<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV. Zmartwychwstanie.

Podróż Wojskiego z panem Piotrem przeciągnęła się dość długo; nie mieli się czego śpieszyć tak bardzo, a Zagłoba obawiał się raczéj niż pożądał zobaczyć znowu te miejsca, w których tyle różnych wspomnień, bolesnych sercu zostawił. Zatrzymali się dni kilka w Warszawie, potém Wojski zażądał od pana Piotra, ażeby z nim zajechał do Zdunek do matki i tam sobie odpoczął. W drodze, chociaż nie śmiał jeszcze całéj prawdy, jakiéj się domyślał, powiedziéć przyjacielowi, przygotowywał go ciągle do tego, iż Marya i dziecię zapewne nie żyją. Piotr milczał, lecz dopóki najmniejszą mógł miéć nadzieję, trzymał się jéj z uporem, który Wojskiego czasem dziwił, a niekiedy do pewnéj przyprowadzał niecierpliwości.
Tak dojechali do Zdunek i siedli tu odpoczywać, bo Wereszczaka chciał matce nagrodzić długie rozstanie. W okolicy, a więc i tu jeszcze o powrocie Maryi nie wiedziano.
Po kilku dniach, staruszka zawoławszy do siebie syna raz, odezwała się do niego:
— Ale ty, moje serce, źle robisz, że tu Piotra trzymasz... to mu tylko przedłuża ból i mękę. Niechby raz powrócił do Bożéj Woli, począł się ze swojém położeniem oswajać i pracować na nowe życie. Cóż to z tego będzie?... że się przeciągnie, co nieuchronne. Jam mu bardzo rada, ale rozum i przyjaźń tak dyktują.
— To dobrze — odpowiedział Wojski — ja go wstrzymywać nie będę, ale téż namawiać do podróży nie mogę.
— Ale bardzo rozumiem — rzekła Stolnikowa — tylko za pierwszym razem gdy zażąda do Bożéj Woli, ofiaruj się z nim jechać, odprowadź go, a potém, choćby powrócił, to już nic, niech się powoli oswaja....
Wojski uznał słuszność tych uwag, bo na boleść jest zawsze tylko jedno ludzkie lekarstwo; — praca, zajęcie, spojrzenie śmiałe położeniu, choćby najstraszniejszemu, w oczy. Nazajutrz był piękny dzień jesienny. Wojski, któremu się stęskniło za polowaniem, zapraszał do lasu, było wypatrzone gniazdo wilków i szczenięta już spore.
— Nie mam serca do myślistwa — rzekł Piotr — nie mam go do niczego, — nie mam ochoty w las jechać, a przyznam ci się, że i rusznicy się boję, bo mi patrząc na nią przychodzi wielka pokusa w łeb sobie wypalić.
— Na miłość Bożą! — zawołał Wojski — chrześcianinowi żeby takie myśli mogły przystępować do głowy. Wstydź się — pluń na czarta, przeżegnaj się i — ot, jedźmy do lasu.
— Mówię ci — odparł Piotr z pozornym spokojem — nie mogę.... Ta myśl samobójstwa tkwi we mnie tak, że mi się jéj obronić trudno. Czasem sam na sam pozostać się lękam, gdy pistolety na stole.
— Jezu najsłodszy — przerwał Wojski — dalipan chce mi się gniewać na ciebie i zburczyć! To szatańskie są myśli. Zawsze uczciwy człowiek znajdzie co robić na świecie. Grzeszna myśl, głupstwo po prostu — ale tak gnijąc i rozpaczając, a nie biorąc się do niczego, można istotnie oszaléć.
— A cóż robić? — spytał Piotr.
— Cokolwiek bądź robić, byle coś robić.
— Mówże mi co, byle nie polowanie, bo ja na rusznicę patrzéć nie mogę — powtórzył Zagłoba.
— Alboż ja wiem? — Jedźmy gdzie, przymuś się do ludzi, samotność ta gubi, do mnie nawykłeś, ze mną już jesteś jak sam z sobą.
— Dokąd-że pojechać? chyba do Wojewodzinéj — spytał Piotr — mam ochotę.
— Teraz nie, Wojewodzina się spłacze będzie lamentować i po wszystkiém, trzeba mężnie życiu zajrzéć w oczy.
— No, to cóż? — zawołał Piotr — chyba mi każesz do Bożéj Woli?
— Powiem ci całą prawdę.... nie byłbym od tego — rzekł Wojski. — Raz trzeba tę chwilę smutną przebyć, lepiéj prędzéj, niż późniéj. Pojedziemy, ja ci służę — wrócimy jutro....
Piotr się zawahał, głowa mu na piersi opadła.
— Jak ja tam pojadę! jak ja tam mogę pojechać! — zawołał. — Właśnie na progu tego domu, co widział szczęście moje, a dziś mego nieszczęścia ma być świadkiem — w łeb bym sobie strzelił.
— A wiesz, Piotrek! Jezu najsłodszy! — krzyknął Wojski — będę się chyba gniewał. To po prostu fiksacya! Wojna z Panem Bogiem!....
— No, nie gniewaj się — rzekł Piotr, łagodnie ściskając go — jedźmy, róbmy co chcesz. Dopóki z tobą, nie zrobię głupstwa, potém.... a no — nie zaręczam! — dodał. Jużci nie przeczę, że to fiksacya, ale są chwile, gdy człowiekowi sił nie staje.... gdy....
— No — no — no! dosyć. Jezu najsłodszy — ja tego słuchać nie chcę — zawołał Wojski.
— Każ podać konie.... wiesz co, ja widzę że ciebie korci, ty na miejscu usiedziéć nie możesz.... na polowanie jechać nie podobna mi.... chcesz ze mną do Bożéj Woli — dobrze! Ale nie na wozie! potrzebuję, żeby mnie koń złamał, żebym się strząsł, zmęczył....
— Zgoda! jadę konno! pięć mil czy coś, nie straszna rzecz. Dam ci bułanka sam wezmę karego, jedźmy.... ale cóż ci szkodzi, że za nami charty pobiegną...
— Niech sobie biegną — odparł Piotr.
— Pomknie się kusy, albo i co starszego.... niech się pobawią.
Piotr nic już nie odpowiedział.
Od czasu jak mu się przyznał pokusy samobójstwa, Wojski na chwilę już postanowił go nie opuszczać.... Nie poszedł więc koni dysponować, posłał chłopaka i krokiem nie ruszył z pokoju. Wiszące strzelby i pistolety natychmiast nic nie mówiąc powykręcał. Konie przywiedziono w kwadrans, Wojski nawet ze Stolnikową nie poszedł się pożegnać, dosiedli koni i ruszyli.
Drogi kawał był spory, a że wyruszyli około południa, mimo że oba konie miały doskonałego kłusa, nie można się było spodziewać stanąć w Bożéj Woli przed wieczorem. Pora ta nie na rękę była Wojskiemu, wolałby był przybyć tam we dnie, lecz niepodobna już było zmieniać projektów. Dzień dosyć piękny sprzyjał przejażdżce, ale psy nie miały co robić, bo droga szła większą częścią lasami, — wlokły się więc za końmi, sznurkując tylko kiedy niekiedy po krzakach. Piotr milczał uparcie, nawet na pytania Wojskiego nie odpowiadał. Posłyszawszy go mówiącego, zwracał głowę, pytał jakby nie rozumiejąc i na powtórzone pytanie ledwie głową skinął. W miarę jak się zbliżali ku Bożéj Woli, pogrążenie to stawało się co raz widoczniejszém, okiem obłąkaném wodził do koła.... konia wstrzymywał, obawiać się zdawał przyjazdu tego....
Zmierzchło zupełnie, gdy wyjechali z ostatniego ostępu leśnego, po za którym wieś i dwór widać było. Dojeżdżając z téj strony, dom stary, ogród, budowy gospodarskie przedstawiały się najprzód oku na tle drzew. Lecz teraz trudno to było rozeznać.
Wojskiego uderzyła jedna rzecz, która mu się dziwną wydała, połowa domu była mocno oświetlona, okna wszystkie wyraźnie się malowały na ciemnych drzew gąszczach. Znać, że i Piotra to uderzyło, odwrócił się do Wojskiego i spytał go głosem urywanym suchym:
— Czy dałeś znać, że będziemy?
— Ja? Jezu najsłodszy! ani mi się śniło, rzekł Wojski, po co? na co? Zresztą i sposobu bym nie miał? wyjechaliśmy nagle, a gdybym posłańca pchnął, nie wyprzedził by pewnie naszych koni, nawet dojeżdżacz na kozackiéj kobyle.
— Cóż to jest? służba się znać weseli! z gniewem rzekł Piotr, rezydenci pana rotmistrza balują. Wiesz, zawołał z gniewem, lepiéj wróćmy, bo tę szuję batem wygonię, co oni mi z téj trumny mojéj robią?
— Ale czekaj-że! stój! Jezu najsłodszy! niewiadomo kto i co? nie burz się zawczasu.
— Jak że się nie mam burzyć! któż mi tam śmié gospodarzyć! jestem wściekły! drżę z gniewu!
— A wiesz co, to mieliśmy po co jechać? odparł Wojski. Stój!
Piotr stanął.
— W istocie i ja niemam ochoty, rzekł, wejdź w moje położenie, w téj chwili gdy ja próg tego nieszczęśliwego domu mego z religijném uczuciem mam przestąpić, posłyszę jakąś może bachanalię tych urwisów.
— Dalipan, nierozumiem, nierozumiem, mruczał Wojski, to dla mnie nie pojęte. Nie ważyli by się, słyszeli pewnie o twoim powrocie. W tém jest jakaś zagadka, ja bym, przyznam ci się, pojechał przodem, ale cię samego w téj chwili nie zostawię.
— Masz słuszność, zawołał Piotr, jedźmy i wielkie szczęście żeśmy pistoletów nie wzięli, byłoby niebezpieczeństwo.
Koń pana Piotra niecierpliwie, czując stajnię, zaczął się rwać. Zagłoba miał go puścić, Wojski stanął w poprzek drogi.
— Czekaj, rzekł, daj mi słowo wprzódy, że się nie dopuścisz żadnéj gwałtowni, cokolwiek bądź zastaniemy, ja na siebie biorę uprzątnienie się z winowajcami.
— No, jedźmy! zawołał Piotr, smutek zabił gniew. Cóż mnie to obchodzi, wszakże rozbójnicy godują na cmentarzach! Bóg z niemi! Sprawa to Boża!
W milczeniu powoli zbliżali się ku dworowi. Coraz wyraźniéj jaśniały te okna domu w połowie przez Maryę zajmowanéj. Oba wlepili oczy w nie, a Wojski z bijącém sercem Pana Boga prosił, ażeby oszczędził męki i zgrozy Piotrowi. Hałasu we dworze nie słychać było wcale, cisza dziwna, tylko około stajen widać było parę powozów, jak gdyby świeżo wyprzężonych.
— No! wiesz co, rzekł Wojski, ja już ochłonąłem i tyś się zgniewał darmo, kto by tu śmiał ucztować? Rzecz prosta, zdaje mi się, że wojewodzina być musi. Powozy stoją przed stajniami.
— Ja to też widzę, odezwał się Piotr, sądzę także, iż zacna staruszka instyktem tu przybyła na ten dzień. Na sercu mi lżéj.
— A widzisz, zawołał Wojski, weseléj nieco, nigdy nie trzeba, Jezu najsłodszy....
Niedokończył już, bo w mroku ujrzał oczy Piotra wlepione z rozpaczliwym wyrazem w ten dom, usta miał ścięte, ręce mu drżały. Konie rwały się do ganku, minęli most. Piotr popędził bułanego, i zsunął się z siodła osłabły, padając na schody gankowe.
— Na miłość Bożą! siły, męztwa, rzekł Wojski podnosząc go nieco, chodź, chodź, wojewodzinę zastaliśmy, widzę ludzi w jéj barwie, chodźmy.
Trudno zaprawdę opisać scenę, która nastąpiła.... niemą, dziwną, długo niezrozumiałą dla tych, którzy wchodzili tu z rozpaczą w sercu i nie mogli zrazu uwierzyć oczom własnym. Piotr stał w progu drżący, zobaczył wojewodzinę, która siedziała w krześle patrząc ku drzwiom otwierającym się, przy niéj złotowłosa dziewczynka, odwróciła także główkę patrząc z ciekawością i trwogą, na ukazujące się w progu postacie jakieś nieznane. Marya z przeczuciem, zerwała się ku drzwiom, w téj chwili Piotr zobaczył ją, rzucił się ku niéj i pochwycił ją w objęcia, z krzykiem, w którym łzy, jęk, radość razem dźwięczały. Urszulka przerażona podobieństwem tego nieznanego jéj człowieka do rotmistrza, widząc, że pochwycił matkę, lękając się biedz jéj na pomoc, z płaczem przycisnęła się do babki, tuląc głowę na jéj kolanach. Wojski ze wszystkich był najmocniéj może tknięty, bo pogrzebł w sercu te, które tu widział żywemi, załamał ręce i wołał:
— Jezu najsłodszy! najsłodszy Jezu: co ja widzę?
W łzy rozpłynęło się to połączenie i nierychło otworzyły się usta, sąż słowa na takie chwile i uczucia? Bolesna przeszłość, któréj każdy dotknąć się obawiał, stała jeszcze widmem między niémi.
Nierychło ośmielona Urszulka podniosła oczy i poczęła się wpatrywać w ojca, dostrzegając wreszcie, że to nie był ten sam człowiek, którego się tak lękała. Łagodny uśmiech jego ją przyciągnął, matka była pośredniczką, zwolna, z obawą zbliżyła się ku niemu, lecz gdy się odezwał i usłyszała odmienny dźwięk głosu, gdy ostatnie wspomnienia wywołane rysami twarzy uleciały, przylgnęła serdecznie do ojca. Uroczysta była to chwila, choć smutna mimo szczęścia jakie z sobą przynosiła, wojewodzina rada była dowiedziéć się szczegółów, sądziła bowiem, że list jéj sprowadził Piotra.
— Listu, rzekł spytany, nieodebraliśmy żadnego, bośmy znać wprzódy opuścili Drezno nim nadszedł. Aż do przestąpienia tego progu, niewiedzieliśmy, że Marya była ocaloną, opłakaliśmy ją, a Wojski przynajmniéj najmniejszéj nie miał nadziei.
— Jakżem mógł najmniejszą zachować, przerwał Wereszczaka, który ciągle łzy jeszcze ocierał. Z Schandau przysłano mi chusteczkę czarną Urszulki i było mniemanie powszechne, że pani Piotrowa z dzieckiem razem utonęła. Przygotowałem Piotra do tego ciosu, a Jezu najsłodszy! mnie tylko wiedziéć, jak zostałem wystraszony, gdy mi się przyznał, że życie chciał sobie odebrać....
— I niewiele do tego brakło, odezwał się Piotr zawstydzony, żebym był zbrodnię tę i niegodziwość popełnił i rozpaczy. Wstrzymywałem się, mimo najokropniejszéj pokusy, ścigającéj dniem i nocą. Zdejmowałem kilka razy strzelbę z kołka i siła jakaś anielska z rąk mi ją wydzierała.
— O mój Boże! — zawołała Marya, a mogłażbym ja żyć naówczas!
— W całéj historyi nieszczęść naszych, — dodał Piotr — i najcięższe losu próby i największe Opatrzności łaski były widoczne. Zawsze w chwili ostatniéj, gdyż już niknęła nadzieja, przychodziły siły niewidome na pomoc. Wszakże oba z Wojskim, za staraniem nieprzyjaciela, udani za szalbierzy i samozwańców przed królem, byliśmy wsadzeni do twierdzy w Koenigsteinie, gdziebyśmy zamrzéć i zgnić łatwo mogli, jak inni nasi, gdyby nas osobliwszy wypadek nie ratował.
— Osobliwszy i śmieszny, dodał Wereszczaka, bo gdyby kasztelan Niemira nie był się nieco szorstko o hr. Orzelskiéj wyraził, nie wiedząc że ona przy nim stoi; jeszczebyśmy pokutowali w tych lochach.
— O tém wszystkiém, rzekła Wojewodzina, my niewiedziałyśmy nic.
— Ani o tém, uśmiechając się i obracając do żony, dodał Piotr, żem ja pod oknami domu był, gdyś ty więziona siedziała w Dreznie, pono ostatniego wieczora twojego tam pobytu. Widziałem Urszulkę widziałem zdala twarz twoją, serce mi biło. Wtém nagle w oknie ukazał się... on.
— I zobaczył cień człowieka pod drzewem, i strwożył się, podejrzywał, a nazajutrz wywiózł ztamtąd, szepnęła Marya.
— A! dosyć tych wspomnień ohydnych, przerwał Piotr, dosyć, zapomnijmy, przebaczmy i odżyjmy życiem nowém.
— Mnie także staréj, rzekła wojewodzina, daliście życie nowe... bo mi teraz jaśniéj i nie tak samotnie na świecie....
We łzach i rozmowie upłynęła chwila zaledwie, gdy błyskawicą rozchodząca się po dworze, po wsi i okolicy wieść o powrocie Piotra, ściągnęła tłumy ludzi. Co żyło, biegło go oglądać, witać, winszować, a ci co patrzyli na niewolę Maryi, wielbili Opatrzność, która ją wyratowała. Dano znać Piotrowi, że gromady stoją w dziedzińcu; drzwi się otworzyły i stary Panas wszedł z czapką w ręku, rozradowany padając mu do kolan.
— Paneńku, wychodźcie do swoich, tam gromada na was czeka, niech że się i oni pocieszą.
W istocie, mimo ciemnéj już nocy, dziedziniec był pełen, ganek, schody. Wynieść kazano światło, zapalić kagańce i Piotr z żoną, Urszulkę wiodąc za ręce, wzruszony wyszedł naprzeciw tłumu, witany okrzykami radości.
Stary arendarz, żyjący jeszcze dworscy dawni cisnęli się do pana Piotra. Z dawnych rezydentów, którzy zawczasu pomyśleli o sobie i zwinąwszy węzełki, pouchodzili każdy w swoją stronę, nie było nikogo... Improwizowana uczta zakończyła ten dzień, którego końca tak trwożliwie wyglądał zacny pan Wojski... Nawykły dzielić wszelkie swe, szczęśliwe szczególniéj przygody ze starą matką, Wereszczaka nie miał nic pilniejszego, nad wyprawienie tejże nocy posłańca do niéj z oznajmieniem o niespodzianém szczęściu i z prośbą, ażeby mu przysłano brykę, strzelby i psy, bo zaraz nazajutrz miał w tutejszych lasach zapolować. Łowy te wszakże nie przyszły do skutku, dzień to był bowiem uroczysty jeszcze, który starodawnym obyczajem rozpoczęto w kaplicy od dziękczynnego nabożeństwa. A że musiano posyłać po księdza, i po drodze także posłaniec Wereszczaki rozgadał o powrocie do dworu obojga państwa z Bożéj Woli, cudowna ich historya rozeszła się wnet po całém bliższém i dalszém sąsiedztwie. Co żyło więc tylko znajomych dawniéj, przyjaciół, sąsiadów, jakby sobie słowo dali natychmiast jechać do Bożéj Woli. Już począwszy od południa, powozy, wózki, konni ściągali się do dworu z powinszowaniami, a prawdę rzekłszy i z niezmierną téż ciekawością posłyszenia, dowiedzenia się coś z ust własnych ocalonego cudownie pana Piotra. Nawet szanowny sędzia Dzierżyński i owe trzy godne córki jego, które tak czuła przyjaźń łączyła z nieboszczykiem Witem Zagłobą, dowodząc, że się zawsze brzydziły tym człowiekiem, przybyły z tatkiem winszować pani Maryi. Sędzia miał szczególniéj na widoku, że się tam przy ogólnéj radości téj, bez dobrze zastawionego stołu i wytrawnego wina obejść nie mogło. Córkom jego pilno się było wytłómaczyć, że chociaż nieraz uczestniczyły w ohydnych zabawach rotmistrza, zawsze to czyniły ze wstrętem i wielkiém politowaniem nad losem saméj pani. Na widok tych gości, którzy jéj bolesne przypominali chwile, jakkolwiek uprzejma i grzeczna pani domu, cofnęła się z widoczném oburzeniem na bezwstyd, z jakim tu przybywali. Panny znalazły w tłumie z kim się zabawić, a sędzia wiedziony brzękiem szkła, z uśmieszkiem poszedł ku butelkom, i przy nich zajął sobie miejsce, o resztę się nie troszcząc. Napróżno go potém córki, widząc zimne przyjęcie, jakiego doznały, usiłowały wyciągnąć z domu tak niegościnnego. Dzierżyński dotrwał, póki sobie dobrze nie podchmielił i dopiéro wówczas dał się wyprowadzić.
Naostatku najmniéj spodziewanemi zdziwieni zostali odwiedzinami, zwlókł się bowiem, poczuwając do obowiązku, stary pułkownik Szwalbiński, korzystając z folgi, jaką mu dała pedogra, w towarzystwie Cockiusa i licznych dworzan, aby złożyć hołd, a razem wytłómaczyć się przed Maryą, iż jéj obronić nie umiał. Bolało go to niezmiernie, iż rotmistrz potrafił go tak w pole wyprowadzić i dopełnieniu rycerskiego obowiązku przeszkodzić.... Przyjęcie pułkownika dość było trudne i zdałby się na ten raz sędzia Dzierżyński, wyręczył wszakże Wereszczaka, który się do każdego humoru, Jezu najsłodszy! umiał zastosować. Odprowadził go z hajdukami do przeznaczonych pokojów, w stanie błogiego zapomnienia o ziemskich troskach quod erat demonstrandum.

∗             ∗

Powieść byłaby skończoną bez wątpienia, gdyby nie jedna plotka, któréj choć nikt nie dawał wiary, wszakże, że się po świecie snuła, sumienny historyk wspomniéć o niéj musi. Pan Piotr widział sam w więzieniu zsiniałe i ostygłe ciało bratanka, inni ludzie byli przy składaniu go do trumny. Wprawdzie nikt tam tak bardzo twarzy nieboszczyka się nie przypatrywał, a najmniéj biedny Piotr, dla którego była wstrętliwą. Śmierć jednak tego człowieka, nie zdawała się już ulegać najmniejszéj wątpliwości. Mająteczek, jaki sobie w sąsiedztwie Bożéj Woli nabył, przypadał spadkiem na Piotra, ten jednakże się go zrzekł i wiedziéć o nim nie chciał. Okazało się jednak, że na kilka miesięcy przed wyjazdem, sprzedał go już nieznanemu szlachcicowi, z innych stron przybyłemu. Zapomniano o Wicie i mało kto po cichu tę krwawą a straszną opowiadał historyę, o któréj dla poczciwéj rodziny zapomniéć chciano. Panu Piotrowi szło z Bożą pomocą wcale nieźle; przybył na świat po roku synek, potém córeczka, gospodarstwo się wiodło i, że wszystkiego wspomnienie czas zaciera, przebyte nieszczęścia powoli się zapominały. Oba z Wereszczaką polowali po okolicy, odwiedzali sąsiadów, a nieraz i dalsze przedsiębrali wycieczki. Wojski się jakoś ożenić nie mógł, staruszce matce jego bardzo to było bolesném, chciała koniecznie póki żywa pobłogosławić synowę, i widziéć syna szczęśliwym. Prosiła więc nieustannie Piotra, aby go swatał i żenił.
— Już bo widzisz, że doszedł do tego wieku, w którym się człowiek sam nie żeni, zaopiekuj że się nim, wybierz mu dobrego rodu dziewczynę, niech sobie będzie i ubogą, byle krew poczciwa i serce szlachetne...
Wziął to do serca Piotr, lecz z Wojskim bardzo było trudno, zrazu lgnął do każdéj panny, a gdy przyszło do oświadczyn, kobierca, obrączek, znajdował tysiące powodów zwłoki i zawsze go ktoś podkupił. Niby to potém żałował, a w rzeczy rad był może, iż się jeszcze raz upiekło. Piotr wszakże nie zwątpił i obiecawszy stolnikowéj, urząd swój dziewosłębi gorliwie spełniał. W kilka dobrych lat po opisanych wypadkach, napisała któraś z przyjaciółek stolnikowéj, dając jej znać o dorosłéj córce państwa Mostowniczowstwa Onuszków, natenczas mieszkających około Berezy Kartuzkiéj. Zachwalała ją w liście bardzo i zapraszała Wojskiego, aby z przyjacielem jechał, a ona téż tam przybędzie i już się tak wezmą tym razem, aby im panienka nie uszła. Miała piękne dwie wsie w posagu a i o kapitałach mówiono i sperandy na spadkach po matce były znaczne. Panna była piękna, a wychowana jak nie można lepiéj, i właśnie takiego charakteru, jak dla Wojskiego było potrzeba.
Naparł tedy Piotr pana Wereszczakę:
— Jedźmy!
Nie było rady, musiał, boi matka pomogła, a matki słuchał zawsze. U Mostowniczowstwa Onuszków, znaleźli serca przygotowane ku łaskawemu konkurenta przyjęciu, sam jegomość życzył sobie téj kolligacyi najmocniéj, bo stolnika kochał i kolegował z nim w kilku komisyach i familię znał a cenił. Panna nieco się zawahawszy, trzeciego dnia okazała iż przeciwko konkurentowi nic nie miała. Przeciągniono pobyt u Onuszków zabawami, myśliwstwem, wycieczkami w sąsiedztwo, aby niezbyt prędko przyszło do oświadczyn, a Wojskiemu znów niedać uciec. Ukartowano bardzo zręcznie wszystko tak, że Wojski wzięty w te sieci, ani się opatrzył, jak go zapędzono w matnię. Nastąpiły oświadczyny, zaręczyny, intercyzya pod zakładem znacznym, żeby się Wojski cofać nie myślał i ślub naznaczono w zapusty następujące, choćby już nawet wyprawa nie była gotową.
Po téj zwycięzkiéj kampanii, Wojski powracał z Piotrem razem, dosyć szczęśliwy, bo panna mu się podobała niezmiernie, ale zarazem, jak wszyscy starzy kawalerowie, gdy słodką ową złotą wolność utracić mają, markotny, iż jarzmo, choćby miękkie i wygodne, wdziać przyjdzie. Na noc jakoś tak wypadło, że stanęli w Berezie. Nazajutrz, gdy rankiem w dalszą drogę ruszać przyszło, Piotr, który był bardzo pobożny, rzekł: — A jużciż na mszę pójdziemy!
— A jakże, chodźmy — rzekł Wojski.
Poszli tedy, wysłuchali mszy jednéj i drugiéj, dopiero na progu kościoła powiada Wojski: — No, to jużby się godziło i pustelnię obejrzéć, bom jéj w życiu nigdy nie widział.
Nie bardzo się śpieszyli.... poszli więc do furty. Tu zawsze uprzejmie bardzo witano i wspaniale ugaszczano przybyłych; klasztor był bogaty i po książęcemu wyposażony. Ciągnęła ku niemu ciekawość, bo tak surowéj reguły nie wiele było w kraju klasztorów.
Jeden z braci przeznaczony ku temu, ukazywał zwykle gościom klasztor, domki, ogródki i co tylko było ciekawego. I tym razem nie odmówiono podróżnym wstępu. Milczący młody człek, nie wielą ich słowy objaśniając, śpiesząc się jakoś, przeszedł z nimi część ogrodu i pustelni. Wojski zapytał, czyliby choć jednego domku obejrzéć bliżéj nie mogli, a stali właśnie przed jednym z nich, — przewodnik wprowadził... Wejrzeli najprzód przez kraciaste okno do małéj kapliczki... Właśnie przed ołtarzykiem klęczał zakonnik.
Głowę miał spuszczoną tak na piersi, iż twarzy cale widać nie było, ręce na piersiach skrzyżowane... mimo szelestu, który usłyszéć musiał, nie podniósł ani oczów, ani z rozmyślania dał się wyrwać... Wychudła głowa ta, ogolona cała, oprócz wianka krótkich podsiwiałych włosów, była prawie trupią czaszką, tak kości wszystkie, ledwie suchą a żółtą ociągnięte skórą, wystawały z niéj, niby siecią siną pooplątywane wydatnemi żyły. Ręce téż, z których jedna była widoczną, zdawały się trupiemi, tak białe, a raczéj woskowo-żółte wyglądały.
Nie chcieli przerywać rozmyślania, i stali cicho goście, ale to obezwładnienie człowieka, którego dusza gdzieś indziéj krążyła — może w sferach niebieskich, u stóp mystycznego krzyża, uczyniło na nich tak głębokie wrażenie, iż mimo lekkich oznak niecierpliwości oprowadzającego ich braciszka, długo się ruszyć nie mogli.. Zakonnik, który nie drgnął nawet wśród tego rozmyślania, westchnął potém głęboko, wzniósł ręce obie do góry, głowę ku niebu i oczy zwrócił, i padł krzyżem na stopnie ołtarza. W tym ruchu mignęła twarz równie straszliwie wychudzona, zniszczona, trupia a żółta jak czaszka.... mignęła i znikła... Oba z Wojskim ujrzeli ją i w jednéj chwili krzyknęli razem, ale krzyku tego stłumionego natychmiast, zakonnik nie zdawał się słyszeć, ni wiedziéć o nim... nie drgnął, nie podniósł się, nie okazał najmniejszego znaku, iżby ten głos go doszedł, a braciszek natychmiast spiesznie ich ztąd uprowadził. Na pytania potém, ktoby był ów zakonnik, odpowiedział im, że tu nazwisk nie noszą pokutujący dobrowolnie.... Wszystko co ze świata przynieśli z sobą, zrzucają na progu....
Mimo to pan Piotr chodził do przełożonego jeszcze, usiłując się dowiedziéć o tym zakonniku, lecz i tu zaspokajającego żadnego objaśnienia nie otrzymał. Przeor grzecznie go zbył tém, iż klauzura pokrywa przeszłość i imiona, pochodzenie i wszelkie ze światem stosunki, a reguła zabrania na pytania odpowiadać. Jednakże po chwili przy śniadaniu, które podać kazał i na które prosił, zręcznie chciał wybadać pana Piotra i Wojskiego z kolei, dla czegoby się o tym zakonniku wypytywali. Zagłoba wytłómaczył się tém, iż go uderzyło dziwne, a zapewne przypadkowe twarzy podobieństwo. Na tém się skończyło, powrócili oba do gospody, ale pan Piotr zrazu chciał w Berezie pozostać, gdyż czemu i Wojski nie przeczył, zakonnik tak był podobny do Wita, iżby przysiądz można, że jego, a nie kogo innego widzieli.
Sami się z siebie śmieli, boć przecie umarli z grobu nie wstają, a Wit niezawodnie umarły był i pogrzebiony, — ale to podobieństwo tak ich złudziło, tak zmięszało, iż długo sobie z niém rady dać nie mogli. Spóźniło to wyjazd z Berezy nieco, wszakże opamiętawszy się, ruszyli, opędzając dziwnéj téj myśli, a raczéj, jak sądzili, urojeniu. Długo wszakże pan Piotr widzenia tego zapomniéć nie mógł, i znalazł w niém pobudkę modlenia się za duszę nieszczęśliwego bratanka.
W lat dziesięć potém gdy i ta przygoda była zapomnianą zupełnie, odebrał pan Piotr list od przeora Kartuzów, ażeby, gdy mu zręczność dozwoli był łaskaw kiedy klasztor odwiedzić, dla poufnego rozmówienia się z nim w pewnéj sprawie. List ten przywiódł na myśl Zagłobie widzenie owo w pustelni i niebawem pośpieszył do Berezy, nie mówiąc nawet nikomu dokąd jechał i po co. Przeorem był już inny zakonnik. Po krótkim wstępie, gdy sam na sam zostali, Przeor wyjął ze stolika pismo i odezwał się do Zagłoby.
— Było życzeniem pobożném jednego z naszych braci, aby po zgonie jego, dano o nim znać panu i proszono o pamięć za duszę nieszczęśliwego. Brat ten w zakonie nosił imię Brunona, w świecie miał téż co wy nazwisko... był to Wit Zagłoba.
— Mój Boże! — zawołał Piotr — ale jakimże sposobem on mógł być, gdym ja go umarłym widział i ciało jego grzebać wyprowadzał?
— Jak się to stało, że go w sposób tajemniczy wyrwano z więzienia, a w miejsce jego, innego trupa znać podłożono, nie wiem — rzekł Przeor — musiał znać przyjaciół miéć możnych, którzy mu czas do pokuty za grzechy dać chcieli, ocalając życie. Że on to sam był, wątpliwości nie ulega, gdyż reszta jego życia na pokucie spędzona i wyznanie przy zgonie, wątpliwości miéć nie dozwalają. Módlcie się za jego duszę....
Przejęty wielkiém podziwieniem, wyszedł Piotr prosząc, aby mu na grobie bratanka pomodlić się dozwolono, zostawił téż znaczną jałmużnę klasztorowi i do domu odjechał posępny. Nikomu téż o tém nie wspominał, oprócz jednego Wojskiego, do którego umyślnie wstąpił, aby się z nim tą wiadomością podzielić. Wereszczaka równie się temu wydziwić nie mógł, szczególniéj z powodu, że po zatwardziałym w zbrodni człowieku, pokuty takiej i poprawy nie można się było spodziewać. Lecz mają to do siebie natury namiętne i gwałtowne, że i ku złemu łacno a ślepo się rzucają i ku lepszemu potém niespodzianie powracać umieją, a co najosobliwsza w tém to to, że obu bratanków, tak z twarzy do siebie podobnych, los z grobu niemal wywiódł do powtórnego życia, że oba zmarli i zmartwychwstali, jeden dla szczęścia, które miał za stracone, drugi dla duszy, któraby inaczéj zgubioną była.
Marya wszakże o tém nie wiedziała nigdy, bo mąż nie chcąc jéj pokoju zamącić, zamilczał o spotkaniu i o widzeniu się z Przeorem.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.