Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bractwo Wielkiej Żaby |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1929 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Fellowship of the Frog |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ray Bennett obudził się z pokrzepiającego snu i usiadł na łóżku. Dozorca, który przez całą noc znajdował się w jego celi, wstał i podszedł do niego.
— Czy chcecie dostać swoje dawne ubranie, Carter? Dyrektor powiedział, że nie będzie wam pewnie zależało na tem, żeby nosić je przy straceniu.
— Ma rację, — rzekł Ray. — To ubranie też jest dobre, — rzekł, wciągając spodnie.
Dozorca odkaszlnął. — Tak, dobre jest. — Nie rzekł nic więcej, ale coś w jego zachowaniu zdradziło prawdę. Było to ubranie, w którem już kogoś powieszono. Mimo to ręce Ray’a nie drżały, gdy je wkładał. O szóstej przyniesiono mu śniadanie.
Wzrok jego padł na teczkę z przyborami do pisania, ale nie wyciągnął do niej ręki. Wszedł kapelan, człowiek spokojny i uduchowiony. Rozmawiali przez chwilę, potem dozorca poradził, aby Ray pospacerował trochę po brukowanym dziedzińcu.
Ray skorzystał chętnie z tej propozycji, chciał zobaczyć jeszcze raz niebo. Wiedział jednak, że nie była to bezinteresowna propozycja, a gdy wyszedł wraz z kapelanem na dziedziniec, domyślił się, czemu spotkał go ten przywilej. Przygotowywano celę egzekucyjną obok jego celi i chciano mu zaoszczędzić tego widoku. W pół godziny później był znowu w swojej celi.
— Czy chce pan złożyć zeznanie, Carter? Czy pan się tak wogóle nazywa?
— Nie, sir, — odparł Ray spokojnie, — ale to nie ma nic do rzeczy.
— Czy zabił pan tego człowieka?
— Nie wiem, — rzekł Ray. — Pragnąłem go zabić, możliwe więc, że go zabiłem.
Dziesięć minut przed ósmą do celi wszedł dyrektor z szeryfem. Zegar w haiku więziennym wolno ale stanowczo posuwał się naprzód. Ray widział go przez otwarte drzwi, a dyrektor, który to spostrzegł, przymknął drzwi celi lekko, gdyż brakowała tylko jeszcze jedna minuta do ósmej, i drzwi musiały się wnet otworzyć znowu. Ray ujrzał, jak z zewnątrz naciśnięto klamkę, i na sekundę opuściło go panowanie nad sobą. Odwrócił się, aby nie widzieć człowieka, który miał teraz wejść. Uczuł, jak ręce jego ściągnięto do tyłu i związano.
— Niech mi Bóg wybaczy! Niech mi Bóg wybaczy! — mruczał ktoś za nim, a na dźwięk tego głosu Ray odwrócił się nagle i spojrzał w twarz kata.
Katem był John Bennett.
Ojciec i syn, kat i skazaniec, stali naprzeciw siebie. Niedosłyszalnym prawie głosem szepnął Bennett jedno słowo:
— Ray!
Ray skinął głową. Dziwne było, że w tej straszliwej chwili myśl jego pomknęła do tajemniczych wycieczek ojca. Przypomniał sobie nienawiść, jaką stary Bennett czuł do zawodu, do którego popchnął go mus.
— Ray! — szepnął kat po raz drugi.
— Czy pan zna tego człowieka? — zapytał dyrektor głosem drżącym z podniecenia.
John Bennett zwrócił się ku niemu.
— To mój syn, — rzekł i szarpnął sznury, aby je odwiązać.
— Bennett, pan musi wykonać wyrok! — Tym razem głos dyrektora brzmiał stanowczo i przeraźliwie.
— Wykonać? Zabić swego własnego syna? Czy pan oszalał? Czy pan mnie uważa za szaleńca? — Tulił Ray’a w ramionach i przycisnął twarz do jego zarośniętych policzków.
— Chłopcze mój! Chłopcze mój! — rzekł i pogłaskał go po włosach, jak w dzieciństwie Ray’a. Potem wyprostował się nagle, wepchnął chłopaka przez otwarte drzwi do celi śmierci, skoczył za nim, zamknął drzwi i zaryglował je od wewnątrz.
Izba ta nie miała innych drzwi, i Bennett przekręcił klucz tak, aby go nie można było wypchnąć z zewnątrz.
Ray ujrzał chwiejącą się żółtą linę, znak na zapadni — i drżąc oparł się o ścianę, z oczyma zamkniętemi.
Potem John Bennett pociął sznur, pociął go na kawałki. Rozległ się trzask, zapadnia otwarła się, i w ziejącą jej paszczę wrzucił Bennett kawałki odciętego stryczka. Ray patrzał na niego nieprzytomnie. Pięści waliły w drzwi, zaś stary podszedł do niego, ujął jego twarz w dłonie i ucałował ją.
— Czy możesz mi przebaczyć, Ray’u? — zapytał złamanym głosem. — Musiałem to robić. Omal nie skonałem z głodu, zanim się na to zajęcie zdecydowałem. Wyszedłem właśnie z wydziału medycznego i sprawa ta nie wydawała mi się taka straszna. Wypróbowałem wszelkie możliwe zawody, wszelkie sposoby zarabiania na życie, przez całe życie żyłem w nieustannym lęku, że ktoś wskaże na mnie palcem i powie: „Oto Benn, kat!“
— Benn, kat? — zapytał Ray zdumiony. — Ty jesteś Benn?
Stary skinął głową.
— Niech pan wychodzi, Benn. Daję panu słowo honoru, że odłożę egzekucję na jutro. Nie możecie przecież zostać tam!
John Bennett spojrzał na obcięty sznur. Stracenie nie mogło się odbyć, gdyż istniał przepis, że wyrok musiał być wykonany zapomocą zupełnie nowego sznura z głównego więzienia. Wszystko, co potrzebne było do stracenia, aż do kawałka kredy, którym wypisywano na zapadni literę T, aby skazaniec postawił na niej stopy, musiało pochodzić bezpośrednio z głównego więzienia i być tam w porządku zwrócone.
John Bennett odsunął rygiel, otworzył drzwi i wyszedł. Twarze ludzi zebranych w celi były trupio blade.
Lekarz więzienny był złamany, szeryf siedział na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Zatelegrafuję do Londynu i opiszę wypadki, — rzekł dyrektor. — Nie potępiam pana za to, co pan zrobił, Benn, potwornością byłoby spodziewać się czegoś innego!
W tej chwili przez korytarz nadbiegł dozorca. Za mm biegł utykając człowiek z gołą głową, pokryty błotem, z twarzą podrapaną, poplamioną pasami zakrzepłej krwi, z oczyma czerwonemi i nabrzmiałemi. Przez minutę John Bennett nie mógł go poznać.
— Odroczenie wyroku podpisane własnoręcznie przez króla, — wyjąkał Dick Gordon i podał dyrektorowi zakrwawioną kopertę.