Carmen; Czyśćcowe dusze; Tamango/Od Tłómacza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Od Tłómacza |
Pochodzenie | Carmen; Czyśćcowe dusze; Tamango |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Rzeczpospolita |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Wydając, swego czasu, „Kolombę“ Mériméego, starałem się naznaczyć kilkoma kreskami interesujący i tak odrębny profil jej autora[1]. Zanim nadejdzie chwila, iż będę mógł dać bardziej pełny jego wizerunek, dorzucam tu te trzy utwory, które — jak wszystkie zresztą niemal nowele Mériméego — należą do klasycznych arcydzieł kunsztu opowiadania w literaturze francuskiej. Jedna z jego heroin zwłaszcza — Carmen — wyryła się i u nas w pamięci wszystkich; ale nie bezpośrednio: za pośrednictwem opery Bizeta. Podobnie jak opera „Cyganerya“ przesłoniła swą popularnością klejnocik Murgera pod takimże tytułem, tak i Carmen, przykrojona i, powiedzmy, zbanalizowana przez librecistę, zdobyła sobie na scenie taką żywotność, że mało kto zatroszczy się o to, iż twórcą tej drgającej namiętnością postaci kobiecej jest ów zrównoważony, oschły napozór, zapięty na wszystkie guziki „causeur“ — Prosper Mérimée.
Kontrast ten nie jest bynajmniej czemś przypadkowem; owszem, stanowi on bardzo swoistą właściwość tego pisarza. Kiedy Mérimée wystąpił na widownię, szalał we Francyi Romantyzm ze wszystkiemi swemi akcesoryami: egzotyzm, rozwichrzone namiętności, zapaszek krwi, malownicze stroje, pejzaże, zakochani bandyci etc. Te elementy posłużą też za materyał i twórczości Mériméego; ale, jeżeli jest powinowactwo w tematach, trudno o większą rozbieżność w ich ujęciu. Rozlewności i płynności
romantycznej, Mérimée przeciwstawia najdalej posuniętą zwięzłość, oszczędność wyrazu; nieustanne wtrącanie swego „ja“, wyżywanie się w dygresyach autorskich, jest dlań zbrodnią artystyczną, której unika jak ognia; humanitarnej czułostkowości epoki przeciwstawia on zimną obojętność historyografa notującego fakty. Interesuje go nie ludzkość, ale człowiek, „species homo“; i to nie człowiek społeczny jak u Balzaka, ale człowiek sam w sobie, taki jakim się ukazuje, gdy w upale silnych namiętności zrzuci z siebie te szaty w których zwykł chodzić wśród ludzi. Dlatego-to Mérimée chętnie szuka tematów swoich w krajach, w środowiskach, gdzie krew kipi gorąco, gdzie życie pulsuje przyspieszonem tętnem, gdzie obłuda społeczna mało ma wpływu na człowieka.
Powiedziałem, że Mériméego interesuje człowiek: ale i, do tego wpół-artystycznego, wpół jakby naukowego zainteresowania zaledwie chce się przyznać ten autor, jak mało który wstrzemięźliwy i jakby wstydzący się swych wzruszeń. Chciałby w nas wmówić niejako, że zainteresowania te stoją dlań na tym samym planie co jakaś kwestya archeologiczna (Mérimée był z zawodu archeologiem) lub jakiś problem historyczny z przed tysięcy lat. Weźmy „Carmen“: to nabrzmiałe krwią i namiętnością opowiadanie zaczyna się od paru uwag o hipotetycznym terenie bitwy z czasów Juliusza Cezara; skoro tylko zaś autor skończył tragiczną opowieść, natychmiast czyni sobie jakgdyby zabawkę z tego aby zniweczyć stworzoną przez się z takim kunsztem iluzyę artystyczną, a wreszcie przechodzi najobojętniej w świecie do lingwistycznych uwag nad rozmaitemi narzeczami języka cyganów. Jest pewna kokieterya „dandyzmu“ w tym ostatnim rozdziale Carmen; dandyzmu, którego elementy spotykamy zresztą nierzadko we współczesnym Romantyzmie.
Ta oszczędność w udzielaniu się, to nie prostytuowanie swych wzruszeń, daje niewątpliwie Mériméemu wielką siłę wyrazu.
Wystarczy lekkiego drgnienia jego głosu w noweli „Tamango“, tam gdzie Mérimée notuje wymownemi rysami ohydny stosunek rasy białej do czarnych swych braci, aby nas poruszyć głębiej niżby to mogła uczynić w tem miejscu jakaś bombastyczna humanitarna tyrada à la Wiktor Hugo.
Bo też, pod tym chłodnym spokojem, któż wie co się kryje? Jest w stylu Mériméego jakaś drażniąca zagadka: ten chłód, ta wzgarda dla ludzi, ta ironia nigdy nie zrzucająca maski, czy są nabytkiem rozczarowania, bólu, zawiedzionej uczuciowości, czy też naturą, którą przyniósł z sobą na świat? Nie wiemy; i ta zagadkowość fizyognomii Mériméego jest czemś co w nim pociąga i drażni. Tyle jest pewne, iż wiele głośniejszych znacznie utworów tej bujnej i hałaśliwej epoki spłynęło, aby zająć czcigodne zapewne ale rzadko przez czytelników odwiedzane miejsce w historyi literatury, podczas gdy klejnociki Mériméego, cyzelowane chłodnem i lśniącem narzędziem mistrza, nie straciły nic ze swego blasku.