<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ I.
I. Co ludzie plotą.

Gospoda w dzień powszedni, a gospoda w niedzielę — są to dwie tak różne rzeczy, że trudno uwierzyć, jak się z powszednich dni pustka mogła w tak wesołą a ochoczą siedzibę przemienić. W ciągu tygodnia zdaje się spać biedaczka, godzinami całemi i drzwi nie zaskrzypią; w progu stado wróbli odprawia hałaśliwy sejmik, kury gospodarują jak w najlepsze, kogut bez ceremonii włazi na okno i pieje nosem do błonia zwrócony... Gospodarz i gospodyni w alkierzu się tulą... cisza jak mak siał. Ale ku wieczorowi w piękny dzień niedzielny, ani byś poznał wczorajszego pustkowia. Od rana powymiatano skrzętnie, beczułki pełne, pomyte szklanki, wróble się chowają pod strzechę, a kury pod piecem szwargoczą zamknięte drabinką; gospodarz, gospodyni, dzieci, słudzy na nogach i drzwi, można powiedziéć, że się nie zamykają. Coraz to nowy gość zawita. Brzęczą kieliszki, szklanki, kwaterki, ludek Boży obsiada stół, a gwar, a hałas, a rozhowor głośny, a uśmiechy pukają, a piosnki polatują, a nogi niecierpliwie tupią. Jeszcze bardzo szczęśliwie, jeśli z ochoty do kłótni nie przejdą biesiadnicy, a ze sporu do bitwy. Arendarzowi wszakże nie ma, z czegoby nie mógł przy rozumie korzystać, jeśli człek z głową na karku, a z krédką w ręku. Miłość i nienawiść haracz mu opłacać muszą. Pocałowanie zarówno i guz ciągną za sobą w nieuchronném następstwie kieliszek...
Kwaśni ludzie po wsze czasy na te zbytki krzyczeli, ba i z ambon na karczmiska i na skrzypki nieraz było wołanie wielkie, że to tam wszelkiego złego siedziba i początek, ale złe lęgnie się, kędy może, niekoniecznie w gospodach; a niechby ci, co przeciw niedzielnéj ochocie kazania prawią, popatrzyli na tygodniowy trud i pracę ludu, a wejrzeli w życie jego i utrapienia — nie dziwili by się, że szuka chwili wytchnienia i wesela pod wiechą. Boć jéj gdzieindziéj nie ma. A tu się ludzie znijdą, i pogwarzą, i poradzą, i jeden drugiemu poradzi, i na sercu poweseleją, że im daléj życie nieść jakoś lżéj a raźniéj. Wyjdzie z tego czasem i licho jakie, a no — gdzie go nie ma na świecie?
Była tedy właśnie niedziela i miało się ku wieczorowi, słońce zapadało za sine lasy, a już w oknach obszernej gospody, na końcu wsi podlaskiéj Bożą Wolą zwanéj, świecić się zaczynało.
Wioska, jakby wołyńska, ciągnęła się sznurem długim w dolinie i wyglądała zamożnie. Miała nawet ku wygodzie mieszkańców i przejezdnych nie jedną karczmę, ale dwie po dwóch rogach. Tylko jedna z nich Zelmanową zwana, właśnie ta, o któréj mowa, obszerna była bardzo, z zajazdem wielkim i wyglądała już na austeryę, druga zaś maleńka, była sobie skromnym szynczkiem, polującym na przechodniów. Zelman, arendarz, którego familia od stu kilkudziesięciu lat zajmowała intratną tę sadybę, trudnił się oprócz tego handlem, odbywał dalekie podróże, miał stosunki w kraju znaczne i powszechnie miany był za majętnego i uczciwego człowieka. On téż sam już nie zajmował się szynkiem, wyręczał go syn młodszy i liczna rodzina. Mimo bogactw, o których mówiono, żydzi bardzo pilnie około drobnych swych interesów chodzili, targowali się uparcie o dydka, i żyli jakby byli ubogiemi.
Co niedziela, szczególniéj pod te czasy, gdy lud do zabawy jest skłonniejszy, sprowadzano skrzypki lub cymbały i na tańce nietylko ludek z Bożéj Woli się schodził, ale i z sąsiednich wioseczek. Nigdzie tak ochoczo nie hasano jak tutaj.
I téj niedzieli zanosiło się na wielkie zbiegowisko. Był to czerwiec, i choć przednówek, a u niektórych chleba dosyć, ale już zboże płowiało, żniwa były za pasem, a roboty około siana dosyć; więc po znoju, i po głodzie może, ochota brała wypić i potańcować. Snać na to rachowano, bo choć kilku ledwie starszych gospodarzy siedziało, gwarząc przy kwarcie za stołem, a wielka izba była niemal pusta, już w końcu skrzypki się stroiły i ogromna basetla czerwona, z brzuchem do góry wypiętym leżała, czekając na ławie, aż jéj burczéć każą.
Za balasami przy szafie Sure i mały Icek oczekiwali na gości, cały ogromny patyk nad ich głowami obwieszony był obwarzankami pozłocistemi. Podłogę czysto umiecioną wysypano nawet żółtym piaskiem. Coraz téż ktoś nowy próg przestąpił i grono poważniejsze się zwiększało. Szło to jakoś powoli a przyczyną tego zapewne był wieczór pogodny, ciepły, spokojny i powietrze wiosenne jeszcze, wonne, którém na podwórku odetchnąć było miło. Kupkami ludzie stali w ulicy, lubując się miłéj porze i nie śpiesząc do karczmy. Z pagórka, na którym stała Zelmanowa Wiecha, widać było dobrze i wieś i okolicę daleko. Jeden to z tych podlaskich kątów szczęśliwych, do których mało kiedy nieprzyjaciel zajrzał, i gdzie niejedno życie ludzkie, w zielony cień drzew się przytuliwszy, przeszło błogo, jak senne marzenie. Dokoła stojące lasy zdały się pilnować, aby tu nie weszło zepsute świata powietrze i zatrute jego oddechy. Pod ich osłoną na polach bujały płowiejące zboża, i kryła się wieś szara ze swemi gruszami i lipami, ze swym kościołkiem poczerniałym wśród jodeł i klonów, i ze dworem na pagórku, który zdala, jakby ładu dozorował, wyniósł się trochę wzwyż i rozsiadł bardzo wspaniale. Kupa drzew koło niego oznaczała, że on tu już niemało rósł czasu, boć musiał być ich rówieśnikami.
I rozrósł się tśż, rozramienił w prawo i lewo przybudówkami różnemi, szopami, dworkami, dając znać, że tu jakieś niemałe państwo w nim zamieszkiwało. Ale smutno przeto wyglądał. Na drodze ku niemu, ogromny, wyniosły krzyż, czarny cały, jakby pamiątkę jakiegoś nieszczęścia poświadczał. I droga była ze wsi do dworu wysadzana na przemiany lipami a świerkami staremi, jakby gościniec cmentarny. W drugiéj stronie po pod lasy, było we mgle wieczornéj widać parę wioseczek małych i parę wiejskich cerkiewek. Boża Wola jakby królowała okolicy ze swojego pagórka. W istocie była to najstarsza i najmajętniejsza osada, któréj włościanie słynęli z zamożności i dobrego bytu, równie jak ze statku. Od niepamiętnych czasów nie było tu wypadku zbrodni żadnéj, ani nawet najmniejszéj kradzieży, czém się cała włość chlubiła. I lud na Woli osiadły miał jakby innego plemienia cechy, które mu stara dała zamożność; rosły był, jasnego oblicza, białych twarzy, a parobki i dziewuchy gdyby młode dębczaki wyglądały. Kiedy się dzieci bawiły w ulicy, miło było spojrzeć na nie, tak na pulchne wyglądały pączki.
Powoli, powoli młodzież się ściągać zaczęła, starzy za nią; boć na dworze ciemniało, tłok się nie mały zrobił w karczmie, a no i skrzypki ku ochocie poczęły, choć młodzież i nogami potupując im wtórowała.
Nie było powodyra, któryby tany rozpoczął. Na ławie, przy stole, w siwych czapkach baranich, rozsiadła się starszyzna, ten nad wódką, ów nad piwem; a gwarzyli, bo do gwaru ludziom, co przez całe dnie czasem milczą, ochota potém jest wielka. Właśnie i ze dworu przyszło kilku, nie gardząc włościańską zabawą, a z niemi stajenny świeżo przyjęty, Maciéj Kubala. Na tego jakoś koso patrzano, że był obcy, a gdzie to kto słyszał taką niesławę czynić wiosce, żeby się téż już w niéj człek nie znalazł, coby raźnie choćby poszóstno powieźć potrafił, — i żeby trzeba było niewiedzieć zkąd cudzych ludzi do stajen sprowadzać, a do tego jeszcze takich, co Niemcami śmierdzą!! W istocie, ów Maciéj Kubala choć mówił z mazurska, z niemiecka zakręcał, jakby czy wśród Niemców się urodził, czy pośród nich żył. Więc się nań wszyscy boczyli zrazu, ale on to zniósł cicho, spokojnie, a że był jakiś człek dobry, znać i bardzo stateczny, a koło sprawy chodzić umiał, powoli się z nim oswojono i już mu zrobiono miejsce, zapomniawszy, że komuś tu swemu chleb odjadał.
Kubala był wzrostu ogromnego, a zbudowany na hajduka, pleców szerokich, silny taki, że szóstkę młodych rozhukanych koni jedną ręką w miejscu osadzał. Nie zbyt już młody, przystojny jeszcze, małomówny, słowami nie szermował, słuchał chętnie, gadać nie lubił, a ludźmi nie gardził. Co niedziela przychodził do gospody, a jak mu się z jednym, drugim pokumać udało, wszyscy się doń zbliżyli. I tym razem przywitali go za stołem siedzący ochoczo. — Siadajcie, panie Macieju! Siadajcie, panie woźnico! a no, jeśli nie tańcujecie, bo to wam już pono czas pląsów przeszedł, to choć się na dziéwki popatrzcie. To i staremu krew rozgrzewa. Jest bo u nas na co popatrzéć!!
W istocie, pośrodku gospody stało ich wiankiem kilkanaście, jak makowych kwiatków polnych rumianych i ślicznych, na pół zasromanych, pół zalotnych, a drugiém kołem za niemi parobcy, z nogi na nogę przestępując, śmieli się i szczerzyli do nich, aż się po gospodzie rozlegało. Kubala ino spojrzał, głową pokiwał a ręką znać dał, że już mu tam po tém nic. I kazał postawić kwartę piwa.
— Znacieście to w tym kraju żyli, kędy piwsko piją, rzekł jeden z dworskich, ale nasze wam gębę wypaczy, bo nic potém.
— Ha, no, aby w czém było wąsy umoczyć i nie próżno za stołem siedziéć, mruknął Maciéj.
— Za starego pana, Panie mu świeć, rzekł inny, i piwo u nas było sławne, sławne! Marcowe do dworów brali, co go nastarczyć nie było można, a no teraz, jak wszystko, tak i piwo pokwaśniało.
Inny, słysząc to, ramionami ruszył i mignął na mówiącego, aby dał pokój. Ale w gospodzie przy kielichu, gdy się komu gęba otworzy, najniebezpieczniejsza ją hamować, bo się więcéj jeszcze rozpuści. Tak się téż i stało.
— Co wy mi tam mrugacie? hę? podchwycił pierwszy, czemu nie mam mówić, że za starego pana lepiéj było, kiedy my to wszyscy przecie myślimy.
Tamten już nie odpowiedział nic, ino ramionami ruszył i wódką popił, ale Kubala się odwrócił i zapytał:
— E! żebyście téż mi raz onę historyę o starym panu powiedziéć chcieli? Com was o nią pytał, com prosił, a jakbyście mi niedoufali... nic z was wyciągnąć nie mogę. Przecieżem ja nie jaki człek, coby ludzi winował, że tak myślą tako chcą i czują. U mnie taki ów pan dobry jak i drugi.
— Czemużbym nie miał gadać? rzekł drugi podochocony. Przecież co ja wiem i co powiem, to wiedzą wszyscy i gromada poświadczyć może. Wróbleć o tém na dachu śpiewają.
— O, no to tak, przerwał jeden ze starszych, ale ucz-że się młody wróblu ze starych wróbli. Cyrkają one głośno na dachu, a czorta zjesz, żebyś ich zrozumiał. Wróbel nie wyśpiewa przed wroną...
— Ojcze, przerwał Kubala, nie czyńcież mnie wroną, bo się urażę, jam taki wróbel szary jak i wy, wierzcie mi.
— A cobym nie miał mówić? bronił się młodszy, cobym nie miał powiedziéć?...
Starzy dźwignęli ramionami, ten począł. Ścisnęli się tylko do kupki, aby kto niepotrzebny nie podsłuchiwał.
— Za starego pana, mówił, lepiéj tu było wszystko — choćby i dziś nie najgorzéj, ale co prawda to prawda, za starego lepiéj było.
— Za cóż go téż starym zowiesz? odezwał się drugi, przecież młodym był.
— Młodym był, toć prawda; ale kiedy dziś inny na jego miejscu panuje, to go przez poszanowanie tak zwę. A nieboszczykowi nic już potém, wiele miał lat, kiedy gdzieś na pogańskiéj ziemi kości jego leżą. Bo to macie wiedziéć, panie Kubala, pan był starodawnego rodu, Zagłoba się zwał, z rycerskiéj krwi i z ducha a z serca żołnierz, a rycerz. Za piecem mu wysiedziéć ciężko było, jak drugiemu dziś z za pieca wyleźć, nie przymawiając. Widziéć go trzeba było — bo ja go pomnę jako dziś... słuszny, prosty, szykowny, głowa w górę, oczy ogromne a iskrzące. Impetyk — ale serca dobrego. Prawda i to, że mu się sprzeciwić, albo go podrażnić niebezpieczna była rzecz, bo w pierwszéj chwili gotów był ubić, lub pokaleczyć, a no kiedy kochał, to na rękach nosił. Złotem nie sknerzył, — sypał po pańsku. Na konia tak nikt nie siadł jak on; szablą, koncerzem, rusznicą, łukiem, kopią robił tak, że mu nikt nie sprostał. Siłę miał olbrzymią, a dobry był téż jak baranek. Wesołego był umysłu — złoty pan! Z nim polować, jeździć, choćby biedę znosić człek był rad, bo o sobie prędzéj, niż o kim, zapomniał.
— I dla tego téż go tak rychło nie stało! przerwał cicho starszy.
— Zmarł, rzekł Kubala.
— Żebyż tak zmarł jak inni ludzie, albo z choroby, lub na wojnie, nie byłoby żalu... a no marnie zginął...
— Jakim sposobem? spytał woźnica.
— Albo téż to wiadomo? mówił młodszy. Ono by to najlepiéj pono mógł o tem powiedziéć dzisiejszy nasz pan a jego stryjeczny, bo oni z sobą byli jak rodzeni, i ten tam pono był, tylko mu się szczęśliwie ujść udało.
— Jakże to było?
— Ludzie różnie opowiadają, podobno jeden Pan Bóg wie, jak się to tam stało. Naturę miał taką, że choć mu w domu ptasiego mléka chyba brakło, choć się był niedawno ożenił — w miejscu osiedziéć się nie mógł, tak go korciło rycerzować, polować, koniem toczyć a dokazywać. Tylko okazyi szukał. Nagadali mu dziwy o dzikich polach gdzieś na brzegach Tatarszczyzny, że tam cudne łowy bywają w stepie, a i z Tatarami Nogajcami trafi się harc wyprawić. Mówią, że mu się tak głowa zapaliła, iż w dziesięciu ludzi, i z teraźniejszym naszym panem ruszyli się na polowanie w stepy kędyś ku Czarnemu Morzu. Gdzieś ich tam czy nad Dniestrem, czy Bóg wié gdzie napadła szajka Tatarów, nieboszczyka pana napadli, drudzy pouciekali, ten się bronił... i — czy go zasiekli, czy w niewolę zabrali... czy... kto już wié — dosyć, że jak w wodę wpadł. Co starań potém czyniono i przez księży Trynitarzy, i przez różne posły i do Krymu śląc z wykupem, żeby choć ciało dostać; nie było sposobu... Ino jak w wodę wpadł.
— Przecież mnie się o uszy obiło, odezwał się Kubala, że go taki zabili i w stepie rzucili. Potém gdy za ciało okup chciano dać, sami Tatarzy go szukali i już znaleźć nie mogli.
— Toć wam już ta nasza historya nie nowiną! przerwał opowiadający, kiedyście i o tém zasłyszeli. Ale mało co ludzie gadają, a każdy prawi inaczéj, i prawdy się nie dowiedziéć pono od nikogo.
— Wiele to temu lat? zapytał Kubala.
— Będzie osiem na Zielną, rzekł jeden stary. Kawał czasu. Od pięciu, jak pani nasza za teraźniejszego za mąż wyszła, już o tém mało kto i gada. Co gadanie pomoże.
— Straszna historya, dodał Kubala.
— A jeszcze straszniejsza, mówił zniżając głos pierwszy, kto wie, co się z naszą panią działo, że mało po nim życia nie uroniła, tak go kochała. A no za bratanka za mąż poszła! szepnął ciszéj jeszcze.
Starzy odchrząknęli głośno.
— Dziś by co weselszego mówić przystało, ozwał się inny. Patrzcie, jak się to téż młodzież w tańcu zwija. Obrócili oczy wszyscy na izbę, a mimowolnie ku drzwiom, gdy ten właśnie, który opowiadał przed chwilą, wydał krzyk i padł na ławę przerażony, aż wszyscy ku niemu poskoczyli.
— Antek, co ci? co ci jest?
Ten się żegnał, a żegnał, zbladły do ściany tulił, a oczy wlepione trzymał we drzwi, aż wszyscy téż dopytać od niego nie mogąc, co mu się stało, patrzéć poczęli w otwarte podwoje gospody.
I nie zobaczyli tam nic. Jak zwyczajnie, gdy się ciżba natłoczy, a młódź tańcuje i wywija, w progu był ścisk zaglądających głów, jak szyszek na świerku natkało się mnóstwo. Z pomiędzy nich wyglądała wprawdzie jedna nieznajoma, człek nie młody, czarno zarosły, z włosem krótko postrzyżonym, czoło wysokie, oczy ciemne, ale czegoby się jéj Antek miał tak ulęknąć, tego nikt zrozumieć nie mógł. I on przecie ochłonął, ale wciąż ku drzwiom tchórzliwie jeszcze spoglądał.
Poczęli go naglić wszyscy, bo ciarki i po innych poszły, aby powiedział, czego się tak strwożył, zwłaszcza, że wcale bojaźliwym nie był.
— Już mi teraz i wstyd powiedziéć, szepnął Antek, a no mi się z tego gadania wydało, gdym we drzwi spojrzał, żem nieboszczyka pana rotmistrza zobaczył. Dopiero téż widzę, że to kto inny; a licho go wié, kto taki.
Coraz więcéj oczów skierowało się ku téj głowie we drzwiach, która po chwili znikła.
— Podróżny jakiś, obcy, czy coś, rzekł jeden starszy. Pójdę się no dowiem. I przebiwszy się przez tłum ku drzwiom, wyszedł. Nie było go długo. Nareszcie po pół godzinie może wsunął się znów i swoje miejsce zajął.
— A co? a co? zaczęto go trącać łokciami.
— Albo ja wiem co? Pono brat starego pasiecznika Panasa, który do niego przybył zdala w gościnę. Mówią, że tu już z tydzień u niego siedzi na Zahorowszczyznie. Przyszedł się snać ludowi naszemu przypatrzéć, bo gdzieś daleko ztąd mieszka... w Rusi. Tak mi ludzie mówili. Po ciemku widziéć go było trudno, chociaż stoi z Panasem pode drzwiami do téj pory. Z Antka to się tylko śmiać, a dziwić, że w Panasowym bracie nieboszczyka upatrzył.
— Albo ja wiem, co się mi stało, począł zawstydzony Antek. Tych bo historyj o nieboszczykach nigdy przeciwko nocy opowiadać nie trzeba. To człowiekowi sen odejmie.
— Krzyżem świętym się przeżegnać i plunąć na marę, odezwał się starszy.
Antek zapił sprawę. Korciło go coś jednak, bo po długiém wahaniu, gdy się jeszcze z niego ludzie śmiać poczęli, wziął na kieł i wydobywszy się z ławy, poszedł wprost strachowi zajrzéć w oczy.
Przed gospodą był tłum ludu wielki, ledwie się przezeń mógł przecisnąć. Po oświeconéj karczmie, w podwórzu noc wydawała się czarną; zrazu nic zobaczyć, ale po głosie starego Panasa poznał. Drgnął tylko, zobaczywszy przy nim słusznego wzrostu człowieka w wieśniaczym ubiorze, z pałką w ręku, który mu owo widzenie bałamutne przypomniał. A że się z Panasem dobrze znali, bo starego pasiecznika we wsi małe dzieci nawet po imieniu wołały — podszedł już na upartego ku niemu z pozdrowieniem. Nie patrząc na towarzysza, tak jeszcze strachu miał oczy pełne, odwiódł Panasa na stronę.
— A kto to z wami, ojcze? spytał.
— Albo to nie wiecie: brat mój młodszy, com go już lat kilkanaście nie oglądał, zwlókł się do mnie, Bóg mu zapłać, aby przed śmiercią zobaczyć się ze mną.
— A dawno już tu?
— Dni kilka, rzekł Panas.
— I długo pogości?
Pasiecznik się zżymnął.
— Co ty mnie na spytki bierzesz? rozśmiał się, a co ci po tém, czy on długo, czy krótko u mnie zabawi?
— O! toż się nie gniewajcie, całując go w ramię dodał Antek, nie ze złego serca pytam. Nie znam-ci waszego brata, ale że mi przypadkiem wstydu i strachu napędził — to prawda.
— A to jak? spytał pasiecznik.
— Ja sam nie wiem, mówił chłopak. Siedzieliśmy z Kubalą, nowym woźnicą, który nas o starego pana rozpytywał. Jam mu wszystką tę historyę rozpowiadał, jak się patrzy, ino kiedy zérknę we drzwi, aż tam niby widmo, niby mara... stary pan stoi. Małom nie zmarł ze strachu. A to się okazuje był wasz brat.
Panas się zagniewał jakoś strasznie.
— Eh! co bo to z ciebie za dzieciuch jawicki, krzyknął, umarłych będziesz wywoływał z grobu i cudzym ludziom historye prawił... i...
Antek go w ramię całował, ale darmo, stary się gniewał bardzo.
— Czyż tobie starego pana pamiętać? wołał, co się tobie śni? alboż tyś go mógł poznać? Bałamuctwo i tyle.
Szedł pasiecznik precz i wrócił jeszcze do niego.
— I tego téż nikomu nie powtarzaj, odezwał się głosem wzruszonym, ludziom się przyśni, że się duch starego pana ukazuje; a wiecie, co to ma znaczyć? Czyżby taka dusza anielska dotąd pokutować miała? nie godzi się takich rzeczy gadać! Bój się Boga!!
Antek się mocno zasromał, że nie wiedział już nawet co i powiedziéć; a Panas prędko odszedł, poszeptali coś z bratem i wolnym krokiem precz od karczmy drożyną przez pola powlekli się do pasieki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.