<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratanki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wśród takiéj to wrzawy i niepokoju upływało życie nieszczęśliwéj kobiecie, któréj druga połowa domu była, rzec można, więzieniem. Rzadko się ona z niéj wyciągnąć dawała, a dobrowolnie prawie nie wychodziła, chyba i męża i obcych nie było w domu. Dzień cały spływał jéj z dziecięciem i przy dziecku, bo go na chwilę z oka spuścić nie chciała. Gdy się w ogródku przed oknami bawiło, ogarniała ją trwoga tak, że co chwila musiała mimowolnie wyglądać ku niemu lub głosu podsłuchiwać. Niewolno jéj było nigdzie prawie wyjechać, a rzadko kto narazić się chciał na odwiedziny w Bożéj Woli, dokąd tylko uczęszczało wesołe towarzystwo pana rotmistrza. Nieprzebita tajemnica pokrywała historyę małżeństwa tego, które się nieprawdopodobném wydawało wszystkim znającym przywiązanie Maryi do pierwszego męża i cześć jéj dla jego pamięci. Domyślano się jakiegoś szkaradnego podstępu ze strony Wita, jakiegoś moralnego przymusu, o którym głuche tylko chodziły wieści.
Zapobiegając, aby wpływ obcych nie oddziaływał na jego żonę, rotmistrz natychmiast po ślubie zerwał stosunki z ciotką Maryi, wojewodzianką Podlaską i zakazał żonie bywać w jéj domu. Szpiegami usłużnemi otoczona, pisać nawet do niéj nie mogła. Ślub odbył się prywatnie, uważali domowi, że nawet w pierwszych dniach po nim, najmniejszéj czułości oznaki nie było ze strony Maryi, ani męża. Związek wyglądał na przymusowy, a małżeństwo to dziwne poczęło życie odosobnione i tylko z konieczności zbliżało się do siebie. Wit zagarnął zarząd domu, pozmieniał ludzi, poosadzał fraucymer kobietami ze swéj ręki... uczynił Maryi życie nieznośném. Znosiła je wszakże z rezygnacyą cichą, nie skarżąc się, jakby tylko dla ukochanego dziecięcia, którego ojczym nienawidził. Tém pilniéj téż czuwać nad niém było potrzeba. Zdawało się, że Marya w zbliżeniu do tego człowieka poznała całą szkaradę jego duszy i czuła obowiązek strzeżenia nawet od niebezpieczeństw, którychby myśl przyjść była nie powinna.
Osamotniona zupełnie, modliła się, uczyła Urszulkę, przechadzała się z nią po ogrodzie, myślała, przypominała, płakała. Mąż bawił się w swojém towarzystwie najczęściéj, polował, jeździł, a rzadko bardzo przychodził na kilka chwil z ostremi zawsze wymówkami, szyderstwy lub podejrzliwém badaniem. Obawiał się wszystkiego, a szczególniéj szerszych stosunków i skarg żony, może téż, aby przywiedziona do ostateczności z pomocą rodziny nie probowała się z téj niewoli wydobyć.
Wypadki dwóch dni ostatnich, gdy nareszcie gości się pozbył i mógł ochłonąwszy pomyśléć o swém położeniu, zburzyły go niezmiernie. Podejrzenia Weldera, ucieczka Panasa, znaleziona szabla, która należała do Piotra, tajemniczy ten człowiek, którego pochwycono pod oknem jego żony, — pomimo pewności jaką miał, iż Piotr nie żył, — przerażały go niewyrozumianą, zabobonną trwogą. Śmiał się ze swego strachu i bał się. Na wszelki wypadek, szło o życie... o gardło, trzeba się więc było ratować. — Goście rozjechali się nie wstrzymywani wieczorem, a Wit poszedł natychmiast do Weldera, którego znalazł w łóżku, z gorączką, gadającego niezrozumiałe rzeczy. Siedział przy nim porucznik Marmarosz, i gdy Wit nadszedł, odciągnął go do drugiéj izby.
— Welderowi, rzekł, wyraźnie się we łbie pomieszało z tego głupiego strachu, aby głodem nie zmarł w piwnicy... Bredzi, okrutnie bredzi. Niech pan nie idzie tam i nie słucha: okropne rzeczy prawi. Ja myślę, że ten człowiek nieczyste miéć musi sumienie...
Wit pobladł strasznie.
— Cóż on gada?
— Co gada! mruczał Marmarosz, kręcąc wąsa, to trudno powtórzyć zdrowemu człowiekowi, co w téj choréj głowie się plącze. Ciągle widzi trupa, który na jego gardło nastaje... woła... Nie jam winien... ale...
Tu się rotmistrz wstrzymał i zagryzł usta...
— Zwyczajnie w deliryum... Trupy! sztylety! miecze... Tatary... awantury... aż uszy więdną od słuchania...
— Chory jest, to prawda — dodał porucznik — a gdy da Pan Bóg wyzdrowieje, jabym go odprawił.. bo, bądź co bądź... tam na dnie coś jest...
— Ale co waćpan chcesz, — ofuknął Wit — człek wojskowy, trafiło mu się na wojnie na trupy i różne okropności patrzéć... dziś mu to w myśli...
Mimo więc przestrogi Marmarosza, poszedł rotmistrz do łóżka chorego, któremu cyrulik głowę chustą z octem i winem a rozmarynem przewiązał... Rzucał się on po pościeli i mruczał niezrozumiałemi wyrazy, a niekiedy głośno, usiłując się zerwać wykrzykiwał.
Rotmistrz stał nad nim, ale ów go nie widział i nie czuł.
— Czego ty chcesz odemnie... czego? jam nie winien! Rotmistrza pilnuj... niech on odpowiada... Nie duś mnie! gwałtu... Jam sługa... Co sługa winien... odpokutuję, nie duś, nie ciągnij do piekła... Rotmistrz sam zbójca...
Słysząc to obejrzał się Wit... stał za nim Marmarosz i słuchał...
— Mówi o jakimś rotmistrzu — rzekł bełkocząc... jakieś to wspomnienie wojskowe... bo jużcić nie o mnie....
— Ale mu się to tak pomieszało, podchwycił Marmarosz, że i imię pańskie miał na ustach...
Wit schmurzył się, stał nad łożem w jakiejś niepewności, zmieszany. Marmarosz w milczeniu zajmował miejsce za nim, a opodal żydek cyrulik z pokorna miną oczekiwać się zdawał na rozkazy. Gospodarz poszeptał z cyrulikiem, zapytał Marmarosza czy Welder przed utratą przytomności poczynił we dworze jakie rozporządzenia i — zafrasowany padł na krzesło.
— Żadnych rozporządzeń nie dał, nikogo nigdzie wysyłać nie mógł — rzekł porucznik — bo ledwie go z piwnicy wyprowadzili, obległ zaraz w łóżku i wkrótce przytomność utracił...
Panasa gonić już teraz z pewnością było zapóźno, przytém brakło mu zaufanego człowieka... Wit w ponurém milczeniu siedział jak wkuty.
— Jeśli co jest do zrobienia, a pan rotmistrz mi powierzyć raczy — odezwał się rezydent.
Ale Wit nie odpowiedział nic.
Welder, który był jakby zdrzémnął się na chwilę, począł znowu niewyraźnie mruczéć.
Uszy obcych mogły niedosłyszéć wyrazów, które się z ciężkością z piersi jego dobywały, Wit chwytał każde i pochylony zdawał się je chciwie pożerać.
— Nie męczcie mnie — mówił Welder — nie męczcie, ja powiem wszystko... a mnie kat po tém, czy on wisiéć będzie lub go zetną!! Niech go wieszają, niech ścinają, jam nie winien... Jam sługa... On zrobił wszystko... Jam go nie zabił... Oni go zabili...
Chociaż pragnął oddalić się od łoża rotmistrz, trzymać go tu coś się zdawało... Gdy Welder milczał, czekał, czy nie przemówi, gdy mówił, chwytał wyrazy nachylony, a na twarzy jego gniew i obawa na przemian się malowały.
— Masz waćpan słuszność — odezwał się wreszcie wstając jakby przymuszony i obracając się do Marmarosza, — człowiekowi temu musiało się w głowie pomieszać, a sumienie ma nieczyste... Stare jakieś baje prawi... Wziął porucznika na bok.
— Bądź co bądź, mój poruczniku, rzekł, niemiła rzecz dla domu mojego, gdy o tem ludzie prawić będą, że mu się tam coś w sumieniu odzywa niedobrego... Cyrulik jego tam bredni nie zrozumié, odprawićby go... a sam bądź łaskaw jakiś czas przy nim pozostań.
Marmarosz, który był najposłuszniejszym z rezydentów, skłonił się i oświadczył, iż rozkazy pańskie spełni, a do głupiego Weldera, bredzącego w malignie nikogo nie dopuści.
Nieco uspokojony rotmistrz wyszedł... nie wiedział wszakże co począć. Dzika myśl przychodziła mu chwilami, iż żona może coś wiedziéć o tém zjawisku pogrobowém... Walczył z sobą długo, nareszcie mimo dosyć późnéj godziny wszedł do domu i skierował się ku pokojom jéjmości. Drzwi, które je dzieliły od bawialnych, zawsze bywały na klucz dzień i noc zamykane, musiał więc do nich zastukać. Jak wczoraj, gdy żona otworzyła, znalazł Urszulkę w łóżeczku, a Maryę z książką na kolanach przy niéj. Dziecię przebudziło się, i obiema rączkami zasłoniło sobie oczy jakby z przestrachu. Wita uderzył najprzód ten ruch, brwi mu się namarszczyły i padł nic nie mówiąc na krzesło, wskazując dziecko.
— Tak to waćpani uczysz je dobrze... aby mnie nienawidziło! zawołał.
Marya spojrzała nań zdziwiona, ale nie odpowiedziała nic.
— Radabyś uchodzić za męczennicę, a mnie przed światem całym wystawić za nieznośnego tyrana, przecież do niczego nie zmuszam, siedzisz jak zakonnica zamknięta, opłakując kochanego swego Piotrusia... a ja — żonaty, nie mam żony.
— Mości panie, odezwała się sucho Marya, — nie potrzebuję przypominać mu, jak to nieszczęsne małżeństwo przyszło do skutku, mimo mych łez i woli, jakich użyłeś niegodziwych środków, aby ten cel zatrucia mi żywota osiągnąć. Nie mogłeś się potém spodziewać odemnie nic więcéj nad łzy i rezygnacyą.
Wit uderzył ręką w stół.
— Dosyć wspomnień, ja ich nie lubię — dosyć! Jesteś waćpani moją żoną i powinnaś o tém pamiętać...
Marya spuściła oczy... nie odpowiadając. Spokój ten jątrzył go — począł śmiać się dziko, wstał, przechadzał się po pokoju, zbliżał do łóżeczka dziecka, które ciągle oczy miało rączkami przysłonięte. Nie wiedział jak rozpocząć pytania dalsze.
— Złodzieja wczoraj przy dybano pod oknem — mruknął — jest prawdopodobném bardzo, że ulubieniec pana Piotra i waćpani, Panas pasiecznik, był ze zbójami w zmowie, bo dziś pono uszedł. Cały to taki dwór stary, wszyscy faworyci wasi... Któż wié? gotowi może na życie moje nastawać, bo wiem, że jak waćpani mnie nienawidzisz, tak nie cierpią wszyscy, którym wygodniéj było przy nieładzie i ruinie za Piotra. Ale ja te szajki, te spiski, to mrowie paskudne wyśledzę i wytępię.
Marya podniosła oczy na mówiącego, zdziwiona, przemogła wstręt i odezwała się:
— Panas jest najpoczciwszy z ludzi, to nie może być...
— Przecież zbiegł! Czapka na złodzieju zagorzała... począł się śmiać pan Wit. Czegoż by uciekał, gdyby na sumieniu coś nie miał? Kręcą się tu jacyś ludzie podejrzani nieustannie koło dworu... któż wié, może to posłance miłościwéj pani i jéj posługacza? Lecz nie życzyłbym wcale w żadne pokątne robótki się wdawać, bo by to na złe wyszło...
— Ja? w pokątne roboty? słudzy moi? — zawołała jakby oburzona Marya, podnosząc się z krzesła. Waćpan mi to śmiesz mówić? Kiedyżeś mógł mnie poszlakować na podobnéj sprawie? Moje życie jasne i ja się z niczém taić nie potrzebuję.
To mówiąc, siadła znowu, wzięła książkę i próbowała się modlić, nie zważając na Wita, który chodził po sypialni sapiąc i mrucząc. Rozmowa zdała się skończoną, gdyż Marya widocznie dłużéj prowadzić jéj sobie nie życzyła. Kilka razy spojrzała z książki na dziecinę, któréj oczki otwarte z pomiędzy drżących paluszków na nią spoglądały; wzięła różaniec w ręce, szeptała modlitwę, Wit chodził. Widząc nareszcie, iż nie przełamie milczenia żony, a sam nie znajdując treści do nowych wymówek i dokuczania, wyszedł, głośno za sobą trzaskając drzwiami. Marya wstała, spuściła rygiel znowu i przybiegła klęknąć do łóżeczka Urszulki, która bardzo cichuteńko ze strachu płakała.
— Nie płacz, dziecię, śpij kochanie, szepnęła mu, już ci nic nie przeszkodzi, ja się pomodlę jeszcze chwilę.
Urszulka rączkami objęła jéj szyję w milczeniu, przyciągnęła ku sobie i tak przez chwilę pozostały w uścisku, który obie ukoił...
— Przeżegnaj się i zaśnij, całując jeszcze raz dodała matka. Otarła niezaschłe łezki i otuliła kołderką, zrobiła krzyżyk nad czołem i upadła na kolana do modlitwy.
Godzina już dosyć była późna. Kobiecy dwór Maryi składał się z nieprzyjaznego jéj płochego fraucymeru, który przypochlebiając się panu, jeśli nie dokuczał nieszczęśliwéj, przynajmniéj ją szpiegował nieznośnie. Z nikim więc biedna szczerzéj pomówić i poboléć nie mogła. Lecz między najzepsutszemi istotami znajdzie się zawsze czulsze serce niewieście. Było téż i tu jedno, bijące właśnie w piersi, w któréj najmniéj się go mogła spodziewać. W największych łaskach u rotmistrza i najwyższą piastująca w garderobie władzę, była Basia Barżanka, dziewczyna śmiała, płocha, wygadana, trzpiot największy, bałamut, któremu nikt nie ufał. Zalotna, biegus, intrygantka, słowem jedna z tych istot szalonych, które podobać się mogą, ale się ich obawiać należy. Skrycie miała dla téj niewolnicy pani najserdeczniejsze współczucie. Marya nie wierzyła jéj, choć dziewczę wszelkiemi możliwemi środkami starało się ją o swém przywiązaniu przekonać. W istocie była to natura dziwna, pełna sprzeczności, namiętna, ale serca pełna. Zaskarbiwszy sobie łaski i wiarę u pana, śmiałem znalezieniem się i wesołością zalotną, będąc pewną, że nikt jéj podejrzewać nie może, postanowiła bądź co bądź, przyjść w pomoc pani i nad tém tylko pracowała. Mimo usilnych jéj starań wszakże Marya obawiała się jéj i była nadzwyczaj ostrożną. Miała ją za jednego z nasadzonych szpiegów. Nie zrażało to wcale Basię.
— Zobaczymy, mówiła sobie — taki się ona przecie przekona, że Basia poczciwa, że jéj dobrze życzy, i że dla niéj choć na męki gotowa...
Jednym z przymiotów dziewczęcia było, iż wszystko wiedziała co się we dworze działo. Wybiegała, gdy jéj było potrzeba, zaczepiała, rozpytywała, posyłała ludzi, a że głowy zawracała całéj służbie dworskiéj, rezydentom, gościom, a mir miała u swoich panien, dokazała zawsze co chciała. Szpieg to był w istocie zręczny, ale na rachunek swojéj własnéj ciekawości. Tylko jeżeli z tych wiadomostek mogła co i dla swéj kochanéj pani przynieść, chętnie się tém z nią dzieliła. Miłości téj wszakże dla Maryi nie okazywała przy ludziach, nie odzywała się z nią, owszem, gdy była mowa o pani podżartowywała sobie, dla tego, ażeby pokryć lepiéj służbę swą dla niéj. Nikt się téż nie domyślał uczuć jéj dla biednéj niewolnicy. Basia po cichu tryumfowała. Wypadki tych dwóch dni zaszłe w karczmie, we dworze, na pasiece, nawet coś z historyi Weldera, pozbierała jak najstaranniéj Basia i czekała tylko, aby się wszyscy pospali, postanowiwszy pójść z niemi do pani. Wczasie rozmowy Wita z żoną, Basia stała podedrzwiami, a słuchając po troszę, po troszę się domyślając, złożonemi w pięści rękami groziła zdala nieznośnemu tyranowi. Gdy wyszedł, musiała jeszcze poczekać chwilę, ażby się dziecię uśpiło... a gdy w pokoju cisza już panowała, nadzwyczaj ostrożnie wcisnęła się do pani. Mówiliśmy już, iż nie miała u niéj wiary. Marya modliła się jeszcze, dziewczę skinęło, ażeby zbliżyć się i pomówić mogło. Bez ufności obronić się jednak nie potrafiła pokusie chwilowéj rozmowy, która choć pozór litościwy miała. Złożyła więc książkę i zbliżyła się do Basi.
— Niech no pani siada, a ja przy kolanach przyklęknę, poczęła szybko, bom całą furę plotek przyniosła... całą furę... A! takie różne, śliczne i dziwne... Tylko mi straszno, żeby pani nie łajała.
— Ani łajać nie będę, ani się niemi zabawię... szepnęła Marya.
— E! jużciż zajmą moją dobrodziéjkę, dodała klękając. Zobaczy pani... We dworze gotuje się czegoś jak w kotle... U Panasa pasiecznika był jakiś nieznajomy, niby to jego brat... któż go wié co za człowiek? Antek w karczmie go zobaczywszy, mało nie omdlał... taki był do nieboszczyka pana podobny...
Marya wstrzęsła się.
— Widać, że coś o tém panu to szkaradne niemczysko Welder, doniosło i razem o tém, że u pani pod oknem któś stał i podglądał... więc to zaniepokoiło... posłał pan Weldera nocą na pasiekę...
— Co ty mówisz — przerwała Marya.
— Jak paniuńcię kocham, prawda... Klnę się na wszystko święte... niechże pani słucha, bo to nie koniec... ja wiem najlepiéj jak to było. Welder, kiedy tu jeszcze hulali i pili, z parobkami był wysłany na pasiekę do Panasa. Przyszedł, nie znalazł już nikogo... Ale jak zaczęli chatę trząść, znaleźli pałasz i pistolety... Zabrali tedy Panasa do dworu. Ja widziałam sama, jak go raniusieńko przywiedli. Welder szablę panu pokazał... pan pobladł... za głowę się pochwycił.
— Czy ci się nie przywidziało?
— Jak Matkę Najświętsza kocham, paniuńciu, prawda... Patrzałam sama na nich... Kazano snać Welderowi Panasa posadzić gdzieś, czy co. Parobcy go doprowadzili do oficyn, tu się z nim Welder zamknął sam... Okna od oficyn wychodzą na ogród, podbiegłam pod nie, żeby zobaczyć co to będzie daléj... Welder coś gadał, gadał, potém poprowadził starego pasiecznika do izby, gdzie jest wejście do lochu... Ja od okna do okna za niemi szłam... Otworzył Welder loch, wepchnął starego i sam wszedł... Myślę sobie: otóż stary przepadł, jeśli ja gonie uwolnię... I jeszcze tak chwilę stałam tam pod oknem, aż patrzę, zamiast Weldera, wychodzi z lochu Panas... przeszedł izby, pochwycił pod połę szablę i pistolety i jak drapnie przez ogrody... Proszę pani, zaśmiała się Basia, co jego miał tam zamknąć Niemiec, to on Niemca przydusił i zaryglował. No, myślę sobie — niechże siedzi... Dopiéro nie prędko, gdy wina zapotrzebowali dla gości, rwetes powstał okrutny. Zaczęli się do lochu dobijać... i jak tam było nie wiem, ale Niemca wyprowadzili chorego, potłuczonego, że teraz cyrulik przy nim siedzi, a porucznik Marmarosz, do któregom trzy razy biegała, mówił mi na ucho, że z maligny straszne rzeczy gada... Tak jakby niby na pana... Pan nawet zakazał tam puszczać i cyrulikowi precz odejść zalecił, ale ja się wprosiłam po ciemku... tom mało nie umarła ze strachu.
Tu zniżyła głos Basia...
— Jak paniuńcię kocham, ciągle powtarzał — Ja jego nie zabiłem... niech rotmistrza powieszą... nieboszczyk z grobu wstał! nieboszczyk... I podobne straszne, okropne rzeczy. Chłopcy we dworze mówią, że ktoś na pasiekę chodził, że Panas zabrał co miał droższego i — uciekł.
Basia paplała, patrząc na panią, która słuchała zdziwiona, lecz nie wiele mogła zrozumiéć.
— Wszystko to, odezwała się — jakoś ciemne dla mnie, choć wierzę, że tak było, jak mi mówisz. Ale dla czegoż Panas uciekł? co zrobił? kto był tu pod oknem? Nie, nie rozumiem nic.
— Ale i ja, proszę pani, nie rozumiem, podchwyciła Basia, dla tego to jeszcze straszniejsze, że tego zrozumiéć niepodobna. Tylko cóś nowego jest... Czegoś się źli ludzie lękają... Antek się przysięga, że nieboszczyka pana widział.
— A! zaklinam cię, żywo przerwała Marya — nie zakłócajcie spokoju umarłych, nie mieszajcie ich do spraw żywych, dajcie im spocząć choć w mogile.
Basia zaczęła panią po rękach całować i cicho się ozwała:
— A gdyby umarli nie byli umarłymi, gdyby Bóg na zawstydzenie żywych, pozwolił im do życia powrócić?
— Bóg dla nas grzesznych cudów nie czyni — z westchnieniem odpowiedziała Marya.
Basia westchnęła.
— Proszę tylko pani, kto może wiedziéć, jak to się tam stało to nieszczęście... Niejeden miany za nieboszczyka powrócił.
— Nie mów tego, dziecko moje — z widoczną przykrością dokończyła pani. Pan rotmistrz w téj nieszczęsnéj godzinie, która, bodajby była mogła być życia mojego ostatnią, zdjęty z jego palca odwiózł mi ślubny pierścionek. On...
Tu łzy jéj mówić nie dały. Basia ściskając kolana, zaczęła ją po rękach całować.
— Nie płacz pani, droga, zawołała łkając sama — nie mówmy o tém. Pocóż mi było, chcąc was pocieszyć, rozdzierać serce wasze... a! przebacz mi, droga paniuńciu. Już nie powiem nic...
Przez chwilę milczały tedy obie i płakały po cichu. Łzy Basi wylane w téj chwili, więcéj niż całe jéj postępowanie natchnęły wiarą Maryę, schyliła się ku dziewczęciu i raz pierwszy pocałowała je w czoło. Ten pocałunek tak wzruszył dziewczynę, iż padła na ziemię i poczęła nogi jéj całować. Załamała ręce przed nią.
— Pani — na cień méj matki, któréj nie kochałam goręcéj nad ciebie, na święte rany Chrystusa zaklinam ci się, że możesz mi zaufać. Może ja jaką ulgę ci w nieszczęściu przynieść potrafię. Mnie nie podejrzewa nikt, ja ich oślepię, gdy zechcę. Wy przez długie lata słowa nawet serdecznego baliście się przesłać wojewodzinie. Zawierzcie mi, zaufajcie! Zginę, umrę a nie zdradzę. Napiszcie do ciotki, ja w niedzielę pojadę do kościoła, znajdę komu list oddać, odpowiedź ci przywiozę. Żywa dusza mnie nie wyśledzi.
Szczebiotania tego słuchając Marya, powoli ocierała łzy. Obietnica przesłania listu do ciotki uśmiechała się jéj wielce, lękała się jeszcze. A choć położenie usprawiedliwiało tajemnicę, wstręt miała do takich skrytych wybiegów. Basia zamilkła smutna.
— Wierzę ci, odezwała się Marya — bo łzom kłamać się nie godzi i nie sądzę, abyś do tego była zdolną, lecz pisać? cóż pisać? żalić się? alboż nie wiedzą, co się dzieje ze mną? alboż nie najwięcéj mówi milczenie moje?
— A gdyby wojewodzina sama napisała do was, zapytała Basia, czy i naówczas wzdrygalibyście się list przyjąć i pokryjomu nań odpowiedziéć?
Marya na to pytanie, popatrzywszy na dziewczę, smutno się tylko uśmiechnęła.
— Ja jestem głupie dziecko, przyznam się pani, bo pocóż? zdało mi się, że trzeba trochę was przygotować do listu... — a ja list... ja list... noszę od rana...
Marya przerażona, zdziwiona, poruszyła się na krześle, rożek papieru już miała w rękach, drżała cała.
— Pani moja, tak czytać go nie można, przerwała wylękła dziewczyna, rotmistrz chodzi i zagląda pod oknami, zobaczy was przy świecy z papierem... wpadnie. A! na Boga! ostrożnie. Ja sama pozamykam okiennice, pospuszczam firanki, zasunę parawan przed łóżkiem, dziurki od kluczy pozasłaniam, stanę na straży, a dopiéro niech pani czyta i niech powie, że Basia poczciwa!
Stało się według planu. Marya wcisnęła się ku łóżku swemu, rozłamała pieczątkę, ucałowała list i wzruszona czytać zaczęła.