<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII. Spowiedź.

— Gdzież jest chory? gdzie raniony?
Piotr zbliżył się zwolna, pocałował starca w rękę i głosem, który się starał uczynić spokojnym, począł:
— Ojcze mój, oto masz przed sobą skazanego na śmierć człowieka. Przyniosłeś Boga z sobą, najprzód mi dozwól, bym na to Ciało i krew Pańską tu przytomne, na krzyż, na ewangelię złożył przed tobą przysięgę, iż to, co ci powiem, jest prawdą świętą, jak na spowiedzi wyznaną.
Staruszek pomieszany, zdziwiony, instynktowo przysunął naczynie święte ku sobie i wlepił oczy w mówiącego z przestrachem niewysłowionym.
— Cóż to jest? co się dzieje ze mną? gdzie mnie zawiedziono? co to ma znaczyć?
Piotr przyklęknął przed nim, ręce jego całując.
— Posłuchaj, mój ojcze, w niewielu słowach powiem ci straszne dzieje rodziny naszéj, jakicheś pewnie w ciągu długiego nie słyszał życia. Jesteśmy bratankowie rodzeni, mówił Piotr, klęcząc ciągle przed kapłanem. Ojciec mój wziął go sierotą na wychowanie, ja go przyjąłem za brata i podzieliłem z nim wszystko, nawet miłość ojcowską. Ubogiemu daliśmy zapomniéć o ubóstwie, sierocie odjęliśmy sieroctwo, chował się ze mną, zrósł. Nigdy słowem jedném waśń nie zrodziła się między nami. Tak było, niech śmié zaprzeczyć. Ten człowiek po tém wszystkiém, gdy mi Bóg dał żonę i dziecię, pragnąc mi wydrzeć wszystko a sobie przywłaszczyć, uczynił zasadzkę na mnie i dał mnie zabić zbójom, a gdym już był bezsilny, utopił we mnie miecz, aby dokonał śmierci. Poszedł potém i zabrał mi niewiastę moją i dziecię, aby je dręczył.
Piotr rozpłakał się.
— Ośm lat cierpiałem niewolę u pogan. Bóg mnie ocalił, wróciłem mścicielem. Miałemże na srom i hańbę wydać zbójcę trybunałowi pod miecz katowski i imię nasze na urągowisko? Mogęż mu przebaczyć? Mów. Nie — nie! umrzéć mu trzeba, a umrzéć tak, by świat nie wiedział nic, by zbrodnia została tajemnicą, i umrze dziś, tu, z ręki mojéj. Lecz niech przejedna się z Bogiem.
Ksiądz w czasie opowiadania ręce łamał, oczy zakrywał, płakał, modlił się i patrzał to na klęczącego przed sobą Piotra, to na zsiniałą naprzemiany i bladą twarz Wita, którego źrenice to błyskały ogniem dzikim, to się kryły powiekami, jakby już na wieki osłonić się chciały.
— Mów — dodał Piotr — nie tak ci jest? zaprzecz słowu mojemu? nie rzekłem że prawdy, jak przed Bogiem?
Staruszek myśli zebrać, słowa powiedziéć nie umiał, usta jego szybko, po cichu znać jakąś odmawiały modlitwę, jakby w téj chwili strasznéj wzywał Jego pomocy, nie ufając własnéj sile i rozumowi. Wstał potém i ujmując puszkę, w któréj przywiózł Przenajświętszy Sakrament, drżącym, osłabłym głosem począł: — Ojcze nasz...
Piotr tylko mówił za nim.
Gdy przyszło do wyrazów: — I odpuść nam nasze winy, jako my odpuszczamy naszym winowajcom, podniósł głos i zatrzymał się.
— Dziecko moje, rzekł do Piotra, to modlitwa, któréj sam Bóg, zstąpiwszy z niebios, ludzi nauczył, a widzisz, że nie rzekł w niéj komu przebaczyć, a komu mamy zatrzymać winy jego, bo nie dozwolił, byśmy z przebaczenia czynili wyjątek.
Słyszałeś boskie wyrazy? czyż ludzkie usta sprzeciwić się im mogą, a cóż kapłańskie? Myśmy mistrzami przebaczenia nie sprawiedliwości wymiercami, nas Bóg uczynił lekarzami dusz, nie pachołkami oprawców.
— I dla czegóż ty, brat, chcesz sam sądzić a wymierzać karę? kto cię uczynił panem życia jego? Że on popełnił zbrodnię, zaliż ty masz dokonać drugą?
— Maż ona pozostać bezkarną? zawołał Piotr.
— Niech sądzą, którzy są ku sądzeniu wysadzeni, odparł ksiądz, a ciebie kto mianował sędzia brata twego?
— Mamże go wzdać na trybunały, a z nim imię nasze?
— Cóż jest imię? odparł kapłan, alboli winy ojców spadają na dzieci? lub grzechy powinowatych na ich następców? Co jest imię? Dla tego, co zwiesz imieniem, dasz li sumienie?
— Ojcze! cóż czynić mam, co czynić? zawołał Piotr, ręce cisnąc, ja mu przebaczyć nie mogę, aż pomstę weźmie ztąd; ja i on żyć nie możemy. Mamli go rozwiązać i puścić, aby jutro stał na gardło moje?
— Dziecko moje, żegnając go Krzyżem Świętym, zawołał kapłan — niech wedle porządku ustanowionego na ziemi spełni się, co winno dokonać. Niech stanie przed sądem, niech wnijdą świadkowie, niech usłyszy wyrok, a wówczas niech głowę da.
Piotr oblany był potem zimnym.
— Ojcze! rzekł, srom imieniowi, srom kościom i prochom dziadów i naddziadów naszych. Spytają mnie z mogił, com uczynił i spokoju nie będę miał na ziemi.
— Księże, przerwał Wit ze zgrzytem zębów niecierpliwym, nie męczcie mnie. Mam umrzéć! tak, chciałem go zabić, życie za życie, ząb za ząb, niech zabije, lecz prędzéj, litości, prędzéj! prędzéj!
Ksiądz cofnął się na krok przerażony, dzikim głosem, który usłyszał, nie odpowiedział nic, ale wlepił wzrok błagający, łzawy, rozczulony w Piotra, który ciągle klęczał przed nim.
— Człowiecze dobry, rzekł, w uroczystéj chwili, przywdziéj na siebie szaty białe miłosierdzia, czyń, nie co zemsta ci szepcze, ale co Bóg nakazał.
Ukośnym wzrokiem, niepostrzeżony, Wit rzucił na Piotra, i zadrżał.
— Piotrze, rzekł, słuchaj!
Zamilkli i zwrócili się doń.
— Nie proszę cię o miłosierdzie, wiem, że mi go dać nie możesz. Nie słuchaj księdza, zabij, nie chcę, by mnie po sądach włóczono i katowi oddano. Spełń coś rzekł, spełń, lecz na Boga, jeśli w niego wierzysz, nie przeciągaj męczarni.
— Ojcze! spowiadaj go, odparł Piotr, ja wychodzę, spowiedź nikomu nie szkodzi.
Gdy się drzwi zamknęły za bratankiem, a staruszek ujrzał się sam na sam z tym związanym zbrodniarzem, zamilkł, namyślając się, jak ma mówić doń. Jeszcze nie odezwał się doń, gdy Wit nagląco, pośpiesznie jął z cicha wołać:
— Księże! na miłość Boga! noża! rozetnij sznury! to twój obowiązek, na spowiedź zawsze czas... uwolń mnie... jestem... jestem winny... lecz nie tak, jak on mówi... kobieta winna, szatan winien. Rozwiąż mnie, puść, ucieknę, przysięgam ci.
Kapłan stał, wahając się i nie wiedząc, co począć.
— Księże! dam ci, co chcesz! zapłacę! ryczał Wit, uwolń. Węzły oto tu, z boku, zwolń tylko, ja się naprężę i porozrywam. Uwolnisz mnie od śmierci, a jego od występku, księże.
Starzec drżał.
— Jam tu nie przyszedł wiązać ani rozwiązywać, alem ze słowem pociechy wiecznéj i łaski przybiegł do umierającego.
— Ale mi życie ocalić możesz.
— Abyś je użył na nową zbrodnię, rzekł kapłan, nie, tego ja uczynić nie mogę!
— Daj mi krzyż! daj krzyż! ja ci przysięgnę na wszystko święte, że ujdę, że zamknę się w klasztorze, że spełnię, co powiesz, wołał Wit.
Kapłan się zawahał.
— Cóż w téj chwili warta twoja przysięga, gdyś złamał daną Bogu na chrzcie, rzekł powoli, pojednaj się z Panem.
Niecierpliwie Wit rzucił oczyma.
— Zbliż się, spowiadani się, rzekł stłumionym głosem, oczyszczę sumienie, złożę przysięgę, uczynię co chcesz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapukano do drzwi w pół godziny. Ksiądz sam odryglował je, wszedł krokiem powolnym Piotr i rzucił najprzód oczyma na to miejsce, w którem Wita zostawił, krzyknął i przerażony ręce załamał.
Około łóżka leżały poplątane sznury, okno było wysadzone, więzień uszedł.
— Ojcze! coście uczynili! zawołał, coście uczynili?
— Spełniłem obowiązek, rzekł powolnie i poważnie kapłan. Człowiek ten przejednał się z Bogiem, i na Hostyę Świętą przysiągł mi, iż ujdzie a skryje się w klasztorze i pokutę do zgonu odprawiać będzie.
— Przysiągł? odparł smutnie Piotr; mój ojcze, lękam się, byście mu tylko do innych zbrodni nie dali jedną więcéj popełnić, będzie krzywoprzysiężcą, jak był zabójcą; któż wié, co uczyni jeszcze? Jać wam nie mogę wymawiać, żeście mi krwawą powinność moją odjęli; lecz co nastąpi, Bóg wié jeden.
Staruszek rzucił mu się w objęcia.
— Nie mogłem uczynić inaczéj, ratując was, dodał, nie jegom ja ocalił, ale ciebie. Niech sądzi i karze Ten, co jest sędzią i trzyma miecz sprawiedliwości.
Siadł Piotr w milczeniu na ławie, nie mówiąc nic. Teraz odszedł go gniew, wracała przytomność, lecz z nią razem troska, co poczynać.
— Czego się jąć, gdzie iść? co daléj? gdzie szukać żony, i jak się stawić przed nią i przed ludźmi?! Gdy dosyć jest wynijść i ukazać się, aby jego potępić i ród splamić?
— Ja ci, moje dziecko, radzić nie będę, rzekł duchowny, nie umiem, lecz czyżbyś, zabiwszy go, swobodniejszym był na duszy i w życiu? Chcesz ratować imię, uchodź-że wraz z odzyskaną żoną i dzieckiem w daleki gdzieś kraj, gdzieby o was słychu nie było.
— Nie wiem nawet, kędy szukać żony i jak stanąć przed nią? odparł Piotr.
Długich godzin kilka pozostali tak, a kapłan go pocieszał i łagodził ból i tchnąć usiłował nadzieję, któréj Piotr nie miał. Przeszłość Wita nie dozwalała mu przypuszczać, by słowa danego dotrzymał, chybaby przestrach sprawiedliwości znaglił go do ucieczki.
Na skruchę nie rachując wcale, liczył na trwogę tylko. Zdawało mu się bowiem, iż żadnego środka obrony nie mając, Wit będzie musiał uchodzić. Potwierdzał to staruszek. W wielkiéj jednak niepewności doczekawszy dnia, pan Piotr kazał się przygotowywać do podróży, nazad chcąc wrócić do Rachowa; księdzu nie czyniąc wymówek, przeprowadził go i pożegnał smutny. Na zapytanie Kulesza, odpowiedział mu milczeniem tylko; nie było po co jechać daléj, należało bowiem wprzódy dowiedziéć się, co się stało z Maryą i przygotować ją do nadzwyczajnéj wieści szczęścia, która słabą kobietę zabić mogła.
Z rana puścił się pan Piotr z powrotem do wojewodzinéj.
Uwolniony z więzów rotmistrz uszedłszy oknem z gospody, puścił się szybko lasem. Okolica była mu doskonale znaną, nieraz w niéj bowiem polowali, noc wszakże i przebyte wrażenie odjęło mu siłę i przytomność. Jakiś czas biegł szybko w gęstwinę nie oglądając się ani dokąd, ani w jakim kierunku, byle co najdaléj od miejsca, z którego cudownie uniósł życie. Wzruszenie, którego doznał, napełniło go wszakże raczéj gniewem niż skruchą, chęcią zemsty więcéj niż uczuciem winy. Nienawiść ku téj ofierze, która mu się z rąk wyrwała i ścigała go teraz, wzrosła jeszcze. Zburzony, oszalały, lecz nie tracąc nadziei, że potrafi się zwycięzko wydobyć z tego położenia, Wit pragnął co najprędzéj dostać się do Szwalbburga, pochwycić żonę i z nią już wprost, nie zatrzymując się podążyć do Drezna. Tu, wedle osnutego planu, gdyby Piotr dopominał się praw swoich, zamierzał mu dowodzić samozwaństwa. Ufał w protekcyę możnych, w oddalenie swe, nareszcie w to, że nasadzi płatnych zbójów na łatwowiernego i nieopatrznego brata. Nie było o nich trudno wśród różnego rodzaju ciurów i włóczęgów, których płodziły ówczesne wojny i najemne żołdactwo.
Wszystko co przyrzekał i poprzysięgał kapłanowi, było dlań tylko środkiem ocalenia, bo w téj chwili ratując życie, poprzysiągłby był na wszystko, cokolwiek od niego żądano. W chwilę potém już się otrząsł ze swych uroczystych przyrzeczeń. Ubiegłszy spory kawał drogi lasem, rotmistrz uczuł wreszcie słabnące siły, znużenie straszne, i padł na trawę w gęstwinie. Z liści krzaków kapała rosa poranna, spalonemi usty pochwycił kropel kilka.
Z razu cała kilkogodzinna męczarnia wiła mu się po mózgu, powtarzając obrazami przerażającemi, potém, mimo bólu w rękach od sznurów, które skórę poprzecinały, zaczął usypiać i straciwszy przytomność, zasnął głęboko. Złamany na duchu i ciele, szukał instynktowo w tym spoczynku odzyskania siły straconéj. Noc była jeszcze, gdy usypiał, dzień jasny ujrzał przebudziwszy się z wargami zaschłemi od gorączki, z boleścią we wszystkich członkach, głową ociężałą i umysłem przytępionym. Potrzebował dosyć długiego czasu, nim się rozbudzić a otrzeźwić potrafił. Otaczał go las głuchy, cichy, którego gałęźmi żaden wietrzyk nie poruszał, przez otwór w górze z za zielonéj plecionki liści widniał kawałeczek lazurowego nieba. Ze światła mógł się domyśléć, iż musiało być z południa. Ucho nie mogło pochwycić najmniejszego życia znaku, gdzieś w dali tylko dzięcioły kuły drzewa i żółwie się odzywały niekiedy. Las był gęsty, ścieżki żadnéj; zrazu chcąc iść daléj, kierunek oznaczyć było trudno. Musiał ciągnąć na oślep, dopóki by człowieka, chaty, osady i śladu jakiego na drogę naprowadzić mogącego nie natrafił.
Sam głód zmuszał wstać i szukać przytułku i posiłku. Ruszył więc, ale zwolna, a że suknie miał potargane, rozbrojony był, a na głowie okrycia brakło, zawczasu obmyślać musiał bajkę, jaką się będzie spotkawszy z ludźmi tłómaczył. We dnie, wśród lasów tych nie było niebezpieczeństwa, ani od zwierza, ni od ludzi, nocą wszakże za owych czasów napady nie były rzadkością. Włóczyły się po nad gościńcami bandy różnych podejrzanych ludzi, z któremi spotkanie mogło być nie zbyt miłém. Nikt téż się naówczas bez broni i pewnego orszaku nie wybrał z domu, a nocą zwykle nie podróżowano i w gospodach wartę sprawować musiano.
W tych stronach prawiono naówczas wiele o Nelidze, który z kilku ludźmi nawet na wioski napadał. Ubogim wszakże krzywdy nie czynił, za jadło się nawet opłacał, za to możnych nie szczędził. Życia on nikomu nie brał bezpotrzebnie, chybaby mu się broniono, inaczéj odzierał tylko i puszczał. Często jeszcze trochę grosza na dojechanie do domu zostawiał. Prawiono najdziwniejsze bajki o tym Nelidze, który być miał dawnym sługą jakiegoś dworu, potém ciurem wojskowym, póki nie wyszedł na herszta rozbójników. Ścigano go kilkakroć i czyniono nań obławy, ale napróżno. Tyle zyskiwał ten, co się jął go szukać i chwytać, że mu albo dwór spłonął, albo sterty i gumna ze zbożem. Posądzano wielce Neligę, iż miał potajemne po wsiach stosunki i związki, pomocników, gospody, kryjówki.
Na jarmarkach ludnych często się pokazywał, jak mówiono, to w postaci Cygana konowała, to jako kupiec, to za ekonoma przebrany. Cicho sobie palcami nań skazywano, chodziły za nim baby, przypatrując mu się, pił sobie i hulał w karczmie, a nikt go tknąć nie ważył.
Mówiono, że chłop był silny, barczysty, nie stary jeszcze i bardzo wesołego usposobienia. Okolica w któréj się zabawiał, właśnie między Borszczówką a Rachowem się rozciągała. Wielkie, łączące się z sobą lasy kilku znacznych dóbr pańskich, pewny mu dawały przytułek. Rotmistrz wcale o nim nie myślał, puszczając się w las, szło mu o znalezienie kogokolwiek, coby drogę wskazał, rozbójnika się téż nie obawiał, nie miał przy sobie nic oprócz małego trzosika podróżnego, który mu w kieszeni pozostał. Zrazu szedł na oślep, nie zważając na nic, i kręcąc się tak, iż w końcu sam postrzegł, że na jedno miejsce powracał.
Dopiero dosyć czasu straciwszy, na słońce i po korze drzew począł się już pewniéj kierować. Ale las i puszcza coraz stawała się dziksza, głuchsza, ogromne powały drzew gnijących, wywrotów, gąszcze posplatane świadczyły, że tu dawno ludzka nie postała noga.
Powracać nie było czasu ani możności, szedł więc a raczéj wlókł się coraz ciężéj Wit, z obawą poglądając ku słońcu, aby go noc w lesie nie zaskoczyła. Kilka dzikich malin na krzakach orzeźwiły go nieco, napił się wody ze strumienia, który napotkał na drodze. Już zaczynał się wahać, czy miał iść daléj, lub ledz i spoczywać, gdy zaostrzony znużeniem i głodem węch pochwycił w powietrzu prawie nieznaczny zapach spalenizny i dymu. W miarę jak postępował daléj, coraz się więcéj czuć dawała ta woń widocznie, albo ludzkie mieszkanie, lub pastusze zwiastująca ognisko. Począł iść coraz szybciéj. Gęstwina nie przerzedzała się wcale, owszem, las zdawał się coraz starszy i dzikszy. Z za gałęzi postrzegł po chwili podnoszące się kłęby sine dymu i stanął. Zdało mu się, że posłyszał jakby gwar i szepty ludzkiéj rozmowy, która nagle przerwała się i ucichła. Rozgarniając ostrożnie i zwolna gałęzie, posuwając się noga za nogą, postąpił bliżéj.
Po chwili ujrzał przed sobą, między dębami na pagórku, zieloną niewielką łączkę. Pod jednym ze starych puszczy naddziadów sklecony był rodzaj szałasu z gałęzi na kilku tyczkach pozakładanych. Przed nim paliło się kamieniami obłożone ognisko, kilku ludzi leżało i siedziało dokoła. Nie wiedział zrazu, co o nich sądzić Wit, czy byli myśliwi z okolicy, czy włóczęgi, o których słyszał nie raz. Siedzący bliżéj szałasu był stary, ogorzały, barczysty, zarosły mężczyzna ubrany w siermięgę, z torbą borsuczą przez plecy. Przy nim leżała strzelba na ziemi. Dwóch spało opodal, dwóch jeszcze przysiadłszy coś piekło przy żarze, rozmawiając z sobą. Na boku widać było kupę jakichś sukień, rzeczy, odzieży, nakryć sukiennych zrzuconą w nieładzie. Jeszcze sądził, że go nikt za krzakami nie dojrzał i przedzierającego się nie słyszał, gdy barczysty mężczyzna świsnął, przykładając do ust dwa palce, w sposób przeraźliwy, dwaj leżący na ziemi zerwali się, wskazał im w stronę, gdzie Wit przystanął, rzucili się w mgnieniu oka i nim się opamiętał, co ma począć z sobą, pochwycili go i zawlekli na łączkę. Barczysty ów wstał, podszedł i począł mu się przypatrywać bacznie. Wit patrzał nań zdziwiony, jakby sobie coś przypominał, twarz bliżéj widziana była mu gdzieś dawniéj znajomą.
— A toż co? co wielmożny pan tu bez czapki wśród puszczy robisz, panie rotmistrzu! zawołał nieznajomy, boć się nie mylę.
— Ale zkądże wy mnie znacie? zapytał Wit.
— E! przypomnijcież sobie, byłem przecież na służbie w Bożéj Woli, dawno temu, lat dziewięć, potém u was, potém...
Uśmiechnął się.
— Co się to panu wielmożnemu stało?
— Napadnięto mnie, odarto? zawołał Wit.
— Jak? gdzie? niedaleko ztąd? e! to nie może być! krzyknął mężczyzna, któż tu się poważył, żebyśmy my nie wiedzieli o tém?
Popatrzał na rotmistrza, który się zmieszał nieco.
— Któż to był? jacy ludzie! wielu? bo to dla mnie ciekawość, dodał. — Ja to proszę pana, nazywam się Neliga, to jest, mnie oni przezwali tak, bo nie-legam nigdy dwa razy w jedném miejscu, ale ani moi, ani ja krzywdyby panu nie zrobili, a tu innych prócz naszych nie ma i nie było.
Rotmistrz skinął na starego sługę, aby zamilkł; ten usłuchał.
— Dwadzieścia pewnie godzin, nic oprócz kilku kropli wody nie miałem w ustach, dodał, nie znajdziecie mi chleba, albo czém bym się odżywił?
Pośpiesznie Neliga dobył z torby milcząc czarkę i flaszkę, a jednemu z chłopców dał znak i rotmistrza posadził na swém miejscu, aby spoczął i podjadł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.