<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratanki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Powrócił Piotr tak znękany po tém widzeniu się z bratankiem, iż niemal chorym się czując ze wzruszenia i niepewności o los żony i dziecka, ledz musiał w łóżko. Opanowała go gorączka, płakał, narzekał, zrywał się, kładł krzyżem i nad ranem dopiéro usnął twardo. Nazajutrz wstał jednak, a nie można go było powstrzymać, by znowu do więzienia się nie wybrał i na nową nie naraził próbę.
Sędzia nie wzbraniał mu wnijścia raz jeszcze i sam się z nim udał do więzienia. Gdy przyszli pode drzwi już, wybiegli pachołkowie pomięszani, opowiadając coś szybko bardzo swojemu urzędnikowi, czego Piotr zrozumiéć nie mógł. Postrzegł tylko wyraz przerażenia na twarzy sędziego, który zmięszany powiedział mu, że przystęp do więzienia w téj chwili był niemożliwy.
Stało się w więzieniu coś, czego wszakże powiedziéć niechciano.
Piotr pozostał w korytarzu sam, wszyscy pobiegli do celi Wita, wzbroniono mu krok postąpić daléj. Myśl straszliwa, że Wit mógł przekupiwszy straże ujść z więzienia, przebiegła mu przez głowę; przeraził się tém, że zbiegły, jeśli Marya była żywą, mógł mścić się prześladowania za zbrodnię, na niéj i na dziecku.
Oparł się o mur, czując, że go siły wyczerpane opuszczają, ale w tejże chwili przeciwległe drzwi więzienia otwarły się szeroko i ujrzał na posadzce więziennéj leżące ciało. Poskoczył ku wychodzącym.
— Umarł, rzekł mu sędzia, umarł, ale to nie może być by skończył naturalną śmiercią. Śledztwo najściślejsze wytoczone być musi. Ciało jest sine i nabrzmiałe, wszystkie ślady otrucia.
Niemy, stał Piotr słuchając i łamiąc ręce. Sędzia odciągnął go na bok, usiłując pocieszyć, uspokoić i sam siebie razem wytłómaczyć.
— Pan wié zapewne, on tu miał wpływy i stosunki na dworze, rzekł, ja tę całą historyę znam. Stróże nie mogli się znać oprzeć osobom wysoko stojącym, które go odwiedzały.
— Jakto? odwiedzał go kto?
Sędzia się zmięszał.
— Nie wiem, domyślam się, posądzam, dodał, próbowano bowiem przezemnie uzyskać pozwolenie, ale ja odmówiłem. Mogęż zaręczyć za stróżów?
Ruszył ramionami.
— Wielkim jest kusicielem pieniądz, rzekł z westchnieniem, wielkim strach. Ja nic nie wiem, ale ślady trucizny widoczne, a więzień nie żyje.
Piotr chciał naocznie się o tém przekonać, otwarto mu drzwi celi. Trup leżał jakby strącony z posłania, ze straszliwie zmienioną twarzą, tak, że w niéj poznać już go było trudno, z wysadzonemi oczyma szklistemi, odęty i jakby spuchły. Czarne i sine plamy okrywały mu całe ciało.
Powolnym krokiem, od tego widoku straszliwego odsunął się modląc i mimowolnie łzy lejąc Piotr. Nie wiedział już co począć z sobą, życie mu było obojętne, jeśli Maryi i dziecka na świecie nie było. Gdy powrócił do Wojskiego i kasztelana, poznali nim przemówił, że nowy go jakiś cios dotknął. Nie śmieli pytać nawet.
Po długiéj chwili, Piotr głosem złamanym rzekł:
— Umarł.
Kasztelan przystąpił doń milczący.
— Otruto go, lub sam się otruł w więzieniu.
— Nie powiedział nic?
— Nic.
Nastało milczenie.
— Wczoraj, dodał Piotr, na pytanie moje rzekł, że Marya nie żyje, i dziecko z choroby i tęsknoty po niéj umarło.
— Kiedy? gdzie?
— Mówić nie chciał.
— Kłamał! rzekł Wereszczaka.
— Chciał odemnie trucizny, mówił Piotr, i za tę cenę niby mi przyrzekał znowu, że odkryje gdzie są i da środek ocalenia. Zrozumiéć go nie było podobna.
— Nie! zawołał Wereszczaka, umrzeć w przeciągu tego czasu, i tak, by o tém nie było wieści ni słychu, nie mogły. On je skrył i przez złość wyjawić nie chciał gdzie są, ale my je wyszukać musimy.
Niedowierzająco Piotr głową potrząsł tylko.
— Tak, dodał po chwili Wereszczaka, ja mam w duszy tę pewność, że one żyją, że są nawet niedaleko nas może i że wynaleźć je, moja rzecz! Wam panie Pietrze, rzekł, nie można się do tego rwać, bo gdybyś niespodzianie zjawił się przed żoną, wiesz, że i radość zabija. Spuść się na mnie.
Rozśmiał się smutnie Wereszczaka, spoglądając w zwierciadełko weneckie wiszące w mieszkaniu.
— Nie najlepiéj po kuchni Königsteinskiéj pani Wulfowéj wyglądam, ale mam taką naturę, że prędko chudnę i szybko do sił powracam.
— Ja, rzekł kasztelan wzdychając, służyłbym wam téż z duszy i serca, ale dalipan na nic się nie przydam, boli mnie to, ale jakbym ja drugim radził, kiedy sobie nie umiem!
Zaledwie wypocząwszy, Wojski natychmiast ruszył w miasto, aby od pozostałych ludzi rotmistrza wiadomości zasięgnąć, czyliby o pani saméj od nieboszczyka co nie słyszeli. Zszedł się tu właśnie z urzędem, który opieczętowywał pozostałości, a służbą nie wiedzącą co pocznie z sobą. Nie wielu ich zabranych z Bożéj Woli, prosiło się już o pozwolenie powrotu choćby pieszo do domu, gdy Wojski szczęściem nadciągnął. Zobaczywszy go, przylgnęli jak do naturalnego opiekuna.
— Moje dzieci, — rzekł Wereszczaka, — najprzód pierwsza rzecz, o którą pytam najpilniéj, gdzie wasza pani?
Najśmielszy z nich wystąpił odpowiadając za wszystkich.
— Pani z nami tu przybyła, rzekł, i z początku w mieście osobno dla wygody podobno pan najmował gdzieś kwaterę, ale nam o tém wiedziéć nie było wolno, i nas nieposyłano nigdy. Czy się nasza pani późniéj wyprowadziła ztąd i tego nie wiemy.
Wereszczaka się zamyślił mocno.
— Gdy pan wyjeżdżał czasem, czy bawił długo?
Wojski chciał w ten sposób dobadać w jakiém oddaleniu prawdopodobnie szukać należało Maryi. Lecz słudzy dość sprzecznie odpowiadali, że pan bawił raz krócéj, to dłużéj, bo jeździł na polowania z królem i dworzanami, tak, że z tego nic téż wywnioskować nie było podobna.
Sąd dozwolił dla dobadania śladów pobytu Maryi, przejrzeć papiery po zmarłym, i Wereszczaka zajął się przetrząsaniem najdrobniejszych świstków i kwitków, co téż do niczego nie doprowadziło, gdyż słudzy świadczyli, że rotmistrz niemal co dzień papiery jakieś starannie zbiérał i palił.
Pozostał więc tylko traf i szczęście, na które rachować było potrzeba. Służący w końcu namyśliwszy się, uwiadomił o tém pana Wojskiego, iż parę razy wózkiem jednokonnym wiejskim przyjeżdżał jakiś Niemiec, który pieniądze odbierał i coś poszeptawszy z Witem, nazad powracał. Godziło się domyślać, że mógł to być gospodarz domu, w którym Marya umieszczoną została na wsi. Starszemu słudze przykazano pilnować i gdyby nadjechał a pytał o rotmistrza zwłóczyć, zatrzymując go, dopóki by Wojski nie przybył.
Z rozkazu króla téż, sąd i policya miały poleconém, poszukiwanie po wsiach, czyliby gdzie obca osoba z dziecięciem nie zamieszkiwała.
Na takich przygotowaniach zbiegł dzień cały jeden i drugi. Piotr tylko, który zmarłemu w duszy po chrześciańsku przebaczył, nie chciał dozwolić, aby zwłoki winowajcy wyrzucone zostały bez wieści; poszedł się starać o wydanie ciała Wita, i dozwolenie cichego pogrzebu, choć pod murami cmentarza. Zakupiono kawał gruntu, który miał być ogrodzony i obyczajem naszym zamiast pomnika, narzucić miano stos kamieni oznaczający mogiłę samobójcy.
Gdy ze zwłok zdjęto odzież zwalaną, aby je przebrać i owinąć przystojnie do trumny, Piotr zauważył z kieszeni kontusza wystający kawałeczek papieru, wyjął go więc, nie patrząc co tam stało i schował. On i Wojski poszli sami za prostą trumną, którą na Frydrychstacie za cmentarzem, złożono do dołu; rzucił na nią garść ziemi Piotr z westchnieniem do Boga, ażeby się ulitował nad duszą, którą skrucha i żal może w chwili zgonu dopiero dotknęły. Wojski i on, przypomnieli sobie z goryczą te chwile młodości, gdy związani przyjaźnią, wspólnych używali rozrywek, dzieląc z sobą myśli i uczucia, nie mogli by byli nawet przypuścić, ażeby między niemi stał człowiek, który się miał w krwawego zbójcę przedzierzgnąć...
Gdy trumnę zasypano ziemią, a garbarze poczęli zsuwać nagotowany kamień, Wojski i Piotr pieszo poszli do miasta.
Sięgając ręką do kieszeni, Piotr trafił mimowolnie na ów świstek, wyjęty bez myśli z ubrania zmarłego, obejrzał go, spostrzegł niewyraźny charakter niemiecki i chciał go rzucić, gdy Wereszczaka go zapytał:
— Co to jest?
— Kawałek papieru, znalezionego w sukni tego nieszczęśliwego.
— Dajcie mi go, zobaczyć trzeba co to jest! — pochwycił Wojski.
Kartka była zbrukana, niewyraźna, niepozorna, pismem bladem zapełniona. Data u góry dość świeża jednak, nie sięgała po za owo polowanie w Moritzburga. Wojski, który z niemczyzną pisaną nie był zbyt oswojony, hieroglifów tych ani wyczytać, ani zrozumiéć nie umiał, postanowił wszakże pójść z niemi do pani Magdy, aby je wytłómaczyła. Skręcili oba, doszedłszy do Zamkowéj ulicy na Rozmarynową. Pani Sulzerowa właśnie ciasto miesiła, gdy jéj tę robotę przerwali.
Pismo i kaligrafia nie były jéj obce, wszakże do wysokiéj doskonałości nie posunęła nigdy sztuki pisania i decyfrowania, ale miała chłopca w szkole, który bez mała już całkiem był Niemiec. On więc użyty został za tłómacza. List z kieszeni zmarłego brzmiał jak następuje:
— „Donoszę waszéj hrabiowskiéj mości, że u nas nic nowego, ale coraz gorszy smutek i zawsze te lamenty i milczenie. Zdrowie jejmości nie dobre, ale klnę się, że nie z powodu stołu, bo jeść dajemy dobrze i tyle, ile zechce pani i dziecko. Pilnować trzeba nieustannie, tak, że i ja, i żona i chłopak, stać musimy ciągle na straży, bo mam podejrzenie, że do ucieczki wielka jest skłonność. A z tego powodu my wszyscy nie robić i nic zarabiać nie możemy, co wasza hrabiowska mość zechce miéć na łaskawéj uwadze, gdyż zgodziliśmy się tanio, nie wiedząc, że to tak będzie. W nocy raz na schodkach panią z dzieckiem spotkawszy, musieliśmy zawrócić.“
List był oddarty tak, że ani podpisu na nim, ani miejsca nie było, ale że się odnosił do Maryi, nie ulegało wątpliwości i Piotrowi rozjaśniło się lice, gdyż data kartki dowodziła, że w dniu, w którym Wit pochwycony został, Marya i Urszulka żyły jeszcze. Oba z Wereszczaką Panu Bogu za to podziękowali, a Wojski najlepszéj nabrał otuchy i powtarzał:
— Jezu najsłodszy, tylko ty mi się już nie frasuj, a spuść na mnie, zresztą wszystko będzie dobrze.
Piotrowi ciężyło najwięcéj to, że bezczynnym być musiał, a oddalić się ztąd nie mógł, dopókiby o losie żony nie miał pewniejszéj wiadomości.
Tydzień prawie ubiegł na nieznośném oczekiwaniu. Wereszczaka tylko wycieczki próżne w okolice przedsiębrał nadaremnie. Wtém ranka jednego nadbiegł któryś z ludzi, pozostałych na dawném mieszkaniu Wita z oznajmieniem, iż ów nieznajomy człek przybywający ze wsi nadjechał, czegoś niezmiernie pomięszany i zrozpaczony, domagając się co najprędzéj rozmowy.
Wojski i Piotr pobiegli niezwłocznie do gospody. Chodził przed nią człek nie młody, w kapeluszu czarnym, w granatowym surducie z ogromnemi guzami, z biczyskiem w ręku. Gdy ujrzał idących ku sobie, znać pana Piotra wziął za rotmistrza i poskoczył ku niemu, ale rychło się opatrzył i cofnął.
— Powiedzcie mu, że jestem bratem, że o wszystkiém wiem, że tamten umarł, rzekł pośpiesznie Piotr do Wojskiego.
Wereszczaka spełnił to zlecenie, ale Niemiec posępnie milczał, słowa nie mówiąc, dopiéro po długich rozprawach, dał się do izby na pół wolą, pół siłą zaciągnąć. Posłano po urzędnika sądowego. Sas, który dla cudzoziemców był dosyć zuchwały i oporny, na widok munduru zmiękł zupełnie: a gdy przyszło do protokołu, stanął prawie drżący.
Oświadczył, iż się zowie Jan Fryderyk Busse, że ma swój dom własny piętrowy w Schandau, nad Elbą, że się do niego zgłosił graf polski, mający żonę chorą na umyśle, aby ją na mieszkanie przyjął, gdyż lekarze nakazali jéj wiejskie powietrze. Że owa pani płakiwała po całych dniach, siadywała w oknie, kilka razy próbowała uciekać, że ją musieli nieustannie pilnować i nie spuszczać z oka. Że późniéj on, Jan Fryderyk Busse, był zmuszony na jarmark się oddalić do Pirny i zostawił syna i żonę na dozorze przy téj pani, a ona korzystając z ospalstwa ich, wymknąć się i zbiedz potrafiła. Dopiéro trzeciego dnia Busse wróciwszy, o tém nieszczęściu się dowiedział i przybył co najśpieszniéj uwiadomić, dodając, iż mocne miał posądzenie na nieprzyjaznego sobie sąsiada, Christiana Eberharda Stolz, iż ten przez złość do ucieczki dopomógł, gdyż obca kobieta nigdyby się na nią sama i nieposiłkowana nie ważyła.
Raz rozgadanego Jana Fryderyka Busse, w zeznaniach już powstrzymać było trudno, choć protokólista nie naglił. Mówił więc jeszcze, iż powróciwszy z Pirny, z któréj był wycieczkę robił do Weinsteinu, dla kupna owsa, śledził natychmiast, kędy i jak ujść mogła obłąkana niewiasta, ale innego śladu nie było, oprócz nad Elbą znalezionéj chustki, z któréj ludzie wnosili, że w przystępie obłąkania, utopić się mogła.
Łatwo sobie wystawić, jakie wrażenie zeznanie to zrobiło na Piotrze, który drżąc, dostał ledwie do końca, co najprędzéj chcąc udać się na miejsce i szukać śladów nieszczęśliwéj Maryi.
Po dokonaném badaniu, Jan Fryderyk Busse, uspokojony na sumieniu, podjął się na wózek swój zabrać pana Wojskiego i Piotra, a zawieść ich na miejsce, za co mu przyrzeczono wynagrodzenie, jakiego się domagał. Nie tracąc chwili, pożegnali kasztelana, który się już znowu do domu, ale ze skryptem w kieszeni, krzesło mu zapewniającym, wybierał — i siedli na wózek Bussego.
Wojski przynajął parę koni dla większego pośpiechu. Puścili się tym ślicznym Elby brzegiem, który w ich oczach teraz piękniejszym się wydawał, niż przez kraciaste okienko czarnego wozu, gdy im tylko drzewa i woda migały. Był piękny wieczór jesienny, gdy stanęli w małéj mieścinie, słynnéj dawno z uroczego położenia swojego. Tu, w głównéj ulicy, stał pokaźny z pruskiego muru piętrowy domek, pana Jana Fryderyka Busse, z ogrodem, podwórcem i murowaną bramą. Spostrzegłszy z powrotem wózek gospodarza, cała jego rodzina wysypała się na próg: starszy syn gapiątko wielkie, o czém jego powierzchowność sama przekonywała, wysoki nad miarę wzrost, ręce orangutana, a głowa śpiczasta. Oprócz niego matka, kobieta ogromnéj téż budowy i wielkiéj rozlanéj twarzy, trzy córeczki różnéj miary i najmniejszy chłopiec, chodzący jeszcze w koszuli tylko i pantoflach wysłużonych. Wszystko to otoczyło ojca naprzód, potém gości, którzy milczący weszli na górę, jak się wchodzi do miejsca uświęconego wspomnieniami. Tu wszystko pozostało nietkniętém, jak Marya rzuciła, czarne jéj suknie i kwefy, dziecinny przyodziewek i proste, ubogie zabawki, tabliczka, na któréj Urszulka pisać się uczyła, kilka książek z domu zabranych. Krzesło stało jeszcze tak w oknie, jak zwykle gdy ona siadała na niém patrzéć na świecącą między dwoma urwiskami Elbę i przeciwległe jéj brzegi, lasami okryte.
Piotr nie mógł się od łez powstrzymać, bo serce przerażało go przeczuciem wielkiego nieszczęścia i te smutne izdebki wiały doń grobowo. Wojski szukał przeciwnie dowodów, iż Marya ztąd mogła ujść, aby się ukryć, lub w jakikolwiek sposób dostać się do wojewodzinéj.
Zostawiwszy więc Piotra z jego łzami w tych pokoikach, od których oderwać się nie mógł, zbierając po nich najmniejsze strzępki i gałganki, ręką rozsypane dziecięcą, sam wymknął się do sąsiedniego domu, Christiana Eberharda Stolza.
Pomiędzy panem Janem Fryderykiem Busse, a Christianem Eberhardem Stolzem, obu mieszczanami, i obywatelami miasteczka Schandau sąsiedzka, od lat wielu trwała uparcie nienawiść. Busse z powołania przekupień, od pokoleń wielu był Schandawczykiem; Christian Eberhard Stolz, który przy dworze królewskim dorobił się grosza niewiadomym i podejrzanym wielce sposobem, kupił tu grunt tanio, a postawił dom wspaniały, masiv murowany, dla upokorzenia Bussego, którego kamieniczkę z pruskiego muru, kletką nazywał. Pani Stolzowa ubierała się jak Drezdenka i z góry patrzała na inne damy z Schandau, dla tego, że miała stosunki u dworu. W Kirsze ławkę sobie wybudowali zamkniętą, słowem gonili widocznie za tém, aby dawniéj prym wodzącego tu Bussego zaćmić, upokorzyć i zepchnąć z jego stanowiska, na co on nie mógł dozwolić, był bowiem prawie kupcem, gdy, jak się okazało, Stolz z professyi tylko tokarzem. Wojna między Bussem a Stolzem, zatruwała życie obu, podzieliła na obozy spokojną mieścinę, trzymała przyjaciół i sprzymierzeńców w nieustannym niepokoju, ale o zgodzie ani pomyśléć nie było można, gdyż Stolz coraz się bardziéj panoszył.
Co żyło w tych dwóch domach, zajadało się, nawet psy podwórzowe dzieliły uczucia swych panów i spinając się na płoty, godzinami szczekały i wyły. Stolza więc nie bez przyczyny podejrzéwał Busse, iż mógł, zazdroszcząc mu zarobku i chcąc spłatać figla, ułatwić ucieczkę Maryi. Innych przecież nad moralne przekonanie, dowodów na to nie było.
Gdy wózek Bussego zjawił się przed jego domem, Stolz sam w białym kitlu i szlafmycy wyszedł do swéj bramy i bezwstydnie przybyłym się przyglądał szydersko nieco uśmiechając. Znikli potém wszyscy z podwórza i nikogo tu już nie było widać, gdy pan Wojski dla zasięgnięcia języka, wszedł do paradnego domu Sztolzów. Pies, który czuł w nim człowieka, przybywającego z nieprzyjacielskiego obozu, szczekaniem urywaném, gniewném, ponurém, prowadził aż do progu.