<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Buty bosmana Capa
Pochodzenie Groźny kapitan
Wydawca Biblioteka Prenumeratorów „Kuriera Porannego“
Data wyd. [1928]
Druk Drukarnia Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BUTY BOSMANA CAPA


Piękne buty miał gruby bosman Cap. Wysokie, z cholewami za kolana. Nieprzemakalne, podbite były od wewnątrz podwójną warstwą rybiego pęcherza. Coprawda, stare to były buty i już wyrudziałe od ciągłego stykania się z wodą morską. Kiedyś, oczywiście, kiedy kupował je jeszcze wysmukły sternik Cap, były one nowe i nie miały tego rudego połysku. Dawno to było. Gruby bosman Cap nie pamięta swych butów nowemi. Na wewnętrznej stronie cholewy prawego buta było dwanaście szerokich rys, zrobionych nożem. Pamiątki dwunastu orkanów morskich, jakie przeszedł Cap w swojem życiu. Po każdym sztormie, w czasie którego nikt nie wątpił, że stanie się żerem dla rekinów i krabów, Cap robił nożem nacięcia na prawej cholewie. Gdy liczba tych nacięć przekroczyła pięć i czarny ich blask silnie zmatowiał, dziwnie zrobiły się drogie te buty dla Capa. Tyle już z nim niebezpieczeństw, burz i niepogód przebyły, tyle już razy miały tonąć, znajdując się u właściciela na nogach. A ileż wspomnień łączy bosmana z tą parą nieprzemakalnych rudych butów.
Ot i teraz, gdy każdy obrót potężnych śrub „Lewiatana“ przybliża i zwiększa mgliste z początku zarysy pagórków, okalających Cherbourg, nawał wspomnień, cisnących się do siwej głowy bosmana Capa, wysuwa na pierwsze miejsce tę parę starych zaginionych butów. Lecz niedługo utrzymują się one w jego wyobraźni. Przez dziwne skojarzenie ogniw łańcucha wspomnień z poza pary butów ukazują się, błyszczące czarne oczy, figlarnie zadarty nosek, rozchylone różowe usteczka, białe, troską jakąś zachmurzone czoło i fale bujnych ciemnych włosów.
Mgłą zadumy powlekły się siwe oczy bosmana.
Usiadł na knechcie i, ręce splótłszy na wielkim brzuchu wpatrzył się w zbliżający się obraz Cherbourga.
Z każdem sapnięciem potężnych maszyn statku, z każdym obrotem jego śrub brzeg się przybliżał, wyraźniej zarysowywały się jego kontury, a z każdą nową kreską, zjawiającą się na panoramie brzegowej, z każdą nową barwą murów miasta przybywały wspomnienia, uczucia, dawno wygasłe, poruszenia duszy, od lat już zmarłe.
Wstał bosman z knechta, podszedł po burty. Oparł się łokciami, wzrok wbił w toń morską. Szumiały fale koło burt „Lewiatana“. Lecz szum fal, kojący zawsze zgryzoty Capa, również nasuwał wspomnienia. Szumią fale wszędzie jednakowo. We wszystkich częściach świata, w których obijał się stary bosman, szumiały jednakowo. Jedynie tu, koło brzegów Cherbourga szumią jakoś szczególnie. Tak samo, jak wtedy przed piętnastu laty. Czyżby to było tak dawno? Bosman Cap nie pamięta dokładnie. W każdym razie więcej niż czternaście lat. Czternaście lat już pływa gruby Cap na „Lewiatanie“.
Czternaście lat... jak dawno, psiakrew, Carramba! Długi ten okres czasu nie zatarł w pamięci ani jednego jej rysu, ani jeden fałszywy ton nie wkradł się w dźwięk jej głosu, brzmiący teraz w duszy.
Gruby bosman wstrząsa niecierpliwie głową, odpędzając nadlatujące wizje.
Daremny trud. Opadły chmarą całą i cisną się do głowy. Ot i szczurowaty łeb mata wstaje gdzieś z głębin i mroków duszy, rośnie, wydostaje się nazewnątrz i najwyraźniej ukazuje się obok arsenału, stojącego na brzegu. Cap odwraca się od arsenału i wlepia oczy w pasażerskie molo. Lecz tam znów widzi nienawistnego mata, jak trzyma wpół wyrywającą się z jego rąk piękną Ninette.
Gruby bosman spluwa z pasją. Niema rady. Niechże długi korowód widm dawnych dziejów przewinie się przed oczami jego duszy. Wszystko. Od początku do końca.
A więc tak......
Smukły trzydziestoletni sternik Cap siedzi w kompanji towarzyszy przy stoliku w oberży „Matelot” w Cherbourgu. Zawadjackie, rozkołysane dźwięki harmonji marynarzy rosyjskich, natarczywe, brzęczące tony strun mandolin i gitar, trącanych drżącemi, pijanemi palcami podoficerów francuskiej marynarki wojennej. Zabawa wre. W kłębach tytoniowego dymu wirują tańczące pijane pary.
Około godziny pierwszej w nocy, gdy opary wypitych trunków zaćmiewają doreszty umysły marynarzy, a szał orgji osiąga punkt kulminacyjny, otwierają się z trzaskiem wejściowe drzwi, i banda pijanych już marynarzy francuskich wwala się na salę. W środku rozwrzeszczanej, nieprzytomnej gromady widać wyrywającą się z rąk trzymającego ją wpół wielkiego draba ślicznej urody dziewczynę. Banda przepycha się przez tłumy tańczących i zajmuje miejsce obok stolika, przy którym siedzi Cap. Wielki drab, marynarz w randze mata o przebiegłej twarzy szczura, trzyma wyrywającą się i płaczącą dziewczynę na kolanach. Pijane usta mata szukają wykrzywionych spazmami ust dziewczęcych. Banda chichocze rozgłośnie,
W sercu sternika Capa poczyna wzbierać żal. Dziewczyna jest piękna, a Cap młody.
Marynarz o twarzy szczura bierze kufel wódki i chce wlać w gardło ofiary.
Dziewczyna odtrąca kufel, i wódka wylewa się na mundur natręta.
Grzmot śmiechu zagłusza dźwięki harmonji i przekleństwa marynarza.
Czerwony z gniewu mat dobywa noża, otwiera nim zaciśnięte zęby dziewczyny i leje w jej usta gorzałę. Biedaczka szarpie się bezsilna w żelaznej obręczy ramion oprawcy.
Gniew szalony i wściekłość porywa sternika Capa.
Wstaje od stolika i podchodzi do oprawcy.
— Puść ją, bydlaku! — krzyczy na całe gardło — puść, mówię, draniu, psiakrew, carramba!
Drań patrzy na niego bezczelnem spojrzeniem i nie puszcza z kolan trzepoczącej się jak ptak dziewczyny. Nowy gromki wybuch śmiechu wita to wystąpienie w obronie kobiety.
Wówczas Cap podnosi rękę. Potężny, pięścią w skroń Francuza wymierzony cios wali go na ziemię. Śmiech cichnie w jednej chwili, urywają się rozhuśtane dźwięki harmonji, tańczące pary stają, i w kilka sekund dokoła Capa i powalonego mata zbiera się tłum. Uwolniona dziewczyna chowa się za plecy wybawcy.
Lecz powalony prędko odzyskuje przytomność. Wstaje, ogromny, potężny, pałający wściekłością. Szczurze oczy świecą złym ogniem. Sacré Dieu! — z jazgotem wylatuje przekleństwo z jego zaciśniętych zębów. Zabójcze uderzenie w usta trafia Capa. Pada na ziemię, lecz porywa się w jednej chwili i atakuje przeciwnika kopnięciami w brzuch. Olbrzym drwi sobie z wysiłków słabszego. Wielka ręka mata chwyta przeciwnika za gardło i dusić zaczyna, druga okłada razami pięści posiniałą twarz. Światła i pijane twarze tłumu zaczynają tańczyć w oczach Capa, w zduszonem gardle brakuje tchu, płuca skowyczą z bólu. Jeszcze chwila, a padnie, zduszony, na kamienną posadzkę oberży. Ręka konwulsyjnym ruchem zaczyna macać wokoło. Natrafia na pustą butelkę, stojącą na stole. Ogłuszający cios szkła spada na szczurzą głowę mata. Uderzony — puszcza ofiarę i, chwiejąc się, cofa się o parę kroków.
Wówczas w ręku Capa ukazuje się nóż.
— Z nożem precz! — rozbrzmiewa okrzyk francuskich marynarzy. Nad głowami wznoszą się stołki, kufle i butelki. Zwartym tłumem zbliżają się także towarzysze Capa.
— Halt! — woła chwiejący się na nogach mat — nie bić się! Walka nierozegrana. Dziewczyna nie należy jeszcze do nikogo. Zagramy o nią w oczko! — zwraca się do Capa.
— Gramy! — odpowiada sternik,
I oto przy jednym ze stolików otoczeni pijanym tłumem towarzyszy dwaj przeciwnicy zaczynają grę o kobietę.
Blada, drżąca dziewczyna z niepokojem przygląda się grze.
Szczęście nie sprzyja Capowi. Przegrywa. Triumf maluje się na twarzy zwycięzcy. Olbrzymie szpony ręki wyciągają się po zdobycz.
Cap odtrąca rękę.
— Żądam rewanżu! — krzyczy — gramy jeszcze raz! Stawiam swoje buty do banku!
Gra rozpoczyna się na nowo. Cap przegrywa drugi raz. Piękne, nieprzemakalne buty z pamiątkami po sztormach przechodzą na własność Francuza.
— No, i cóż — drwi bezlitosny mat. — Buty moje i dziewczyna moja!
Zakrzywione szpony znów wyciągają się po zdobycz. I znów pięść Capa odtrąca rękę przeciwnika.
— Słuchaj! — woła, zrozpaczony — oto drogocenny złoty zegarek ojcowski, nie rozstaje się z nim nigdy. Zagrajmy o niego. Jeśli się nie zgodzisz, jak Bóg w niebie, psiakrew, carramba, pchnę nożem dziewczynę i ciebie!
Szyderczy uśmiech wykwita na ustach tamtego.
— Znów przegrasz — mówi przez zęby — a o cóż grasz — o dziewczynę czy o buty.
— O nią gram, o nią! — krzyczy Cap, przyciskając do piersi rączkę dziewczyny.
Po raz trzeci rozpoczyna się zażarta gra. Długo szala zwycięstwa nie przechyla się na niczyją stronę, aż szczęście opuszcza Francuza, i Cap wygrywa.
Z okrzykiem radości porywa szczęśliwy sternik ocaloną kobietę w ramiona i wśród hucznych oklasków towarzyszy i rosyjskich marynarzy uprowadza ją z szynku.
Złowrogi mat nie rozpacza po stracie zdobyczy. Obok jego krzesełka stoją piękne nieprzemakalne buty sternika Capa.
Cap nie żałował butów. Od owej nocy w oberży w jego sercu rozgorzał potężny płomień miłości ku pięknej Ninette. Ocalona dziewczyna darzyła z początku względami młodego marynarza, a gdy pobyt dwukominowej „Filadelfji”, na której służył Cap, przedłużył się z powodu reperacji uszkodzonego w sztormie kadłuba i schadzki ich zaczęły się stawać coraz częstsze, zapałała do swojego obrońcy miłością, jeszcze większą i silniejszą niż ta, którą żywił do niej Cap.
Wieczorami po zamknięciu „Café de Paris”, w którem piękna Ninette była kelnerką, zakochani szli nad brzeg morza, i dziewczyna, trzymając na kolanach opaloną wichrami mórz głowę marynarza, pieściła drobną dłonią jego bujne włosy i szeptała mu na ucho miłośnie:
— Mon cher drań, psiakrew, carramba!...
Były to ulubione wyrażenia Capa. Pierwsze dwa znał jeszcze z młodości, nauczył się ich od ojca, robiącego mu awantury z powodu wstąpienia do marynarki. Ostatnie „carramba“ słyszał w Kadyksie w Hiszpanji.
Którejś nocy kochankowie, rozmarzeni dźwiękami miłosnej pieśni, dolatującej z pokładu stojącego wpobliżu torpedowca, upili się czarem morza, ciemnej nocy i szalonej miłości. Nocy tej Ninette oddała się Capowi.
Odtąd zaczął się między nimi rozdźwięk. Dziewczyna ciągnęła kochanka do ołtarza i życia osiadłego na lądzie, a młody sternik, choć kochał namiętnie swą „belle Ninette“, jednak pieniste grzbiety fal i bezmiary wód oceanu przemawiały silniej do jego duszy.
Gdy uszkodzenia „Filadelfji” zostały naprawione i śruby jej zmąciły wody Cherbourga, popychając statek na pełne morze, na szprychach sterowego koła spoczywały znowu ręce Capa, a oczy jego, wlepione w kreskę kursową kompasu, nie widziały już biednej Ninetty, powiewającej z mola mokrą od łez chusteczką.
Na nogach sternika Capa znajdowały się jego stare nieprzemakalne buty z wysokiemi cholewami.
Odzyskał je szczęśliwym trafem w dzień odkotwiczenia się „Filadelfji”.
Dnia tego była pochmurna, wietrzna pogoda. Wielkie białogrzywiaste bałwany szły z morza i z ponurym hukiem rozbijały się o brzeg.
Cap chodził po plaży, myśląc o swej miłości do Ninette, obliczając czas, kiedy znów będzie w Cherbourgu i weźmie dziewczynę w ramiona.
Nagle uwagę jego zwróciło marynarskie ubranie, leżące na piasku. Obok ubrania stały nieprzemakalne buty z wysokiemi cholewami, na prawej cholewie oko Capa rozróżniło dwanaście rys nożem. Nie było wątpliwości. Buty te należały do Capa.
Wzrokiem począł szukać pływaka. Trudno było coś zauważyć na wzburzonem, pianą pokrytem morzu. Odważny musiał być człowiek, ryzykujący kąpiel w taką pogodę.
O parę kroków od Capa rozległo się sapanie, i zduszony głos z wysiłkiem wymiamlał:
Ratunku! Sacré Dieu! Rat...
Cap gwałtownie odwrócił głowę w kierunku głosu.
Przy samym brzegu tuż na miocie fal leżał człowiek. Właściwie nie leżał, a taczał się, rzucany falami. Pomimo nadludzkich wysiłków nie mógł wydostać się na brzeg. Gdy tylko stawał na nogi, uderzenie taranu wody zwalało go na piasek, a powrotny pęd fali zmywał w morze. Jeszcze parę chwil walki, i pływak ulegnie, nie podniesie się więcej na nogi, a trupa jego nazajutrz wyrzuci morze.
Cap podbiegł do miotu fal. Wśród skłębionych białych pian ujrzał siną, wykrzywioną skurczem wysiłku szczurowatą twarz swego przeciwnika z oberży „Matelot”.
— Ratunku! — charczał mat — Ratunku! Sacré Dieu...
Ryk fal zagłuszył przekleństwo, a szczurzy łeb skrył się pod wodą.
Cap wyciągnął rękę na ratunek. Nagle myśl o butach zaświdrowała mu w mózgu. Cofnął rękę.
— Hej! — krzyknął do mata — podam rękę, lecz oddaj buty!
Siną twarz topiącego się wykrzywił grymas wściekłości:
— Non... — zaharczał — nie dam. Sacré Dieu! Rat...
Olbrzymi bałwan zwalił go z nóg i pociągnął kilka metrów w morze. Resztkami sił goniąc, dopłynął do brzegu; gdy dosięgnął miotu fal, skłonny już był do daleko idących ustępstw.
— Dasz? — pytał Cap, wyciągając rękę.
— Dam... Dam... — ledwo dyszał topielec — bierz je, ty gadzino, Sacré Dieu!
Po chwili mat leżał już wyciągnięty z wody obok swego ubrania i ciężko robił bokami.
Gdy Cap wrócił na pokład, nogi jego były znów obute w nieprzemakalne wysokie, o dwunastu rysach nożem rude buty.
— Dobre dranie, psiakrew, carramba... — pomrukiwał sternik, patrząc na nogi.
— Hej tam, na sterze! — dolatywał jego uszu głos oficera wachtowego — z kursu nie schodzić! Dwa stopnie w prawo!
— Jest! — odkrzykiwał Cap — dwa stopnie w prawo! Na rumbie!
I znów wzrok jego przechodził na buty.
Niedługo cieszył się Cap ich posiadaniem. Po przybyciu do New-Yorku dyrekcja towarzystwa okrętowego przeniosła Capa jako doskonałego sternika do załogi wielkiego „Lewiatana”.
Gdy „Lewiatan” po opuszczeniu portu rozpieniać zaczął fale oceanu, Cap spostrzegł z żalem, że w pośpiechu, z jakim opuszczał pokład „Filadelfji”, zapomniał wiszące w szubryku nad koją swoje nieprzemakalne wysokie buty.
— Żal, psiakrew, carramba — zamruczał pod nosem.
Upłynęło kilka lat, w ciągu których „Lewiatan” ani razu nie zawitał do Cherbourga, krążąc wśród archipelagów wysp południowych.
W skwarze słońca południa, w surowych wichrach morskich zwiędła miłość Capa do pięknej Ninette. Zapomniał.
A siedząc w cieniu palm, niejedna ciemnoskóra dziewczyna kołysała na kolanach dziecko o błękitnych oczach i śpiewała smutnym głosem kołysankę murzyńską:

Śpij, mój synku
Mały ty murzynku,
Twa matka na plantacjach pracuje,
A ojciec po morzach błękitnych żegluje
Ao! Ao! Ao!

Aż dnia pewnego pod arkadami przystani Ponta Del Gada, miasta słonecznej wyspy San Miguel, Cap spotkał dawnego towarzysza z załogi „Filadelfji”.
Po pierwszych słowach powitania Cap przypomniał sobie o butach.
— Nie wiesz, co się stało z mojemi butami? — zapytał.
Towarzysz jego ryknął śmiechem i filuternie przymrużył jedno oko.
— Heca była z temi butami — zaczął opowiadać głosem, przerywanym dławionym śmiechem — wyobraź sobie, w rok po tem, jakeś opuścił „Filadelfję“, zarzucamy kotwicę w Cherbourgu. Ledwie stary zdążył wrócić od kapitana portu, aż tu do nas do szubryku zwala się jakaś baba z dzieckiem na ręku. „Czegóż chcesz — pytamy — piękna Marjanno?“ „Chcę się widzieć — powiada — z ojcem mojego dziecka, sternikiem Capem“. My w śmiech. „Szukaj — mówi do niej rudy John — śledzia w morzu! Sternik Cap już od roku nie pływa na „Filadelfji”. Ona w płacz. „Gdzież jest — pyta się — mon cher psiakrew, carramba!
Powiadamy jej oczywiście, że nie wiemy, nie mogliśmy przecież ciebie wsypywać. Tu dopiero zaczęły się spazmy i histerie. „Cóż ja pocznę, nieszczęsna, sama z tem dzieckiem? — wrzeszczy Francuzica na cały pokład — co ja z niem zrobię, czem nakarmię, gdy sama nie wiem, co włożyć do gęby. Jak się ten bachor urodził, wymówiono mi posadę! Cóż ja teraz pocznę, nieszczęsna? Świnia jest ten wasz kolega, sternik Cap! Mówił, że kocha, zaklinał się, że nigdy mnie nie porzuci, że wróci niedługo. A teraz cóż? Buja gdzieś sobie po świecie, a ja tu umieram z głodu. Świnia! Świnia! Świnia!”
I jeszcze gorzej na ciebie zaczęła wymyślać. Oburzyliśmy się bardzo, że baba ubliża tak naszemu dawnemu towarzyszowi. Podszedł do niej rudy John, twoje buty za pazuchę jej wtyka. „Masz tu — mówi — jego buty tytułem alimentów i nie jęcz już nam tutaj, babo parszywa. Wynoś się!“
Wziął ją za rękę i zepchnął z pokładu na molo.
Patrzymy, a ona stoi na molo z dzieckiem na ręku, buty twoje całuje i płacze.
Żal się nam trochę zrobiło wtedy tej baby.
Opowiadający zamilkł i zaczął nabijać fajkę, ciągle się dusząc od wewnętrznego śmiechu.
— Cóż się z nią stało? — spytał Cap, czując, że kulka jakaś podstępuje mu pod gardło, a oczy zaczynają wilgotnieć.
— Et, na psy teraz podobno zeszła — machnął tamten ręką — całemi nocami po ulicach się szwenda lub w oberży „Matelot“ siedzi pijana. Wiadomo... Masz zapałki?
Cap dał towarzyszowi zapałki i, pożegnawszy go, odszedł.
Długi czas dusiła go ta kulka w gardle, a oczy wciąż były czegoś wilgotne.
Lecz „Lewiatan“ znów wypłynął na ocean, i wichry morskie osuszyły łzy Capa.
Znów minęło lat kilka, i oto Cap zbliża się teraz do brzegów Cherbourga.
Oparty o burtę stoi zamyślony stary, gruby bosman Cap i zgrubiałą ręką strząsa nieznacznie zdradziecką łzę.
Jazgotliwy hałas kotwic, wypadających z kluz, wyrywa Capa z zamyślenia i odpędza wizje dawnych lat. „Lewiatan” stoi na redzie Cherbourga.




— Monsieur, nie kupisz pan butów?
Przez hałaśliwe dźwięki jazz-bandu i ponure wycia murzynów — orkiestry oberży „Matelot” — przebija cienki, nieśmiały głosik dziecięcy.
— Monsieur, nie kupisz pan butów?
Gruby bosman Cap gwałtownie odwraca głowę.
Przy stoliku stoi chłopak lat czternastu, o bujnej ciemnej czuprynie i wielkich niebieskich oczach. W wyciągniętej chudej rączynie trzyma parę wysokich rudych nieprzemakalnych butów.
Z ust Capa wyrywa się mimowolny krzyk:
— Skąd masz, chłopcze, te buty?
Cap patrzy uważnie na prawą cholewę.
— Są, są! mruczy bosman — są nacięcia, moim zrobione nożem!
— Co pan mówi, monsieur? Buty te mam po mojej zmarłej niedawno mamusi.
— Czyżby mamusia chodziła w tych butach?
— Och nie, monsieur, gdzieżby mamusia chciała wkładać te ciężkie buciska! Nie kupi pan butów?
— Zaraz, zaraz, chłopcze — mówi bosman Cap — poczekaj trochę, siądź sobie tu na krzesełku, nie napijesz się piwa?
— Jabym zjadł co, kochany monsieur — w oczach dziecka błyszczą łzy — od trzech dni nic już nie jadłem...
— Nie jadłeś od trzech dni, mój biedny chłopcze! Hej, garçon! Dać tutaj ryby!
Chłopak siadł na brzeżku krzesła, nie wypuszczając z rąk butów.
— Postawże je obok — mówi Cap do niego — albo lepiej daj mnie — chcę je obejrzeć.
Chłopak z wahaniem podaje buty bosmanowi.
— Pan mi ich nie zabierze — co?
— Nie, nie, nie zabiorę — mówi Cap i ogląda uważnie buty. — Te same — mruczy pod nosem — te same — moje buty.
Gdy olbrzymia flądra, podana przez kelnera, znika z talerza chłopaka, bosman Cap kładzie mu łagodnie rękę na ramię i pyta:
— Gdzie jest twój ojciec, chłopcze?
— Nie mam ojca — odpowiada mały — właściwie mam, ale nigdy go nie widziałem. Mój ojciec jest marynarzem tak samo, jak pan — dodaje chłopak z dumą — to buty ojcowskie.
Gruby bosman Cap bierze rączkę chłopaka w swe ciężkie, spracowane dłonie.
— Słuchaj, mały, opowiedz mi trochę o twojej mamusi.
— O, bardzo chętnie, monsieur — ożywia się malec — nie mam nikogo, komubym mógł opowiadać o mojej kochanej zmarłej mamusi. Ładna i dobra była moja mamusia. Smutna tylko bardzo, płakała często. Weźmie czasami te buty w ręce, popatrzy na nie i płacze. Pytałem się, czemu płacze, gdy patrzy na buty. Nie odpowiadała nic. Brała mnie tylko w ramiona i tak płakała, płakała.
Smutna była mamusia, ale dobra. Ot, źle tylko, że upijała się często. Czy to bardzo źle, monsieur, gdy się matka upija? Tłumaczyła mi zawsze, że pić musi, bo wtedy zapomina o zmartwieniach. A dużo miała mamusia zmartwień. Zawsze jakieś awantury z gośćmi. Do mamusi często przychodzili goście. Panowie. Czasami nawet bardzo eleganccy panowie. Mamusia zamykała mnie wtedy zawsze w komórce obok pokoju, w którym mieszkaliśmy. Gniewało mnie to nawet trochę. Dlaczego ja też nie mogłem bawić gości? Wszak już jestem dorosły — nieprawdaż, monsieur?
Dobra była dla mnie mamusia, chociaż nie puszczała mnie do gości. Chodziliśmy z nią czasami nad morze, i mamusia, pokazując mi dym tam, gdzie niebo styka się z wodą, mówiła: „Patrz, oto płynie twój tatuś.“ Opowiadała mi nieraz o moim tatusiu. Piękny był mój tatuś, wysoki taki i silny. Marynarz. Bardzo lubiłem te przechadzki z mamusią nad morzem. Panowie tylko różni dokuczali nam bardzo. Wołali za nami: „Patrzcie, idzie ta z Matelot z nieletnim.” Mamusia wtedy płakała. Ja też bardzo nie lubiłem tego, że nazywano mnie nieletnim. Przecież jestem już dorosły, monsieur, nieprawda?
Bardzo mi było dobrze z mamusią. Gdy mamusia umarła, zrobiło się źle. Nie miałem co jeść. Sprzedawałem potrochu rzeczy, jakie mi zostały po śmierci mamusi, i płaciłem sąsiadom, a oni dawali mi jeść. Ale teraz już nie mam co sprzedać. Zostały tylko te buty, których nie chciałem sprzedać, bo mamusia je bardzo lubiła.
— Dlaczegóż mamusia umarła? — spytał Cap zduszonym głosem.
— Utopiła się, monsieur. Trzy tygodnie temu się utopiła. Przynieśli ją już nieprzytomną. Mówili, że po pijanemu wpadła do wody. Przed śmiercią jednak odzyskała jeszcze przytomność, całowała i żegnała się ze mną, prosiła przebaczenia — za co? Prosiła jeszcze, że jeżeli kiedykolwiek tatuś wróci, powiedzieć mu, że już się na niego nie gniewa i że do śmierci kochała go, swojego drogiego marynarzyka, psiakrew, carramba!
Gruby bosman Cap nie słuchał już dalej. Objął ramionami ciemną główkę chłopaka i przycisnął do wstrząsanej łkaniem piersi.
— Chodźmy stąd — powiedział do chłopca — pójdziemy na okręt. Będziemy teraz żyć razem. Będziemy pływać w dalekie kraje, a ty będziesz mi opowiadać o swojej mamusi. Chodź, bierz buty ze sobą.




Na „Lewiatanie“ w bosmańskiej kajucie Capa wiszą na gwoździu nad koją wysokie nieprzemakalne wyrudziałe od morskiej wody buty.
Często po wachcie gruby stary bosman Cap bierze syna na kolana i opowiada mu o krajach, jakie zwiedził w swem życiu, i o burzach, jakie przeszedł, pływając po morzach i oceanach,
A młody Cap opowiada o mamusi, która się utopiła i kazała synowi powiedzieć ojcu, że mu przebaczyła i do samej śmierci kochała swego cher carramba, psiakrew!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.