<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV. Panas.

Po za dworem, w Bożéj Woli, rozciągała się obszerna, piękna, zielona łąka, przerznięta małym strumykiem, płynącym tak opieszale, iż się prawie brodem mógł nazwać. Ścieżka do ogrodu wiodła przez nią, a długa kładka ułatwiała przejście nizin wodą zalanych rok cały. Daléj, na nieco wznioślejszym grudzie, były wydarte z pod lasów pola, a po za niemi szeroką ławą czarny stał las, który się do granicy dóbr rozciągał. Niedaleko od brzegu téj dębiny, wśród któréj także gęsto rosły lipy i klony, znajdowała się pasieka dworska, jeszcze przez stolnika założona, którą od jego czasów stary Panas zarządzał. Miał on tu chatę i ogródek. Nieco w prawo, o dobrych kilkaset kroków, wznosił się mały pagórek, gąszczami okryty cały, występujący klinem po nad otaczające go trzęsawiska, i tu kryło się tak zwane, stare horodyszcze. Miejsce to zarosłe teraz drzewy staremi, było zapewne przed wieki i horodyszczem pogańskiem i zameczkiem późniéj obronnym. Wały dosyć wysoko usypane, otaczały ciasny kawał kotliny, a po rogach znać jeszcze było jakby czterech baszt usypy, i na jednym z nich kupa gruzu jeszcze z pod darni i ziela wyglądała. Teraz oplotła to wszystko leszczyna, tarń, dzikie chwasty i poplątane łozy a roślejsze drzewa. Kilka ścieżek wydeptało wśród krzewów bydło i pastuszkowie. Jeszcze za pana stolnika, jak to zwykle bywa, mówiono wiele o ukrytych na horodyszczu skarbach, o palących się nocą ognikach, o ukrytych wśród wałów lochach, tak że stary dziedzic więcéj dla ciekawości, niż z chciwości, kazał był tam kopać. Natrafiono przy narożniku jednym na sklepienie, znaleziono zasypane drzwi zamurowane, ciekawość była nadzwyczaj obudzona i już sądzono, że istotnie skarby się znalazły, gdy po wybiciu wnijścia okazały się tylko obszerne i dość suche lochy stare, nizkie, w których oprócz łupin potłuczonych garnków nieforemnych, kości, kawałów zielonego szkła — nic więcéj nie znaleziono. Napróżno po kilkakroć poszukiwano najtroskliwiéj dalszych przejść, zamurowanych kryjówek, nie odkryto już nic więcéj. Stolnik więc kazał mocne drzwi dorobić i miał suche owe piwnice spożytkować, do czego jednak nie przyszło. Zostały zamknięte i puste.
Panas, który mieszkał nieopodal na pasiece, miał od nich klucze. Człowiek to był, choć jeszcze rzeźwy i krzepki, wcale już nie młody; ze stolnikiem razem był niegdy jako pachołek pod Wiedniem, a że i sumienny był, i dla rodziny przywiązany, i bardzo bystrego rozumu, stolnik go lubił, kochał téż nieboszczyk Piotr i starano mu się samotne życie jak najwygodniejszém, bez trosk i swobodném uczynić. Panas miał pamięć nadzwyczajną, widział i słyszał wiele, z ludem obcował; był więc nieprzebraną podań i powieści skarbnicą. Całemi dniami słuchał nieraz opowiadań jego stolnik, chodził do niego na pasiekę Piotr, tylko teraźniejszy dziedzic, Wit, stronił odeń i nudnego starca unikał. Panas mu się podobać nie mógł, gdyż pochlebcą nie był, odzywał się z wielką swobodą o wszystkiém, a Wit podejrzywał go téż, iż więcéj sprzyjał rodzinie wygasłéj, niż jemu, więcéj saméj pani, niż nowemu dziedzicowi. W tém się bynajmniéj nie mylił. Nie wyrzucił wszakże Panasa z pasieki, czekając może, aby się do tego słuszny na pozór pretekst nadarzył.
Pasieka, obwiedziona płotem, obszerna, otoczona lipami, z wielkim przytykającym do niéj sadem, cała była w lesie; tuż przy niéj stała chata porządna Panasa i jego mały ogródek. On i staruszka gospodyni składali całą załogę pasieki. Ze wsi codzień przynosił, co im potrzeba było, chłopaczek, którego Panas wnukiem nazywał. Chata, dla wszelkiego bezpieczeństwa, zamczysta była, parkanem obwiedziona, a brama w nim na noc zaciągała się okowanym drągiem. Nie można było dostać się do Panasa inaczéj, jak przez te wrota.
Welder, któremu polecono iść zaraz na pasiekę, jakkolwiek odważny, sam przecież nie puścił się na tę niebezpieczną wyprawę. Wziął on trzech parobków ze stajni i nakazawszy im iść za sobą w milczeniu, a zabrać dobre sznury od siana i koły, znaną dobrze ścieżką pośpiesznie udał się ku lasowi. Noc była gwiazdzista ale ciemna, dzień jeszcze się robić nie zaczął, pochód więc bardzo pośpiesznym być nie mógł. Gdy się zbliżyli pod parkan, w pasiece zdawało się wszystko uśpione, dwa tylko psy Panasa, dobrze znane z czujności i napastliwości swéj, wcześnie ujadać zaczęły i biegać od wrót do płotów, gdzie czuły zbliżających się obcych ludzi.
Welder, wpatrując się przez parkan ku oknom chaty, nigdzie światła nie dostrzegł. Myślał zrazu, chcąc niespodzianie wpaść z ludźmi przez płot się dostać, otarnowanie z wierzchu zrzuciwszy, ale psy tak się wściekle porwały na pierwszy szelest, iż potajemnie dostać się nie było już sposobu. Zaczął więc stukać do wrót. Panas, którego szczekanie obudzić musiało, wyszedł na próg i natychmiast odezwał się. Kazał psom milczéć, sam podchodząc do furtki.
— Kto tam?
— To ja — rzekł Welder — zabłąkałem się na polowaniu do późna, nie chce mi się już do dworu, otwórzcie, abym się u was przespał.
Panas pomilczał, jakby się namyślał i rzekł prędko:
— Téj chwili, téj chwili, pójdę po klucz, bo kłódka na klucz się nocą zamyka.
Nie zabawił wszakże długo, otworzył i Weldera wpuścił, za nim z wielkiém zdziwieniem Panasa weszli parobcy, bez strzelb, z kołami i sznurami przy pasach. Raz będąc wpuszczonym, Welder już po żołniersku nie myślał ceremonii robić.
Mrugnął na swoich.
— Przytrzymać pasiecznika!
— Cóż to jest? — zapytał spokojnie stary. — Czym co zawinił?
— Kto u ciebie jest?
— U mnie, brat mój z Podola w gościnie był — spokojnie zawsze odpowiedział Panas.
— Był? a gdzież teraz jest?
— Poszedł sobie do domu nazad.
— Jakto? — krzyknął Welder — to ty sobie jak sam pan, bez opowiedzenia się dworowi, gości przyjmujesz? Cóż to ty tu za jeden? A któż wié, co to za brat? Może kryjący się zbój, albo zbieg, a potém dwór za ciebie będzie odpowiadał?
Panas milczał.
— Nie krzycz-no — rzekł — nie krzycz! nie zrywaj gardła; rób swoje, co ci kazali, ja się z panem rozmówię.
Welder zawahał się.
— Prowadź do chaty.
Poszli w milczeniu, ale ciemno było wszędzie. Panas w progu zawołał: „Babo! ognia! zaświecić! ze dworu ludzie przyszli... Héj!“ Słychać było krzątanie się w alkierzu na lewo, ale nie rychło otworzono drzwi i baba stara, przygarbiona, weszła z pękiem gorejącego łuczywa. Naprzeciw była izba i alkierz Panasa. Wszedł Welder, rozpatrując się bacznie, ale nic tu nadzwyczajnego nie znalazł: stół nakryty ręcznikiem, z bułką chleba i nożem, w kącie dzieżę, obrazy po ścianach, ławy, wiadro z wodą. Poszli, rozglądnąwszy się, do alkierza. Tu stało łóżeczko Panasowe z siennikiem, a na ziemi było drugie posłanie wyleżane widocznie, na którem grube jeszcze zasłane pozostało prześcieradło. Welder szybko rękę przyłożył do pościeli i zdało mu się, że ją znalazł jeszcze ciepłą.
— Któż tu spał?
— Mój brat — rzekł Panas.
— Jeszcze pościel ciepła.
Panas ruszył ramionami i nie odpowiedział nic. Żadnego innego śladu pobytu obcego przybysza nie znalazł Welder, ale szukając wszędzie po kątach, przerzucając, dobył nareszcie, z za skrzynki w czarny jaszczur oprawną szabelkę.
— A to, co to jest? — zapytał.
— Przecież widzicie, że szabla.
— A co u ciebie szabla robi? tobie szabla nie przystała!
Stary się rozśmiał.
— Przecież ja nią od Turka nieboszczyka stolnika broniłem — rzekł cicho — a tę mam w podarku od pana Piotra, świéć Panie nad duszą jego, jeśli nie żyje, a wyrwij go Panie z rąk nieprzyjaciół, jeśli żyw jest...
— Jakże ty śmiesz mówić — ofuknął Welder — że żyw być może.
— Trupa nie widziałem i nie pochowaliśmy go — odparł Panas — a Pan Bóg czyni cuda...
Stali tak naprzeciwko siebie, a Welder wciąż szablę w ręku trzymał, przyglądał się jéj i nie miał wcale ochoty nazad postawić, zkąd wziął.
— Ja tobie szabli téj oddać nie mogę — rzekł. — Jakie ty masz prawo do niéj? To szlachecka rzecz. Tobie i toporka za wiele... Kto wié, zkąd u ciebie ta broń.
— Mówię wam, że mi ją pan Piotr dał na pamiątkę po stolniku — powtórzył Panas — i nikt mi jéj odebrać nie ma prawa.
— Jakto nikt? tyś przecie poddany — zaśmiał się Welder.
— Mam ja uwolnienie od poddaństwa i etaty dożywociem.
— Uwolnienie? cóż ono? w akta wpisane? przed sądem zrobione?
Począł się śmiać Welder, potém szablę wziął w rękę i dodał:
— Będziesz się przed panem tłómaczył. Teraz trzeba chatę przepatrzéć, boć ten wasz brat coś za żwawo umknął. Byliście razem u Zelmanowéj karczmy.
— I ztamtąd w drogę poszedł.
— Dokąd?
— Na Podole.
— Którędy?
Panas ruszył ramionami i zmilczał zrazu.
— Nie wiem, nie pytałem — rzekł, jakby znudzony. — Ot i dniéć prędko pocznie, prowadźcież mnie do dworu — i po wszystkiém, nie ma tu co gadać darmo. A szablę moją postawcie.
— Oh! oh! będziesz ty ją widział! — zawołał Welder — o tém potém; musi ją wprzód rotmistrz opatrzéć. Któż wié, czy nie skradziona? i po co ona u ciebie?
Przy płonącém jeszcze łuczywie, jął Welder rozpatrywać się po izbie znowu. U drzwi była półka, coś mu na niéj zaświeciło, sięgnął ręką i pochwycił pistolet turecki jeden, a drugi za nim spadł z hałasem wielkim na podłogę. Oba były czysto bardzo utrzymane, świecące — i nabite. Welder pobladł.
— A to co? — spytał zmienionym głosem.
— Pistolety tureckie, zdobycz jeszcze z pod Wiednia, wziąłem je na Turku sam — rzekł Panas.
— I tak pilnie ponabijane trzymasz?
— Co dziwnego, sam mieszkam — odparł pasiecznik spokojnie.
— O! nie! nie oszukasz mnie ty tak łatwo. Tu ktoś był, co te rzeczy pozostawiał. Brat! brat czy zbój jaki; może Kozak z siczy... może... kto was tam wié. Pójdziemy do dworu, a chatę trzeba strząść całą.
Panas niby pobladł nieco, lecz nie drgnął i nie ruszył się.
— Trzęście — rzekł.
Z wielką niecierpliwością wzięto się do szukania po kątach i wyciągania z nich różnych rzeczy, kazano otworzyć skrzynie, powyrzucać z bodeń płótna i sukna, ale nigdzie nic podejrzanego nie znaleziono. Przeszli potém naprzeciwko, gdzie babę znaleźli na ławie siedzącą i założonemi rękami i jakby zdrzémaną. Ta mówiła, a raczéj bełkotała tak niewyraźnie, iż się od niéj nic dowiedzieć nie było podobna. Naostatek poszła w kąt i mimo groźb, milczała. Szukano i tu wszędzie, a nie znaleziono nic, prócz ubogich rzeczy i zwykłych zapasów. Dniało już dobrze, gdy się to wszystko skończyło. Welder nie kazał wiązać Panasa, ale go oddał pod dozór parobkom, sam zaś zabrawszy szablę i pistolety, poszedł przodem. Wyszli z pasieki w milczeniu, a że już nie było pilno, powoli ciągnęli do dworu. Welder po drodze chciał pytać jeszcze i rozmowę jakąś zawiązać, lecz stary Panas zbywał go milczeniem. Na twarzy jego widać było cierpliwą rezygnacyę, ale zarazem jakby tłumiony niepokój. I nie dziw, znał on pana Wita jako człowieka gwałtownego, który nic szanować nie umiał, tém mniéj mógł na znienawidzonego wzgląd miéć starca.
Gdy się do dworu zbliżyli, nie wiedząc, czy tam jeszcze kogo obcego nie zastanie, chciał przodem iść Welder, ale na ulicy wiodącéj do pasieki, niespodzianie spotkali przechadzającego się Wita, który blady, zmęczony, snać świeżém chciał odetchnąć powietrzem.
Welder podbiegł żywo ku niemu.
— Znalazłeś kogo?
— Nie ma; brat, jak on powiada, odszedł wczora wieczorem; ale ot, co się u niego znalazło — dodał, wyjmując szablę i pistolety.
Wit spojrzał i zbladł strasznie; chciał zrazu chwycić za szablę.
— Co to jest? to jego szabla? zkąd on ją ma?
— Mówi, że mu darował.
— Łże! — zawołał gwałtownie Wit — tę szablę miał w drodze, gdyśmy jechali!... ja ją znam... Obnaż... pokaż... w klindze wprawiony dukat Batorego i napis: Regina pacis, salva nos...
Welder szablę z pochwy dobył i dukat Batorego błysnął.
Oniemieli oba, spojrzeli po sobie, Wit wzdrygnął się.
— Mówię ci... że to szabla jego... ta, którą miał z sobą... pistolety...
— Powiada, że zdobyte pod Wiedniem.
— Kłamie! ktoś u niego był. On, nie on! w tém coś jest. Panasa natychmiast do lochu, tu we dworze; trzeba go wziąć na męki, rady nie ma, ja muszę prawdę wiedziéć.
Trząsł się, mówiąc to, Wit, i znać było, że go chwilkami odchodziła przytomność. Szedł, wracał, rwał się ku zdala stojącemu Panasowi i jakaś siła odpychała go od niego. Welder, widząc go w tym stanie, odciągnął nieco w ulicę.
— Co jest, to jest, tu trzeba miéć przytomność, a nie tracić głowę — rzekł stanowczo. — Gdy przychodzi bieda, w oczy jéj zajrzéć śmiało. Panasa ja zasadzę, a wy idźcie do domu; na resztę poradziemy.
— To być nie może! On żyw nie został! — krzyknął Wit — nie, nie, widziałem sinego trupa.
— A czegoż się obawiać? — spytał Welder.
— Alboż wiem? — szepnął stłumionym głosem Wit. — Ludzie mówią... że umarli dla zemsty wracają... — dokończył słabo i cicho.
— Nikt jeszcze nieboszczyka nie widział, to baje starych bab — ofuknął Welder — ino ta szabla! Idź pan do domu... idź...
Wit zatrzymał się chwilę i poszedł krokiem niepewnym, a pomocnik jego cofnął się ku ludziom, którzy z Panasem stali.
— Do oficyn! — zawołał — ze mną.
Przedarli się tedy cienistemi ulicami ogrodu ku bocznemu skrzydłu. Tu, pod kluczem Weldera, były piwnice dworu, od których wnijście miał z izby zamczystéj w środku domu. Panasa zaprowadzono do mieszkania Weldera. Natychmiast odprawił parobków, drzwi zaryglował... zostali sami.
— Słuchaj, stary — rzekł, zbliżając się do niego — mnie ciebie żal. Ta szabla i pistolety nie darmo się u was znalazły. Szabla nawet pyłu na sobie nie miała, pistolety nabite. Wszystko to ktoś u ciebie zostawił. W tém jest jakieś zbójectwo; gadaj mi prawdę: gdzie się podział ten człowiek? kto to był? To nie twój brat. Mów.
Panas patrzał długo na niego, oczyma jakby wzgardy i politowania pełnemi, a potém ruszając ramionami, odezwał się:
Co ci mam mówić? nie wiem nic... nic... Szabla moja, pistolety moje. Brat u mnie był, nie ma więcéj nic i nie powiem, bo nie wiem.
— A znasz ty rotmistrza? — spytał Welder — z nim żartów nie ma. On ciebie nie lubi, on cię żałować nie będzie; nie powiesz prawdy, to cię na męki wezmą.
— Niech biorą! — westchnął Panas.
Welder pochodził po izbie... podumał.
— Chodź za mną — rzekł.
Posłuszny starzec powlókł się.
Przeszli trzy izby zarzucone uprzężą i rupieciami, w czwartéj były leżące drzwi w podłodze, z ogromnym zamkiem. Welder począł kłódkę odmykać, drzwi odjął, pokazały się schody, skinął na Panasa.
— Poszedł przodem! — zawołał.
Chwilę się wahał stary... myślał, ale wkrótce posłuszny przystąpił do schodów i powoli w dół schodzić począł. W murku stała latarka, którą Welder zapalił i poszedł za nim. Kilkanaście schodów kończyło się drugiemi drzwiami zamczystemi, Panas stał przed niemi i czekał. Welder dobył kluczy i otwierał zwolna, potém wskazał staremu, ażeby przodem szedł. Korytarz był sklepiony, długi, wilgotny. Po obu jego stronach otwierały się drzwi do piwnic, w których stały beczki i były różne składy. Minąwszy je, weszli w szyję, która na dół się spuszczała, a w końcu jéj widać było drzwi okute i zamczyste. Gdy nic nie mówiąc doszli do nich, Welder spojrzał na Panasa.
— Chcesz ty tu zgnić? — spytał — a nie, to gadaj.
Panas potrząsł głową.
— Co mi tam! życia mam nie wiele, w lochu czy w chacie umrzéć, wszystko jedno; męczyć się długo nie będę.
Zdawał się zrezygnowany. Welder z jakąś niechęcią drzwi te odryglował, i nareszcie otworzył. Chciał snać zobaczyć, w jakim stanie był ów loszek bez okna, gdyż popchnąwszy doń Panasa, sam téż za nim wszedł. Zgarbiony starzec w najmniéj spodziewanéj chwili, wyprostował się, oczy mu się zapaliły; w mgnieniu oka przypadł do Weldera, porwał go za gardło i obalił na ziemię. Niemiec, nim oprzytomniał, już miał gębę zatkniętą chustą, którą snać na podorędziu trzymał Panas, ale silny, miotał się i bronił. Chwilę pasowali się z sobą. Stary pasiecznik, choć na pozór złamany wiekiem, dobył siły nadzwyczajnéj.
— Milcz i leż, bo na śmierć cię zduszę — rzekł, chwytając go za gardło oburącz — leż, psie jakiś, lub zginiesz...
Welder jęknął tylko i potoczył się ku ścianie. Stary pasiecznik skoczył ku drzwiom, zamknął je, zaryglował i spuścił na zamek. Potém krokiem szybkim puścił się nazad korytarzem, drugie drzwi zacisnął tylko, wybiegł na schody, klapę spuścił, kłódkę założył, klucze zabrał i nie oglądając się, wyskoczył do pierwszéj izby. Tu jeszcze leżała szabla i pistolety pochwycone, zabrał je pod połę Panas i zdążając w gąszcz ogrodową, wymknął się tak niepostrzeżony ze dworu. Nikt nie dojrzał, jak i kędy dostał się do pasieki. Wit tymczasem w izbie swojéj, chodził niespokojny, oczekując na Weldera.
Minęła godzina, dwie, trzy; posłano szukać, nikt go nie widział oddawna. Parobcy ukazywali, że Panasa do jego izby zawiedli i tam ich obu zostawili. Nie rozumiejąc, co się stać mogło, posądzając wszystkich o zdradę, Wit sam zbiegł do oficyny, znalazł izby pootwierane, loch zamknięty, Weldera nigdzie ni śladu.
Trwoga zaczynała go ogarniać tém większa, iż Welder był spólnikiem zasadzki, że wiedział o wszystkiém, i że ucieczka jego znakiem być mogła, iż się zbrodnia wydała. Rozesłano ludzi na wszystkie strony, przetrzęsiono kąty. Wit szalał... W téj chwili pozostali goście pobudzili się i poczęli domagać gospodarza i rannego posiłku. Choć z niepokojem w duszy, musiał iść do nich, ale napróżno taił wrażenie trwogi, jaka nim miotała, musiał zmienioną twarz tłómaczyć chorobą.
Po wczorajszéj pijatyce klin klinem, inaczéj ani było można. Wołano wina. Wina!... Wit wysłał po nie do lochu; kluczów od niego nie było. Odbić kazano drzwi i stara klucznica poszła po butle węgrzyna. Spokojniuteńko zstąpiła do znanych sobie piwnic z latarką, wiodąc hajduka, który miał wino zabierać. Lecz zaledwie tu weszli, z końca drugiego lochu usłyszeli jęki i jakby bicie we drzwi żelazne. Na odgłos ten wszystko, co żyło pouciekało, hałas, wrzawa, przerażenie po całym dworze. Porucznik Marmarosz wpadł do pokoju bawialnego, wyzywając gospodarza.
— Panie! — zawołał ręce łamiąc — w piwnicach coś jęczy! klucznica o mało życia nie postradała, hajducy uciekli... Duch pokutuje...
Wit się namarszczył.
— Przywidziało się im; idź waćpan sam, weź ludzi — w biały dzień duchy się nie pokazują.
Marmarosz, choć stary wojskowy, zabobonny był.
— Każ mi pan iść na armaty — rzekł — pójdę, ale na siły czyste czy nieczyste z tamtego świata, nie pójdę.
Wit się rozwścieklił; wypadł sam.
— Chodź waćpan ze mną!
Widząc pana lecącego ku lochom, gawiedź posunęła się za nim.
Rotmistrz już był po gdańskiéj wódce, a na męztwie mu nigdy nie zbywało. Wkroczył więc odważnie do piwnicy, ale zaledwie zszedł po schodach, posłyszał rozpaczliwe bicie we drzwi żelazne i stłumione jęki. Zadrżał, stanął.
— Co u stu diabłów! — zawołał — trzeba dotrzéć.
Poszedł więc śmiało daléj, tłum pozostał opodal. Zbliżając się już ku drzwiom, rozpoznał głos ludzki, choć wyrazów dosłyszéć nie mógł. Krzyk Weldera rozbijał się w podziemiu wilgotném. Wit, jakby się czego domyślał, podszedł żywiéj. Drzwi były zaparte i zaryglowane; stanął i słuchał.
— To głos Weldera! — Pobladł. — Welder! — zawołał.
— Ja, Welder! ratujcie! ratujcie!
Śmieléj Wit rzucił się ku drzwiom, lecz kluczów nie było. Przyłożył ucho do nich.
— Kto cię tu zaparł?
— Ten rozbójnik Panas...
Rotmistrz nie chciał, aby wszyscy wiedzieli, jak się to stało; przymuszonym śmiechem zarykotał nagle.
— Po kowala! — krzyknął. — Welderowi się drzwi zatrzasły i sam się w pułapkę złapał...
Strach tedy wielki gawiedzi śmiechem się skończył, co żyło pobiegło w dziedziniec z rozwiązaniem zagadki. Wit pozostał sam: przycisnął się do drzwi.
— Słuchaj, Welder — ani słowa o tém, jak się stało: tyś się sam zatrzasł. Otworzą ci zaraz; szlij na okół tego zbója szukać... niech go choć z piekła dobędą... On nie może być daleko...
Welder nie odpowiadał na to. Nadbiegł kowal, który z wielkim trudem zamek mógł rozbić i więźnia uwolnić. Wyszedł, chwiejąc się na nogach, z twarzą pobitą, z sińcami na szyi, okrwawiony, i potrzebował pomocy, aby się zawlec na górę, gdzie go najprzód do łóżka włożono, bo przestrach, zgniecenie, wysiłek odjęły mu siły i prawie przytomność.
A że we dworze rozpoczęła się pijatyka na nowo, nie było komu gonić za Panasem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.