Groźny kapitan (Szarecki, 1928)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Groźny kapitan
Pochodzenie Groźny kapitan
Wydawca Biblioteka Prenumeratorów „Kuriera Porannego“
Data wyd. [1928]
Druk Drukarnia Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GROŹNY KAPITAN


Tam, gdzie szumią niedościgłe skrzydła potężnych czarnych orłów, z wyżyn wypatrujących ofiary, gdzie wiatr huczy w załamach skalnych, mieszając swe szmery z sykiem złości kłębowisk żmij, tam, skąd roztacza się widok na rozległe spienione lazury wód morza, na szczycie dzikiej, niebotycznej góry Ałczaku mieszka pustelnik.
Od lat już tu żyje sam, nie widząc twarzy ludzkiej, nie słysząc głosu ludzkiego. I pragnie on ujrzeć twarz ludzką, usłyszeć głos człowieka i boi się jednocześnie, aby to oblicze ludzkie, które się ukaże może dnia pewnego wśród załamów skalnych jego siedziby, nie miało w sobie wyrazu słabości, aby w oczach przybysza nie odmalował się lęk, gdy ujrzy pod sobą dziką postać starca — pustelnika, boi się, aby pierwszy głos ludzki, jaki usłyszy po raz pierwszy od lat wielu, nie był okrzykiem trwogi, nie był wezwaniem ratunku.
Ale myśl ta, zła i lękliwa, pod naporem żelaznej logiki umysłu starca ustępuje z głowy, jak pod naporem zimnych, groźnych błysków jego stalowych oczu ustępuje mu z drogi zuchwała żmija.
Ten, kto dostanie się na szczyt Ałczaku, nie najwyższej, ale najdzikszej góry wśród gór Krymskich, nie może być człowiekiem lękliwym. I głupim nie będzie. Któż zapragnąć może wdrapać się z narażeniem życia na te wyżyny? Czyżby przestępca, uchodzący przed karzącą ręką sprawiedliwości? Czyżby turysta, wrażeń szukający po świecie? Nie. Zbrodniarz, kryjący się w górach przed karą śmierci, boi się śmierci i szuka kryjówek bezpiecznych, i droga do nich musi być dla niego bezpieczna. Czyż droga na szczyt Ałczaku jest bezpieczna? Albo czyż wrażeń, ale nie śmierci żądny turysta odważy się ukazać tułaj swą twarz bezmyślną, na której byłaby ciekawość wraz z lękiem rozlana? Nie, po stokroć nie! Człowiek, który odnajdzie go tutaj, będzie takim, na jakiego czeka on już od lat wielu.
Samotnik jakiś, mędrzec, który posiadł już dwa największe skarby świata: siłę ducha i mądrość, może zechcieć osiedlić się tułaj, nie mając już żadnego celu w życiu, a pragnąc tylko samotności, obcowania z samym sobą, nie z ludźmi, których prześcignął myślą i którzy go tylko towarzystwem swem wypaczyć i cofnąć mogą w rozwoju ducha.
Człowiek przyjdzie, nieustraszony, który osiągnął już wszystko, co mógł osiągnąć, który już nic od życia nie pragnie, a więc nie boi się końca jego, nie boi się śmierci.
Czyż nie jest odważnym człowiek, co się śmierci nie boi?
Odważnym więc będzie ten przybysz i mądrym.
A gdy zjawi się tu u niego, wówczas pustelnik pokaże mu te papiery, schowane pod głazem, pokaże mu napis, na ścianie skalnej ręką jego wyryty, i umrze wtedy spokojnie, pewny, że wielkie dzieło rozpoczęte przez niego, do końca przez następcę doprowadzone zostanie.
Czyż ustoi człowiek rozumny, mędrzec, przed pragnieniem dokonania tego, co mu umierający pustelnik przed śmiercią swą dokonać nakaże? Czyż nie spełni ostatniej jego woli? Czyż nie uzna celu jego życia całego za cel godny i siebie?
Cel, do którego droga tak jest miła dla człowieka mądrego!
Droga, w czasie przebywania której będzie on ciągle samotny wśród tłumów ludzi, samotny, zamknięty w sobie wraz z myślą genjalną, potężną, którą mu umierający w spuściźnie zostawi!
Przyjdzie taki człowiek i dokona tego, na co już jemu, umierającemu pustelnikowi, sił i czasu zabrakło.
Obłąkane i straszne oczy ma ten starzec, wśród orłów, żmij i wichrów górskich żyjący. Obłąkany ich wyraz znika tylko wtedy, gdy pustelnik, wybrawszy z sideł pojmaną zwierzynę górską, siada na skraju przepaści i, wzrok swój w dal morską kierując, rozmyśla o dziejach swego życia.
Nie wie starzec, gdzie się urodził, kto był jego ojcem, kto matką. Osłabła już pamięć, osłabła od pewnego momentu życia, i myśl jego, potężna ongiś, której porywy, przyobleczone w formę rozkazu, stanowiły prawa dla garstki ludzi, rzuconych losem pod jego władzę, zmieniały się dla nich w życie lub śmierć.
A może nie osłabły myśli jego, tylko nurt swój rwący nagle zmieniły, potoczyły się innem korytem w krainę zapomnienia. Tylko jedna myśl, z którą, zda się, urodził, pozostała niezmiennie tą samą. Opadły tylko i zginęły gdzieś myśli, z tej pierwszej myśli zrodzone. Zginęły, zginęły bezpowrotnie.
Gdzieś powstała ta myśl pierwsza, która, zda się, istniała jeszcze przed przyjściem jego na świat, która wtargnęła do główki dziecięcej, jeszcze przy piersi matczynej będącej, i czekała tylko na pierwszy błysk świadomości, by ukazać się oczom duszy jego w swej majestatycznej, potężnej postaci?
Czy rosła, krzepła i potężniała wśród odgłosów uderzeń kilofów, wśród jęków jakichś i przekleństw, wśród brzęku bolesnego łańcuchów, z którym kojarzy się w duszy jego wspomnienie twarzy jakiejś wąsatej, łzami zalanej, lecz o wzroku płomiennym, czy kołysana była szeptem modlitw kobiety, która go ongiś na kolanach trzymała wśród tych hałasów młotów, w skałę bijących, czy później wśród poświstu wichrów morskich przybrała ona swoje wyraźne oblicze — nie pamięta.
Niewiele pamięta starzec z tego okresu swego życia, który pełen był tych odgłosów uderzeń kilofa, w twardą skałę bijących. Dla niego te dźwięki miały jeden dźwięk tylko, którego odpowiednikiem w mowie ludzkiej jest wyraz; Ojczyzna.
Lecz gdy wyszedł któregoś dnia z ciemności, gdzie już przestały brzęczeć łańcuchy, znieruchomiałe na zimnych rękach, i gdzie już nie powtarzało echo wśród wilgotnych skalnych ścian modlitw, na sinych wargach zamarłych, gdy wyszedł na piękny, jasny świat, nie wiedział nawet, z jaką postacią ziemi ten wyraz „Ojczyzna” połączyć. Wiedział, że jest to gdzieś tam daleko, gdzie szumią stalowo-szare fale Bałtyku, gdzie ludzie odmawiają takie same modlitwy, które słyszał tam w ciemnościach z ust tej kobiety, która go na kolanach trzymała, ale gdzie jest dokładnie ta ziemia, jak wygląda i jak do niej się dostać, nie wiedział.
Zatarł się w pamięci jego ten okres czasu, który dzielił życie jego wśród grzmotów kilofów od tej chwili, gdy zaśpiewały mu w uszach wichry morskie i zaszumiały fale. Miał już wtedy lat dwadzieścia, gdy stojąc w Odesie na stopniach schodów Riszeljowskich i obejmując stęsknionem spojrzeniem bezmiary wód morza Czarnego, poczuł potężny poryw myśli, co się zrodziła tam w tem piekle, z którego wydarł się wreszcie.
Wielka to była myśl, z miljona różnych się składająca. A podstawą, fundamentem niezłomnym tej myśli było przekonanie, wpojone w niego tam w tym mroku słowami, powtarzającemi się tak samo często, jak uderzenia kilofów, że Ojczyzna nie zginie, że zrzuci okowy i znów będzie wolna.
I pod akompanjament wichrów morskich i ryku fal wzrastała, coraz wspanialszą i potężniejszą się czyniła myśl. Gdy tam daleko, nad brzegami zimnego Bałtyku inni wywalczać będą wolność Ojczyźnie, on tutaj w skwarze słońca południa wykuwać będzie tej ojczyźnie potęgę, aby dźwignąwszy się z wiekowego snu, odrazu silną i mocarną się stała.
Jak dokonać tego, nie wiedział jeszcze. W pierwotnym, nieokrzesanym jeszcze jego umyśle zaświtała myśl, że dla dokonania dzieła jest potrzebne narzędzie, a narzędzia jeszcze nie było, był zaledwie surowy materiał na to narzędzie, a surowcem tym był on. Trzeba zatem uczynić z siebie narzędzie, zdolne do dokonania dzieła. Narzędzie z dwóch elementów składać się musi: z ducha, potężnego, niezłomnego, i z mądrości.
Postanowił zdobyć jedno i drugie. I oto po pięciu latach włóczęgi po wszystkich oceanach i morzach świata, gdy wola jego w walce z żywiołami stężała jak głaz, a myśl, ćwiczona książkami, połykanemi w chwilach wolnych od służby na pokładzie, stała się giętką i elastyczną jak klinga szpady, uznał, że narzędzie jest gotowe do pracy. Po tych pięciu latach rozmyślań doszedł do przekonania, że środkiem dla osiągnięcia głównego celu jest złoto. Złoto, którego czarodziejskie własności i wszechmoc już poznał. Postanowił tedy zdobyć złoto. Wszystko jedno, jakę drogą — wszak cel uświęca środki.
Na tej myśli urywa się łańcuch wspomnień pustelnika. Poszarpane, zniszczone jego ogniwa składają się na wizję jakiegoś ciemnego, głuchego zaułku, w którym zimnym blaskiem zalśniła stal i zaraz zgasła, powlekłszy się purpurę wilgoci, a w nieprzebitych mrokach i ciszy nocy rozległ się szelest pieniędzy.
Później wspomnienia staję się wyraźniejsze, trwalsze, obrazy z przeszłości są jaskrawe, ostro odbijają się od zdarzeń, które były przedtem i potem.
„Groźny Kapitan“ — to imię, pod jakim go znano we wszystkich portach morza Czarnego. Przydomek ten otrzymał już jako szyper własnego okrętu, barki, która grasowała po wszystkich wodach świata. Jakie było przeznaczenie tego okrętu? Handel. W dokumentach okrętowych „Krym“ figurował jako statek handlowy, a na bezańmaszcie jego powiewała bandera rosyjska. Innego o tem byli zdania celnicy rosyjscy i w głębi duszy przekonani byli, że „Krym“ wozi kontrabandę. Ale głośno nie powiedział tego żaden — wszechmogące złoto, zdobyte i zdobywane wciąż przez groźnego kapitana, czyniło ich ślepymi, głuchymi i niemowami. Milczeli. Milczała i policja portowa, gdy dochodziły ją wieści, że statek jakiś, do „Krymu“ podobny, napada i rabuje na pełnem morzu statki pasażerskie i handlowe.
Minęło jeszcze lat kilka, i gdy pod rozkazami groźnego kapitana pływały już trzy okręty, trudniące się kontrabandą i korsarstwem, dnia pewnego aparat iskrowy na „Krymie“ otrzymał wiadomość o wielkich zaburzeniach, które wstrząsnęły olbrzymiem imperjum rosyjskiem.
Statek przepływał wtedy koło Sebastopola. I gdy groźny kapitan po otrzymaniu wiadomości o niepokojących rozruchach w stolicy Rosji na tle wojny rosyjsko-japońskiej wyszedł na pokład, brzeg krymski znikał już za widnokręgiem.
Wbił oczy w niknącą linję brzegu i myślał o zmianach, jakie wprowadzi rewolucja w jego plany. Toczyły się fale, rozpryskując się koło burt okrętu, toczyły się wolno w głowie jego potężne myśli, rozpryskując się w tysiące projektów.
I wtedy miał widzenie: Nad dalekim brzegiem Krymu nakształt tęczy rozwinęła się przed oczami jego czerwono-biała bandera, a na białem jej polu połyskiwał złoty półksiężyc. Zadrżał. Przyszło nareszcie to, na co czekał już od lat tylu. Przyszła ta myśl, która starym myślom jego nadała określoną barwę i wyraźny kształt.
Twarz ukrył w dłoniach, a pod zamkniętemi powiekami jego przelatywały błyskawicznie wizje tego, co będzie.
...Powstanie Tatarów krymskich, podburzonych przez niego i pod jego wodzą... złoto, złoto ono wszystkiego dokaże... walki z wojskami rosyjskiemi... zwycięstwo nad niemi...
A następnie, gdy już nad murami Sebastopola rozwinie zielony sztandar proroka — unja, unja z wolną już wtedy i niepodległą ojczyzną z nad brzegów Bałtyku.
Czy zechcą Tatarzy? Ach, zechcą, zechcą, tradycje dawne wiążą ich z jego ojczyzną, a zresztą sami jako państwo istnieć nie będą mogli.
A gdy nie zechcą, to złoto przełamie ich opór. To złoto, które zgromadził już w wielkich ilościach na dnie morza, w miejscu, tylko jemu wiadomem.
Złoto dokona wszystkiego. Jakże potężną będzie jego ojczyzna, gdy rozciągnie się na olbrzymiej połaci ziemi od chmurnego Bałtyku do lazuru wód morza Czarnego. Potężna będzie wtedy ta ojczyzna, której on jeszcze nie zna. Potężna i wolna...
Znikły wizje, znikł brzeg z przed jego oczu, lecz myśl i postanowienie zostało: Krym należeć będzie do jego ojczyzny.
Znów minęły lata, i oto nastał dzień, w którym zaszło to, co było przyczyną zdarzeń, które zniweczyły dzieło jego życia.
Starzec dobrze pamięta ten dzień.
Zaczął się dzień ten od rumoru łańcuchów kotwicznych, których łapy zaryły się w piasek dna przy brzegach krymskich nawprost małej tatarskiej wioski Sudagu, tulącej się do podnóża gór. O wiorst parę wyżej od wioski przyczepiły się w górach do stromej skały ruiny starej tureckiej fortecy. Wśród złomów kamieni, starych murów, krętych krużganków, baszt i ciemnych lochów składał groźny kapitan drogie towary, które przemycał z Turcji.
Na grzbietach pienistych fal, które toczyły się po lazurach wód zatoki cesarskiej, mknęła szalupa, niosąc groźnego kapitana do brzegu.
Wiosła błyskawicznym rzutem odchylały się wprzód i długiem, potężnem posunięciem, zginającem ich pióra, pchały szalupę przed siebie.
— Wiosłować jeszcze nie umiecie, psiekrwie — mruknął groźny kapitan, spoglądając na zegarek — już od pół godziny tak wodę mącicie, a brzeg jak był daleko, tak jest. Prędzej!
Jak trzciny wygięły się pióra wioseł, i szalupa, skacząc z fali na falę, zaryła się dziobem w piasek brzegu u wejścia do groty księcia Galicyna.
Wślad za pierwszą szalupą przybiła druga, trzecia i czwarta, pełne kontrabandy. Załogi ich wzięły towar na plecy i piąć się zaczęły pod górę wzwyż, gdzie od błękitu nieba odcinały się poszarpane linje ruin tureckiej fortecy. Tam już czekali odbiorcy z tragarzami, a o pół wiorsty w głąb lądu, na krętej górskiej drodze warczały motory ciężarowych samochodów.
U wejścia do ruin powitał groźnego kapitana odbiorca żyd.
— Aloha — rzekł kapitan, nie wyciągając ręki — towar jest, dawaj złoto.
Żyd wyciągnął portfel z pieniędzmi. Ruch ręki kapitana powstrzymał w drodze pugilares.
— Nie. To nie idzie — rzekł — dawaj złoto.
— To ma taką samą wartość, jak złoto — sprzeciwił się odbiorca.
— Nie gadaj dużo — rzucił ostro korsarz — papier jest zawsze mniej wart od metalu. Zresztą umówiłem się z tobą, że za towar legalny brać będę papierki, a za kontrabandę złoto. Ten towar jest kontrabandą, a więc dawaj złoto. I prędzej! Czasu nie mam. Odkotwiczam się zaraz.
— Tak trudno już teraz o złoto od czasu rozpoczęcia wojny — jęczał żyd. — Nie mam zupełnie złota.
Oczy groźnego kapitana zalśniły połyskiem stali.
— Ty! — krzyknął głosem, w którym twardo zadźwięczał metal — gadaj rozsądnie, sami z sobą jesteśmy — ja i moi marynarze i ty z tragarzami swymi — poza tem niema nikogo, ktoby mógł donieść! Zobowiązań nie dotrzymujesz? Drwisz sobie ze mnie czy co? Com ci obiecywał wtedy zrobić, jeśli nie dotrzymasz kiedy umowy? Co? Więc chcesz już teraz? Życie ci już obrzydło, sobaczy synu? Co?
Brzęknął woreczek złotych rubli, przechodząc z ręki żyda do rąk korsarza.
Rzucił pieniądze w ręce jednego z marynarzy.
— Jedźcie na statek — rzucił krótko — pieniądze położyć na stole w kajut-kampanji. Przygotować windy kotwiczne. Za godzinę wrócę, i zaraz ruszymy. Iść już!
Znikli marynarze, podążywszy do czekających szalup. Znikli za chwil parę i tragarze, a w jakiś czas później warkot oddalających się samochodów ciężarowych dał znać groźnemu kapitanowi, że został sam jeden wśród ruin.
Usiadł na jakimś kamieniu i wzrokiem potoczył dokoła.
Cudny roztaczał się przed nim widok. Pod stopami jego na dnie urwiska wszystkiemi odcieniami lazuru mieniła się zatoka księcia Galicyna, dalej, kędy świetlisty kolor wód przechodził w miarę oddalenia w lekką siność, a później w czerń nieszlifowanego diamentu, błyskały w gorących, kolorami tęczy się mieniących promieniach południowego słońca białe piany grzbietów toczących się fal. Ztyłu i boków wznosiły się majestatycznie poszarpane dziko wierzchołki gór, przechodząc w szeregach łańcuchów w głąb lądu, gdzie biegły za niemi, świecąc jasną zielenią winnic, długie, ciasne wąwozy.
U góry rozlewał się błękit, tak czysty i przejrzysty, że wzrok wciągał w siebie i gnał go gdzieś w podniebną dal, hen — za prażące słońce i za tę granicę, której nikt z ludzi przejrzeć nie zdoła...
— Ładny prezent dostanie ojczyzna ode mnie — mruknął groźny kapitan, przykrywszy oczy powiekami od promieni gorącego słońca.
Raptem szmer jakiś doleciał jego uszu. Zwrócił głowę w kierunku, skąd go posłyszał. Tam poruszały się niespokojnie gałęzie krzaków, wśród ruin rosnących, jakby ludzką trącane ręką. Dłonią ujął kolbę mauzera w kieszeni. Czekał. Spodziewał się lada chwila ujrzeć w zaroślach niską baranią czapkę z kokardą portowego żandarma, nasuniętą na twarz, o chytrych, badawczych ślepiach.
Za chwilę brzęknie tu złoto, co ślepym uczyni żandarma na cały dzień dzisiejszy, lub trzaśnie suchy strzał, po którym chytre, badawcze ślepia już nigdy nic nie zobaczą.
Gałązki krzaków drgały już w odległości zaledwie kilku kroków od miejsca, gdzie siedział korsarz. W kieszeni jego głucho szczęknął bezpiecznik mauzera.
Rozsunęła się ostatnia zapora gałęzi, i przed groźnym kapitanem stanęła urodziwa dziewczyna.
— Dzieńdobry — rzekła z uśmiechem.
Korsarz zdumionym wzrokiem objął jej postać.
Wysoka, szczupła, o czarnych włosach i oczach, osadzonych na matowego koloru twarzy, była typowym okazem zanikającej już powoli piękności niewiast greckich.
Dużo kobiet widział w swem bogatem życiu groźny kapitan, ale żadna tak odrazu i gwałtownie nie przykuła do siebie jego uwagi, jak ta.
— Dzieńdobry — odpowiedział po chwili — co tu robisz, dziewczyno?
— Co robię? — zaśmiała się wesoło — podsłuchuję pańskich rozmów o kontrabandzie! Słyszałam wszystko, wiem już, za co pan bierze papierowe pieniądze, a za co złoto. Ale w kieszeniach pańskich samo złoto chyba brzęczeć musi. Czyżby się panu chciało trudnić przewożeniem towarów? Bo...
Urwała nagle i zuchwale zajrzała w jego surowe źrenice.
— Wiem wszystko — powtórzyła raz jeszcze uparcie.
W jedną groźną linię nad oczami zeszły się czarne krzaczaste brwi korsarza.
— Nie drwij sobie ze mnie, dziewczyno! — rzucił ostro — młoda jeszcze jesteś, szkoda ciebie. Poco paplesz bez sensu?
— Nie boję się śmierci — rzuciła gwałtownie — lecz i bez pogróżek paplać nie będę, jeśli... jeśli mi dasz coś!
Rękę zanurzył w kieszeni, rublami brzęczącej.
Odwróciła się ze wzgardą.
— Nie jestem żandarmem — wycedziła powoli.
— Cóż więc chcesz ode mnie — zdumiał się groźny kapitan.
Oczy Greczynki spoczęły, ciepłe i uśmiechnięte, na jego twarzy.
— Daj mi... daj mi... całusa! — krzyknęła i parsknęła głośnym śmiechem.
Wybuchnął śmiechem i groźny kapitan.
— Co ty wygadujesz, dziewczyno?! — zawołał — nie całuję kobiet, wywietrzały mi już z głowy te głupstwa!
— Nie całowałeś nigdy? — spytała, a w oczach jej odmalowało się niekłamane zdumienie.
— Ach, kiedyś, kiedyś, gdy jeszcze bardzo młody byłem — wyrzekł powoli.
Znów się zaśmiała.
— Teraz to cóż? Stary jesteś, czy co? Ile masz lat?
— Trzydzieści pięć — odparł korsarz — ale stary już jestem, nie ciałem wprawdzie, lecz duchem.
— Ach, co mnie tam twój duch obchodzi — zawołała dziewczyna — wyglądasz młodo i pięknie, i to mi wystarcza.
— Hm... tak — mruknął groźny kapitan, wstając z kamienia — czas już na mnie, bądź zdrowa!
— Odchodzisz już? — zastąpiła mu drogę.
— Tak — odparł — muszę wracać na statek.
— I nie pocałujesz mnie na pożegnanie?
— Znajdź sobie kogo innego — uśmiechnął się drwiąco — ja nie mam czasu na romanse.
— Nie chcę kogo innego! — krzyknęła dziewczyna, a w oczach jej błysnęły łzy. — Nie chcę kogo innego!
— Dlaczego? Tylu jest piękniejszych mężczyzn ode mnie. — Dlaczegóż koniecznie mnie zdobyć zachciało się tobie?
— Dlatego, że cię kocham? — wybuchnęła płaczem Greczynka, rzucając się na szyję korsarza.
Znieruchomiał groźny kapitan. Swe oczy stalowe, mgłą zadumy znagła objęte, wbił w dal morską.
I póki Greczynka, zalewając się łzami, pokrywała gwałtownie pocałunkami potężną pierś jego, w głowie korsarza z szybkością błyskawicy przelatywały wspomnienia z lat dawnych.
Czy kochał kiedy? Czy jego miłością darzono? Czy odgrywały kobiety jaką rolę w jego życiu?
Przed owym pierwszym błyskiem noża w jego ręku miał dużo kobiet. Lubiły go. Zachwycały się orlą twarzą, wzrokiem hardym, nieustępliwym, szalały za jego żelaznemi mięśniami. Pamięta. Pamięta te różne karczmy, oberże i szynki, gdzie wśród rozlewnych dźwięków harmonji unosiły go w wirze tańca kobiece ramiona. Pamięta i te szały nocy, białych, bezsennych, gdy na strunach namiętności jego duszy grały nerwowe palce niewieście, pieszczot brutalnych niesyte. Pamięta, pamięta te noce szalone, z objęć których wyrywała go myśl jego, silniejsza nad wszystko i do czynu mocnego pchająca. Czy kochały go te kobiety? Nie, zapewne. Pożądały tylko jego pieszczot męskich, uścisków ramion potężnych, od których dech w ich piersiach rozkosznie i z lękiem zamierał. Może i wryło się głębiej trochę w pamięć której z tych bachantek jego orle oblicze, władczy głos, ruch ramion potężny, ale w jego duszy twarze wszystkich tych kobiet zlały się w jeden koszmarny obraz dusznej, ciemnej, grzmiącej dźwiękami orgji nocy, których od momentu tego, gdy zdecydowanie do czynu się porwał, nie wywoływał nigdy z przeszłości.
Usunął kobiety z życia swego. Nie chciał wiedzieć i nie wiedział już, że istniały na świecie.
Czemuż rozrzewniły go tak nagle te cudne czarne oczy Greczynki, łez pełne, błagalnie na niego zwrócone?
Czemuż wzrusza go ta główka dziewczęca, na piersi jego złożona?
Może poruszyły się i odżyły najtajniejsze głębiny jego duszy, przez długie lata obumarłe, zabite jednem pragnieniem, pragnieniem dopięcia celu, który za cel życia sobie postawił.
Westchnął. Dłonią swą twardą łagodnie pogładził główkę dziecięcia.
— Jakżeż się to stać mogło? — spytał miękko. — Widzimy się przecież po raz pierwszy w życiu.
Głosem przerywanym od płaczu zaczęła mówić dziewczyna.
Samotna i zamknięta w sobie była od lat swych najmłodszych. Ujście swej bujnej, żywej naturze dawała tylko w gronie przyjaciółek. Stroniła od mężczyzn. Nudzili ją i zrażali jedni niezdarnością swoją, niegodzącą się z pojęciem idealnego mężczyzny, jakie sobie urobiła, drudzy — chełpliwością swoją, pod którą fałszywą, sztuczną tylko dzielność męską widziała. Brzydziła się tym tłumem mężczyzn, który ją otaczał i pukał bezskutecznie do jej serca. Wolała przebywać w krainie marzeń, w której żył zrodzony wyobraźnią jej bajeczny rycerz jakiś, u stóp którego swą miłość składała.
Lata całe żyła z tą wizją świetlanej postaci bohatera swych snów dziewczęcych, kochając się w niej i cienia nadziei nawet nie mając, by marzenie to złudne kształt rzeczywisty przybrało.
I oto dnia któregoś po wybrzeżu czarnomorskiem błyskawiczna wieść przeleciała o jakimś „groźnym kapitanie“, korsarzu nieustraszonym, grasującym po morzach południa. Promienie sławy oświetlały jego postać. Silny, rozumny, nieustraszony — żeglował po lazurach wód morza Czarnego, na skrzydłach wiatru, pędzącego biały okręt jego, przelatywał obok bogatych statków kupieckich, napęczniałych od złota, i spadał na nie jak piorun, jak potężny, drapieżny orzeł górski. Grabił tylko bogate okręty, biednym krzywdy nie czynił. Głosiła wieść, że piękności jest niezwykłej i dzikiej, a postacią przypomina korsarzy z przed wieków, którzy wyginęli już wszyscy.
Pilnie słuchała tych wieści romantyczna dziewczyna, i powoli świetlisty obraz rycerza, żyjący w jej duszy, nabierać zaczął kształtów mocarnych korsarza, który grasował przy jej ojczystych wybrzeżach.
I od chwili, gdy jej bajeczny kochanek nabrał cech rzeczywistych i z wyżyn marzenia spłynął do niej w blaskach sławy junackiej na ziemię między ludzi śmiertelnych, pokochała go jeszcze bardziej. A z myślą, że on jest tutaj, gdzie ona, że oddycha tem samem powietrzem i że to samo słońce mu przyświeca, którego promienie i ją grzeją, zjawiło się pragnienie ujrzenia bożyszcza snów swoich.
I czekała czas długi, oczy wypatrywała, wzrok tęskny kierując na morze, czy nie ukażą się na widnokręgu białe żagle okrętu kochanka jej marzeń.
I oto nareszcie zjawił się on, ten rycerz z bajki czarownej, i tuli ją we łzach szczęścia tonącą w swych potężnych ramionach...
Długi, tkliwy pocałunek przerwał potok zwierzeń dziewczyny.
Groźny kapitan posadził ją sobie jak dziecko na kolanach, i tak przytuleni do siebie długo, długo rozmawiali.
A później, gdy już słońce chylić się zaczęło ku pianom fal na widnokręgu, śmiech zabrzmiał wśród ruin starej tureckiej fortecy.
Śmiech radości i szczęścia dziewczyny.
Nocy tej, co płaszczem ciemnym, srebrnym blaskiem miesiąca przetkanym, pokryła morze i góry, groźny kapitan nie wrócił na pokład okrętu.
A gdy rankiem dnia następnego przybił na szalupie do burty „Krymu”, mając duszę pełną blasków i szczęścia cudnych oczu Greczynki, a ciało dreszczów miłosnych, noc całą trwających, zarzucić kazał jeszcze drugą kotwicę i zapowiedział załodze, że dni kilka stać będą przy brzegach Sudagu.
Dzień spędzał na pracy nad planem swoim, a gdy zapadała ciepła południowa noc i na niebie błyskać zaczynały pierwsze gwiazdy, szalupa unosiła go na grzbietach fal ku brzegowi do ruin tureckiej fortecy, gdzie pod gałęźmi drzew mimozy czekały nań stęsknione, miłości pełne czarne oczy pięknej Greczynki.
Promienie wschodzącego słońca budziły ich ciepłym pocałunkiem wstającego dnia.
Dni kilka zaledwie stał okręt groźnego kapitana przy brzegach „Krymu“, lecz czas ten wystarczył na to, by dłutem rodzącej się miłości wyryć w duszy jego na wieki obraz cudnych czarnych oczu Greczynki.




Szumiały fale, rozpieniane sztabą „Krymu“. Z szumem ich mięszało się łagodne poklaskiwanie białych żagli na masztach. I w tych poszumach fal i szmerach płótnisk żaglowych słyszał groźny kapitan płacz rzewny kochanki swej, co została tam wśród gór Sudagu, co już nikną w oddali.
Smutek rozsiadł się w duszy korsarza. Kilka godzin zaledwie minęło, gdy całował główkę kochanki. Całował po raz ostatni. Rozstali się. Twarda wola groźnego kapitana odrzuciła precz od siebie miłość pięknej Greczynki. Płakała. Tarzała się u nóg jego, buty całując. Lecz on nieugiętym był w swoim postanowieniu. Cóż chciała ona od niego? Czyż nie żądała rzeczy niemożliwych? Małżeństwo? Któż dał jej prawo żądać od niego wejścia w związki małżeńskie? Nie dla pożycia małżeńskiego został stworzony! Rodzina i troski, z nią związane, odsunęłyby go na zawsze od ukochanej pracy nad dziełem, które rozpoczął. Czyż mógł porzucić tę pracę dla jednej kobiety? Porzucić teraz, gdy myśl jego kształtów realnych nabiera, gdy nad obszarami imperjum rosyjskiego powiała czerwona chorągiew i ludy ciemiężone za broń chwytać zaczynają, chcąc stanowić o swoim losie? Dla jednej kobiety miałby porzucić myśl, myśl, w której treść była jego życia całego?
Nigdy! Raczej niech serce w piersi jak pies z bólu skowyczy, niech duszę gniecie ten ciężar bezmierny, niech głowę myśl natrętna rozsadza: „co teraz będzie z nią i z dzieckiem jego, które zostawił tam wśród gór Sudagu“, niżby zejść miał z drogi, którą kroczył życie całe.
Czy nie jest obowiązkiem jego ożenić się z kobietą, z którą ma syna? Ach nie, po stokroć nie! Dla innego byłoby to prawem najświętszem, ale on inne ma obowiązki i cele. Większe i świętsze od tego. Ojczyzna. Potęga odrodzonej ojczyzny — oto cel, do którego dążyć musi i osiągnąć, choćby po drodze zdeptać miał szczęście swoje i łzy bólu kobiety, którą pokochał. Nic nie może mu stanąć na drodze do osiągnięcia celu! I tak już wiele razy sprzeniewierzył się sobie, zawijając często bez potrzeby do zatoki cesarskiej Sudagu.
Przeżył z kochanką swą kilka rozkosznych miesięcy, które były najszczęśliwszym okresem czasu jego życia... i dosyć. Dość tego szczęścia. Droga do celu twarda jest i przeciwnościami najeżona. Nie wolno mu kraść sobie czasu, który całkowicie łamaniu tych przeszkód winien poświęcić.
Zapomnieć musi zupełnie, że była miłość jakaś w życiu jego, że kogoś kochał, że ktoś kochał jego.
Czy nie spotka go kara za krzywdę wyrządzoną? Gdy szalupa jego odbijała po raz ostatni z groty Galicyna, Greczynka na kolana padła na piasku brzegowym i przysięgła mu zemstę za jej miłość zdeptaną, za życie złamane, za krzywdę, wyrządzoną jej i dziecku, które na świat przyszło.
Lecz czyż zlęknie się on gróźb jej i gniewu? Czyż i tak nie stoi mu ciągle przed oczyma wizja czarnych wylotów luf dział krążowników rosyjskich, kontrabandę tępiących?
Czyż nie grozi mu śmierć każdej chwili od załogi swej, z szumowin społecznych złożonej, którą trzyma w karności żelaznej, gniotąc bunty twardą swą dłonią?
Precz! Precz ze wspomnieniami gróźb i zaklęć błagalnych. Ani jedne, ani drugie nie wzruszają go. Zapomnieć. Jak najprędzej zapomnieć. Pracy ukochanej, dziełu swojemu się oddać!
Oto zbliża się dzień, gdy w rozgwarze kipiącego kotła rewolucji rozlegnie się donośnie pierwszy strzał działowy z jego okrętów wojennych, których załogi, przekupione złotem, pod jego się rozkazy oddadzą.
Zbliża się dzień, gdy pod brzegi Krymu przybędzie flota wojenna turecka, by wesprzeć swych współwyznawców, którzy pod jego wodzą powstanie podniosą.
Zbliża się i ten dzień wielki, który świętem będzie jego całego życia, gdy nad murami Sewastopola, stolicy Krymu, popchniętego wolą jego do połączenia się z odrodzoną ojczyzną z nad brzegów Bałtyku, rozwinie się czerwono-biały sztandar...
Szumią fale, łopoczą żagle...
Pochyla się pod ciężarem myśli głowa groźnego kapitana. Wola jego potężna kłębi się i powstaje groźnie z głębin duszy, wypierając z niej wspomnienia cudnej Greczynki. Uciekają i giną wspomnienia. Lecz czemuż przed obrazem czerwono-białego sztandaru, pojawiającego się w umyśle jego, zjawia się co chwila inny obraz, obraz cudnych, łez pełnych czarnych oczu, przybliża się, zwiększa i przysłania wkońcu ten pierwszy zupełnie? — Precz! Precz ode mnie — szepcą pobladłe wargi groźnego kapitana — uciec stąd trzeba. Uciec gdzieś dalej, hen na chińskie wody, gdzie okręty z kontrabandą chodzą wolne i bezpieczne. Oddalić się trzeba stąd do czasu, gdy napięcie rewolucyjne punkt kulminacyjny osiągnie. A wtedy zjawię się znów przy brzegach Krymu, ale już z okrętami, pod pokładem których armaty nabite schowane będą, i rozpocznę walkę.
Lecz uciec stąd, trzeba, uciec czem prędzej, póki ta zmora przeklęta nie zniweczy mych zamiarów i myśli.
Do Chin! Na chińskie wody korsarskie!




Gdy mrok nocy otulał swym ciemnym płaszczem nadbrzeżne bulwary Eupatorji i zło wylęgało ze swych jaskiń ponurych na słabo oświetlone ulice portowego miasta, pod murami domów przesuwał się cień niewieści i podążał do dzielnicy szynków i domów gry, gdzie ciszę nocy targały zawadjackie dźwięki harmonji i gdzie hulał szeroko rewolucyjny żywioł przestępczy.
Gdy cień ten wchodził w krąg światła latarń ulicznych, przeistaczał się w kobietę o greckim profilu, w kobietę o urodzie niezwykłej.
Znali ją w tej dzielnicy. Znali jej chód, spojrzenie, znali jej pocałunki i pieszczoty sprzedajne, znali jej głos, w ciemności wabiący:
— Ej, towariszcz, pójdziemy zabawić się do mnie?
I gdy złapany marynarz lub „krasnoarmiejec” szedł „zabawić się do niej”, poznawał wnet historję jej życia.
A później nocy następnej, zetknąwszy się z nią na ulicy, już sam proponował zabawę i, klepiąc poufale po twarzy, pytał drwiąco:
— Nu, i jak tam, czy nie wrócił jeszcze twój „groźny kapitan“? Czy nie przyjmą cię rodzice zpowrotem do domu?
A dowiedziawszy się, że „groźny kapitan” jeszcze nie wrócił, rodzice zaś nie przyjmą do domu wyrodnej córki, szedł z nią do szynku, gdzie grzmiała muzyka i tam wśród orgji zabawy zabójczej noc spędzał.
Nad ranem dopiero wracała do domu, pnąc się z trudem po stromych schodach na poddasze do małego pokoiku, w którym mieszkała.
W pokoiku tym przy oknie, wychodzącem na morze, stała kołyska, w której spał jej synek maleńki.
I często w słotne, dżdżyste wieczory zimowe, gdy przejmujący chłodem wiatr wył ponuro za oknem, siadała przy tej kołysce i śpiewała synkowi do snu piosenkę własnego pomysłu:
„Śpij, dziecino moja złota. Śpij, synu mój jedyny. Snem mocnym zaśnij, snem twardym, a niech ci się sen zwidzi cudny, czarowny, że dobrze jest wszystkim na świecie, że miłość na ziemi panuje, że niema zła i ciemnej, ponurej ulicy. Choć we śnie, niech ci się zdaje, że jesteś jak inne dzieci, dobrego ojca mające, a nie tyrana, którego nienawidzić należy.
Biedna ty jesteś, losem skrzywdzona dziecina. Przekleństwo wisi nad twoją główką ukochaną. Iść będziesz wiecznie przez życie twarde, przez wszystkich wzgardzony. Nocą ciemną, upiorną będzie życie, a jedyną ucieczką dla ciebie jest sen, sen błogosławiony, w którym ginie rzeczywistość i świat inny, świat cudny, czarowny powstaje.
Więc śpij, dziecino ma złota, śpij, mój synu jedyny. A gdy się ze snu dzieciństwa obudzisz i, oczy przetarłszy, krzykniesz rozpaczliwie, prawdę straszliwą ujrzawszy, niech pociechą będzie ci myśl, że nastąpi znów kiedyś sen mocny, sen wieczny, z którego cię już nikt nie obudzi.
Lecz nim w ten sen swój ostatni zapadniesz, pamiętaj, iż spełnić masz czyn, którego spełnienie musi być celem życia twojego. Pamiętaj o zemście, mój synu jedyny. Wiesz, że za krzywdę ci wyrządzoną ukarać musisz winnego. Pomścij krzywdę swoją i matki, która tej zemsty sama dokonać nie może. Poznałby odrazu krzywdziciel twą matkę i zabić kazał. I spełzłaby na niczem.
A tymczasem, nim sił do zemsty nabierzesz, śpij, mój synu maleńki, śpij snem krzepkim, snem mocnych, i niech ci choć we śnie się zdaje, że świat jest dobry i piękny, że miłość na ziemi panuje i niema zła i ciemnej, ponurej ulicy.
Rankiem, gdy oczki otworzysz, myślą twą pierwszą niech będzie myśl o zemście.
Śpij, mój synu jedyny, śpij, dziecino ma złota.“
A gdy zasypiał jej synek maleńki, wychodziła dla chleba z domu na ulicę, gdzie czekał już na nią „towariszcz“ i gdzie z szynków leciały dźwięki harmonji, odgłosy orgij, bójek i przekleństw.




Przez zatłoczone ulice rosyjsko-chińskiego miasta Inkou przedzierał się w kierunku portu mały chłopak lat około ośmiu.
Ubrany nędznie, mizerny i drobny w porównaniu z krępemi postaciami tragarzy Chińczyków i rosłych marynarzy rosyjskich — ginął poprostu w olbrzymim ich tłumie.
— Ej, kudy tak priesz, towariszcz detyna? — pytały go potężne brodate postaci drabów portowych, gdy w pośpiechu, z jakim szedł, trącał je gwałtownie łokciami.
Nie zwracał uwagi na te pytania, nie widział otaczającego go tłumu, jedną tylko myślą zajęty: „czy nie odszedł jeszcze ten statek, którego z matką swoją szukał już od roku po wszystkich portach Chin i Rosji?“
Długo, długo i żmudnie trwały te poszukiwania, okręt, którego szukali, był dla nich nieuchwytny, zjawiał się niespodzianie w jakimś porcie, parę godzin zaledwie postał, kotwic nie zarzucając wcale, przymocowany do mola linami, i wnet rozwijał żagle i wyruszał znowu na morze.
Zetknęli się z nim nareszcie tutaj w Inkou. Pół godziny temu zaledwie, gdy tylko z pociągu wysiedli, rzekła mu matka:
— Spiesz się, synu, spiesz, póki on znów nie wyruszy na morze, a gdy znajdziesz go już i dostaniesz się na pokład, pamiętaj o tem, com ci przykazała. Ręką twą niech kieruje zemsta. Spiesz się, synu.
Spieszył się więc chłopak, pchany wolą matki, którą kochał gorąco.
Przez tłumne się przedarłszy ulice, dotarł nareszcie do mola. Rozglądać się zaczął niespokojnie wśród masy parowców wielkich i małych, wśród żaglowców wysmukłych i holowników pękatych.
Dojrzał nareszcie: „Krym“. Napis czerniał na białej burcie pięknego trójmasztowego barku. Znalazł nareszcie to, co mu znaleźć kazała matka pod groźbą przekleństwa.
Zatrzymał się przy trapie barku, ogarnięty niepewnością i lękiem. Oto za chwilę stanie przed obliczem człowieka, który jest jego ojcem, a którego mu matka nienawidzić kazała. Jakaż będzie ta pierwsza rozmowa... Jak przyjmie go ten człowiek, o którym matka mówiła, że jest despotą, tyranem, okrutnikiem, nie znającym litości? Czy aby nie dowie się jakoś, że z synem rozmawia, i nie każe, gniewem zdjęty, do wody go wrzucić? Strach coraz większy ogarnia chłopaka. Przezwycięża go jednak i po trapie wchodzi na pokład.
Na „Krymie“ wre praca. Pokład cały jest zawalony wielkiemi ciężkiemi pakami, które marynarze wśród wymysłów i przekleństw bosmana spuszczają na grubych linach przez międzypokład do ciemnych triumów.
— Ostrożnie! — wrzeszczy bosman zachrypłym głosem. — Ostrożnie, mówię, mać wasza, tak i owak, ostrożnie, bo w powietrze wylecicie, psie syny!
Chłopak staje nieśmiało przy burcie. Dostrzeżono go.
Zbliża się jakiś obszarpany, plugawy brodacz.
— Czego tu chcesz, szczeniaku? — pyta go groźnie.
Chłopak zdejmuje czapkę.
— Chcę się zaciągnąć na statek — mówi, czując, że w tej chwili ważą się losy jego — chcę pływać z wami na „Krymie“.
— Wynoś się stąd — powiada brodacz — nie potrzeba nam tu takich szczeniaków, jak ty, zdechniesz po kilku dniach żeglugi — ręka marynarza łapie chłopca za kołnierz i stara się go zepchnąć z pokładu na molo.
Chłopak się nie daje, opiera się z całych sił. Zaczynają się szarpać ze sobą. Brodacz przeklina i wrzeszczy. Pięściami okłada malca. Hałas zwraca uwagę bosmana, kierującego ładowaniem skrzyń do triumów. Podchodzi.
— Czego się szarpiesz z tym czortem? — pyta, odpychając marynarza.
— A ot — powiada tamten — pcha się mleczak na statek. Do załogi chce się zaciągnąć, dureń. Nie wie jeszcze, sobaczy syn, jak smakuje służba na pokładzie „Krymu“.
Bosman patrzy uważnie na chłopca.
— Mały jeszcze jesteś — powiada — nie wytrzymasz długiej podróży. I cóż zresztą może robić takie chuchro, jak ty? Na reję nie wejdziesz, za liny ciągnąć nie będziesz, za słaby jesteś na to. Chyba tylko kucharzowi do pomocy. A i to praca nielekka. Cięgibyś zawsze dostawał.
— Weź mnie, bosmanie, na statek — prosi chłopak ze łzami w oczach — wytrzymam wszystko, silny jestem, on może poświadczyć — wskazuje palcem na brodacza, z którym się szarpał przed chwilą.
Zgromadzony dokoła tłum marynarzy wybucha śmiechem. Bosmanowi jednak spodobał się chłopak.
— No, i czego ryczycie, rekiny — zwraca się do tłumu — próżniaki mordaste? Do pracy mi zaraz, mać waszą tak i inaczej.
Tłum się rozłazi.
— No dobrze, szczeniaku — zwraca się bosman do malca — zaprowadzę cię do kapitana, od niego tu wszystko zależy.
Bierze chłopca za kołnierz i taszczy ze sobą na rufę.
Puka do drzwi kapitańskiej rupki i wchodzi, zostawiając malca za drzwiami. Po chwili wychyla się i woła go do środka.
Z bijącym sercem chłopak wszedł do kajuty.
Nad rozłożoną mapą morską siedział pochylony groźny kapitan. Ołówkiem podług linjału wykreślał na mapie kurs, jakim niebawem popłynąć miał jego okręt. Na morze Czarne prowadziła ta linja, na morze Czarne do brzegów Krymu, do portu Sebastopola. Groźny kapitan uznał, że nadszedł nareszcie czas do wejścia w ostatnią już fazę działań, zmierzających do wzniecenia powstania Tatarów na Krymie.
Wzrok, ciężki, zamyślony, przeniósł z nad mapy na twarz chłopca.
I raptem ożywiła się twarz kapitana, zamyślone oczy błysnęły wspomnieniem, zmarszczka utworzyła się błyskawicznie na czole. Drgnęła ręka, spoczywająca na stole. Coś przypomniały mu te czarne oczy chłopaka, ta ciemna czupryna, zwisająca na czoło, ta twarzy łagodna matowość. Jak wicher naleciały wspomnienia cudnych nocy, pełnych światła księżyca, zapachu mimozy i szmerów fal, łagodnie szumiących gdzieś wdole, do których szepty wyznań miłosnych mięszały się drżące.
Prędko opanował się groźny kapitan. Wspomnienia przemocą woli twardej odrzucił precz od siebie. Wzrok surowy utkwił w oczach chłopca.
— Na statek chcesz się zaciągnąć? — zapytał.
— Tak, panie — odrzekł malec — drżąc pod stalą spojrzenia groźnego kapitana.
— Dobrze więc, zapisany zostaniesz na listę załogi. Kucharzowi przy garnkach pomagać będziesz. Bosman cię zaprowadzi do niego. Idź już!
Wślad za bosmanem i malcem podążył ciężki wzrok kapitana.
— Jakże podobny jest do niej ten szczeniak... — bezwiednie wyszeptały nagle skrzywione boleśnie usta korsarza.




Wśród rondli, garnków, zaduchów kambuza i przekleństw kucharza potoczyło się teraz życie chłopaka. Nawał nowych wrażeń i myśli ogarnął duszę chłopca. Długo już „Krym“ rozpieniał fale oceanu, dążąc wytrwale na zachód. Mały tęsknił za matką. Siedząc na małym stołku przy płycie kuchennej i obracając pod ostrzem noża obierane kartofle, wspominał ostatnie pożegnanie z matką, na które już po zaciągnięciu się na statek wymknął się potajemnie.
Umówili się spotkać ze sobą w porcie Sebastopola, dokąd pod pełnemi żaglami i pomyślnym wiatrem parł „Krym”. W pierwszych dniach podróży chłopak myślał tylko o matce, obliczał i rachował miesiące, dni i godziny, kiedy znów będzie mógł paść w jej objęcia. Później jednakże zmienił się gwałtownie bieg jego myśli. Uwaga zaprzątnięta została postacią groźnego kapitana. Inaczej wyobrażał go sobie, inaczej opowiadała o nim matka. Spodziewał się ujrzeć ojca swego w postaci krępego karła, o twarzy podłej i oczach złych i okrutnych, o głosie chrapliwym, skrzeczącym. Tymczasem na mostku kapitańskim widział wyniosłą postać korsarza o orlej twarzy, surowej wprawdzie, lecz szlachetnością i potęgą myśli tchnącej. Słyszał głos jego donośny, grzmiący rozkazami, który panował nad wyciem wichrów i rykiem fal. Można było nienawidzić tego człowieka, ale wzgardy doń nikt nie mógł poczuć. Syn bać się zaczynał i szanować jednocześnie swojego ojca. Imponowała mu potężna sylweta groźnego kapitana. Czasami, gdy po pokładzie przeleciał grzmot jego głosu, a krnąbrna załoga przycichła pod błyskawicą spojrzenia ich pana życia i śmierci, chłopak dumę poczynał czuć w piersi, że jest synem groźnego kapitana. Odczuwał jednocześnie dreszcz zadowolenia i bojaźni, gdy spoczęło na nim przypadkiem orle oko korsarza.
Szczęśliwy był, gdy przyszedłszy czasami do kambuza, by sprawdzić strawę, groźny kapitan przemówił do niego. Cóż z tego, że wymyślał mu wtedy za garnki, niedość czysto umyte? Ale przecież mówił z nim, zwracał się wyłącznie do niego. A gdy razu pewnego za przewinienie jakieś wobec kucharza posłał go groźny kapitan za karę na maszt kilka godzin stać na salingu na zawrotnej wysokości, jakże szczęśliwym czuł się syn, pnąc się wzwyż po wantach, wiedząc, że spoczywa na nim surowe oko ojca, które widzi, jak on bez lęku i z jaką zręcznością biegnie wgórę po wantach.
Chłopak popadł całkowicie pod wpływ potężnej indywidualności groźnego kapitana. Myślał o nim całemi dniami, wynajdywał sposoby, jak zaimponować mu sobą, jak wkraść się w jego łaski. Ciągle szukał sposobności, by znaleźć się wpobliżu swego ojca, do którego już nietylko bezmierny szacunek, ale i miłość synowską czuć poczynał.
Raz nawet zakradł się potajemnie do kajuty kapitańskiej i położył się cicho na kanapie obok koi, na której sypiał jego ojciec. Wykryty, zwymyślany i wyrzucony gniewnie jak szczeniak ręką korsarza z kajuty, dostał na jego rozkaz bolesną chłostę linką bosmańską. Płakał wtedy długo malec. Nie z bólu może, choć zbite jego plecy długi czas krwawiły po chłoście, lecz ze wstydu nie przed śmiechem okrutnej załogi, lecz przed spojrzeniem surowych oczu korsarza. W słowa skargi jednak, zwrócone do matki, nie wtrącił złorzeczeń przeciwko ojcu. Nie mógł już złorzeczyć temu, kogo ubóstwiał, pod którego wpływem się znajdował.
Długo, długo po chłoście wstydził się i bał spojrzeć w oczy groźnego kapitana, by nie wyczytać w nich błysku szyderstwa.
Groźny kapitan niemniej boleśnie od chłopca odczuł karę, którą wymierzono mu z jego rozkazu. Od pierwszej chwili, gdy go ujrzał w swej rupce, poczuł dziwną sympatję do tego mizernego chłopczyny, który patrzał na niego z taką bojaźnią i lękiem. Uświadomił sobie odrazu przyczynę tej nagłej sympatji. Chłopiec tak podobny był do tej, którą kochał niegdyś i którą zdeptał bezlitośnie, skoro stanęła z miłością swoją na drodze do celu jego życia. Wśród nawału pracy, niebezpieczeństw, trudów i walki z żywiołem nie miał czasu rozpaczać po stracie kochanki. Lecz zdarzało się, że ścichały wiatry, żagle zwisały bezsilnie na rejach, niebezpieczeństwo pościgu krążowników angielskich znikało na czas jakiś, i wtedy groźny kapitan, przemierzając krokami pokład okrętu, na którym nie było nic do roboty, mocą woli odpychał nalatujące nań wizje wspomnień, z serca wydzierał po raz setny może obraz cudnych czarnych oczu, w których błyszczały łzy.
I teraz tak samo, jak zwalczał tę wizję przeszłości, zwalczać począł uczucie rodzącej się przyjaźni do chłopca. Czuł, że skoro da się opanować tej tkliwości do „małego szczeniaka”, jak go nazywał, to wkońcu ulegnie pod nawałem wspomnień swej dawnej miłości, której porywy dziwnie powoli zamierały w jego duszy. Wiedział, na jakiem podłożu zrodziła się ta przyjaźń, i wiedział, że jeśli nie zwalczy jej, jeśli faworyzować zacznie chłopaka i przebywać często z nim razem, to odżyją dawne wspomnienia, wskrzeszone jego widokiem, zmartwychwstanie jego gwałtowna miłość do pięknej Greczynki, i nie będzie miał już sił, i tak nadszarpniętych ciągłą walką ze sobą, by oprzeć się pokusie odszukania i wynagrodzenia krzywdy kobiecie, którą zepchną! brutalnie na drogę bólu, zła i występku. A cóż stałoby się wtedy z dziełem jego życia, które już prawie doprowadził do końca? Wszak tak już mało w porównaniu z tem, czego dokonał, do zrobienia zostało. Ojczyzna jego jest już wolną. Niepodległość jej oglądał własnemi oczyma. Musi jej teraz dać to, co zdobyć dla niej poprzysiągł. Krym musi zdobyć dla niej. Na dnie morza Czarnego w miejscu, którego długość i szerokość geograficzna jemu jest tylko wiadoma, są skarby, zgromadzone pracą, odwagą i poświęceniem wielu lat jego życia. Złoto to da mu ludzi, broń i okręty wojenne. Złoto to propagandą potężną wskrzesi ideę niepodległości Tatarów krymskich. Złoto wznieci powstanie ludności niezadowolonej z rewolucyjnych rządów. Złoto odda pod jego władzę Krym, tę perłę morza Czarnego, którą rzuci pod stopy swej wolnej ojczyzny, i będzie mógł umrzeć spokojny, z przekonaniem, że dokonał dzieła swojego życia i uczynił kraj swój potężnym, mocarnym.
I teraz, gdy chwila ta już tak jest bliska, miałażby na przeszkodzie mu stanąć jakaś sympatja do obcego chłopca? Chuchro mizerne miałoby zniweczyć jego ukochane dzieło? Nie. Przenigdy! Zgniecie w sobie raz jeszcze uczucie. Nie szukać towarzystwa chłopca, lecz odsuwać go będzie od siebie. Nie faworyzować, nie pobłażać, lecz nadmiarem surowości w stosunku do „szczeniaka“ zwalczać będzie zarodek tak niebezpiecznej dla dzieła jego sympatji. Znęcać się nawet będzie nad malcem, byle tylko nie opanował on duszy jego.
Skrupuły jakieś, jakby wyrzuty sumienia powstają w ciemnych przepastnych głębinach duszy groźnego kapitana. Za cóż katować będziesz biednego chłopca? Czy za to, że tak podobny jest do tej, którą kochałeś i którą tak ciężko skrzywdziłeś? Co ci zawinił ten malec mizerny?
Precz! Precz ode mnie tkliwości i rozczulania się babskie — kłębi się potężna wola korsarza, czując, że pytania te w tej części zrodziły się duszy, gdzie pogrzebana jest dawna miłość jego — co mi zawinił ten szczeniak? Zawinił, bo tak samo, jak niegdyś ona, staje na mej drodze do celu! A ustąpić musi. Ustąpi tak samo, jak niegdyś ustąpiła ona.
Inna jeszcze myśl, myśl, straszniejsza nad wszystkie, powstaje w umyśle groźnego kapitana. Boi się korsarz, poprostu boi się uświadomić sobie, że myśl ta zakradła się do jego głowy.
— A może ten chłopak jest synem twoim, któregoś zostawił tam z nią wśród gór Sudagu? — odczuwa korsarz groźne, jakby podziemne wibracje tej myśli.
Precz! Precz ode mnie! — z wysiłkiem walczy wola jego z upiorną tą myślą — gdzie logika, gdzie rozsądek? Skądby znaleźć się mógł on w dalekim od Krymu rosyjsko-chińskim porcie Inkou? Jakżeby odbyć mógł w tak niespokojnych czasach taką długą drogę? A gdyby nawet wyruszył wraz z matką swoją na daleki wschód, to czyż nie byłoby cudem, że znalazł się w Inkou w tym samym czasie, gdy tam kilka godzin zaledwie stał okręt groźnego korsarza? Nie, stanowczo nie. To byłoby cudem, a cudów niema na świecie. Nie jest on synem twoim pomimo tych rysów podobieństwa z tą kobietą, którą porzuciłeś już dawno. Jest zwykłym przybłędą, nad którym nie wolno ci się roztkliwiać. Po odbytym rejdzie wyrzucisz go jak plugawego szczeniaka z pokładu twojego okrętu.
Kłębi się i pręży potężna wola groźnego kapitana, zmagając się z nienawistną myślą, wypychając ją poza krąg świadomości. Lecz wraca ona co chwila, coraz większa, potężniejsza, ogromem swym przytłaczając walczącą z wysiłkiem, wycieńczoną już zmaganiem się ciągłem wolę korsarza.
Zrywał się często w nocy z kojki swej groźny kapitan, obudzony tą myślą koszmarną, i chodził długo z kąta w kąt kajuty, mrucząc przez ściśnięte zęby:
— Zgniotę cię, zgniotę cię, przeklęty szczeniaku! Nikomu nie wolno stanąć na drodze do celu życia mojego. Nie wolno nikomu, choćby nawet był moim synem!




Już piątą dobę nad oceanem Atlantyckim szalała burza. Pięć dni i pięć nocy olbrzymie, rozchwiane góry wodne szły w potężnych zwartych szeregach po bezmiernej płaszczyźnie oceanu i, napotkawszy na swej drodze małą łupinę, zowiącą się „Krym“, waliły w nią wściekle z rozpędu druzgocącą płynną masą, unosiły na wierzchołkach swych wgórę i ciskały wdół. Potężne porywy wichru, ścinające wierzchołki grzywiastych bałwanów i niosące tumany pyłu wodnego ławami w ciemnem powietrzu, wyły złowrogo w linach takelunku i żaglach, co chwila pochylając statek na burtę. Sto dwadzieścia godzin już nad oceanem panowała ciemna noc. Groźne, czarne kłębowiska chmur przysłaniały słońce i gwiazdy, unosząc się tak nisko w powietrzu, iż zdawało się, że wierzchołki pochylonych masztów dotykają jasnych zygzaków błyskawic, co chwila rozdzierających ciemności.
Statek dzielnie walczył ze sztormem. Trzeszczały maszty, jęczały wiązania i szpanty, pokład co chwila zalewało potokami wody, gdy kadłub okrętu spadał w brózdy przepastne między wałami, lecz za każdym razem dziób „Krymu“ wylatywał znowu na wierzchołek nadchodzącego bałwanu. Gorzej znosiła kataklizm załoga. Całe długie pięć dni wachta, nadwachta i podwachta harowały, rąk nie pokładając, bez snu i gorącej strawy, uwijając się bez odpoczynku po ciskającym się wściekle pokładzie.
Pierwszy i drugi dzień sztormu nie wywarł na załogę większego wrażenia. Byli to ludzie, długi już czas pływający pod rozkazami groźnego kapitana po wszystkich morzach i oceanach świata, otrzaskani z wyciem wichrów i rykiem fal w pogody sztormowe. Lecz gdy nadszedł trzeci dzień i burza zamiast osłabnąć — wzmogła się jeszcze, załoga poczuła, że siły jej wyczerpują się w ciągłej walce z żywiołem. Czwartego dnia nad ranem marynarze sarkać zaczęli, że kapitan wprowadził ich w burzę. Przewidywał, że sztorm nadejdzie, i nie kazał zawinąć do portu, a przecież wtedy tak niedaleko się znajdowali od brzegu. Spieszył się gdzieś groźny kapitan, i zdawało się, że zadowolony był, iż na skrzydłach burzy okręt jego pędzi tak szybko. Lecz cóż obchodził załogę ten pośpiech, skoro burza mogła ich wszystkich przyprawić o śmierć na dnie oceanu. W południe tego samego dnia szemranie się wzmogło, a wieczorem podczas apelu, gdy opuszczono banderę „Krymu“, z tłumu marynarzy wysunął się wielki, rosły, czarny na twarzy drab i podszedł do stojącego na grot-luku groźnego kapitana.
— Kapitanie — rzekł chrapliwym głosem — każ zawinąć do jakiegoś portu. Wyczerpani już jesteśmy tym sztormem. Nie zdołamy tak dłużej pracować!
— Milcz, rzezimieszku! — huknął nań groźny kapitan — nie wtrącaj się do żeglugi! Twoją sprawą jest ciągnąć za liny, gdy ci każę, i nic więcej! Rozumiesz?!
Pomruk niezadowolenia odezwał się w tłumie marynarzy.
— Czego wy chcecie, baranie łby? — zwrócił się do nich korsarz. — Do jakiego portu chcecie zawijać? Jesteśmy na oceanie, daleko od brzegów! Co za port świta wam w mózgownicach?!
— Madera! — rozległy się wołania wśród załogi — wyspa Madera! Zawijaj na Maderę!
— Kapitanie — odezwał się znów drab, stojący przed korsarzem — zawiń do Funchalu, portu Madery. Zawiń do portu, bo dłużej nie będziemy pracować!
— Milcz, nędzniku! — ryknął groźny kapitan.
Druzgocący cios jego pięści powalił na zlany wodą pokład czarnego draba.
— Do pracy, psy! — huknął w stronę załogi — nie wtrącać się do mnie. Ja rozkazuję, a wy słuchacie. Do roboty, hołota!
Tłum marynarzy stał nieporuszony.
— Nie słuchacie rozkazu, zbrodniarze?! — oczy groźnego kapitana cisnęły w nich błyskawicę gniewu — wiecie, co kapitan robi, gdy załoga bunt podnosi?...
Groźny kapitan przerwał i rękę opuścił do kieszeni płaszcza.
— Do roboty iść, sukinsyny! — dokończył z lodowatym spokojem. — Do roboty, bo zaraz w łby palić zacznę. No, już!
Ostatni okrzyk rozległ się jak zwiastun mającego paść zaraz wystrzału kapitańskiego rewolweru. Ręka korsarza drgnęła gwałtownie w kieszeni płaszcza.
Tłum marynarzy poruszył się i z groźnym pomrukiem rozlazł się po pokładzie, niechętnie biorąc się do klarowania rozrzuconych lin.
Noc i dzień następny minęły spokojnie. Statek dzielnie się trzymał wśród rozhukanych bałwanów, załoga, półprzytomna ze znużenia, pracowała, goniąc resztkami sił. Ale oto, gdy w nocy szóstej doby sztormu doleciał z baku poszarpany wichrem okrzyk marynarza, stojącego na „oku“: „światło z bakburty”! — wzburzenie ogarnęło załogę.
— Madera! — przeleciała wieść po całym statku.
I oto w ciemnym, mrocznym międzypokładzie, po burtach którego biegały niespokojnie migotliwe blaski słabo palących się latarń okrętowych, kołysanych podrzutami statku, zebrali się marynarze z chwilowo wolnych od pracy na pokładzie podwachty i nadwachty. Pobladłe brodate twarze o jarzących się chorobliwem światłem oczach otoczyły wysokiego draba, który przedwczoraj rozmawiał z kapitanem.
— Słuchajcie — przemówił do zebranych znużonym, chrapliwym głosem marynarz — tam po bakburcie migoce światełko. To jest światło latarni morskiej Funchalu, portu wyspy Madery. Byłem już tam kiedyś. Reda niezbyt dobra, ale dojść do niej można łatwo i bez obawy przed skałami. Funchal jest zbawieniem dla statków, przepływających koło Madery w taką pogodę, jak teraz. Na oceanie czeka nas zguba. Jesteśmy tak znużeni, że rychło nie będziemy już mogli wejść na maszt, by pracować przy żaglach. A co będzie, jeśli prócz wichru nadleci szkwał, a my nie będziemy już mogli na czas zwinąć żagli? Na oceanie czeka nas pewna zguba, towarzysze!
— O tem wszyscy już wiemy — odezwał się mrukliwy głos w tłumie — co powtarzasz stare bajki? Gadałeś, żeś znalazł ratunek, więc mów nam, co trzeba robić!
— Milcz! Nie przerywaj, durniu! — krzyknął czarny, złym Wzrokiem rzuciwszy w stronę, skąd odezwał się głos.
— Gadajże, gadaj prędzej! — rozległy się głosy.
— Słuchajcie więc — rozpoczął znów czarny — jeśli nie chcecie zginąć, to musimy zrobić tak, by za wszelką cenę zarzucić kotwicę w Funchalu jeszcze tej nocy. Groźny kapitan nie zgodzi się na to nigdy. Gdzieś mu się spieszy piekielnie. Bram-żagle i sztaksle stoją na masztach prócz płótnisk sztormowych. Słyszane to rzeczy, by w takiej wichurze trzymać tyle żagli na rejach? Maszty mogą nam runąć lada chwila na głowy. Kto słyszał kiedy, by kapitan, dbały o swoją załogę, na takie ją niebezpieczeństwo narażał? Spieszy się gdzieś nasz „stary” i nigdy się nie zgodzi na zakotwiczenie. Nigdy, powtarzam, nie zgodzi się na opóźnienie żeglugi.
— Wiemy już! Wiemy o tem! — rozległy się niecierpliwe okrzyki w tłumie. — Gadaj, co trzeba robić, by siebie ratować!
Czarny wzniósł rękę, nakazując milczenie.
— Zaraz odpowiem wam na to pytanie, lecz wprzód odpowiedzcie wy mnie: Co droższe jest dla was — dyscyplina okrętowa — czy życie?
W tłumie zaległo milczenie. W umyśle każdego z tych ludzi błyskawicą wspomnienia przeleciały lata służby na pokładzie „Krymu“ pod rozkazami groźnego kapitana. Twarde, ciężkie lata, lecz jakże obfite w piękne momenty heroicznych czynów korsarskich! Wiedzieli, że tylko pod groźnym kapitanem mogli wieść takie beztroskie, awanturnicze, bogate życie rozbójników morskich. Na żadnym innym statku tyle pieniędzy nie dawałaby im służba, co na pokładzie „Krymu“. Nawet na innych okrętach groźnego kapitana, trudniących się kontrabandą, tak dobrze się nie powodzi marynarzom, jak im. Jednak wizja martwych ich ciał, rzucanych falami, zwyciężyła i wyparła wszystkie inne myśli.
— Czort bierz dyscyplinę! — rozległy się okrzyki. — Życie jest milsze nad wszystko!
— No, więc teraz powiem wam — czarny pełną piersią zaczerpnął powietrza. — Bunt! — wyrzucił z gardła chrapliwie i skulił się, jakby przestraszony tem słowem.
W tłumie marynarzy znów zapadło milczenie.
Po chwili dopiero odezwały się głosy:
— Bunt? Łatwo powiedzieć — bunt! Spróbujno buntować się! Zaraz zawiśniesz na rei. Z groźnym kapitanem żartów niema...
— Towarzysze, słuchajcie — podżegacz był blady, wargi mu drżały — i tak nam śmierć jest pisana. „Krym” nie wyjdzie z tego sztormu. Zginiemy wszyscy. Czyż nie warto spróbować ratunku?
— Tak, zginiesz w falach, jak na marynarza przystało — rozległ się głos w tłumie — a tak zdechniesz nędznie od kuli swojego kapitana. Co lepsze?
— Co tam za dureń pyskuje?! — wściekle wrzasnął czarny. — Nie wszyscy zginą, bałwanie, zginie trzech, czterech, a później z rąk naszych padnie zabójca, i będziemy uratowani. Czyż nie lepiej, by zginęło kilku zamiast tego, żeby wszyscy potonąć mieli?
— Dobrze gada... — przeleciał nieśmiały pomruk po tłumie.
— Źle gada — zabrzmiał znów pojedyńczy głos — podle gada.
— Co to za pies szczeka mi ciągle z ukrycia — wrzasnął czarny, nabrawszy pewności siebie — nie masz odwagi wyjść i powiedzieć mi w oczy, co myślisz?
Poruszył się tłum, rozepchnięty łokciami, i przed podżegaczem stanął niski, krępy marynarz o niebieskich oczach, od samego początku korsarki pływający pod rozkazami groźnego kapitana.
— To ja mówiłem — rzekł, spojrzawszy twardo w oczy czarnego.
— Ach, to ty — uśmiechnął się drwiąco podżegacz — powiedzże mi, cnotliwa owieczko, co takiego i dlaczego źle powiedziałem?
— Mówisz źle, boś głupi — odparł mały marynarz — skoro zabijecie groźnego kapitana, któż będzie dowodzić „Krymem“! Nie ty przecież?
— A właśnie, że ja! — wybuchnął czarny — i skoro tylko mieć będę władzę, odrazu cię powieszę na rei!
— Uważaj, żebyś sam na niej nie zawisł, podlecu — spokojnie powiedział mały — chcesz dowodzić, a czy znasz nawigację? Znasz locję? Umiesz robić zwroty żaglami? Umiesz kierować okrętem? Przecież ty nie doprowadzisz statku nawet do tej samej Madery!
— Żeby wprowadzić okręt do portu, nie trzeba znać nawigacji, ty gadzino! — krzyknął czarny, robiąc krok w stronę przeciwnika — wprowadzę „Krym“ do Funchalu!
— Nie wprowadzisz, bo zawiśniesz na rei — dobitnie rzekł mały marynarz.
— Doniesiesz? — spytał czarny, blednąc z wściekłości.
— Doniosę — odrzekł mały. — Towarzysze! — krzyknął, zwracając się do tłumu — nie słuchajcie tego opryszka! On was do zguby prowadzi! Czy źle wam pływać z groźnym kapitanem? Gdzie w obecnych czasach znajdziecie drugiego korsarza? Surowy on jest, lecz sprawiedliwy, nie krzywdzi nikogo przy podziale łupów. Wyjdziemy zwycięsko z tego sztormu! Wszak już niejedną przebyliśmy burzę! Tylko przecierpieć jeszcze trochę potrzeba. Odwagi, kamraty! A tego opryszka nie słuchajcie! On was prowadzi do zguby! To jest podlec! On chce...
Krzyk zamarł na ustach małego marynarza. W migotliwem świetle latarń okrętowych złowrogo łysnęło ostrze noża, wbitego po rękojeść w jego pierś.
Trup głucho stuknął w upadku o deski pokładu.
Widok krwi i zdecydowany czyn czarnego gwałtownie podziałał na tłum marynarzy.
— Do karabinów! — rozległ się potężny okrzyk. — Odbijać broń z triumów! Śmierć tyranowi!
Drgnęła i działać zaczęła gwałtownie gromada ludzi. Wydobyto siekiery i odbijać zaczęto pośpiesznie okute drzwi luku, prowadzącego do triumu, gdzie znajdowała się broń i amunicja. A wśród odgłosów uderzeń toporów brzmiał pośpieszny, przerywany wzruszeniem głos czarnego:
— Prędzej... prędzej, towarzysze... musimy mieć broń, póki nie dowiedział się o buncie kapitan. Prędzej... prędzej... Ja wami teraz dowodzić będę... Ja poprowadzę okręt do portu.... i później pod mojemi rozkazami będziemy uprawiać korsarstwo... Lepszym będę dla was od groźnego kapitana... Nie jedną czwartą część łupu jak on, lecz cały łup oddawać wam będę. Prędzej... prędzej...
W ciemnym i mrocznym międzypokładzie dźwięczały ponuro uderzenia toporów, mieszając się z rykiem fał i upiornem wyciem wichru na górze.

∗             ∗

Na rufie groźny kapitan przemierzał szybkiemi krokami tańczący we wściekłych podrzutach pokład. Z pod nasuniętej na czoło ziujdwestki błyskały jego surowe oczy zadowoleniem i szczęściem. Twarz zwracał ku porywom szalonej wichury i łykał chciwie ustami pęd powietrza.
— Bądź błogosławiony, sztormie wszechmocny! — rzucił słowa dziękczynne w mrok i burzę. — Pędź, pędź szybciej, wichuro! Tobie i mnie się śpieszy. Tobie — do dzieła zniszczenia, mnie — do dzieła tworzenia. Na Krym, na Krym, na skrzydłach orkanu do celu życia mojego!
Podszedł do szturwału, gdzie w kręgu światła latarń przy kompasie widniała skulona pod naporem wiatru, raz po raz zlewana przewalającemi się przez pokład falami postać sternika.
— Kurs? — rzucił ostro pytanie sternikowi.
— Nord-Ost, kapitanie! — odkrzyknął sternik, starając się przekrzyczeć wichurę.
Korsarz odszedł od kompasu.
— Dobrze płyniemy — zamruczał — wprost na Gibraltar.
Podszedł do burty, przechylił się. Koło burt okrętu szybko leciały wtył płaty fosforyzującej w ciemności piany, olbrzymie grzywiaste bałwany piętrzyły się za rufą, jakby chcąc przeskoczyć przez statek, i nie mogąc dokazać tego, nie mogąc dotrzymać mu w pędzie, z pomrukiem złowrogim zostawały wtyle, rozpryskując się w drobny pył pod uderzeniami następujących nowych gór wodnych.
— Pędzimy..... — mruknął znów groźny kapitan... najmniej piętnaście węzłów. Jak tak dalej pójdzie, to za dwa tygodnie zarzucę kotwicę w Sebastopolu.
Odszedł od burty, spojrzał wgórę na żagle.
Tam wysoko łopotały niespokojne szkoty marsli.
— Wiatr się zmienia — pomyślał korsarz — od ziujd — vestu odchodzi. Trzeba reje przebrasować na baksztag.
Przyłożył gwizdawkę do ust. Przeciągły świst zmieszał się z rykiem burzy, wzywając na rufę bosmana. Świst urwał się, lecz deski pokładu nie zadudniły pod krokami bosmana.
Groźny kapitan powtórzył wezwanie. Czekał. Znów nikt się nie zjawił.
— Cóż to, ogłuchł ten stary rekin czy co? — mruknął gniewnie korsarz.
Gwizdnął przeciągle i silniej raz jeszcze.
Znowu poczekał chwil parę
— Ej tam! Na szkafucie! — huknął kapitan w kierunku śródokręcia — Bosman! Na rufę!
Głos przebrzmiał, i znów wył tylko ponuro wicher, i fale z szumem złowrogim rozbijały się o burty.
— Niema nikogo na pokładzie! — ze zdumieniem stwierdził korsarz. — Cóż oni tam już pozdychali ze zmęczenia czy co? — Wachta na rufę — krzyknął na śródokręcie raz jeszcze.
Jeszcze czekał.
— Nie, niema nikogo — mruknął, zaniepokojony kierując się do schodni, prowadzącej na jut.
Raptem sylwetka jakaś wyrosła przed nim w ciemności. Zatrzymał się.
— Kto to? — spytał — bosman?
Postać stała, milcząca i nieporuszona.
— Kto to, pytam się! — huknął groźny kapitan — co milczysz jak śledź?!
Postać zrobiła kilka kroków naprzód, i gdy weszła w krąg światła od latarni kompasowych, groźny kapitan ujrzał przed sobą mizerną figurkę „szczeniaka“.
— Co robisz tutaj? — spytał surowo. — Nie wiesz, że na rufę z całej załogi ma prawo wchodzić tylko bosman? Czy znów chcesz otrzymać linki jak wtedy, gdyś się zakradł do mojej kajuty? Co? Odpowiadaj, szczeniaku!
— Przebacz, kapitanie — rzekł drżącym głosem chłopak — przyszedłem tu tylko dlatego, żeby cię przestrzec przed niebezpieczeństwem.
— Co za niebezpieczeństwo? — korsarz surowo zajrzał w oczy malca — co za niebezpieczeństwo dla mnie? Przed tym sztormem może, który już trwa od kilku dni, chciałeś mnie ostrzec?
— Bunt! Bunt się gotuje przeciwko tobie, kapitanie — wyjąkał chłopiec.
— Bunt? — oczy korsarza błysnęły gniewnie — więc cóż z tego, że bunt? Poskramiałem już nieposłuszeństwo mojej załogi! Gdzież niebezpieczeństwo?
— Ale oni chcą ciebie zabić, kapitanie! — krzyknął chłopiec głosem, w którym dźwięczały łzy. — Schowaj się gdzieś, kapitanie! Schowaj! — zaczął prosić malec — schowaj się prędzej, bo oni ciebie zabiją!
— Słuchajno, szczeniaku — odezwał się groźny kapitan — nie gadaj głupstw! Ja się mam chować? Przed kim? Przed moją własną załogą? Czyś ogłupiał ze strachu przed burzą?
— Schowaj się, kapitanie, błagam cię — prosił malec ze łzami w oczach — oni cię zamordują, zabiją. Schowaj się! Ratuj się!
— Idź precz, mleczaku! — krzyknął groźny kapitan. — Nie pleć bzdur! Nikt mnie nie zabije na moim okręcie!
— Zabiją cię, zabiją — płakał już malec — wyraźnie mówili, że zabiją. Sam słyszałem, jak odgrażali się!
— To niech zabiją! — wybuchnął korsarz — co to ciebie obchodzi? Co to ciebie obchodzi? Pytam się! Poco łazisz i donosisz mi na moją załogę? Podli tylko tak robią! Skoro załoga moja chce mnie zabić, to niechże zabija, będziemy walczyć! Podnosząc bunt, robią źle, ale jeszcze gorzej robisz ty, donosząc na nich. Powinieneś przyłączyć się do nich i starać się mnie zabić. Wtedy będziesz dobrym kamratem i marynarzem. A tak jesteś podlecem! Zrozumiałeś? Idź do nich i powiedz, że czekam, aż mnie przyjdą zabijać. Idź precz, szczeniaku!
Chłopak opuścił głowę i stał nieruchomo, przytłoczony ciężarem słów kapitana.
Raptem rzucił się do nóg groźnego kapitana.
— Ojcze! — zabrzmiał rozdzierający okrzyk.
W uszach groźnego kapitana zamilkły na chwilę wycia wichru i ryk fal, słyszał tylko głos syna, tarzającego się w spazmach płaczu u nóg jego.
— Ojcze — łkał mały. — Ojcze, mój tato kochany. Jestem synem twoim. Mama mnie wysłała tutaj żebym cię zabił. Lecz ja pokochałem ciebie. Nietylko sam nie mogę zabić ciebie, ale nie mogę pozwolić na to, by ciebie zabito! Tatusiu, mój drogi, kochany! Schowaj się gdzieś przed nimi! Ratuj się! Prędzej! Prędzej, tatusiu! Oni zaraz tu przyjdą! Odbijają już broń z triumów! Ratuj się! Ratuj, tatko kochany!
Zdało się, że burza, która szalała wokoło, weszła nagle w duszę korsarza. Twarz jego skrzywiła się raptem w potworny grymas bólu, z piersi wydarło się ciężkie westchnienie. Na moment jeden napięły się straszliwie obolałe struny jego duszy. Przez ułamek sekundy chciał już nawet porwać syna w ramiona. Ale oto skłębiła się potwornie i zaparła w sobie jego potężna wola.
— Ojczyzna! — błyskawicą, co oślepiającem światłem swem przyćmiła wszystko, przeleciało w jego umyśle. I jak grzmot, co głuszy wszystko, zagłuszyła ta myśl wszystkie inne.
Opanował się groźny kapitan. Znów w uszach jego zabrzmiały wichry i fale.
Nogą odtrącił chłopca.
— Idź precz, szczeniaku — rzekł dobitnie — nie jesteś synem moim. Nie mam wcale syna. Łżesz wszystko.
Szybkim krokiem odszedł od leżącego. Zbiegł do kajuty swojej i po chwili znów wrócił na rufę z kieszeniami płaszcza, pełnemi nabojów. W ręku ściskał mauzer.
Gdy podszedł do schodni, ujrzał i uświadomił sobie naraz trzy rzeczy: „szczeniak“ stał z opuszczoną głową przy bezań maszcie, sternika już nie było przy szturwale, a na śródokręciu z grota luku ostrożnie, popychając się, wyłaziła gromada uzbrojonych w karabiny marynarzy.
Bunt wybuchł. Groźny kapitan zaczął działać błyskawicznie.
— Na ster! — krzyknął do malca, stojącego przy bezań maszcie — steruj dalej Nord-Ost! Prędzej!
Chłopak podbiegł do kompasu, szprychy szturwału ujął w ręce.
Groźny kapitan stanął przy schodni z mauzerem w ręku.
Zbrojny tłum marynarzy wyległ na pokład i powoli, popychając jeden drugiego, sunął w kierunku rufy.
— Ej, wy! — krzyknął zgóry korsarz — co was się taka gromada zebrała? Skąd wzięliście te karabiny?!
Na dźwięk głosu groźnego kapitana zbuntowana załoga stanęła jak wryta. Lecz czarny, który podburzał marynarzy, wystąpił naprzód i zawołał:
— Zawracaj na Maderę, kapitanie! Nie chcemy ginąć!
Korsarz skierował lufę rewolweru w jego stronę.
— Więc bunt?! — krzyknął groźnie.
— Bunt! — nieludzkim głosem wrzasnął czarny.
Dwa ogniki wystrzałów raz po raz buchnęły w ręku korsarza. Ciało jakieś runęło ciężko na deski pokładu.
— Chować się! — ryknął czarny, oddając strzał karabinowy w kierunku rufy — chować się! Za maszty! Do waterwejsów! Za szalupy! Szybko! szybko!
Nim rozpierzchł się tłum, zajmując ukryte stanowiska, jeszcze pięć razy błysnął strzałami mauzer groźnego kapitana, i w wycie coraz bardziej szalejącej wichury wmieszały się jęki trzech rannych i straszliwy charkot umierającego, trafionego w samo serce kulą korsarza.
— Poddacie się, psy?! — krzyknął groźny kapitan, wychodząc z ukrycia swego za bezań-masztem.
— Ty się nam poddaj, morderco! — wrzasnął czarny, schowany za grota lukiem — ognia! — krzyknął do towarzyszy.
Z różnych stron statku zatrzeszczały strzały karabinów. Kule świsnęły koło głowy korsarza. Znów ukrył się za bezań-masztem. W drugiem ręku jego w blasku rzęsistych wystrzałów, trzaskających sucho w powietrzu, zalśniła długa lufa parabellum. Otworzył ogień z dwóch rewolwerów naraz. Celował w kierunku, skąd słyszał głos czarnego. Wiedział, że jeśli zginie przywódca, bunt zgaśnie w jednej chwili. Kule jego biły jak grad w brezent, przykrywający grota luk, za którym ukryty był czarny.
Lecz ten był ostrożny i nie wysuwał głowy poza krawędź luku, strzelając z karabinu naoślep w kierunku rufy.
Tak samo robili i inni buntownicy. Zresztą ciemności, zalegające pokład, i gwałtowne kołysanie się statku uniemożliwiały celne strzały. Tem niemniej jednak stalowa kolumna bezań-masztu pokryła się wkrótce głębokiemi rysami bijących w nią kul. Raz po raz głuszone wyciem wichru w olinowaniu trzaskały wystrzały rewolwerów groźnego kapitana. Jednak po pięciu minutach strzelaniny, gdy ciepło rozgrzanych od ciągłych wystrzałów luf zaczęło parzyć mu dłonie, korsarz przerwał kanonadę.
— Trzeba — mruknął do siebie — oszczędzać amunicji, bo niedługo jej zabraknie.
Stał ukryty za masztem, obserwując z pod zmarszczonych brwi błyski strzałów w ciemnościach. Raptem myśl jakaś jak strzała przeszyła umysł jego.
Odwrócił się gwałtownie do steru.
— Żyjesz?! — krzyknął głosem, w który nieznacznie wmieszała się nitka niepokoju.
— Steruję, kapitanie! — doleciał jego uszu przygłuszony okrzyk malca.
— Żyje... — z ulgą odetchnął korsarz. — Steruj dobrze, szczeniaku, bo kula w łeb! — krzyknął groźnie. — Nord-Ost ciągle trzymaj!
Spojrzał wgórę na żagle. Na szczęście wiatr więcej nie odchodził i nie było potrzeby robienia zwrotu.
— W kilka godzin muszę stłumić ten bunt — pomyślał — bo przyjdzie wreszcie szkwał, a my, zajęci walką, nie zwiniemy żagli. Maszty połamie. Zginiemy.
Spojrzał na zegarek. Była godzina pierwsza w nocy.
— Przed świtem jeszcze muszę ich zgnieść — pomyślał znowu — bo jak będzie widno, trafią mnie wkońcu, a wtedy żegnaj na wieki, dzieło całego mojego życia. Muszę ich zwyciężyć jeszcze przed świtem.
Sam uśmiechnął się do myśli swojej. Niepodobieństwem się wydawało, by jeden człowiek, uzbrojony w dwa rewolwery, zmusić mógł do poddania się tłum, zbrojny w karabiny. Czuł jednak, że zwycięży.
— Ludziom takim, jak ja, ludziom silnym los sprzyja — pomyślał — nie odwróci się fortuna ode mnie, gdy już tak bliski jestem celu. Zwyciężę.
Zamilkły nagle wystrzały karabinów.
— Zabity! — posłyszał głos czarnego — nie strzela już! Naprzód! Na rufę!
Poruszyły się cienie w ciemności. Ostrożnie, poomacku iść zaczęły do schodni, prowadzącej na rufę.
Groźny kapitan przyczaił się za bezań-masztem. Czekał. Nareszcie postać jakaś zamajaczyła tuż przy nim. Wtedy huknęły nagle rewolwery groźnego kapitana. Rozległ się bolesny okrzyk, i marynarz, co pierwszy wdarł się na rufę, runął na pokład z roztrzaskaną kulami głową. Wślad za pierwszemi dwoma posypały się wystrzały serjami. Korsarz stanął na schodni i z dwóch rewolwerów palił raz po raz w kierunku rozpierzchających się cieni. Za kilka sekund odezwały się znów grzechoty salw karabinowych.
Groźny kapitan uczynił krok w kierunku bezań-masztu, gdy wtem lewą rękę jego poniżej łokcia przeszył dotkliwy ból. Rewolwer wypadł z bezwładnej dłoni. Po palcach kroplami ściekała krew.
— Do djabła — gniewnie mruknął korsarz — zranili mnie te ścierwa.
Uskoczył czem prędzej za maszt i mauzer w prawej dłoni jego buchnął raz po raz strzałami.
Ostry ból jednak w ranionem ręku zmuszał go co chwila do zaprzestawania kanonady i ściskania zębów, żeby nie krzyczeć. Wielki palec lewej dłoni jego zwisał, brocząc krwią, na strzępie skóry, odcięty kulą. Krew już nie kroplami, lecz ciurkiem lala się na pokład.
W pewnej chwili poczuł groźny kapitan, że słabnie. Opanował się jednak. Mauzer znów buchnął serją strzałów, skierowanych do grota luku, skąd do uszu jego dolatywał głos komendy czarnego.
Nagle czerwone i zielone koła zawirowały w szalonym pędzie przed oczyma rannego. I gdy rufę „Krymu”, uniesioną gwałtownie potężnym bałwanem wgórę, cisnęło wściekłym rzutem wdół, groźny kapitan padł na pokład.
— Czyżbym przegrał? — pomyślał jeszcze, padając.
Leżąc już, nabijając rewolwer i oddając strzały mdlejącą ręką, walczył uporczywie z ogarniającą go słabością.
— Czyżbym przegrał? — powtarzał ciągle wykrzywionemi od bólu wargami.
Raptem twarz jakaś zamajaczyła nad nim.
— Ty żyjesz, tatusiu? — posłyszał nad sobą.
Ranną dłoń jego ujęły ręce chłopięce.
— Ty żyjesz, tatusiu, tylko ranny jesteś, prawda? — chłopiec szmatą jakąś obwiązywał mu ranę, tamując upływ krwi.
— Idź do steru, szczeniaku! — z wysiłkiem krzyknął w twarz chłopca groźny kapitan — z kursu zejdziemy! Idź precz ode mnie! Sam sobie dam radę! Nord-Ost ciągle steruj!
— Zaraz, zaraz! — zawołał chłopiec radośnie, słysząc gniewny głos kapitana.
Dociągnął ostatni węzeł szmatki na ręku korsarza i pobiegł do steru.
Groźny kapitan z wysiłkiem, sycząc od bólu, doczołgał się do schodni, by stąd razić kulami pozycje buntowników.
Nagle szmer jakiś posłyszał za sobą. Obejrzał się szybko. O parę kroków zaledwie od siebie ujrzał rosłą postać czarnego, przyczajoną za kabestanem z karabinem w ręku.
— Cześć, kapitanie! — wrzasnął drab. — Nie puściłeś mnie do siebie po schodni, to dostałem się tutaj górą po bezań-sztagu!
Korsarz dał gwałtownie naoślep kilka strzałów do buntownika. Tamten skulił się za kabestanem. Szyderczy śmiech jego zabrzmiał złowrogo.
— Chybiłeś, kapitanie! — zawołał.
Lufa karabinu wysunęła się z poza kabestanu i swym czarnym wylotem zajrzała w oczy groźnego kapitana.
— Czyżbym przegrał? — przeleciało błyskawicą w umyśle korsarza.
Lecz nim padł strzał, zaszło coś, co, krew w żyłach ścinając, unieruchomiło na chwilę wszystkich na okręcie.
Statek gwałtownie przechyliło wbok. Jednocześnie na pokład runęły masy wody, druzgocząc i zmywając wszystko, co napotkały na swej drodze. Wgórze rozległ się huk jakby armatniego wystrzału, i widmo jakieś białe oderwało się od wierzchołka fok masztu i uleciało w czerń nocy.
To poszedł w strzępy fok-bom-bram żagiel, rozdarty na strzępy potężnym, nieprawdopodobnym wprost porywem wichru. Przyszedł nareszcie szkwał, którego oczekiwał groźny kapitan.
Ludzie, zbici falami z nóg, porzucali broń i taczali się po pokładzie, rzucani od burty do burty potokami skłębionej w potworne wiry wody. Strzały ustały. Nikt już nie myślał o walce w obliczu ogólnego groźnego niebezpieczeństwa. Położenie okrętu było straszne. Przewrócony na bok gwałtownym porywem wichru, pięciokroć silniejszym od wszystkich poprzednich, tłuczony olbrzymiemi grzywiastemi bałwanami, nie mógł podnieść się z toni, póki stały żagle na masztach.
Ratunek zależał od tego, czy zostaną one wporę zwinięte, czy nie. I w krytycznej tej chwili, gdy zdawało się, że już niema ratunku, gdy powierzchnia pokładu znikła zupełnie w pianach przelewających się przez nią fal, poruszyła się raptem w wężowych skrętach stalowej sprężyny żelazna wola groźnego kapitana. Nadludzkim wysiłkiem, przezwyciężywszy słabość od zadanej rany, dźwignął się z pokładu i stanął na nogi. Co chwila przewracany uderzeniami bijących gwałtownie w statek taranów wody, wszedł po drabince na kapitański mostek. Jednym rzutem oka ocenił położenie.
— Załoga! — krzyknął głosem, od którego pękają płuca. — Do pracy! Wachta na wanty! Na reje! Nadwachta luzować gejtawy i gordingi bramu, marsli grot masztu! Podwachta luzuje gejtawy i gordingi fok masztu! Żagle zwijać! Piorunem!
Głos jego górował nad rykiem rozszalałej burzy.
Na dźwięk głosu kapitana załoga oprzytomniała i rzuciła się do lin i żagli. W mgnieniu oka, pracując pod uderzeniami fal, pozrzucano z nagli liny gejtaw i gordingów. Marynarze służbowej wachty pięli się wzwyż po wantach, odrywani od szczebli wściekłym naporem powietrza pędzącego orkanu.
Groźny kapitan zbiegł z mostku i ujął szprychy sterowego koła w swą twardą dłoń.
— Prędzej, chłopcy, prędzej — krzyczał — prędzej, bo zginiemy!
Nie trzeba było popędzać załogi. Marynarze pracowali z pośpiechem, zapierającym dech w piersiach. W pięć minut po wezwaniu robota na pokładzie była skończona, gejtawy i gordingi zluzowane. Wszystko zależało teraz cd tych, co poszli zwijać żagle na rejach.
— Ej! — krzyknął groźny kapitan, ujrzawszy czarnego — stawaj na ster!
Drab posłusznie ujął w ręce szprychy szturwału.
— Steruj Nord-Ost! — rzucił mu rozkaz korsarz i wbiegł na kapitański mostek.
Wzrok wytężony skierował wgórę na reje, gdzie z nadludzkim wysiłkiem pracowała wachta.
— Byle tylko zdążyli zwinąć żagle, nim się statek zupełnie przewróci — pomyślał.
Na rejach wrzała gorączkowa, w śmiertelnym pośpiechu prowadzona robota. Stojąc wskutek nienaturalnego położenia statku w niewygodnych pozycjach na chyboczących się stalowych linach, marynarze wpijali się skrwawionemi palcami w wyrywające się z rąk grube płótniska żaglowe i szarpali je do siebie, odchylając się wtył. Robota szła opornie. Pęd powietrza huraganu wyrywał szamocące się zwoje płótnisk żaglowych z rąk pracujących. Marynarze zębami trzymali się za liny sejzingów, żeby nie runąć w przepaść. Jednak po kwadransie roboty zwinięty został bram-żagiel grot masztu.
W tym samym czasie spadły sztaksle, ściągnięte linami z pokładu. Z trójkątnych żagli zostały tylko szliwry.
Okręt drgnął i wyprostował się. Jednocześnie poczuli wszyscy, że huragan stracił na sile. Jak nagle przyszedł szkwał, tak nagle minął. Burza, zakończona szkwałem, zaczęła słabnąć.
Tymczasem na pokładzie groźny kapitan zebrał wachtę i nadwachtę przy grota luku. Karabiny, złożone w kupę, leżały przy grot maszcie.
Skinął na dwóch marynarzy, stojących najbliżej niego.
— Zebrać broń i złożyć do triumu — rzucił im rozkaz — zabić wejście do triumu deskami tak, jak było poprzednio. Iść już!
Marynarze wykonali rozkaz. Broń zebrano i schowano do triumu pod wylotem lufy rewolweru korsarza. A gdy promienie wschodzącej jutrzenki oświeciły wzburzony, lecz spokojniejszy już ocean i wachta po skończonej pracy na rejach zeszła wdół, bunt był stłumiony.
Groźny kapitan ustawił załogę w szeregu.
— No, cóż — spytał, nie wypuszczając rewolweru z dłoni — chcecie jeszcze zawijać na Maderę? Chcecie dalej buntować się?
Załoga ponuro milczała, patrząc bojaźliwym wzrokiem na swego kapitana.
— Tak — rzekł korsarz — wygrałem tę walkę z wami. Przegraliście. Burza zwyciężyła was, a ja zwyciężyłem burzę.
Marynarze, u których po wielkiem napięciu nerwów i sił nastąpiła reakcja, milczeli, chwiejąc się ze znużenia na nogach.
— A teraz — rzekł znów groźny kapitan — nastąpi doraźny wymiar sprawiedliwości.
— Szczeniak! — krzyknął do malca, stojącego zboku — leź na saling, postoisz tam sobie dwie godziny za karę, żeś rzucił ster, co w niemałym stopniu mogło być przyczyną awarji na wanty!
Przeprowadził wzrokiem małą figurkę chłopca, pnącą się wzwyż, i spuścił zeń oko dopiero wtedy, gdy sylwetka jego ukazała się na salingu.
Wtedy spojrzał twardo, surowo wprost w tłum.
— Ty — wskazał jednego marynarza — pójdziesz na ster i zmienisz czarnego. Jego przyślij tutaj.
Marynarz odszedł na rufę.
Groźny kapitan zwrócił się do tłumu stojącej w milczeniu załogi.
— Prawo korsarskie — rzekł — twardsze jest jeszcze od prawa morskiego. Podżegacz do buntu ponieść musi karę.
Po chwili przed groźnym kapitanem stanął czarny.
Był blady. Trząsł się ze strachu. Pomimo wysiłków nie mógł ukryć drżenia kolan. Wzrokiem błagalnym patrzał w surowe źrenice korsarza.
— Wziąć go! — rzucił przez zęby groźny kapitan.
Dwóch marynarzy chwyciło podżegacza za ręce. Nie opierał się. Zapadło milczenie i słychać było wyraźnie huczenie wichru w wantach i olinowaniu.
Korsarz w zamyśleniu opuścił głowę na piersi, po chwili dopiero podniósł nieubłagany wzrok na wroga. Ręką powoli wskazał reję bom-bramu na fokmaszcie.
— Powiesić! — rzekł dobitnie lodowatym głosem groźny kapitan do trzymających buntownika marynarzy.
Ciałem skazańca wstrząsnęła febra. W gardle zaschło, nogi zaciążyły ołowiem, w dołku poczuł nieznośne ściskanie. Zamknął się w sobie, znieczulił jakoś. Zwrócił uwagę na to, że pokład statku unosi się wgórę i opada wdół, od czego wydaje się, że wzburzona powierzchnia oceanu, to ukazująca się, to niknąca za burtą, tańczy jakiś niesamowity kolebiący się taniec.
— Jakie to dziwne — pomyślał.
Zaraz jednak złapał siebie na tej myśli.
— Co mi za bzdury do łba przychodzą — przeleciało mu przez głowę — przecież umrę zaraz. Boże, stracę życie za chwilę! — błysnęło w jego przyćmionej strachem świadomości — zgroza!
Kolana ugięły się pod nim. Chciał paść na pokład i błagać groźnego kapitana o przebaczenie. W tej samej chwili jednak uprzytomnił sobie, że to na nic się nie zda. Siłą woli zmusił siebie do stania nadal.
— Prowadzić — rzucił rozkaz groźny kapitan.
Marynarze wzięli go krzepko za ręce i podprowadzili do want. Jeden z nich wszedł pierwszy na szczeble, drugi popchnął czarnego i sam wspinać się zaczął ztyłu. W ręku tego, co szedł zprzodu, skazaniec zauważył cienką linkę.
— To dla mnie — pomyślał.
Ni stąd, ni zowąd interesować go zaczęła ta linka.
Przeliczył ilość pokrętek.
— Trójpokrętkowa — mruknął pod nosem.
Przed dojściem do marsa stwierdził już, że linka jest smolona.
— Smolona — mruknął znów — miękka, dobrze się owinie dokoła szyi.
I raptem, gdy uświadomił sobie, że za chwilę linka ta zacznie go dusić i udusi na śmierć, obrzydzenie jakieś potworne do wszystkiego otaczającego ogarnęło jego jestestwo. Znów poczuł suchość w gardle i przykry smak na języku. Z trudem, jakby dźwigał ciężar nieznośny, przesuwał nogi. Wiedział, że z każdym nowym szczeblem, na którym stanęła jego noga, zbliża się chwila śmierci. Droga wzwyż zaczęła mu się dłużyć niepomiernie i stawać męczącą. Dłonie pociły się i drżały na stalowych linach want. Gdy stanęli na salingu, męka oczekiwania była już nie do zniesienia.
— Prędzej — rzekł chrapliwym głosem — skończmy już z tem.
Eskortujący, milcząc, podsadzili jego zaczynające już słabnąć ciało na szczeble bram-steń-want.
— Skończmy już z tem... skończmy — charczał skazaniec, z wysiłkiem pnąc się wzwyż.
Blade śmiertelnie wargi jego trzęsły się jak w febrze.
Gdy minęli bram, poczuł, że nie wytrzyma już dłużej. Spojrzał mimowoli wdół. Przed oczyma jego otworzyła się przepaść, na dnie której widniała mała łupinka statku, po której poruszały się sylwetki ludzi, wielkości chrabąszczy. Potęga otchłani pociągnęła go ku sobie.
— Skoczę! — błyskawicą przeleciało w jego umyśle — trzeba raz skończyć z tą męką.
Zrzucił nogi ze szczebli, zwisł na rękach.
— No! — krzyknął marynarz, idący za nim — trzymaj się mocniej!
Skazaniec rozwarł dłonie, lecz w tejże samej chwili zacisnął je znów kurczowo. Jęk bolesny, z głębi wnętrza dobyty, zacharczał w jego gardle. Uświadomił sobie, że nie przezwycięży swych zaciśniętych naokoło szczebla palców.
Raptem pobladły myśli i uleciały gdzieś precz. Świadomość się przytępiła, głowa zrobiła się dziwnie lekka i pusta jak bania. Dłonie rozwarły się same. Poczuł lodowaty chłód pod sercem, a w uszach świst wiatru.
Ciało głucho stuknęło o deski pokładu. Mózg z roztrzaskanej czaszki prysnął na stojących wpobliżu marynarzy. Krew ciemną strugą bluznęła z ust zabitego.
— Kto spadł? — krzyknął groźny kapitan do marynarzy, którzy podbiegli do trupa.
— Czarny! — odkrzyknięto chórem — nie żyje już!
— Wyrzucić to ścierwo za burtę — spokojnie rzekł korsarz — podżegaczom do buntu pogrzebu się nie sprawia.
Na śródokręciu, obszyte w grube żaglowe płótno, na środku którego widniał czarny krzyż, nakreślony węglem, leżały na deskach zwłoki trzech zabitych w czasie buntu marynarzy. Naokoło zebrał się tłum towarzyszy.
Groźny kapitan dał znak ręką. Deski podniesiono z pokładu i oparto na relingu burty w ten sposób, że nogi z uwiązanym do nich kamieniem zwisały nad wodą. Marynarze obnażyli głowy. Przed tłum wystąpił groźny kapitan i też zdjął kapuzę. Przeżegnał się. Głosem cichym, lecz wyraźnym, odmówił modlitwę.
— Wieczny odpoczynek racz im dać Panie — zakończył.
Przechyliły się deski, uniesione ramionami marynarzy, i trzy trupy cicho plusnęły za burtą, pochłonięte falami.




„Krym” kołysał się lekko na krótkiej fali, przymocowany holami do mola portu Sebastopola. Pokład był pusty. Załoga cała udała się na ląd i rozlazła się po knajpach i szynkach. Na śródokręciu sterczała tylko postać sztafutowego. Rufę przemierzał szybkiemi krokami groźny kapitan.
— Nareszcie — myślał — jestem już prawie u celu. Jestem na Krymie. Od jutra już płatni agenci moi rozpoczną propagandę powstańczą po wioskach tatarskich. Broń jest. Dwa tysiące karabinów i amunicję do nich mam tu pod pokładem. Jeszcze pięć tysięcy karabinów posiadam na innych statkach moich, stojących w Teodozji. W górach Sudagu armaty. Pięciuset ludzi załóg moich okrętów wystarczy narazie do prowadzenia walk partyzanckich. Później przyłączy się ludność tatarska. Przekupione załogi dwóch bolszewickich pancerników opanują je i oddadzą pod moje rozkazy. Potężne działa olbrzymów morskich zdobędą Sebastopol. Wtedy już wybuchnie powszechne powstanie ludności tatarskiej. A gdy będę miał Krym w swojem ręku, rozwinie się nad nim i załopocze na wietrze czerwono-biała bandera!
Nagle przed korsarzem wyrosła postać „szczeniaka“.
— Co tu robisz? — spytał go gniewnie groźny kapitan. — Poco się kręcisz po pokładzie? Kazałem ci przecież iść precz ze statku.
— Mam prośbę do ciebie, kapitanie — wyjąkał malec. — Pozwól mi zostać z sobą na statku.
— Powiedziałem ci już raz — rzekł surowo korsarz — że zostałeś wypisany z listy załogi. Niema dla ciebie miejsca na pokładzie.
W oczach chłopca błysnęły łzy.
— Nie mogę, nie mogę odejść od ciebie, kapitanie — zapłakał.
Groźny kapitan zmierzył go piorunującem spojrzeniem.
— Idź precz! — krzyknął z wściekłością — zejdź raz nareszcie z moich oczu!
Chłopak zbladł.
— Nigdy stąd nie odejdę — rzekł głucho — chyba, że mnie zabijesz, kapitanie.
— Rozkazu nie słuchasz, szczeniaku!? — spytał przerywanym wściekłością głosem groźny kapitan. — Ja tu rozkazuję na pokładzie. Idź precz, mówię ci!
— Ojcze! — załkał mały — nie odpędzaj mnie!
Skurcz bolesny wykrzywił twarz groźnego kapitana.
— Gadzino! — ryknął nieswoim głosem — czy zawsze będziesz stawać mi na drodze do celu?!
Potężny cios pięści korsarza, wymierzony w pierś, powalił chłopca na ziemię.
I jak tylko malec padł, ze środka tłumu, wałęsającego się po molu, rozległ się duszę rozdzierający krzyk:
— Morderco! Odpokutujesz ciężko, tyranie, za nasze krzywdy!
Groźny kapitan drgnął. Słyszał już kiedyś ten głos. Podbiegł do burty, przylegającej do mola.
W środku tłumu ujrzał parę czarnych oczu, z nienawiścią śmiertelną utkwionych w niego.
Rzucił się do trapu, chcąc odnaleźć tego, który krzyknął przed chwilą. Wbiegł na molo.
— Kto tu wrzeszczał? — zwrócił się do zalegających przystań gapiów.
— At, baba jakaś — odpowiedziano mu niechętnie — uciekła już. Warjatka pewnie, bo oczy miała jakieś dziwne.
Groźny kapitan w zamyśleniu głębokiem wrócił na pokład. Gdy wszedł na rufę, ujrzał „szczeniaka“, ciężko dźwigającego się z pokładu.
— Idź precz stąd — rzucił mu przez ściśnięte zęby — żeby cię więcej oczy moje nie widziały!




Północ. Kajutę groźnego kapitana zalega ciemność i cisza. Spokój mąci tylko tykanie mosiężnego zegara, przykręconego do ściany, ciche szemranie fal za okrągłą szybą iluminatora i równy, spokojny oddech śpiącego korsarza.
Ostrożnie uchyliły się drzwi, i ciemna główka „szczeniaka“ ukazała się w otworze, w świetle, co wdarło się do kajuty wślad za nim od latarń okrętowych na pokładzie.
Chwilę nasłuchiwał.
— Śpi tata — szepnął cichutko malec i jak kot na palcach wślizgnął się do środka, drzwi zamykając za sobą.
W ciemnościach, które znów zaległy, na palcach, bez szmeru podszedł do kojki, na której spał groźny kapitan.
Pochylił się szybko i mocno, gorąco ucałował rękę korsarza, przez sen ściśniętą w pięść.
— Czemu mnie odpędzasz od siebie, tatusiu? — wyszeptał malec.
Łzy jak groch potoczyły mu się po policzkach, kapiąc na twarz śpiącego.
Nie obudził się groźny kapitan. Spał dalej, a oddech jego był równy i spokojny.
Chłopiec westchnął i odszedł od kojki.
— Pobędę jeszcze chwilkę z tobą, tatusiu — wyszeptał — a później pójdę już sobie, skoro tak mi każesz.
Położył się na małej kanapce, stojącej po przeciwległej ścianie od kojki, na której spał groźny kapitan. Ciężkie, smutne myśli owiały główkę chłopca.
Oto odejść musi od ojca, którego pokochał, którego ubóstwia. Zegna się z nim na zawsze. Tak przecież powiedział on sam, groźny kapitan, którego słowo jest prawem niezłomnem. Porzucić też musi teraz pokład „Krymu“. Skończyło się dlań życie morskie. Twarde, surowe życie, lecz jakże bujne, ciekawe, obfite w przygody. Jakże słodkie nawet, pędzone wpobliżu człowieka, którego się kocha i do którego się czuje kult. Inne teraz życie zacznie się przy boku matki. Życie, którego szare pasmo uwite będzie ze wstydu, poniżeń, mąk i brudów moralnych[1] gniotącej tęsknoty za ojcem.
— Lepiej już umrzeć, niż żyć tak, jak dawniej — wyszeptał chłopak.
Spazm suchy chwycił go za gardło. Przypomniał sobie kołysankę, którą mu matka śpiewała, gdy był jeszcze zupełnie mały.
„...A gdy się ze snu dzieciństwa obudzisz i, oczy przetarłszy, krzykniesz rozpaczliwie, prawdę straszliwą ujrzawszy, niech pociechą będzie ci myśl, że nastąpi znów kiedyś sen mocny, sen wieczny, z którego cię już nikt nie obudzi...” — powtórzył w myśli słowa piosenki.
— Och, żeby już zasnąć tak prędzej — załkał — ciężko mi. Żyć się nie chce.
Raptem szmer jakiś przy drzwiach doleciał jego uszu.
— O, Boże — pomyślał — na pewno bosman. Znów mnie tu złapią i zbiją.
Skamieniał, zamieniwszy się cały w słuch. Szmer się powtórzył. Słychać było całkiem wyraźnie, jak ktoś, stojąc pod drzwiami kajuty, oddychał szybko, nerwowo. Szczęknęło coś metalicznie, a następnie dał się słyszeć skrzyp klamki. Drzwi otworzyły się lekko, chłopiec wytężył wzrok.
Nagle przerażenie bezgraniczne ogarnęło całe jego jestestwo. W otworze drzwi, w mętnych, migotliwych blaskach, padających z pokładu, ujrzał lśniącą lufę rewolweru, skierowaną w głąb kajuty.
— Boże — błyskawicą przeleciało mu w myśli — znów bunt. Przyszli zabić ojca.
— Kapitanie! — zawołał od drzwi jakiś zachrypły, drżący głos kobiecy. — Kapitanie!
Na dźwięk tego głosu chłopiec zwinął się w kłębek jak przeszyty strzałą.
— Matka! — niemal wykrzyknął myśl, co raptem jak obuchem weń uderzyła. — Matka! Zabije ojca!
— Kapitanie! Kapitanie! — znów rozległ się okrzyk przy drzwiach.
Lufa rewolweru niepewnym ruchem zataczała linję w powietrzu, nie wiedząc, w jakim kierunku posłać mordercze kule.
Ciemność zalegała kajutę.
— Kapitanie! Kapitanie! — rozległ się po raz trzeci niecierpliwy już okrzyk.
Wówczas jedna tylko myśl powstała w umyśle chłopca: ratować ojca, ratować ojca za wszelką cenę, choćby sam zginąć miał przytem. Uświadomił sobie, że za chwil kilka zbudzony krzykiem korsarz zerwie się z kojki, a wtedy...
— Kapitanie! Kapitanie! — ten krzyk już na pewno zbudził korsarza, gdyż kojka jego skrzypnęła lekko.
W tejże samej chwili jednak z kanapy, na której leżał chłopak, rozległo się jego sapanie i umyślnie zgrubiały głos:
— Nooo?!!
Lufa rewolweru zdecydowanie i szybko odwróciła się od skrzypiącej kojki i błysnęła w jego kierunku.
Powietrzem targnął głośny strzał. Ból ostry przeszył piersi malca. Jęknął głucho. Za pierwszym strzałem nastąpił drugi i trzeci. Nie chybił żaden. Krew buchnęła z ust chłopca.
— Giń, krzywdzicielu — krzyknęła kobieta — giń, psie, z ręki twej ofiary!
Huknęły jeszcze dwa strzały. Ciało chłopca zsunęło się z kanapy na linoleum kajuty,
— Ach dosyć... dosyć... — jęknął głucho — dosyć już strzelać... ja już umieram... mamusiu... pogódź się z ojcem... mamusiu... tak mi źle... mamusiu...
Kobieta z rozdzierającym duszę krzykiem przypadła do syna. Pocałunkami pokrywała jego twarz, krwią zbroczoną. Nie zauważyła, jak na odgłos strzałów zerwał się z kojki groźny kapitan i stanął nieruchomo jak posąg na środku kajuty.
— Przebacz mi, przebacz mi, synu! — wołała, łkając, matka — nie ciebie chciałam zabić! Wiesz przecież! Czy żyjesz jeszcze?! Czy żyjesz, mój synku najdroższy?!!
Nic już nie odpowiedział jej syn. Przyłożyła ucho do serca. Nie biło. Ciało leżało bezwładnie w kałuży krwi. Szklane źrenice patrzyły tępo na matkę. Nie żył. Nastąpił wreszcie „sen mocny, sen wieczny, z którego się już nikt nie obudzi“.
Oszalała z bólu kobieta trząść zaczęła ciałem zabitego.
— Odezwij się! Odezwij się, synku! — błagała — przemów coś!
Lecz syn milczał, obojętny już i zimny na ból matki.
Wówczas znów ujęła kolbę leżącego na podłodze rewolweru. Szybkim ruchem wsunęła go w usta. Huknął strzał. Trup matki legł obok zwłok syna.
Groźny kapitan padł na kolana przy zwłokach kochanki i syna. W ciszy, mąconej tylko szmerem padających na podłogę kropel krwi, rozległ się głuchy głos jego:
— Skończone! Już wszystko skończone! Zginęliście wy, a wraz z wami zginęło dzieło życia mojego. Kochałem was zawsze. Kochałem z całych sił mojej duszy. Wyrzekłem się jednak waszej miłości, bo żyjąc z wami i mając myśl zaprzątniętą pożyciem rodzinnem, nie mógłbym pracować nad mojem dziełem. Mogłem jednak pracować, wiedząc, że jesteście żywi. Teraz, gdy zginęliście tu, na oczach moich, przepadło dzieło mego życia. Nie mogę już nad niem pracować, wiedząc, że ono was zabiło. Złamaliście mnie. Za słaby jestem na to, by znieść wizję waszych martwych ciał, która zjawiać się będzie zawsze i nieodłączną się stanie od myśli o ziszczeniu mych marzeń młodości. Zginęliście, a wraz z wami zginęło dzieło całego życia mojego. Niepotrzebny już jestem światu. Zejdę zeń i osiądę gdzieś w zapomnieniu, gdzie żyć będę myślą, co mnie czyniła silnym i potężnym aż do chwili obecnej.
Wstał z kolan groźny kapitan, podszedł do stołu. Papiery jakieś wyjął z szuflady i do kieszeni surduta schował. Wyszedł z kajuty na pokład i drzwi zatrzasnął za sobą. Podszedł doń bosman.
— Kapitanie — rzekł cicho — przyszli marynarze z pancernika, chcą coś powiedzieć.
— Nie trzeba — odrzekł groźny kapitan. — Już nie trzeba — powtórzył.
Skierował się do trapu. Zeszedł na molo. Zdumiony bosman podszedł do burty i patrzał mu wślad. Potężna sylwetka groźnego kapitana długi czas czerniała w blasku latarń portowych, aż zginęła w mroku.
I nikt go już więcej nie widział.




Na szczycie Ałczaku, najdzikszej góry ze wszystkich gór Krymskich, mieszka pustelnik, co niegdyś zwał się „groźnym kapitanem”.
Na ścianie skały, zwisającej nad wejściem do pieczary, w której mieszka pustelnik, wyryty jest napis.
Jest tam podana długość i szerokość geograficzna, pod którą na dnie morza Czarnego spoczywają skarby, zgromadzone przez groźnego kapitana. W pieczarze, w najciemniejszym jej kącie schowane są plany strategiczne opanowania Krymu przez powstańców tatarskich.
Obłąkany umysł starca, zwichnięty nadludzkiem cierpieniem, myśl uporczywa nurtuje.
Myśl o tem, że tu do niego, na szczyt Ałczaku, przyjdzie człowiek jakiś, genjusz, silniejszy jeszcze od niego, który zabierze plany, w pieczarze schowane, i dokona dzieła, które rozpoczął człowiek, zwany „groźnym kapitanem“.
Jednak mija czas, i nikt nie przychodzi.
Oko starca od lat już nie widzi człowieka, nie słyszy głosu ludzkiego. Kraczą tylko orły nad głową, i wichry górskie wyją pieśń żałobną o kochance jego umarłej i synu, których kochał.
Pieśń żałobną wyją wichry w załamach skalnych o dziele życia jego, które zginęło bezpowrotnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej po słowie moralnych brakuje spójnika i.