumiewające, jak wszystko, co robił.
Elk uczuł litość dla Johnsona. Był on najwidoczniej absolutnie nieprzygotowany do brutalnej walki konkurencyjnej, a możliwości, jakie oczekują człowieka pięćdziesięcioletniego, który całe życie spędził na jednej posadzie, są praktycznie biorąc równe zeru.
— Nie sądzę, aby miss Bennett przyjęła tę propozycję, gdyby jej ją mr. Maitland zrobił, — rzekł Dick. — Proszę, niech mi pan da swój adres na wypadek, gdybym miał panu coś do zakomunikowania.
— Fitzroy Square Nr. 431, — rzekł Johnson, mruknąwszy przeproszenie z powodu nieco przybrudzonej karty wizytowej. Skierował się do drzwi, ale już z ręką na klamce zawahał się.
— Ja... ja bardzo lubię miss Bennett, — rzekł, jąkając się. — I chciałbym bardzo, aby się przekonała, że mr. Maitland nie jest wcale tak zły, jak wygląda. Nie chciałbym postąpić wobec niego niewłaściwie.
— Biedaczysko! — rzekł Elk w chwilę później, patrząc przez okno na filozofa, wlokącego się w najwyższem przygnębieniu przez Harley Terrace. — Wielki to cios dla niego. Omal nie wygadałby się pan przed nim, że widział pan Maitlanda dziś rano. Zauważyłem to i byłem już gotów przerwać panu. Gdyż jest to tajemnica tej pani, — dodał z wyrzutem.
— Daj Boże, aby tak nie było, — westchnął Dick. I teraz dopiero przypomniał sobie, że przecież zaprosił mr. Johnsona na śniadanie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.