<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII. Rycerz stary.

Pułkownik Szwalbiński jakkolwiek stary, niedołęga i kaleka, zachował był ze dworu Augusta II, wielką cześć i poszanowanie dla płci pięknéj; był zawsze jeszcze rycerzem po staremu, gotowym na usługi pań i stawanie w obronie praw należnych słabym niewiastom, zwłaszcza, gdy były młode i piękne. Na tym dworze, którego życie stanowiła chorobliwa, naśladowana z Ludwika XIV galanterya nieustająca, nawykł był do składania hołdów wdziękom i młodości.
Opatrzył się więc po wyjeździe pana rotmistrza, przebudziwszy się po wypoczynku i orzeźwiwszy nieco, iż mu wypadało jako gospodarzowi złożyć należne uszanowanie pięknéj (tak się domyślał) pani, która pod jego dachem gościła. Zdało mu się to obowiązkiem, posłał więc z pokłonem do niéj Cockiusa, pytając, czy raczy go przyjąć i dozwolić, by jéj złożył hołd należny.
Marya nie miała najmniejszéj ochoty przyjmować gości, zwłaszcza przyjaciół męża, zdało się jéj wszakże, iż byłoby srogiém uchybieniem dla gospodarza, gdyby mu odmówiła posłuchania. Odpowiedziała grzecznie, iż czekać go będzie za pół godziny. Przeciąg ten czasu zaledwie starczył staremu na przygotowanie się do odwiedzin, do których chciał się ubrać paradnie.
Zawołano śpiesznie kamerdynera, szatnego, dobyto najpiękniejszą z peruk i Szwalbiński jął się odziewać, poczynając od obrzękłych nóg, na które zapinane jakieś buty wdziać musiano z pomocą dwóch chłopców, którzy je klęcząc zapinali. Nadział późniéj koronki, atłasy, kamizolę i papuzi frak haftowany, dawno już nie używany, wziął laskę i podtrzymywany przez dwóch hajduków, prawie niesiony na rękach, udał się z wielką ciężkością stąpając na górę. Przejście schodów zmordowało go tak, iż wodę pić i przysiąść musiał, nim do sali wkroczył. Oczekiwała tu nań w ciemnéj sukni, wcale nie strojna, ze smutną twarzą Marya, prowadząc córkę za rękę. Pułkownik, który od dawna z płci niewieściéj nie widział nikogo nad zeschłą Madame Siegfried, ochmistrzynię swą i dziewczęta folwarczne, ujrzawszy piękne rysy szlachetnéj twarzy swego gościa, stanął zachwycony i osłupiały. Skłonił się nizko, złożył ręce na piersiach i długo słowa przemówić nie mógł; naostatek dobył z pamięci stary jakiś komplement z czasów młodości Augusta Mocnego.
— Pani, rzekł, czuję się szczęśliwym, że pod dachem moim tak jaśniejąca gwiazda choć na chwilę spocząć raczyła. Stawię się z godnością ku jéj służbom i rozkazom, mając honor oświadczyć, iż jako królowa tego zamku, rozporządzać możesz nim i mną.
Maryi śmiesznym się może wydał smażony frazes starego kaleki, który ledwie się na nogach mógł utrzymać, użyła więc ofiarowanéj sobie władzy, najprzód prosząc go, aby usiąść raczył, co w istocie najpilniéj było potrzebném. Chłopak podsunął fotel obszerny znajdujący się w salonie, a hajducy osadzili na nim trzęsącego się starca, który patrzał ciągle jak w tęczę na piękną panię, a nawzajem mała Urszulka temu roztyłemu olbrzymowi przypatrywała się z ciekawością razem i strachem.
Na skinienie pana służba zniknęła; pułkownik otarł czoło, sapał na drugi komplement, tak rychło się zdobyć nie było mu łatwo.
— Czcigodna pani! rzekł wreszcie, nie wiem zaprawdę, czy w tym wiejskim a kawalerskim domku potrafiłem ją przyjąć godnie i żal czuję głęboki, jeśli choć na chwilę z mojéj przyczyny mogłaś pani ucierpiéć.
Marya siadła naprzeciw niego.
— Było mi dobrze i nic nie mam do żądania, odpowiedziała, a radabym tylko panu, jak najmniéj przysporzyć troski, przepraszając, że mnie tu wam narzucono.
Szwalbiński spojrzał na nią; dźwięk głosu, twarz zbladła i smutna obudzały w nim współczucie i litość.
— Jakto? zapytał, panią narzucono? alboż pani nie jedziesz i nie czynisz, co sama życzysz?
Marya zamilkła, potrzęsła głową, spuściła oczy.
— Milczenie jest przyzwoleniem, rzekł Szwalbiński. Pani mi się wydajesz tak łagodną i dobrą, o czém cała jéj śliczna twarz poświadcza, iż byłoby zbrodnią w najmniejszéj rzeczy wolę jéj cudzą narzucać i życzeniom się sprzeciwiać.
Marya podniosła oczy nań, westchnęła; nie odpowiedziała jeszcze; tylko serce jéj uderzyło silniéj, i rzekła sobie w duchu, ażaliby nie godziło się spróbować przynajmniéj rozczulić tak skłonnego do współczucia człowieka i przeciągnąć go na swą stronę.
— Ja dawno nie mam méj woli, rzekła, ale godziż się panu spowiadać z naszych spraw domowych?
— Dla czegóż nie? i owszem, rzekł Szwalbiński; pana rotmistrza ja dawno znam, to dobry człek, ale utrapieniec. Żadnéj dla dam galanteryi, żadnego względu, despota, despota!
Uśmiechnęła się piękna pani.
— Pan go znasz dawno?
— Z Saksonii, odparł Szwalbiński, gdym jeszcze nogami ruszał i służył czynnie przy dworze, gdzie się i on kręcił. Pani dobrodziéjka mnie, jako czcicielowi niewiast wiernemu, śmiało możesz mówić wszystko, a ja mu porządnie uszy natrę.
— Szanowny panie, odezwała się Marya, między mną a mężem moim stosunek oddawna jest taki, że tu już nic pomódz nie może, tylko wiekuisty rozdział.
Pułkownik ręce podniósł do góry.
— Być że to może?! zawołał; wielcy Bogowie! do tego przyszło z miłości szalonéj?
— Téj między nami nie było nigdy, przerwała Marya; zmuszoną byłam, niestety! choć wdową już naówczas, oddać mu rękę (spuściła oczy) życie mnie i jemu stało się ciężarem.
— Ależ ten pośrednik, ta śliczna dziecina? spytał pułkownik.
Matka ściskając dziecię, ze łzami szepnęła:
— To dziecię mego pierwszego małżeństwa, jedyne.
— I ten człowiek, mając taki skarb, zawołał Szwalbiński, nie potrafił go ocenić! Wszak państwo żyjecie z sobą?
— Lat blizko ośm, cicho szepnęła Marya.
— Zawszem posądzał rotmistrza, dodał Szwalbiński, że mąż z niego być musi nieszczególny, ale żeby rzeczy posunięte były tak daleko... tak daleko...
— Pocóż o tém mówić mamy? zawołała Marya, któréj łzy się rzuciły mimowoli.
— Owszem, piękna pani moja, gdy los zdarzył, że ją mam szczęście widziéć pod dachem moim; mówmy otwarcie, może ten niespodziany los zdarzy, że ja stary grat przydam się na co czcigodnéj niewieście, ozdobie płci swéj; a wówczas za szczęśliwego się poczytam.
— Mógłbyś pan zaiste nietylko być mi pomocą, ale zbawieniem, dodała cicho Marya, wskazując córce by odeszła do drugiego pokoju; tego jednak, czegobym pragnęła, uczynić nie zechcesz, nie możesz.
— Pani! zawołał Szwalbiński z zapałem, ja mogę wiele, gdy mi co do serca przemowi, a chcę, to pewna, przedewszystkiém dowieść, iż jestem rycerzem jeszcze, co poprzysiągł stawać w obronie płci słabéj. Mów pani otwarcie.
Marya odwróciła się, spojrzała do koła, lekki rumieniec twarz jéj okrył, załamała ręce. — Na miłość Bożą, zawołała, broń mnie, ocal, nie oddawaj w jego ręce, ten człowiek przejmuje mnie zgrozą i postrachem, ja się nim brzydzę, on się okrutnie obchodzi ze mną; nie oddawaj mnie jemu.
Pułkownik gdyby był mógł i miał siły, porwał by się był pewnie na nogi, tak go przejęła i zdumiała ta mowa. Twarz ogromna przeciągnęła mu się jeszcze, brwi podniosły, policzki pomarszczyły.
— Ale cóż mam począć? co począć! zawołał, raczysz zważyć, piękna pani, iż jest niepodobieństwem żony mężowi nie zwrócić, a gdzież, dokądbyś się pani udać mogła?
— Do mojéj ciotki, rzekła żywo Marya, wojewodzina mieszkająca w Rachowie, jest rodzoną ciotką moją, ta mi da schronienie.
Szwalbiński otarł pot z czoła.
— Otóżem wpadł, pomyślał sobie, między młot a kowadło, dałem temu człowiekowi słowo, że żony dopilnuję, a ta mnie błaga, abym ją oswobodził!
— Pani piękna! zakłopotany zawołał pułkownik, gdy już jesteśmy na tym punkcie, sądzę, iż mogę ją spytać, czy — boć to w tém nic nie ma zdrożnego — miłość jaka nieszczęśliwa skłania panią do tak stanowczego kroku?
— Miłość? rozśmiawszy się smutnie, odrzekła kobieta; a! nie! innéj nie mam ja w sercu nad miłość ku dziecku mojemu. Jedyny człowiek, któregom kochała, nie żyje, pragnę tylko ocalić dziécię, które on nienawidzi i uchronić się od nieznośnego dla mnie związku i pożycia.
Szwalbiński niedowierzająco poglądał. — Jakto? tak piękna? tak młoda? tak łatwo mogąc u nóg swych widziéć świat cały, wyrzekłaś się piękna pani...
— Nie bierz pan miary z osób płci mojéj, któreś po świecie mógł spotkać, odparła cicho Marya; jam cicha, biedna, przygnębiona i od świata nie pragnę nic nad spokój, nad opiekę dla dziecięcia, a swobodę dla siebie, bym choć płakać mogła bez przeszkody po nieopłakanéj méj stracie.
Zamyślił się mocno i głęboko pułkownik. — Jakże ja mu tu żony nie mam dać? quo titulo? szepnął sam do siebie, gdy przyjedzie i jak o depozyt się upomni? Ot tom dobrowolnie wpadł w łapkę, pięknéj niewieście odmówić trudno, a słowo dane.
— Widzisz pani, rzekł głośno, gotowem jéj służyć, nie ma wątpliwości, ale jak? Otrzymałem od rotmistrza polecenie strzeżenia jéj, pani żądasz, bym ją uwolnił, to być nie może!
— Nie wydawaj pan tylko jemu, dopóki się sprawa nie wyjaśni, obroń mnie, zostanę tu. Jeśli nie chcesz wypuścić, będę czekała, aż rodzina, prawo zresztą sumienie pańskie rozwiąże.
Ażeby zrozumiéć jak przyjemném dla Szwalbińskiego było to żądanie Maryi, należy sobie przypomniéć jego osamotnienie, znudzenie, dawne do intryg nawyknienie i rozbudzenie uczucia czci rycerskiéj dla niewiast.
Szwalbińskiemu na tę myśl samą, że takiéj ślicznéj nieszczęśliwéj stanie się obrońcą, serce żywiéj biło, nie czuł podagry, uśmiechał się do siebie.
Wiedział on bardzo dobrze, iż nie mały ciężar brał na ramiona, lecz dla starego próżniaka wynagradzał się on sowicie samą przytomnością pięknéj, a zajmującéj wdowy, pod dachem Szwalbburga. Podniósł rękę i z zamachem uderzył dłonią o poręcz.
— Niech tak będzie! zawołał, na miłego Boga stanąć w obronie uciśniętéj niewinności — rycerskim obowiązkiem. Pani pozostaniesz u mnie, aż się zawikłana sprawa rozwiąże. Gdy rotmistrz przybędzie, stanę na czele moich ludzi, oświadczając mu, iż się z nią widziéć, ani ją uwieść nie będzie mógł, póki własna wola pani i wyrok nie nastąpi.
Prawa gościnności — święte.
— A zatém, dodał, zapalając się Szwalbiński, mam honor objąć nad nią opiekę, proszę mi się powierzyć, nie wydam jéj nikomu, lecz nie dam i temu tyranowi mężowi. Upraszam, mocno upraszam, błagam panią, byś mój dom za własny uważać raczyła. Wydam natychmiast rozkazy.
Lecz, zatrzymał się, tu o mój téż honor idzie, daj mi pani słowo, iż ztąd się nie oddalisz.
— Chętnie, zawołała z radością Marya, a mam jego słowo, iż bez zezwolenia mojego, mężowi wydaną nie będę.
— Słowo szlachcica, rycerskie i jeśli pani żądasz, poparte przysięgą, rzekł Szwalbiński z zapałem. Muszę się zaraz rozporządzić, dodał, żywo oglądając się za sługami, wybaczy pani... Racz zadzwonić.
Marya chwyciła dzwonek, weszli hajducy, pułkownik błagającą dłoń wyciągnął po jéj rękę i ucałował ją z rewerencyą wielką, podniósł ramiona, które pochwycili hajducy i szybciéj, niż był przyszedł, zabrał się do odwrotu, tak przejęty ważnością roli, którą, wcale niespodzianie, miał jeszcze raz w życiu odegrać, iż całą drogę po schodach, mruczał, a nogi mu się zupełnie poplątały. Zdawało mu się jeszcze, że szedł, gdy hajducy całkiem już go dźwigać musieli, a śpieszno mu było tak, iż na nich gdérał za powolność. Gdy w krześle swém na dole usiadł, zasapany, wzruszony, najprzód kufel wody z cytryną podać sobie kazał, potém na Cockiusa zadzwonił. Przystawił się wierny sługa, ale go wysłał po Mme Siegfried, po kamerdynera i naczelnego kuchmistrza. Czuli wszyscy i widzieli z twarzy, iż się coś uroczystego przygotowywało, stanęli więc w rząd przed nim. Cockius na czele, za nim starszyzna służby, pani Siegfried przy fotelu w swém miejscu. Powiódłszy okiem po nich, Szwalbiński zawołał tonem poważnym:
Hören Sie mahl! podniósł rękę prawą do góry; słuchać proszę i mocno to wziąć do serca, co powiem. Od téj chwili nie ja tu rozkazuję, ale ta pani, która mieszka w królewskich pokojach. Wszyscy obowiązani pytać i słuchać jéj rozkazów. Ona tu włada, jam pierwszym jéj ministrem. Tak! Cockius, rozumiesz to!
Cockius głowę skłonił; pani Siegfried uśmiechając się potrzęsła fryzurą.
— Jest jedna okoliczność, z któréj się tu obszerniéj tłómaczyć nie widzę potrzeby, mówił daléj, dla któréj mąż przezacnéj téj pani, aż do rozwiązania pewnych wątpliwości, przystępu do niéj i mężowskiéj władzy nad nią używać nie ma. Hören Sie mahl.
Madame Siegfried zaczęła się gorszącym sposobem śmiać. Pułkownik spojrzał na nią oburzony i zgorszony.
— Madame! zawołał, tu śmiech nie w miejscu, to rzecz poważna jest bardzo! Proszę powściągnąć ten nieprzyzwoity wybuch wesołości. Słyszeliście rozporządzenie moje. Gdyby przyjechał rotmistrz, hajduków dwóch ma stanąć u drzwi pani i zastąpić mu wnijście. Konie swe i ludzi może sobie odebrać, jéjmości zaś nie damy.
Cockius nadzwyczaj zdziwiony, oczy podniósł do sufitu.
— Tak jest, jak mówię! zawołał Szwalbiński; to są słowa moje. Na ganku stanie zbrojnych ludzi sześciu dla straży. Mogą się tu dziać rzeczy nadzwyczajne. Koniuszy otrzymuje komendę nad siłą zbrojną.
Ludzie słuchający tych rozporządzeń mieli nieco wątpliwości, czy się panu ich w głowie nie pomieszało, trudno się było powstrzymać od śmiechu i wziąć to na seryo, lecz nawykli do posłuszeństwa, milczeli.
Hören Sie mahl, dodał pułkownik, to nie przelewki, rzecz wielkiéj wagi, kto uchybi, pójdzie pod sąd surowy, militarny.
— Czy i ja? spytała, dusząc się Madame Siegfried.
— Acani téż, jeśli obowiązków swych nie zrozumiesz, podlegasz odpowiedzialności surowéj.
Zadyszany przyśpieszoną mową, pułkownik popił, spoczął i powtórzył:
— Dwóch hajduków straż trzyma na górze, sześciu ludzi zbrojnych staje na dole. W razie przybycia rotmistrza meldować go do mnie i odmówić mu wnijścia do królewskich pokojów.
To mówiąc, skinął i położył się zmęczony w fotelu. Cockius i służba zabierali się do wyjścia, pani Siegfried została; podała mu kufel zawierający lekkie piwo z grzankami i śmiejąc się, poprawiła pod nogami poduszkę.
— E! pułkowniku, rzekła, e! cóżbo za żarty znowu! pozwól sobie powiedziéć, do twojego wieku one już nie przystały.
— Kobieto małego pojęcia i poziomu, zawołał pułkownik; ty to bierzesz za żarty, co jest straszliwą tragedyą. Ten mąż okazuje się tyranem, ta kobieta uciemiężoną ofiarą. Bogowie sami nastręczają mi zręczność spełnienia obowiązku rycerskiego, jestem powołany stanąć w obronie niewinności.
Pani Siegfried uderzyła w dłonie.
— Mój panie, krzyknęła, a toż też sobie na starość biedy kupujesz, kładnąc palce miedzy drzwi, kobieta grymaśna, powaśniła się może z mężem o mało co, a waćpan to bierzesz za dobrą monetę i chcesz małżeński spór popierać siłą zbrojną.
— Już waćpani mnie na starość, odparł rozgniewany starzec, nie będziesz uczyć rozumu. Dosyć, com rzekł, to się spełni do joty, a usta proszę zamknąć.
Pani Siegfried rękę przyłożyła do ust, ruszyła ramionami, uśmiechnęła się po cichu, i zwolna odchodzić zaczęła, myśląc, że ją nazad przywoła, zburzony wszakże Szwalbiński piwo pił, ale na opiekunkę nie spojrzał, zadzwonił tylko na Cockius’a.
— Słuchaj waszmość, dodał, nie potrzebuję mówić, że wstydu domowi uczynić się nie godzi. Wszystko być ma jak najwspanialéj, tam! (pokazał ręką w górę), a ja obejdę się glinianemi talerzami i prostą zastawą. Proszę, żeby mi było jak dla króla JMości.
Cockius się skłonił.
— Tak, dodał w duchu sam do siebie stary, ponieważ mi się trafiło raz w życiu być wezwanym ku obronie tak pięknéj niewiasty, spełnię obowiązek, jakem powinien. A gdy przyjedzie rotmistrz, powiem mu surową prawdę. Jeżeli zechce się widziéć z żoną, dozwolę, ale przy świadkach. Żadnego despotyzmu i tyranii nie dopuszczę, powiem mu, kochany rotmistrzu, pojednaj się z nią, przeproś, błagaj przebaczenia, inaczéj nic! Wpadł sam w łapkę, ha! ha! i kto go złapał, stary pedogryk Szwalbiński. Ot to ludzie sobie rozpowiadać będą. Pani pięknéj na pamiątkę portret wyproszę i zawiesić każę w sali na górze, a jeśli król na polowanie zjechać raczy, to się dopiero zadziwi.
Rozśmiał się i piwem popił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.