Carmen; Czyśćcowe dusze; Tamango/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Carmen; Czyśćcowe dusze; Tamango | |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Rzeczpospolita | |
Data wyd. | 1923 | |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BIBLIOTEKA BOY’A TOM 69.
PROSPER MÉRIMÉE
CARMEN
CZYŚĆCOWE DUSZE — TAMANGO
PRZEŁOŻYŁ BOY.
WARSZAWA — 1923.
Nakładem Spółki Wydawniczej Rzeczpospolita. SP. AKC. ZAKŁ. GRAF. „DRUKARNIA POLSKA“
------------- WARSZAWA, SZPITALNA Nr. 12. -------------
|
Wydając, swego czasu, „Kolombę“ Mériméego, starałem się naznaczyć kilkoma kreskami interesujący i tak odrębny profil jej autora[1]. Zanim nadejdzie chwila, iż będę mógł dać bardziej pełny jego wizerunek, dorzucam tu te trzy utwory, które — jak wszystkie zresztą niemal nowele Mériméego — należą do klasycznych arcydzieł kunsztu opowiadania w literaturze francuskiej. Jedna z jego heroin zwłaszcza — Carmen — wyryła się i u nas w pamięci wszystkich; ale nie bezpośrednio: za pośrednictwem opery Bizeta. Podobnie jak opera „Cyganerya“ przesłoniła swą popularnością klejnocik Murgera pod takimże tytułem, tak i Carmen, przykrojona i, powiedzmy, zbanalizowana przez librecistę, zdobyła sobie na scenie taką żywotność, że mało kto zatroszczy się o to, iż twórcą tej drgającej namiętnością postaci kobiecej jest ów zrównoważony, oschły napozór, zapięty na wszystkie guziki „causeur“ — Prosper Mérimée.
Kontrast ten nie jest bynajmniej czemś przypadkowem; owszem, stanowi on bardzo swoistą właściwość tego pisarza. Kiedy Mérimée wystąpił na widownię, szalał we Francyi Romantyzm ze wszystkiemi swemi akcesoryami: egzotyzm, rozwichrzone namiętności, zapaszek krwi, malownicze stroje, pejzaże, zakochani bandyci etc. Te elementy posłużą też za materyał i twórczości Mériméego; ale, jeżeli jest powinowactwo w tematach, trudno o większą rozbieżność w ich ujęciu. Rozlewności i płynności
romantycznej, Mérimée przeciwstawia najdalej posuniętą zwięzłość, oszczędność wyrazu; nieustanne wtrącanie swego „ja“, wyżywanie się w dygresyach autorskich, jest dlań zbrodnią artystyczną, której unika jak ognia; humanitarnej czułostkowości epoki przeciwstawia on zimną obojętność historyografa notującego fakty. Interesuje go nie ludzkość, ale człowiek, „species homo“; i to nie człowiek społeczny jak u Balzaka, ale człowiek sam w sobie, taki jakim się ukazuje, gdy w upale silnych namiętności zrzuci z siebie te szaty w których zwykł chodzić wśród ludzi. Dlatego-to Mérimée chętnie szuka tematów swoich w krajach, w środowiskach, gdzie krew kipi gorąco, gdzie życie pulsuje przyspieszonem tętnem, gdzie obłuda społeczna mało ma wpływu na człowieka.
Powiedziałem, że Mériméego interesuje człowiek: ale i, do tego wpół-artystycznego, wpół jakby naukowego zainteresowania zaledwie chce się przyznać ten autor, jak mało który wstrzemięźliwy i jakby wstydzący się swych wzruszeń. Chciałby w nas wmówić niejako, że zainteresowania te stoją dlań na tym samym planie co jakaś kwestya archeologiczna (Mérimée był z zawodu archeologiem) lub jakiś problem historyczny z przed tysięcy lat. Weźmy „Carmen“: to nabrzmiałe krwią i namiętnością opowiadanie zaczyna się od paru uwag o hipotetycznym terenie bitwy z czasów Juliusza Cezara; skoro tylko zaś autor skończył tragiczną opowieść, natychmiast czyni sobie jakgdyby zabawkę z tego aby zniweczyć stworzoną przez się z takim kunsztem iluzyę artystyczną, a wreszcie przechodzi najobojętniej w świecie do lingwistycznych uwag nad rozmaitemi narzeczami języka cyganów. Jest pewna kokieterya „dandyzmu“ w tym ostatnim rozdziale Carmen; dandyzmu, którego elementy spotykamy zresztą nierzadko we współczesnym Romantyzmie.
Ta oszczędność w udzielaniu się, to nie prostytuowanie swych wzruszeń, daje niewątpliwie Mériméemu wielką siłę wyrazu.
Wystarczy lekkiego drgnienia jego głosu w noweli „Tamango“, tam gdzie Mérimée notuje wymownemi rysami ohydny stosunek rasy białej do czarnych swych braci, aby nas poruszyć głębiej niżby to mogła uczynić w tem miejscu jakaś bombastyczna humanitarna tyrada à la Wiktor Hugo.
Bo też, pod tym chłodnym spokojem, któż wie co się kryje? Jest w stylu Mériméego jakaś drażniąca zagadka: ten chłód, ta wzgarda dla ludzi, ta ironia nigdy nie zrzucająca maski, czy są nabytkiem rozczarowania, bólu, zawiedzionej uczuciowości, czy też naturą, którą przyniósł z sobą na świat? Nie wiemy; i ta zagadkowość fizyognomii Mériméego jest czemś co w nim pociąga i drażni. Tyle jest pewne, iż wiele głośniejszych znacznie utworów tej bujnej i hałaśliwej epoki spłynęło, aby zająć czcigodne zapewne ale rzadko przez czytelników odwiedzane miejsce w historyi literatury, podczas gdy klejnociki Mériméego, cyzelowane chłodnem i lśniącem narzędziem mistrza, nie straciły nic ze swego blasku.
Πᾶσα γυνὴ χόλος ἐστίν ἔχει δ᾽ ἀγαθάς δύο ὥρας
Τήν μίαν ἐν θαλάμῳ, τήν μίαν ἐν θάνατῳ.
Zawsze podejrzewałem geografów, że nie wiedzą co plotą, pomieszczając pole bitwy pod Munda w okolicy Bastuli Poeni, w pobliżu nowoczesnej Monda, o jakie dwie mile na północ od Marbella. Wedle moich własnych wniosków z tekstu anonimowego autora Bellium Hispaniense, oraz kilku wskazówek, zebranych w doskonałej bibliotece księcia d‘Ossuna, sądziłem, że to raczej w okolicy Montilla trzeba szukać pamiętnego miejscu, gdzie, po ostatni raz, Cezar zagrał w orła i reszkę przeciw obrońcom republiki. Znalazłszy się w Andaluzji z początkiem jesieni r. 1830, podjąłem dość daleką wycieczkę aby rozjaśnić ostatnie wątpliwości. Memoryał, który ogłoszę niebawem, nie zostawi już, mam nadzieję, żadnej niepewności w umyśle rzetelnych archeologów. W oczekiwaniu aż moja rozprawa rozwiąże wreszcie problem geograficzny, trzymający w zawieszeniu całą naukową Europę, opowiem wam małą powiastkę; nie przesądza ona zresztą w niczem zajmującej kwestji położenia Mondy.
Nająłem w Kordowie przewodnika i dwa konie i puściłem się w drogę z Komentarzami Cezara i paroma koszulami za cały pakunek. Pewnego dnia, błądząc w wyżnich okolicach doliny Kaszena, wyczerpany zmęczeniem, umierając z pragnienia, spalony słońcem z ołowiu, słałem z całego serca do dyaska Cezara i synów Pompejusza, kiedy spostrzegłem, dość daleko od mojej ścieżki, zieloną polankę usianą sitowiem i trzcinami. Zwiastowało mi to bliskość źródła. W istocie, skoro się zbliżyłem, spostrzegłem, że mniemany trawnik to było bajoro, w którem tonął strumyk, wypływający, jak się zdawało, z ciasnej gardzieli między dwiema skałami. Wywnioskowałem stąd, iż, idąc pod bieg strumienia, znajdę wodę chłodniejszą, mniej żab i pijawek i może nieco cienia wśród skał. Przy wejściu do skalnej gardzieli, mój koń zarżał, na co inny koń, niewidoczny, odpowiedział natychmiast. Ledwie uszedłem jakieś sto kroków, przesmyk, rozszerzając się nagle, odsłonił mi rodzaj naturalnego amfiteatru, doskonale ocienionego wysokiemi ścianami, które stanowiły jego obramienie. Niepodobnaby znaleźć miejsca, któreby przyrzekało podróżnemu rozkoszniejszy postój. U stóp kończystych skał wypływało spienione źródło i spadało do małej sadzawki wyścielonej piaskiem białym jak śnieg. Kilka pięknych zielonych dębów, stale ubezpieczonych od wiatru i odwilżanych źródłem, wnosiło się nad brzegiem i okrywało je swoim gęstym cieniem: wreszcie, dokoła sadzawki, delikatna i lśniąca trawa przyrzekała lepsze łoże, niżby je można znaleść w jakiejkolwiek gospodzie na dziesięć mil w koło.
Nie mnie przypadł zaszczyt odkrycia tak pięknego miejsca. W chwili gdy w nie zaszedłem, jakiś człowiek spoczywał tam już: prawdopodobnie spał. Obudzony rżeniem, wstał i podszedł do swego konia, który skorzystał ze snu pana aby sobie uczynić dobry popas w okolicznej trawie. Był to młody chwat, wzrostu średniego ale silnie zbudowany, o spojrzeniu dumnem i posępnem. Cera jego, niegdyś może piękna, stała się, pod wpływem działania słońca, ciemniejsza niż jego włosy. Jedną ręką trzymał za uzdę, konia, w drugiej miał mosiężną rusznicę. Wyznaję, iż zrazu rusznica i sroga mina jej właściciela zaskoczyła mnie nieco, ale nie wierzyłem już w bandytów, tyle się o nich nasłuchawszy, a nie spotkawszy ich nigdy. Zresztą, widziałem tylu uczciwych rolników zbrojących się od stóp aż do głowy aby iść na targ, iż widok palnej broni nie uprawniał mnie do wątpienia o czcigodności nieznajomego. A wreszcie, mówiłem sobie, cóżby począł z memi koszulami i mojemi Komentarzami w Elzewirze?
Pozdrowiłem tedy właściciela rusznicy poufałem skinieniem głowy, pytając z uśmiechem czy nie zakłóciłem jego snu. Nie odpowiadając, zmierzył mnie bystro wzrokiem; poczem, jakgdyby zadowolony z egzaminu, przyjrzał się z tą samą bacznością memu przewodnikowi, który właśnie się zbliżał. Ujrzałem, iż ten zbladł i zatrzymał się z oznakami widocznej grozy. Głupie spotkanie! rzekłem sobie. Ale roztropność poradziła mi natychmiast nie okazywać żadnego niepokoju. Zsiadłem z konia, powiedziałem przewodnikowi aby rozkulbaczył wierzchowca i, kląkłszy nad źródłem, zanurzyłem w nie głowę i ręce; następnie pociągnąłem dobry łyk, leżąc na brzuchu, jak owi źli żołnierze Gedeona.
Równoczesne przyglądałem się memu przewodnikowi i nieznajomemu. Przewodnik zbliżał się bardzo niechętnie; obcy zdawał się nie żywić złych zamiarów, puścił bowiem wolno konia, a rusznica, którą trzymał zrazu poziomo, zwrócona była obecnie ku ziemi.
Nie uważając za właściwe formalizować się widocznem zlekceważeniem mojej osoby, wyciągnąłem się na trawie, i swobodnym tonem spytałem właściciela rusznicy czy nie ma przy sobie krzesiwa. Równocześnie wydobyłem puzderko z cygarami. Nieznajomy, wciąż bez słowa, sięgnął ręką do kieszeni, wyjął krzesiwo i skwapliwie skrzesał mi ogień. Wyraźnie obłaskawiał się; usiadł bowiem na wprost mnie, nie wypuszczając wszelako broni z ręki. Zapaliwszy cygaro, wybrałem najlepsze z pozostałych i spytałem czy pali.
— Owszem, proszę pana, odpowiedział.
Były to pierwsze słowa, które wyrzekł; przyczem zauważyłem, że akcent jego nie ma andaluzyjskiego brzmienia. Wyciągnąłem stąd wniosek, że jest podróżnym jak ja, tyle tylko, że nie archeologiem.
— Może to panu będzie smakować, rzekłem, podając mu prawdziwe hawańskie regalia.
Skinął lekko głową, zapalił swoje cygaro od mego, podziękował nowem skinieniem głowy, poczem zaciągnął się z oznakami żywej przyjemności.
— Ach! zawołał wypuszczając zwolna pierwszy kłąb dymu ustami i nosem, jak ja już dawno nie paliłem!
W Hiszpanji, ofiarowane i przyjęte cygaro stwarza stosunek gościnności, tak jak na Wschodzie podzielenie się chlebem i solą. Nieznajomy okazał się rozmowniejszy niż się spodziewałem. Zresztą, mimo iż powiadał się mieszkańcem okolic Montilla, najwyraźniej znał kraj dość licho. Nie wiedział miana uroczej doliny, w której spoczywaliśmy; nie umiał nazwać żadnej wioski w pobliżu; wreszcie, zapytany czy nie widział gdzie w okolicy uszkodzonych murów, rzeźbionych kamieni, wyznał, że nigdy nie zwracał uwagi na podobne
rzeczy. W zamian, okazał się biegłym znawcą koni. Skrytykował mojego, co nie było trudno; następnie wywiódł mi rodowód swego, który pochodził ze sławnej kordowańskiej stadniny: było to w istocie szlachetne zwierzę i, wedle tego co mówił jego pan, tak wytrzymałe, że raz zdarzyło mu się zrobić trzydzieści mil w jednym dniu, galopem i kłusem. W toku swego wywodu, nieznajomy zatrzymał się nagle, jakby zmięszany i nierad że za dużo powiedział. „Bardzo mi było wtedy spieszno do Kordowy, dodał z pewnem zakłopotaniem. Musiałem odwiedzić sędziów w pewnym procesie...“ Mówiąc, spoglądał na mego przewodnika Antonia, który spuścił oczy.
Cień i źródło zachwyciły mnie do tego stopnia, że przypomniałem sobie o paru zrazach wybornej szynki, którą przyjaciele moi z Montilla włożyli do sakwy przewodnika. Kazałem ją przynieść i zaprosiłem obcego do wzięcia udziału w improwizowanej przekąsce. Jeżeli oddawna nie palił, mogłem wnosić iż nie jadł conajmniej od czterdziestu ośmiu godzin. Pożerał jak zgłodniały wilk. Pomyślałem, że spotkanie ze mną było opatrznościowe dla nieboraka. Przewodnik natomiast jadł mało, pił jeszcze mniej i nie mówił wcale, mimo że od początku naszej podróży objawił mi się jako nieporównany gaduła. Obecność naszego gościa zdawała się go krępować; jakaś nieufność, z której przyczyn nie zdawałem sobie jasno sprawy, oddalała ich wzajem od siebie.
Znikły już ostatnie kruszyny chleba i szynki; wypaliliśmy każdy po drugiem cygarze; kazałem przewodnikowi okulbaczyć, konie i miałem się żegnać z nowym przyjacielem, kiedy spytał, gdzie zamierzam spędzić noc.
Zanim zdołałem spostrzec znak mego przewodnika, odpowiedziałem, że jadę do gospody del Cuervo.
— Lichy to nocleg dla osoby takiej jak pan... I ja tam jadę; jeżeli pan pozwoli sobie towarzyszyć, odbędziemy drogę razem.
— Bardzo chętnie, rzekłem dosiadając konia.
Przewodnik, który mi trzymał strzemię, dał mi znowu znak oczami. Odpowiedziałem wzruszeniem ramion, jakby dla upewnienia go że jestem zupełnie spokojny, i puściliśmy się w drogę.
Tajemnicze znaki Antonia, jego niepokój, kilka słów jakie wymknęły się nieznajomemu, zwłaszcza ów trzydziestomilowy kurs i mało prawdopodobne jego objaśnienie, ustaliły już moje pojęcie o towarzyszu podróży. Nie wątpiłem, że mam do czynienia z przemytnikiem, może złodziejem; cóż mi to szkodziło? Znałem na tyle charakter Hiszpanów, aby być najpewniejszym, że nic mi nie grozi ze strony człowieka, który ze mną jadł i palił. Obecność jego była nawet dobrą rękojmią przeciw wszelkiemu niepożądanemu spotkaniu. Zresztą, bardzo rad byłem dowiedzieć się co to jest rozbójnik. Nie widuje się ich codzień, i jest pewien urok w tem, aby się znaleść w pobliżu istoty niebezpiecznej, zwłaszcza kiedy się czuje, że jest łagodna i oswojona.
Spodziewałem się doprowadzić stopniowo nieznajomego do zwierzeń, i, mimo mrugań przewodnika, ściągnąłem rozmowę na temat opryszków. Rozumie się samo przez się, że mówiłem o nich z szacunkiem. Był wówczas w Andaluzji, słynny bandyta zwany José-Maria, którego czyny były na wszystkich ustach. „Gdybym ja się znajdował strzemię w strzemię z Josém-Marią?“ mówiłem sobie... Opowiadałem znane mi ze słuchu historye o tym bohaterze, wszystkie zresztą ku jego chwale, i wyrażałem głośno podziw dla jego męstwa i szlachetności.
— José-Maria jest zwykłem ladaco, rzekł zimno nieznajomy.
„Czy oddaje sobie sprawiedliwość, czy też to nadmiar skromności z jego strony?“ pytałem siebie w myśli; w miarę bowiem jak przyglądałem się memu towarzyszowi, odnajdywałem w nim rysopis Joségo-Maria, który czytałem obwieszczony na bramie niejednego miasta w Andaluzji. — Tak, tak, to on... Blond włosy, oczy niebieskie, duże usta, ładne zęby, małe ręce; koszula z cienkiego płótna, aksamitny kaftan ze srebrnemi guzami, kamasze z białej skóry, koń gniady... Niema wątpliwości! Ale szanujmy jego inkognito.
Przybyliśmy do gospody. Była taka jak mi ją obmalował, to znaczy jedna z najnędzniejszych jakie dotąd spotkałem. Duża izba służyła za kuchnię, jadalnię i sypialnię. Ogień zapalało się na płaskim kamieniu na środku izby, a dym wychodził przez dziurę w dachu, lub raczej nie wychodził, tworząc chmurę o kilka stóp nad ziemią. Pod ścianą, leżało na ziemi kilka starych derek mulich: były to łóżka dla podróżnych. O dwadzieścia kroków od domu, lub raczej od tej jedynej izby którą właśnie opisałem, wznosiła się szopa, służąca za stajnię. W uroczym tym przybytku nie było istoty ludzkiej — przynajmniej na tę chwilę — prócz starej kobiety i małej dziewczynki dziesięcio lub dwunastoletniej; obie były koloru sadzy, odziane w okropne łachmany. Oto wszystko co zostało, pomyślałem, z ludności starożytnej Munda Boetica! O Cezarze! o Sekście Pompejuszu! jakże bylibyście zdumieni, gdybyście wrócili na świat.
Na widok mego towarzysza, starej wyrwał się okrzyk zdumienia.
— Och! don José! wykrzyknęła.
Don José zmarszczył brwi i uczynił ręką rozkazujący gest, który natychmiast powstrzymał staruszkę. Obróciłem się w stronę przewodnika, i nieznacznym ruchem dałem mu do zrozumienia, że zdaję sobie doskonale sprawę kim jest człowiek z którym mam spędzić noc. Wieczerza była lepsza niż się spodziewałem. Podano nam, na małym stoliczku wysokim na stopę, starego koguta ugotowanego z ryżem i z obfitością tureckiego pieprzu, następnie turecki pieprz z oliwą, wreszcie gaspacho, rodzaj sałaty z pieprzu tureckiego. Trzy dania tak korzenne kazały nam często zaglądać do bukłaczka z winem, które okazało się wyborowe. Skorośmy podjedli, wówczas, widząc wiszącą na ścianie mandolinę — w Hiszpanii są wszędzie mandoliny — spytałem dziewczynki, która nam usługiwała, czy umie grać.
— Nie, odparła; ale don José gra tak pięknie!
— Bądź pan tak uprzejmy, rzekłem, zaśpiewać mi coś; przepadam za waszą narodową muzyką.
— Nie mogę niczego odmówić grzecznemu panu, który mi daje tak wyborne cygara, wykrzyknął don José, jak gdyby siląc się na wesołość.
Kazał podać mandolinę i zaczął śpiewać pobrząkując sobie. Głos jego był surowy ale miły, nuta melancholijna i oryginalna; co się tyczy treści, nie zrozumiałem ani słowa.
— Jeżeli się nie mylę, rzekłem, to nie jest melodja hiszpańska. To przypomina zorzicos z ziemi Basków, i słowa muszą być też w tym języku.
— Tak, odparł don José z posępną twarzą.
Położył mandolinę na ziemi, i, zaplótłszy ramiona, patrzał w gasnący ogień z wyrazem szczególnego smutku. Oświecona lampką stojącą na stoliku, twarz jego, szlachetna zarazem i dzika, przypominała mi Miltonowego Szatana. Jak on może, towarzysz mój myślał o siedzibie którą opuścił, o wygnaniu jakie na siebie ściągnął przez jeden błąd. Próbowałem nawiązać przerwaną rozmowę, ale nie odpowiadał, wciąż zatopiony w smutnych myślach. Stara ułożyła się tymczasem w kącie, odgrodzona dziurawą derką wiszącą na sznurku; dziewczynka wsunęła się za nią w to ustronie, przeznaczone dla płci pięknej. Wówczas przewodnik mój wstał i poprosił mnie abym się udał za nim do stajni; ale na to odezwanie, don José, jak gdyby budząc się nagle, spytał szorstko dokąd idzie.
— Do stajni, odpowiedział przewodnik.
— Po co? Konie mają co jeść. Połóż się tutaj, pan ci pozwoli.
— Boję się, że koń mego pana zachorował; chciałbym, żeby go pan zobaczył: może będzie wiedział czego mu trzeba.
Widocznem było, że Antonio chce mówić ze mną na osobności; ale ja nie miałem żadnej ochoty ściągać podejrzeń don Joségo; zdawało mi się, że w danej sytuacji najwłaściwszą drogą jest okazać nieograniczone zaufanie. Odpowiedziałem tedy, że nie rozumiem się nic na koniach i że mam ochotę spać. Don José poszedł za Antoniem do stajni, skąd niebawem wrócił sam. Oznajmił mi, że koniowi nic nie jest, ale że mój przewodnik uważa go za tak cenne zwierzę, iż wyciera go kamizelką aby mu się dać wypocić i zamierza spędzić całą noc na tem miłem zajęciu. Wśród tego ja wyciągnąłem się na derkach, starannie owinięty w płaszcz aby ich nie dotykać. Przeprosiwszy mnie za tę śmiałość że kładzie się przy mnie, don José wyciągnął się pod drzwiami, nie zaniechawszy podsypać skałki u swojej flinty, którą ostrożnie umieścił pod sakwą służącą mu za poduszkę. W pięć minut później, pożyczywszy sobie wzajem dobrej nocy, usnęliśmy obaj głęboko.
Sądziłem, że jestem dość zmęczony aby móc usnąć na podobnem legowisku; ale, po upływie godziny, bardzo przykre swędzenie wyrwało mnie z pierwszego snu. Z chwilą gdy zrozumiałem jego przyczynę, wstałem, przeświadczony, że lepiej spędzić resztę noc pod gołem niebem niż pod tym niegościnnym dachem. Stąpając na końcach palców, dotarłem do drzwi, okraczyłem don Joségo, który spał snem sprawiedliwego, i zdołałem się wydostać z izby, nie zbudziwszy go. Koło drzwi znajdowała się szeroka drewniana ława; wyciągnąłem się na niej, układając się jak mogłem aby tam spędzić resztę nocy. Miałem zamknąć oczy po raz drugi, kiedy mi się zdało, że przesuwa się koło mnie cień człowieka i cień konia, oba kroczące bez najmniejszego szelestu. Podniosłem się nawpół i poznałem jak gdyby Antonia. Zdumiony iż widzę go na dworze o tej godzinie, wstałem i podszedłem ku niemu. Zatrzymał się, spostrzegłszy mnie w tejże chwili.
— Gdzie on jest? spytał Antonio szeptem.
— W izbie, śpi; nie boi się pluskiew. Po cóż ty wyprowadzasz tego konia?
Zauważyłem wówczas, iż, aby nie robić hałasu wychodząc z szopy, Antonio owinął starannie kopyta zwierzęcia strzępami starej derki.
— Mów pan ciszej, rzekł Antonio, na imię nieba! Pan nie wie, kto jest ten człowiek. To José Navarro, najgroźniejszy bandyta w całej Andaluzyi. Cały dzień dawałem panu znaki, których pan nie chciał zrozumieć.
— Bandyta, nie bandyta, co mi o to? odparłem; nas nie okradł i założyłbym się, że nie ma tego zamiaru.
— Niech i tak będzie, ale naznaczono dwieście dukatów nagrody dla tego, kto go wyda. Wiem o posterunku lansjerów o półtorej mili stąd, i, zanim się zrobi dzień, przyprowadzę tu paru tęgich zuchów. Byłbym wziął jego konia, ale jest tak zły, że nikt prócz Navarra nie może się doń zbliżyć.
— Niechże cię kaduk porwie! rzekłem. Cóż ci złego uczynił ten nieborak, aby go wydawać? Zresztą, czyś pewien, że to jest ten bandyta?
— Zupełnie pewien; przed chwilą udał się za mną do stajni i rzekł: „Masz minę jakbyś mnie znał; otóż, jeżeli powiesz temu dobremu panu kto ja jestem, strzelę ci w łeb“. Zostań pan, zostań pan przy nim; nie ma się pan czego obawiać. Póki będzie wiedział że pan jest tutaj, niczego nie będzie podejrzewał.
Tak rozmawiając, oddaliliśmy się od gospody na tyle aby nie można było już słyszeć podków. Antonio w mgnieniu oka odwiązał łachy, któremi owinął nogi koniowi i gotował się wskoczyć na siodło. Próbowałem prośby i groźby aby go zatrzymać.
— Ja jestem biedak, panie, odpowiedział; dwieście dukatów, takiej gratki się nie przepuszcza, zwłaszcza gdy chodzi o oczyszczenie kraju z podobnego ścierwa. Ale niech pan uważa; jeżeli Navarro się zbudzi, chwyci za rusznicę, i wówczas baczność! Ja już zaszedłem za daleko aby się cofnąć; niech pan sobie daje rady jak pan umie.
Ladaco był już na siodle; spiął konia i niebawem straciłem go z oczu w ciemności.
Byłem mocno oburzony na mego przewodnika i dość niespokojny. Po chwili namysłu, powziąłem postanowienie i wróciłem do izby. Don José spał jeszcze, wynagradzając sobie niewątpliwie w tej chwili trudy i bezsenności wielu burzliwych dni. Musiałem silnie nim potrząsnąć, aby go obudzić. Nigdy nie zapomnę jego strasznego spojrzenia, oraz ruchu jakim sięgnął po rusznicę, którą, przez ostrożność, umieściłem w pewnem oddaleniu.
— Panie, rzekłem, przepraszam że pana budzę, ale chcę panu zadać jedno niedorzeczne pytanie: czy pan byłby rad spotkać tutaj jakie pół tuzina lansjerów?
Skoczył na równe nogi i rzekł grzmiącym głosem:
— Kto panu to powiedział?
— Mniejsza skąd pochodzi przestroga, byle była dobra.
— Pański przewodnik mnie zdradził, ale mi to zapłaci. Gdzie on jest?
— Nie wiem... Sądzę że w stajni... ale ktoś mi powiedział...
— Kto panu powiedział?... Przecież nie ta stara...
— Ktoś, kogo nie znam... nie tracąc słów, czy pan masz powody aby nie czekać tu na tych żołnierzy? Jeżeli tak, niech pan nie traci czasu; w przeciwnym razie dobranoc, i przepraszam, że zakłóciłem pański sen.
— Och! ten przewodnik! ten przewodnik! Odrazu mi się nie podobał... ale dostanie mi się w ręce!... Żegnam pana. Niech panu Bóg odpłaci przysługę, którą mi pan oddał. Ja nie jestem tak bardzo zły jak pan sądzi... tak, jest we mnie jeszcze coś, co zasługuje na współczucie zacnego człowieka... Żegnam pana... Jednego mi tylko żal; to że nie mogę się panu wypłacić.
— Jako cenę usługi, którą panu oddałem, przyrzeknij mi, don José, nie podejrzewać nikogo, nie myśleć o zemście. Ot masz pan parę cygar na drogę; szczęśliwej podróży!
I podałem mu rękę.
Ścisnął mi ją bez słowa, wziął rusznicę i sakwę, i, rzuciwszy kilka słów starej w narzeczu którego nie zrozumiałem, pobiegł do szopy. W chwilę później, usłyszałem jego galop w szczerem polu.
Co do mnie, ułożyłem się z powrotem na ławce, ale nie zasnąłem. Pytałem sam siebie, czy miałem rację zbawić od szubienicy złodzieja, może mordercę, jedynie dlatego że jadłem z nim szynkę i ryż à la valentienne. Czyż nie zdradziłem mego przewodnika który bronił sprawy prawa; czy nie naraziłem go na zemstę zbrodniarza? Ale obowiązki gościnności!... Przesądy dzikich, mówiłem sobie; stanę się odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie, których ten bandyta się dopuści... Mimo to, czy to jest przesąd ten głos sumienia, opierający się wszelkiemu rozumowaniu? Być może, w drażliwem położeniu w którem się znalazłem, nie mogłem się zeń wyplątać bez wyrzutów. Tonąłem jeszcze w największej niepewności co do moralnej strony mego postępku, kiedy ujrzałem jakieś półtuzina jeźdźców, wraz z Antoniem, trzymającym się przezornie w arjergardzie. Wyszedłem naprzeciw nich i uprzedziłem że bandyta umknął już od dwóch godzin. Stara, wzięta na spytki przez kaprala, odparła że zna Navarra, ale że, żyjąc sama jedna na tem odludziu, nie ośmieliłaby się nigdy ważyć swego życia wydając go. Dodała, iż obyczajem jego, ilekroć zajechał do niej, było zawsze wyjeżdżać w pół nocy. Co do mnie, trzeba mi było udać się o kilka mil aby pokazać paszport i podpisać oświadczenie w obliczu alkada, poczem pozwolono mi prowadzić dalej moje archeologiczne poszukiwania. Antonio dąsał się na mnie, podejrzewając że to ja mu przeszkodziłem w zarobieniu dwustu dukatów. Mimo to, rozstaliśmy się w Kordowie w dobrej zgodzie: na pożegnanie dałem mu napiwek tak hojny, jak tylko pozwalał na to stan mojej sakiewki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Spędziłem kilka dni w Kordowie. Powiedziano mi o jednym rękopisie w bibljotece Dominikanów, w którym będę mógł znaleść zajmujące wskazówki co do starożytnej Munda. Bardzo gościnnie przyjęty przez zacnych Ojców, trawiłem dni w ich klasztorze, a wieczór przechadzałem się po mieście. W Kordowie, o zachodzie słońca, mnóstwo próżniaków wystaje na wybrzeżu ciągnącem się wzdłuż prawego brzegu Gwadalkwiwiru. Wdecha się tam wyziewy garbarni, która podtrzymuje jeszcze starożytną sławę tego miasta głośnego wyprawą skór, ale w zamian zażywa się widowiska które warte jest uwagi. Na kilka minut przed Aniołem Pańskim, mnogość kobiet zbiera się nad rzeką, poniżej wybrzeża, które jest dość wyniosłe. Żaden mężczyzna nie ośmieliłby się wmięszać w tę gromadkę.
Skoro tylko oddzwonją Anioł Pański, znaczy to że jest noc. Z ostatniem uderzeniem dzwonu wszystkie te kobiety rozbierają się i wchodzą do wody. Dopieroż krzyki, śmiechy, piekielny zgiełk! Z wysokiego wybrzeża, mężczyźni przyglądają się kąpiącym, wypatrują oczy, i nie wiele mogą dojrzeć. Bądź co bądź, te białe i mgliste kształty rysujące się na ciemnym lazurze rzeki, nastrajają poetyckie dusze, i, przy odrobinie wyobraźni, nietrudno jest odtworzyć sobie Dyanę i jej nimfy w kąpieli, nie narażając się na smutny los Akteona. — Opowiadano mi, że paru urwisów złożyło się jednego dnia aby przekupić dzwonnika przy katedrze, i skłonić go aby oddzwonił Anioł Pański na dwadzieścia minut przed legalną godziną. Mimo że był jeszcze jasny dzień, nimfy Gwadalkwiwiru nie zawahały się, i, bardziej wierząc w Anioł Pański niż w słońce, ukazały się ze spokojnem sumieniem w tualecie kąpielowej, która jest zawsze nad wyraz prosta. Nie było mnie przy tem. Za mego pobytu, dzwonnik był nieprzedajny, zmierzch dość ciemny, i chyba kot mógłby odróżnić najstarszą przekupkę pomarańcz od najładniejszej gryzetki kordowańskiej.
Jednego wieczora, o godzinie kiedy nie widać już nic, paliłem oparty o parapet wybrzeża, kiedy jakaś kobieta, wstępując po schodach wiodących do rzeki, przysiadła koło mnie. Miała we włosach duży bukiet jaśminu, którego płatki wydają wieczorem upajający zapach. Była skromnie, może nawet ubogo odziana, całkiem czarno, jak większość gryzetek wieczorem. Kobiety przyzwoite noszą kolor czarny jedynie rano; wieczorem ubierają się à francesa. Zbliżając się do mnie, amatorka kąpieli opuściła na ramiona mantylkę okrywającą jej głowę, i, „przy mrocznej jasności która spływa z gwiazd“, ujrzałem że jest mała, zgrabna, i że ma bardzo duże oczy. Natychmiast rzuciłem cygaro. Zrozumiała ten akt grzeczności nawskroś francuskiej i pospieszyła mnie zapewnić że bardzo lubi zapach tytoniu, a nawet sama pali, o ile ma pod ręką lekkie papelitos. Szczęściem, miałem właśnie takie w mojem purderku; poczęstowałem ją skwapliwie. Raczyła przyjąć jeden i zapaliła go od płonącego sznurka, który chłopak podał nam za cenę jednego solda. Zanurzeni tak w kłębie dymu, gawędziliśmy z piękną nieznajomą tak długo, aż znaleźliśmy się prawie sami na wybrzeżu. Sądziłem że nie będę zbyt śmiałym, propanując jej spożycie lodów w neveria[2]. Po skromnem wahaniu, przyjęła; ale, nim się zdecydowała, życzyła sobie wiedzieć która jest godzina. Nacisnąłem sprężynę zegarka, który zadzwonił; mechanizm ten uderzył ją wielce.
— Co u was są za wynalazki, panowie cudzoziemcy! Z jakiego kraju pan jest? Z pewnością Anglik?[3]
— Francuz, do pani usług. A panienka czy pani — zapewnie z Kordowy?
— Nie.
— W każdym razie z Andaluzji. Poznaję to po pani miękkiej wymowie.
— Skoro pan jest tak biegły w poznawaniu akcentu, powinien pan zgadnąć kto jestem.
— Sądzę, że pani jest z kraju Jezusa, o dwa kroki od raju.
(Przenośni tej, która oznacza Andaluzję, nauczyłem się od mego przyjaciela Francisko Sevilla, głośnego pikadora.)
— Ba! raj... tutejsi ludzie powiadają, że nie jest stworzony dla nas.
— Byłażby pani tedy Mauretanką, albo... (zatrzymałem się, nie śmiejąc powiedzieć: żydówką.)
— No! no! widzi pan przecież, że jestem cyganką; chce pan abym panu powróżyła? Słyszał pan kiedy imię Carmencita? To ja.
Byłem wówczas (jakieś piętnaście lat temu) takim niedowiarkiem, że nie cofnąłem się ze zgrozą, dowiadując się że stoję obok czarownicy. „Dobryś! pomyślałem sobie, zeszłego tygodnia wieczerzałem z bandytą, chodźmyż dziś na lody ze służebnicą szatana. W podróży trzeba wszystkiego skosztować“. Miałem jeszcze inny powód aby zawiązać tę znajomość. Po wyjściu z gimnazjum, wyznaję to ze wstydem, straciłem jakiś czas na studjowaniu nauk tajemnych, a nawet kilka razy próbowałem zaklinać ducha ciemności. Uleczony od dawna z namiętności do podobnych dociekań, zachowałem, mimo to, źdźbło ciekawości dla wszystkich przesądów i ucieszyłem się sposobnością poznania jak daleko posuwa się sztuka Magii u cyganów.
Wciąż rozmawiając, weszliśmy do neveria, i siedliśmy przy małym stoliku oświetlonym świecą w szklanym kloszu. Mogłem wówczas przyjrzeć się swobodnie mojej gitanie, podczas, gdy przyzwoici ludzie, spożywający swoje lody, wytrzeszczali oczy ze zdumieniem, widząc mnie w tak zacnem towarzystwie.
Wątpię, aby panna Carmen była czystej rasy; przynajmniej byłą nieskończenie ładniejsza od wszystkich kobiet jej narodowości, które kiedykolwiek spotkałem. Aby kobieta była ładna, powiadają Hiszpanie, trzeba aby jednoczyła trzydzieści si, lub, jeśli kto woli, aby można ją było określić zapomocą dziesięciu przymiotników, z których każdy da się zastosować do trzech części jej osoby. Naprzykład ma mieć trzy rzeczy czarne: oczy, powieki i brwi; trzy cienkie: palce, usta, włosy, etc. Resztę znajdziecie w Brantomie. Moja cyganka nie mogła sobie rościć praw do tylu doskonałości. Skóra jej, zresztą bardzo gładka, zbliżała się barwą do tonu miedzi. Oczy były skośne, ale prześlicznie wykrojone; wargi, nieco grube ale dobrze zarysowane, odsłaniały zęby bielsze niż migdał obrany ze skóry. Włosy, może nieco grube, były czarne z odcieniem niebieskim jak skrzydło kruka; przytem długie i lśniące. Aby nie nużyć zbyt rozwlekłym opisem, powiem ogólnie, że z każdą wadą łączyła przymiot, uwydatniony może jeszcze silniej przez kontrast. Była to piękność oryginalna i dzika, twarz która zdumiewała w pierwszej chwili, ale której nie można było zapomnieć. Oczy jej zwłaszcza miały wyraz równocześnie zmysłowy i okrutny, którego nie spotkałem później w żadnem ludzkiem spojrzeniu. Cygańskie oko, wilcze oko, — jest takie przysłowie hiszpańskie, świadczące o spostrzegawczości. Jeżeli nie macie czasu iść do ogrodu botanicznego, aby studjować spojrzenie wilka, przyjrzyjcie się swemu kotowi kiedy czai się na wróble.
Każdy rozumie, że śmiesznie byłoby dać sobie wróżyć w kawiarni. To też, poprosiłem piękną czarownicę, aby mi pozwoliła towarzyszyć sobie do domu. Zgodziła się bez trudu, ale znowuż chciała wiedzieć godzinę i poprosiła mnie, abym jeszcze raz zadzwonił w zegarek.
— Czy to naprawdę złote? rzekła, przyglądając mu się z nadzwyczajną uwagą.
Kiedyśmy się puścili w drogę, była ciemna noc; sklepy były przeważnie zamknięte, a ulice niemal puste. Przebyliśmy most na Gwadalkwiwirze, i, już na krańcu miasta, zatrzymaliśmy się pod domem, który bynajmniej nie miał pozorów pałacu. Otworzyło nam dziecko; cyganka rzekła doń kilka słów w języku mi nieznanym; dowiedziałem się później, że to był rommani, albo chipe kali, narzecze gitanos. Natychmiast dziecko znikło, zostawiając nas w dość obszernym pokoju, którego umeblowanie stanowił stoliczek, dwa krzesełka i kufer. A, prawda: zapomniałem o garnku z wodą, stercie pomarańcz i wiązce cebuli.
Skorośmy tylko zostali sami, cyganka dobyła z kufra karty, widocznie mocno wysłużone, magnes, zasuszonego kameleona i parę innych przedmiotów, potrzebnych do jej sztuki. Następnie kazała mi uczynić znak krzyża w lewej dłoni sztuką monety, i zaczęły się ceremonje magiczne. Zbyteczną rzeczą byłoby przytaczać jej przepowiednie, co zaś do sposobu w jaki brała się do rzeczy, widać było, że jest z niej czarownica całą gębą.
Na nieszczęście przeszkodzono nam niebawem. Drzwi otworzyły się nagle gwałtownie i mężczyzna, zawinięty aż po oczy w brunatny płaszcz, wszedł do pokoju, zwracając się do cyganki w sposób niezbyt uprzejmy. Nie rozumiałem co mówi, ale ton głosu świadczył, że jest w bardzo złym humorze. Na jego widok, gitana nie okazała ani zdziwienia, ani gniewu, ale podbiegła ku niemu i z nadzwyczajną płynnością słów rzekła doń kilka zdań w tajemnem narzeczu, którem posługiwała się już wobec mnie. Słowo payllo, często powtarzane, było jedyne, które zrozumiałem. Wiedziałem, że cyganie nazywają tak każdego człowieka nie ich rasy. Przypuszczając że chodzi o mnie, spodziewałem się drażliwych wyjaśnień; już ujmowałem dłonią nogę krzesełka i siliłem się wyczuć moment, w którym wypadnie je rzucić na głowę natrętowi. Ten odepchnął szorstko cygankę i postąpił ku mnie; poczem, cofając się o krok, wykrzyknął:
— Ach! to pan!
Spojrzałem ja z kolei, i poznałem mego przyjaciela don Joségo. W tej chwili żałowałem nieco, żem nie pozwolił go powiesić.
— A, to pan, mój zuchu, wykrzyknąłem, śmiejąc się najmniej kwaśno jak mogłem; przerwałeś panience w chwili, gdy, przepowiadała mi nader ciekawe rzeczy.
— Zawsze ta sama! Ale to się skończy, rzucił przez zęby, zwracając na nią posępne spojrzenie.
Tymczasem cyganka mówiła doń dalej w swoim języku. Stopniowo rozgrzewała się. Oko jej nabiegło krwią i stawało się straszne, rysy ściągały się, tupała nogą. Zdawało mi się, że nagliła go żywo, aby zrobił coś, co się spotykało u niego z wahaniem. Co to było, zdawało mi się że rozumiem aż nadto, widząc ją, jak przeciąga szybko swoją drobną rączką pod brodą. Byłem skłonny mniemać, że chodzi o poderżnięcie gardła, i miałem niejakie podejrzenie, że to szło o moje gardło.
Na cały ten potok wymowy, don José odpowiedział jedynie paroma słowy, wyrzeczonemi zwięzłym tonem. Wówczas cyganka obrzuciła go spojrzeniem głębokiej wzgardy; następnie, siadłszy po turecku w kącie, wybrała pomarańczę, obłuskała ją i zaczęła jeść.
Don José wziął mnie za ramię, otworzył drzwi i wyprowadził mnie na ulicę. Przeszliśmy jakieś, dwieście kroków w najgłębszem milczeniu. Następnie, wyciągając rękę, rzekł:
— Ciągle prosto, a dojdziesz pan do mostu.
Odwrócił się plecami i oddalił się szybko.
Wróciłem do mej gospody nieco markotny i w dość lichym humorze. Najgorsze było, iż, rozbierając się, spostrzegłem, że mi brak zegarka.
Rozmaite względy nie pozwoliły mi dochodzić tego nazajutrz, lub też upraszać p. koregidora, aby go zechciał kazać poszukać. Ukończyłem swoją pracę nad rękopisem OO. Dominikanów i wyjechałem do Sewilli. Po wielu miesiącach wędrówek po Andaluzji, miałem wracać do Madrytu i trzeba mi było przejeżdżać przez Kordowę. Nie miałem zamiaru zabawić tam długo, nabrałem bowiem odrazy do tego pięknego miasta i dam kąpiących się w Gwadalkwiwirze. Mimo to, odwiedziny kilku przyjaciół, parę sprawunków do załatwienia, wszystko to miało mnie zatrzymać conajmniej trzy lub cztery dni w dawnej stolicy władców muzułmańskich.
Skorom się pojawił w klasztorze Dominikanów, jeden z ojców, który okazywał zawsze żywe zainteresowanie memi pracami tyczącemi położenia Mundy, przyjął mnie z otwartemi ramionami, wołając:
— Pochwalone niech będzie imię Pana! Witajże nam, drogi przyjacielu. Mieliśmy cię wszyscy za nieboszczyka, i ja, jak mnie tu widzisz, odmówiłem niejedno pater i ave, — których nie żałuję! — za zbawienie twojej duszy. Zatem nie, zamordowano cię? bo że cię okradziono, to wiemy.
— Jakto? spytałem nieco zaskoczony.
— No, tak, wiesz pan przecie, ten piękny zegarek, w który dzwoniłeś pan w bibljotece, kiedyśmy panu mówili, że czas na chór. Otóż znalazł się, oddadzą go panu.
— To jest... przerwałem nieco zakłopotany, właściwie zgubiłem....
— Hultaj jest pod kluczem, że zaś wiadomo było, że on jest zdolny wygarnąć z fuzji do człowieka, aby mu zabrać jednego srebrnika, umieraliśmy z obawy, że pana uśmiercił. Pójdę z panem do koregidora i odbierze pan swój piękny zegarek. I niech pan potem opowiada w kraju, że policja nie dobrze funkcjonuje w Hiszpanji!
— Wyznaję, rzekłem, że wolałbym raczej stracić zegarek, niż być zmuszonym świadczyć przed sądem poto, aby wyprawić na szubienicę biednego nieboraka, zwłaszcza, że... zwłaszcza...
— Och, niech pan się tem nie kłopoce; ma już swoją porcję, a nie mogą go powiesić dwa razy. To jest, mylę się, kiedy mówię powiesić. Ten pański złodziej, to hidalgo: będzie tedy uduszony pojutrze bez ochyby. Widzi pan, że jedna kradzież mniej albo więcej nie zmieni nic w jego sprawie. Dałby to Bóg, aby on tylko kradł! ale on popełnił wiele morderstw, jedno okropniejsze od drugiego.
— Jak on się nazywa?
— Znają go tutaj w okolicy pod mianem José Navarro, ale ma jeszcze inne nazwisko baskijskie, którego ani pan, ani ja nie wymówimy nigdy. To człowiek, którego warto widzieć, i pan, który lubisz poznawać osobliwości miejscowe, nie powinieneś zaniedbać sposobności ujrzenia w jaki sposób w Hiszpanji hultaje schodzą ze świata. Jest w kaplicy, ojciec Martinez zaprowadzi pana.
Zacny Dominikanin tak nalegał, abym obejrzał przygotowania do „cacanego powieszenia“, że nie mogłem się oprzeć. Poszedłem odwiedzić więźnia, zaopatrzony w paczkę cygar, które, miałem nadzieję, powinny były okupić moje natręctwo.
Spytałem go, czy, za cenę pewnej kwoty, lub zapomocą stosunków moich przyjaciół, mógłbym uzyskać jakąś ulgę w jego losie. Zrazu wzruszył ramionami, uśmiechając się smutno; później namyślił się i poprosił, abym kazał odprawić mszę za zbawienie jego duszy.
— Czy zechciałby pan, dodał nieśmiało, czy zechciałby pan zakupić i drugą, za osobę która pana obraziła?
— Oczywiście, mój drogi, rzekłem; ale nikt, o ile wiem, nie obraził mnie w tym kraju.
Wziął mnie za rękę i uścisnął mi ją poważnie. Po chwili milczenia, podjął:
— Czy mogę pana jeszcze prosić o jedną usługę?... Kiedy pan będzie wracał do swoich, może będzie pan przejeżdżał przez Nawarę, a w każdym razie przez Vittorię, która leży niedaleko.
— Tak, rzekłem, z pewnością będę przejeżdżał przez Vittorię; ale bardzo być może, że zboczę z drogi, aby się udać do Pampeluny, i sądzę, iż dla pana nadłożyłbym chętnie drogi.
— Wybornie! Skoro pan jedzie do Pampeluny, ujrzy pan tam niejedną rzecz, która pana zaciekawi... To ładne miasto... Dam panu ten medalik (pokazał mi mały medalik srebrny, który miał na szyi), zawinie go pan w papier... (zatrzymał się chwilę, aby opanować wzruszenie)... i oddasz go lub każesz oddać dobrej kobiecie, której adres dam panu. — Powie jej pan, że umarłem, ale nie powie pan jak.
Przyrzekłem spełnić zlecenie. Odwiedziłem go znów nazajutrz i spędziłem z nim kilka godzin. Z jego ust dowiedziałem się smutnej historji, którą przeczytacie.
Urodziłem się, mówił, w Elizondo, w dolinie Baztan. Nazywam się don José Lizzarrabengoa; zna pan natyle Hiszpanję, aby z mego imienia natychmiast poznać, że jestem Baskiem. Jeżeli piszę się don, to że mam do tego prawo; gdybym był w Elizondo, pokazałbym panu mój rodowód na pergaminie. Rodzice chcieli abym został księdzem i dali mnie kształcić, ale nie szło mi to do głowy. Zanadto lubiłem grać w piłkę, i to mnie zgubiło. My, ludzie z Nawarry, kiedy gramy w piłkę, zapominamy o wszystkiem. Jednego dnia, kiedy wygrałem partję, chłopak jeden z Alava szukał ze mną burdy; chwyciliśmy nasze maquilas (okute kije Basków), i znowuż ja byłem górą; ale przez to musiałem opuścić kraj. Spotkałem dragonów, i zaciągnąłem się do pułku. My, górale, łatwo uczymy się żołnierskiego rzemiosła. Niebawem zostałam kapralem i obiecywano mnie zrobić sierżantem, kiedy, na moje nieszczęście, postawiono mnie na warcie przy fabryce tytoniu w Sewilli. Jeżeli pan był w Sewilli, musiał pan widzieć ten wielki budynek, poza wałami, blisko Gwadalkwiwiru. Zdaje mi się, że widzę jeszcze bramę i strażnicę tuż obok. Hiszpanie, kiedy mają służbę, grają w karty albo śpią; ja, jako szczery Nawarczyk, zawsze starałem się czemś zająć. Robiłem łańcuszek z mosiężnego drutu, aby nosić na nim przetyczkę do fuzji. Naraz koledzy mówią: „Oho, dzwon słychać, dziewczęta będą wracały do roboty“. Wiadomo panu zapewne, że w fabryce zajętych jest kilkaset dziewcząt. To one zwijają cygara w wielkiej sali, do której mężczyźni nie wchodzą bez specjalnego pozwolenia, ponieważ one się tam rozbierają, zwłaszcza młode, kiedy jest gorąco. W porze kiedy robotnice wracają z obiadu, wielu młodych ludzi czeka na nie w przejściu, i dopieroż umizgają się do nich co wlezie! Mało która z tych panienek odmówi jedwabnej mantylki; to też, przy tym połowie, amatorzy potrzebują tylko się schylić aby pochwycić rybkę. Podczas gdy inni się gapili, ja siedziałem na swojej ławce, koło drzwi. Byłem wówczas młody i myślałem wciąż o swoich stronach; nie przypuszczałem aby mogła być ładna dziewczyna bez niebieskiej spódnicy i warkocza spadającego na plecy[4]. Zresztą, bałem się Andaluzyjek; nie nawykłem jeszcze do ich obejścia: wciąż drwiny, nigdy rozsądnego słowa. Siedziałem tedy nad swoim łańcuszkiem, kiedy usłyszałem jak cywile mówią: O, o, gitanilla! Podniosłem oczy i ujrzałem ją. Było to w piątek, nie zapomnę tego dnia nigdy. Ujrzałem tę Carmen, którą pan znasz, u której pana spotkałem przed kilkoma miesiącami.
Miała czerwoną spódnicę bardzo krótką, poniżej i której widać było białe jedwabne pończochy, dobrze dziurawe, oraz maleńkie trzewiczki z czerwonego safianu, przymocowane wstążkami, koloru płomienia. Rozchyliła mantylkę w ten sposób, aby pokazać ramiona i duży bukiet kasyi sterczący z za koszuli. Miała też kwiat kasyi w kącie ust, i szła kołysząc się w biodrach niby klacz z kordowańskiej stadniny. W naszych stronach, na widok kobiety w tym stroju, każdyby się przeżegnał. W Sewilli każdy rzucał jej dwuznaczny komplement; odpowiadała każdemu, zawracając oczyma, z ręką na biodrach, bezczelna jak prawdziwa cyganka, którą też i była. W pierwszej chwili nie podobała mi się, wróciłem też do swojej roboty; ale ona, obyczajem kobiet i kotów, które nie przychodzą kiedy je wołać, a przychodzą kiedy ich nie wołać, zatrzymała się i zwróciła się do mnie:
— Kumoterku, rzekła modą andaluzyjską, czy zechcesz mi dać ten łańcuszek? nosiłabym na nim klucze od mojej kasy.
— To na przetyczkę do strzelby, odparłem.
— Do strzelby! wykrzyknęła, śmiejąc się. Myślałam, że pan dobrodziej będzie robił koronkę tem szydełkiem.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ja czułem że się czerwienię i nie umiałem nic odpowiedzieć.
— Doskonale, moje serduszko, podjęła, zrób mi siedm łokci czarnej koronki na mantylkę, ty moja słodka koronczarko!
I, wyjmując kwiat kasyi, który miała w ustach, rzuciła mi go zręcznym ruchem wielkiego palca wprost między oczy. Panie, to mnie tak ugodziło jak kula... Nie wiedziałem gdzie się podziać, stałem nieruchomy jak słup. Kiedy weszła, do fabryki, spostrzegłem kwiat kasyi, który upadł mi pod nogi; nie wiem co mi się stało, ale podniosłem go tak żeby koledzy nie widzieli i schowałem troskliwie do kieszeni. Pierwsze głupstwo!
W parę godzin później, myślałem o tem jeszcze, kiedy wpada na strażnicę odźwierny, bez tchu, zmieniony na twarzy. Powiada, że w wielkiej sali fabrycznej zamordowano kobietę, i że trzeba tam posłać straż. Sierżant każe mi wziąć dwóch ludzi i iść zobaczyć. Biorę dwóch ludzi i idę. Niech pan sobie wyobrazi, iż, wszedłszy do sali, widzę najpierw trzysta kobiet w koszuli lub prawie, — wszystkie krzyczą, wyją, wymachują rękami, robią hałas taki, że grzmotubyś nie usłyszał. Z jednej strony leży jedna, nawznak, okryta krwią, z twarzą naznaczoną w kształt litery X dwoma cięciami noża. Nawprost rannej, którą opatrywały najpoczciwsze dziewczęta z tej zgrai, widzę Carmen; kilka robotnic przytrzymuje ją. Zraniona kobieta woła: „Księdza! księdza! umieram!“ Carmen nie mówiła nic; zaciskała zęby, toczyła oczyma jak kameleon.
— Co się stało? spytałem. Z trudem dowiedziałem się co zaszło, bo wszystkie robotnice mówiły naraz. Zdaje się, że zraniona kobieta chwaliła się, że ma w kieszeni dosyć pieniędzy aby kupić osła na jarmarku w Triana. „Ej, rzekła Carmen, która miała ostry języczek, nie wystarczy ci już miotła?“ Tamta, dotknięta przymówką (może i miała nieczyste sumienie w tej mierze) odparła, że nic jej po miotle, ile że nie ma zaszczytu być chrześniaczką szatana, ale że panna Carmen pozna się niebawem z jej osłem, kiedy p. koregidor zaprowadzi ją na przechadzkę, z dwoma lokajami idącemi za nią, aby ją oganiać od much. „A ja, powiada Carmen, zrobię ci na twarzy koryto do picia dla much i narysuję ci szachownicę“. Na to, ciach, ciach! nożem, którym ucinała końce cygar, kreśli jej krzyż św. Andrzeja na policzku.
Sprawa była jasna; ująłem Carmen za ramię: — Moja panno, rzekłem grzecznie, trzeba iść za mną. Rzuciła mi spojrzenie takie jakby mnie poznała, ale rzekła tonem rezygnacji:
— Chodźmy. Gdzie mój płaszczyk? — Włożyła go na głowę w ten sposób, iż było widać tylko jedno wielkie oko i poszła za memi dwoma ludźmi, potulna jak baranek. Skorośmy przybyli na strażnicę, sierżant orzekł, że rzecz jest poważna i że trzeba odprowadzić dziewczynę do więzienia. Znowuż ja miałem ją eskortować. Umieściłem ją między dwoma dragonami i szedłem z tyłu, jak jest powinnością kaprala w takich razach. Zrazu cyganka milczała; ale, na ulicy Wężej — zna ją pan, zasługuje na swoją nazwę, tak bardzo jest kręta — otóż, na ulicy Wężej, zaczyna od tego, że opuszcza płaszczyk na ramiona aby mi pokazać swego szelmoskiego buziaka, i, obracając się ku mnie, rzecze:
— Panie oficerze, dokąd mnie pan prowadzi?
— Do więzienia, moje biedne dziecko, odparłem najłagodniej jak umiałem, tak jak dobry żołnierz powinien mówić do więźnia, a zwłaszcza do kobiety.
— Och! i cóż się tam ze mną stanie? Panie oficerze, niech się pan zlituje nademną. Pan jest taki młody, taki ładny!... Potem, nieco ciszej: Niech mnie pan puści, rzekła, a dam panu kawałek bar lachi, który sprawi, że wszystkie kobiety będą pana kochały.
Bar lachi, proszę pana, to kamień magnetyczny, o którym cyganie twierdzą, że można nim działać mnogo czarów, o ile ktoś umie go używać. Dajcie się napić pożądanej kobiecie trochę tego kamienia utartego w białem winie, a nie oprze się wam. Odpowiedziałem najpoważniej:
— Nie jesteśmy tu poto aby się bawić głupstwami; trzeba iść do więzienia, taki rozkaz i niema na to rady.
My, ludzie z kraju Basków mamy akcent, który pozwala z łatwością odróżnić nas od Hiszpanów; w zamian nie znajdzie się tu ani jednego, któryby zdołał się nauczyć mówić bodaj: bai, jaona (tak, panie). Carmen odgadła tedy bez trudu, skąd pochodzę. Wiadomo panu, że cyganie, jako nie należący do żadnego kraju, wędrujący ciągle, mówią wszystkiemi językami; większość jest jak u siebie w domu w Portugalji, we Francji, u Basków, w Katalonji, wszędzie; dogadają się nawet z Maurami i z Anglikami. Carmen umiała dość dobrze po baskijsku.
— Laguna ene bihotsarena, miły ziomku, rzekła nagle do mnie; czyś ty z naszych stron?
Nasz język, panie, jest tak piękny, że, kiedy go usłyszymy w cudzoziemskim kraju, serce nam omdlewa... — Chciałbym mieć spowiednika stamtąd, od nas, dodał ciszej bandyta.
Po chwili milczenia, podjął:
— Jestem z Elizondo, odpowiedziałem po baskijsku, wzruszony mocno, że słyszę rodzinną mowę.
— Ja jestem z Etchalar (to wioska o cztery godziny od nas). Cyganie porwali mnie do Sewilli. Pracowałam w fabryce tytoniu aby zarobić na powrót do Nawary, do mojej biednej matki, która ma za całą podporę tylko mnie, i mały barratcea (ogródek) z dwudziestoma jabłonkami! Och, znaleźć się znów, tam, u nas, wśród białych gór! Znieważono mnie, ponieważ nie jestem z tego kraju hultajów, przekupni zgniłych pomarańcz; i te szelmy stanęły wszystkie przeciw mnie, ponieważ im powiedziałam, że ich dudki z Sewilli, ze swemi nożami, nie nastraszyłyby chwata z naszych stron, w niebieskim berecie i z maquilą (okuty kij) w garści. Bracie, mój, przyjacielu, czy nie pomożesz swojej krajance?
Kłamała, panie, ona zawsze kłamała. Nie wiem czy ta dziewczyna w życiu swojem powiedziała słowo prawdy; ale kiedy mówiła, wierzyłem jej; nie umiałem się oprzeć. Kaleczyła nasz język, a ja brałem ją za Nawarkę: same oczy jej i usta i płeć świadczyły, że jest cyganką. Oszalałem, nie zważałem już na nic. Myślałem, że gdyby Hiszpanie ośmielili się źle mówić o moim kraju, pokrajałbym im twarz, tak samo jak ona zrobiła swojej koleżance. Krótko mówiąc, byłem jak pijany; zaczynałem mówić głupstwa, gotów byłem je robić.
— Gdybym cię popchnęła, i gdybyś upadł, mój bracie, podjęła po baskijsku, to pewna, że te dwa kastylijskie rekruty nie zdołałyby mnie zatrzymać...
Daję słowo, zapomniałem o rozkazie i o wszystkiem, i rzekłem:
— A więc, siostro, krajanko moja, próbuj, i niech Najświętsza Panna z Gór będzie ci pomocą.
W tej chwili przechodziliśmy koło jednej z tych wąskich uliczek, jakich tyle jest w Sewilli. Naraz Carmen odwraca się i uderza mnie pięścią w pierś. Padam z umysłu na wznak. Jednym susem skacze przezemnie i zmyka pędem, pokazując nam parę nóżek, i co za nóżek!... Mówi się „nogi baskijskie“: te z pewnością nie ustępowały im... a, szybkie, a zgrabne! Ja zrywam się natychmiast, ale chwytam lancę w poprzek, zamykając nią ulicę, tak iż, w pierwszej chwili, wstrzymałem pościg moich towarzyszów. Potem zacząłem sam pędzić, i oni za mną: ale dogonić ją! Nie było obawy, z naszemi ostrogami, szablami, lancami! W krótszym czasie niż trzeba aby to opowiedzieć, znikła nam z oczu. Zresztą wszystkie kumoszki z dzielnicy pomagały jej w ucieczce, drwiąc sobie z nas i pokazując nam mylną drogę. Po wielu marszach i kontrmarszach, trzeba nam było wrócić na strażnicę bez poświadczenia od zarządu więzień.
Moi ludzie, aby uniknąć kary, zeznali, że Carmen mówiła ze mną po baskijsku, i, aby rzec prawdę, nie wydało się rzeczą naturalną, aby jedno uderzenie pięści tak drobnej dziewczyny obaliło dryblasa takiego jak ja. Wszystko to wydało się mętne, lub raczej zbyt jasne. Zdegradowano mnie i posłano na miesiąc do więzienia. Była to pierwsza kara od czasu mej służby. Bywajcie zdrowe galony sierżanta, które zdawały się już tak pewne!
Pierwsze dni więzienia spłynęły bardzo smutno. Przystając do wojska, wyobrażałem sobie, że zostanę conajmniej oficerem. Longa, Mina, moi krajanie, są wszakże kapitanami; Chapalangarra, który jest z czarnych jak Mina, i uciekł jak on do waszego kraju, Chapalangarra był pułkownikiem; grywałem często w piłkę z jego bratem, biedaczyną jak ja. Teraz mówiłem sobie: Cały czas, który służyłeś bez kary, to czas stracony. Masz złą notę; aby odzyskać zaufanie przełożonych, trzeba ci będzie starać się dziesięć razy więcej, niż kiedy byłeś rekrutem! I dlaczego naraziłem się na karę? Dla szelmy cyganki, która zadrwiła sobie ze mnie, i która, w tej chwili, kradnie gdzie może w mieście.
Mimo to, nie mogłem się powstrzymać aby o niej nie myśleć. Czy uwierzyłby pan? te dziurawe jedwabne pończochy, które mi pokazała całe uciekając, ja miałem je ciągle przed oczami. Patrzałem przez kraty więzienne w ulicę, i, wśród wszystkich kobiet które przechodziły, nie widziałem ani jednej, któraby warta była tej djabelskiej dziewczyny. A przytem, a przytem, mimowoli, wąchałem ten kwiat kasyi, który mi rzuciła, i który, mimo że uschnięty, zachował swój zapach... Jeżeli są czarownice, ta dziewczyna była czarownicą!
Jednego dnia, wchodzi odźwierny i podaje mi bułkę alkalskiego chleba[5].
— Masz, powiada; to od pańskiej krewniaczki.
Wziąłem chleb, bardzo zdziwiony, nie miałem bowiem krewniaczki w Sewilli. To może pomyłka, mówiłem sobie, patrząc na chleb; ale był tak apetyczny, pachniał tak ładnie, że, nie troszcząc się o to od kogo pochodzi i dla kogo jest przeznaczony, postanowiłem go zjeść. Kiedym go krajał, nóż mój natrafił na coś twardego. Patrzę i znajduję małą piłkę angielską, którą wsunięto w ciasto przed wypieczeniem chleba. Była też w chlebie dwupiastrowa sztuka złota. Nie było wątpliwości: to podarek od Carmen. Dla ludzi jej rasy, wolność jest wszystkiem: podpaliłaby miasto, aby oszczędzić sobie dnia więzienia. Zresztą dziewuszka była sprytna: mając taki chlebuś, można było sobie drwić z dozorców. W godzinę przepiłowałbym tą piłką najgrubszą kratę, a za cenę dwóch piastrów zamieniłbym u pierwszego handlarza starzyzny mój uniform na cywilne ubranie. Domyśla się pan, że dla człowieka który nieraz wybierał orły z gniazd w naszych skałach, niewielką było rzeczą spuścić się na ulicę z okna nie mającego więcej nad trzydzieści stóp wysokości; ale ja nie chciałem uciekać. Miałem jeszcze honor żołnierski i dezercję uważałem za wielką zbrodnię. Wzruszył mnie wszelako ten dowód pamięci. Kiedy człowiek jest w więzieniu, miło mu czuć za murami przyjazną duszę, która o nim myśli. Sztuka złota mierziła mnie nieco, byłbym rad ją zwrócił; ale gdzie szukać mego wierzyciela? Nie zdawało mi się to łatwe.
Po obrzędzie degradacji, sądziłem, że nic mnie już gorszego nie czeka; ale zostawało mi jeszcze jedno upokorzenie: a to po wyjściu z więzienia, kiedy mnie przydzielono do służby i postawiono na warcie jak prostego żołnierza. Nie może pan sobie wyobrazić, co człowiek z ambicją odczuwa w podobnej chwili. Sądzę, że byłbym wolał aby mnie rozstrzelano. Przynajmniej wtedy idę sam, przed swoim plutonem; czuję się czemś, ludzie patrzą na mnie.
Postawiono mnie na warcie pod bramą pułkownika. Był to młody człowiek, bogaty, wesoły, lubiący się bawić. Wszyscy młodzi oficerowie byli u niego, i wielu cywilnych, i kobiety, aktorki, jak mówiono. Co do mnie, miałem uczucie, że całe miasto naznaczyło sobie schadzkę u jego bramy, aby się na mnie gapić. Naraz, nadjeżdża powóz pułkownika, pokojowiec siedzi na koźle. Kogóż widzę jak wysiada?... gitanillę. Wystrojona była tym razem jak monstrancja, wymuskana, samo złoto i wstążki. Suknia naszywana blaszkami, trzewiki niebieskie również naszywane, kwiaty, galony... W ręku miała baskijski bębenek. Były z nią jeszcze dwie cyganki: jedna młoda i jedna stara. Zawsze mają przy sobie taką starą; był także i staruch z gitarą, też cygan, aby im grać do tańca! Wiadomo panu, że często, dla uciechy, sprowadzają do towarzystwa cyganki, aby im kazać tańczyć romalis — to ich taniec — a często i po co innego.
Carmen poznała mnie, wymieniliśmy spojrzenie. Nie wiem, ale w tej chwili byłbym pragnął być sto stóp pod ziemią.
— Agur, laguna, (dzień dobry, kamracie), rzekła. Mój oficerze, stoisz na warcie jak rekrut.
I, zanim miałem czas coś odpowiedzieć, już znikła w domu.
Całe towarzystwo było w patio i, mimo tłoku, widziałem przez kratę niemal wszystko co się działo wewnątrz[6]. Słyszałem kastaniety, bębenek, śmiechy i brawa; od czasu do czasu widziałem głowę Carmen kiedy tańczyła z bębenkiem. Słyszałem też oficerów, mówiących jej rzeczy od których krew nabiegała mi do twarzy. Co im odpowiadała, nie wiedziałem. Od tego to dnia, zdaje mi się, zacząłem ją kochać na dobre; parę razy bowiem przychodziło mi do głowy wpaść do patio, i wpakować szablę w brzuch owym chłystkom, którzy się do niej umizgali. Męczarnie moje trwały dobrą godzinę, poczem cyganie wyszli i powóz zajechał po nich. Mijając mnie, Carmen spojrzała znowu temi oczami, które pan zna, i szepnęła:
— Mój ziomku, kto lubi dobre smażone rybki, niech przyjdzie do Triana, do Lillas Pastia.
Lekka jak kozica skoczyła do pojazdu, woźnica zaciął muły i cała wesoła banda pomknęła nie wiem gdzie.
Domyśla się pan, iż, zeszedłszy z warty, pognałem do Triana; ale wprzód wstąpiłem
się ogolić i wyczyściłem się jak na paradę. Znalazłem Carmen u Lillas Pastia, starego handlarza ryb, cygana, czarnego jak Maur. Wiele osób z miasta zachodziło tam na smażone rybki, zwłaszcza, jak sądzę, odkąd Carmen rozbiła tam swój obóz.
— Lillas, rzekła skoro tylko mnie ujrzała, niema mnie dla nikogo. Jutro także będzie dzień! Chodź, mój ziomku, pójdziemy się przejść.
Naciągnęła płaszczyk na twarz, i oto znalazłem się z nią na ulicy, nie wiedząc dokąd idę.
— Panienko, rzekłem, sądzę, że pani należy mi podziękować za podarek, który mi przysłałaś, kiedy byłem w więzieniu. Zjadłem chleb, piłka zda mi się do ostrzenia lancy i zachowam ją jako pamiątkę po pani; ale pieniądze, — proszę.
— Nie! zachowa pieniądze, krzyknęła wybuchając śmiechem. Zresztą, tem lepiej, bo nie jestem obecnie przy kapitałach, ale cóż? wędrowny pies z głodu nie umiera[7]. Chodź, przejedzmy wszystko. Ty mnie ugaszczasz.
Ruszyliśmy z powrotem do Sewilli. U wejścia do ulicy Wężej, Carmen kupiła tuzin pomarańcz, które kazała mi zawinąć do chustki. Nieco dalej, kupiła chleba, kiełbasy, butelkę mazanilla; wreszcie weszła do cukierni. Tam, rzuciła na ladę sztukę złota którą jej oddałem, drugą jeszcze którą miała w kieszeni, wraz z paroma srebrnikami; kazała mi dać wszystko co miałem przy sobie. Miałem tylko jedną sztukę srebra i parę miedziaków, które oddałem jej, mocno zawstydzony że nie posiadam więcej. Zdawało się, że chce wynieść cały sklep. Brała wszystko, co było najpiękniejszego i najdroższego, yemas (żółtka w cukrze), turon (rodzaj nugatu), owoce kandyzowane, póki tylko starczyło pieniędzy. W dodatku musiałem to wszystko nieść w torbach papierowych. Zna pan może ulicę Candilejo, gdzie znajduje się biust króla Piotra Sędziego[8]. Powinien był przywieść mnie do zastanowienia. Zatrzymaliśmy się w tej ulicy pod jakimś starym domem. Carmen weszła do sieni i zapukała na parterze. Cyganicha, istna służebnica szatana, otworzyła nam. Carmen rzekła jej parę słów po romańsku. Stara mruczała zrazu; aby ją ułagodzić, Carmen dała jej dwie pomarańcze, garść cukierków i pozwoliła pokosztować wina. Następnie zarzuciła jej mantylkę na plecy i przeprowadziła ją do drzwi, które zaryglowała drewnianą zaporą. Skorośmy zostali sami, zaczęła tańczyć i śmiać się jak szalona, śpiewając:
— Ty jesteś mój rom (mąż), a ja twoja romi (żona).
Stałem na środku pokoju, obarczony wszystkiemi sprawunkami, nie wiedząc gdzie je złożyć. Rzuciła wszystko na ziemię, i skoczyła mi na szyję, mówiąc:
— Płacę swoje długi, płacę swoje długi.
Ach, panie, ten dzień! ten dzień!... Kiedy o nim myślę, zapominam o jutrzejszym.
Bandyta zamilkł na chwilę, poczem zapaliwszy zgasłe cygaro, podjął:
Spędziliśmy razem cały dzień, jedząc, pijąc i t. d. Kiedy Carmen opchała się cukierkami jak sześcioletnie dziecko,
natkała całe ich garście do dzbanka z wodą: „Będzie stara miała sorbet“, mówiła. Gniotła yemas, ciskając je o ścianę. „To żeby muchy zostawiły nas w spokoju“, mówiła... Nie było szaleństwa, psoty, którejby nie zrobiła. Rzekłem, iż chciałbym ją widzieć jak tańczy; ale skąd wziąć kastaniety? Natychmiast bierze jedyny talerz starej, tłucze go na kawałki, i oto tańczy romalis, przygrywając kawałkami fajansu równie dobrze, co gdyby miała kastaniety z hebanu lub z kości słoniowej. Nie było sposobu znudzić się przy tej dziewczynie, ręczę panu. Zapadł zmrok, usłyszałam bębny grające capstrzyk wieczorny.
— Trzeba mi wracać do koszar, na apel, powiedziałem.
— Do koszar? — rzekła ze wzgardą; więc ty jesteś murzyn, żeby się tak dać poganiać prętem? Jesteś prawdziwy kanarek[9] z ubrania i z charakteru. Et, tyle masz serca co kura.
Zostałem, zrezygnowany z góry na areszt. Rano, ona pierwsza wspomniała o rozstaniu.
— Słuchaj, Joseito, rzekła, wypłaciłam ci się. Wedle naszego prawa, nie byłam ci winna nic, ponieważ jesteś payllo (obcy), ale jesteś ładny chłopak, spodobałeś mi się. Bywaj zdrów.
Spytałem, kiedy ją zobaczę.
— Kiedy będziesz mniejszym dudkiem, odparła śmiejąc się. Następnie, poważniej: Czy ty wiesz, mój synu, zdaje mi się, że ja cię kocham troszeczkę? Ale to nie może trwać. Pies i wilk nie długo wyżyją w zgodzie. Być może, gdybyś przyjął prawo Egiptu, radabym być twoją rami. Ale to są głupstwa, to niemożliwe. Ba! mój chłopcze, wierzaj mi, wykpiłeś się tanim kosztem. Spotkałeś djabła, tak, djabła; nie zawsze jest czarny i nie ukręcił ci szyi. Mam na sobie wełnę, ale nie jestem owieczką. Idź, zapal świecę przed swoją majari (madonną); zarobiła na nią. No, bywaj zdrów jeszcze raz. Zapomnij już, co to Carmencita, lub zaślubiłbyś przy niej wdowę o drewnianych nogach (szubianicę).
Tak mówiąc, odsuwała zaporę zamykającą drzwi; znalazłszy się na ulicy, zawinęła się w mantylkę i pomknęła.
Mówiła prawdę. Byłoby rozsądniej nie myśleć o niej; ale, od owego dnia przy ulicy Candilejo, nie mogłem już myśleć o czem innem. Wałęsałem się cały dzień, w nadziei, że ją spotkam. Pytałem o nią starej cyganki i handlarza ryb. Oboje odpowiadali, że pojechała da Laloro (ziemia czerwona): tak nazywają Portugalję. Prawdopodobnie mówili tak na rozkaz Carmen, ale niebawem dowiedziałem się, ze kłamią.
W kilka tygodni po owym dniu przy ulicy Candilejo, stałem na warcie u jednej z bram miejskich. Niedaleko tej bramy zrobił się wyłom w murze, okalającym miasto; naprawiano go w dzień, a w nocy stawiano tam żołnierza, aby powściągnąć przemytników. Przez cały dzień, widziałem jak Lillas Pastia krąży koło strażnicy i zagaduje moich kolegów; wszyscy go znali, a jego rybki i pączki jeszcze lepiej. Zbliżył się do mnie i spytał czy mam wiadomości od Carmen.
— Nie, rzekłem.
— To będziesz miał, kochasiu.
Nie mylił się. W nocy postawiono mnie na warcie przy wyłomie. Skoro tylko kapral się oddalił, ujrzałem zbliżającą się ku mnie kobietę. Serce mi powiadało, że to Carmen. Mimo to, krzyknąłem:
— Stój! Nie wolno tędy!
— Nie bądźże taki srogi, rzekła odsłaniając twarz.
— Jakto! to ty, Carmen!
— Tak, mój ziomku. Mówmy mało, ale mądrze. Chcesz zarobić całego duro? Przyjdą tu ludzie z pakunkami; przepuść ich.
— Nie, odparłem. Muszę ich zatrzymać: taki rozkaz.
— Rozkaz! rozkaz! nie myślałeś o rozkazie przy ulicy Candilejo.
— Och! odparłem, wzruszony do żywego tem wspomnieniem, dla tego warto było zapomnieć o rozkazie; ale nie chcę pieniędzy przemytników.
— Słuchaj, jeżeli nie chcesz pieniędzy, czy chcesz żebyśmy jeszcze poszli na obiad do starej Doroty?
— Nie, odparłem, dławiąc się od wysiłku, jaki mnie to kosztowało. Nie mogę.
— Doskonale. Jeżeli ty jesteś taki nieprzystępny, wiem do kogo się zwrócić. Zaproponuję twemu oficerowi obiadek u Doroty. Wygląda na dobrego chłopca, i postawi na warcie zucha, który będzie widział tylko to, co trzeba. Bądź zdrów, kanarku. Uśmieję się w dniu, w którym będziesz miał rozkaz powiesić się.
Miałem tę słabość, żem ją odwołał i przyrzekłem przepuścić wszystkich cyganów świata, jeżeli trzeba, byle otrzymać jedyną nagrodę której pragnąłem. Przysięgła mi dotrzymać słowa zaraz jutro i pobiegła uprzedzić swoich kompanów, którzy czekali tuż. Było ich pięciu, w ich liczbie Pastia, wszyscy dobrze objuczeni angielskim towarem. Carmen sprawowała czaty. Miała ich ostrzec kastanietami z chwilą, gdy ujrzy ront, ale nie było potrzeby. Przemytnicy załatwili się w jednej chwili.
Nazajutrz poszedłem na ulicę Candilejo. Carmen dała na siebie czekać, i przyszła w dość kwaśnym humorze.
— Nie lubię ludzi, którzy się dają prosić, rzekła. Oddałeś mi większą przysługę pierwszym razem, nie wiedząc czy coś na tem zyskasz. Wczoraj, targowałeś się ze mną. Nie wiem pocom przyszła, bo cię już nie kocham. Et, idź sobie, masz tu jednego duro za fatygę.
Mało brakło, a byłbym jej rzucił pieniądz w twarz; musiałem sobie zdać gwałt aby jej nie wybić. Po godzinnej sprzeczce wyszedłem wściekły. Błądziłem jakiś czas po mieście, goniąc tam i sam jak szalony; wreszcie wszedłem do kościoła, i, wcisnąwszy się w najciemniejszy kąt, płakałem gorącemi łzami. Naraz słyszę głos:
— Krokodyle łzy! daj mi je na eliksir.
Podnoszę, oczy, widzę Carmen tuż przed sobą.
— I cóż, mój ziomku, jeszcze masz żal do mnie? rzekła. Muszę cię widać kochać, naprzekór samej sobie, od czasu bowiem jak odszedłeś, nie wiem co mi się dzieje. Słuchaj, teraz ją cię proszę, abyś przyszedł na ulicę Candilejo.
Pojednaliśmy się tedy; ale charakter Carmen był taki jak pogoda u nas. Nigdy u nas w górach burza nie jest bliżej, niż kiedy słońce najjaśniej świeci. Naznaczyła mi schadzkę znowuż u Doroty, i nie przyszła; Dorota powiedziała mi znów w żywe oczy, że pojechała do Laloro „w sprawach Egiptu“.
Wiedząc już z doświadczenia co o tem mniemać, szukałem Carmen wszędzie gdzie sądziłem że może być; po dwadzieścia razy dziennie przechodziłem ulicą Candilejo. Jednego wieczoru, byłem u Doroty, którą niemal że obłaskawiłem, stawiając jej od czasu do czasu jakiś kieliszeczek, kiedy weszła Carmen w towarzystwie młodego człowieka, porucznika z naszego pułku.
— Zmykaj stąd, rzuciła mi po baskijsku.
Stałem osłupiały z wściekłością w sercu.
— Co ty tu robisz? zawołał porucznik. Dalej, zmykaj!
Nie mogłem uczynić kroku, byłem jak porażony. Oficer, wściekły, widząc że nie odchodzę i że nie zdjąłem nawet czapeczki, wziął mnie za kołnierz i potrząsnął mną gwałtownie. Nie wiem com mu powiedział. Dobył szabli, ja również. Stara chwyciła mnie za rękę, a porucznik zadał mi cięcie w czoło, od którego jeszcze noszę ślad. Cofnąłem się, i uderzeniem łokcia przewróciłem Dorotę na wznak; kiedy porucznik szedł na mnie, nastawiłem mu sztych; nabił się. Wówczas Carmen zgasiła lampę i rzekła w swojem narzeczu do Doroty, aby uciekała. Ja sam wypadłem na ulicę i zacząłem biec nie wiedząc dokąd. Zdawało mi się, że ktoś biegnie za mną. Kiedym odzyskał przytomność, spostrzegłem, że Carmen nie opuściła mnie na krok.
— Oj, ty głupi kanarku! rzekła; ty umiesz tylko robić same głupstwa. To też, powiedziałam ci, że ja ci przyniosę nieszczęście. No, ale jest rada na wszystko, kiedy się ma za przyjaciółkę poczciwą cyganeczkę. Na początek, weź tę chustkę na głowę, a rzuć mi ten pas. Czekaj na mnie w tej sieni. Wracam za dwie minuty.
Znikła, i przyniosła mi niebawem prążkowany płaszczyk, po który chodziła nie wiem gdzie. Kazała mi zdjąć mundur i włożyć płaszczyk na koszulę. Tak przystrojony, z chustką którą przewiązała moją ranę na czole, dosyć byłem podobny do wieśniaka, jakich sporo przychodzi do Sewilli sprzedawać orszadę. Następnie, zaprowadziła mnie do domku dość podobnego do domku Doroty, w głębi małej uliczki. Ona i druga cyganka umyły mnie, opatrzyły lepiej, niżby to mógł zrobić chirurg pułkowy, dały mi się napić nie wiem czego, w końcu ułożyły mnie na materacu, i zasnąłem.
Prawdopodobnie musiały wmięszać do napoju jakiś lek usypiający, który cyganie umieją sporządzać, obudziłem się bowiem bardzo późno nazajutrz. Czułem silny ból głowy i nieco gorączki. Trzeba było jakiegoś czasu, aby mi wróciła pamięć straszliwej sceny, w której brałem udział w wilję.
Opatrzywszy moją ranę, Carmen i jej przyjaciółka, siedząc w kuczki koło mego tapczana, wymieniły w swoim języku parę słów, które wyglądały na konsyljum lekarskie. Następnie obie upewniły mnie, że będę zdrów niebawem, ale że trzeba opuścić Sewillę możliwie najrychlej; gdyby mnie bowiem złapano, rozstrzelanoby mnie bez pardonu.
— Mój chłopcze, rzekła Carmen, musisz się wziąć do czegoś; obecnie, kiedy król nie daje ci już ryżu ani stokfisza, trzeba ci myśleć o zarobieniu na życie. Jesteś za głupi, aby kraść à pastetas (zręcznie, sztuką); ale jesteś mocny i zwinny: jeżeli masz serce potemu, idź na wybrzeże i zostań przemytnikiem. Czy nie przyrzekłam ci, że będziesz wisiał przezemnie? To przecież lepiej niż być rozstrzelanym. Zresztą, jeżeli będziesz umiał brać się do rzeczy, będziesz żył jak książę póty, póki celnicy i żandarmi nie chwycą cię za kołnierz.
W ten to zachęcający sposób ta djabelska dziewczyna wskazała mi nowy zawód, do którego mnie przeznaczała, jedyny, prawdę rzekłszy, jaki mi zostawał, obecnie, kiedy ściągnąłem na siebie karę śmierci. Mam panu rzec prawdę? Skłoniła mnie bez wielkiego trudu. Miałem uczucie, że to życie hazardu i buntu zespala mnie z nią ściślej. Sądziłem iż odtąd zapewnię sobie jej miłość. Często słyszałem o głośnych przemytnikach, jak przebiegają Andaluzję, siedząc na dobrym koniu, z rusznicą w garści, z kochanką za siodłem. Widziałem się już cwałującego przez góry i doliny ze śliczną cyganeczką za sobą. Kiedy jej o tem mówiłem, brała się za boki ze śmiechu, i powiadała, że niema nic ładniejszego, niż noc spędzona na biwaku, kiedy każdy rom chroni się ze swoją romi w małym namiocie sporządzonym z trzech obręczy, pokrytych derką.
— Skoro cię raz będę miał w górach, mówiłem, będę pewny ciebie! Tam niema porucznika, któryby szedł ze mną do podziału.
— A, jesteś zazdrosny, odparła. Tem gorzej dla ciebie. Jak możesz być tak głupi? Czy nie widzisz, że cię kocham, skoro nigdy nie żądałam pieniędzy od ciebie.
Kiedy tak mówiła, miałem ochotę ją udusić.
Aby się streszczać, powiem, że Carmen dostarczyła mi cywilnego ubrania, w którem wymknąłem się z Sewilli niepoznany. Udałem się do Jerez z listem Pastji do pewnego szynkarza, u którego schodzą się przemytnicy. Zapoznałem się z tymi ludźmi, a herszt, zwany Dancaire, przyjął mnie do swej bandy. Puściliśmy się do Gaucin, tam odnalazłem Carmen, z którą naznaczyliśmy sobie spotkanie w tej miejscowości. W wyprawach naszych ona pełniła funkcje szpiega, i to najlepszego jak sobie można wyobrazić. Wracała z Gibraltaru, i już ułożyła z kapitanem pewnego okrętu wyładowanie towarów angielskich, które mieliśmy odebrać na wybrzeżu. Udaliśmy się, by czekać ich w pobliżu Estepony, poczem ukryliśmy część w górach; z resztą ładunku wędrowaliśmy do Ronda. Carmen poprzedziła nas tam. Ona-to również wskazała nam chwilę, w której mamy wejść do miasta. Ta pierwsza wyprawa oraz kilka następnych odbyły się szczęśliwie. Życie przemytnika lepiej mi się podobało niż życie żołnierza; obsypywałem Carmen podarkami. Miałem pieniądze i kochankę. Nie miałem wyrzutów, bo, jak mówią cyganie: Wśród przyjemności świerzb nie swędzi. Wszędzie znajdowaliśmy dobre przyjęcie, koledzy traktowali mnie życzliwie, a nawet z szacunkiem. Ale najbardziej przywiązywało mnie do nowego życia to, że widywałem często Carmen. Była dla mnie serdeczniejsza niż kiedykolwiek; mimo to, wobec towarzyszy, nie przyznawała się, że jest moją kochanką; a nawet kazała mi poprzysiąc na wszystkie świętości, że nikomu tego nie zdradzę. Byłem tak słaby wobec tej istoty, że ulegałem wszystkim jej kaprysom. Zresztą to było pierwszy raz, że mogłem w niej dostrzec skrupuły uczciwej kobiety, i byłem dość naiwny, aby uwierzyć, że w istocie poprawiła się ze swych dawnych obyczajów.
Nasza banda, która składała się z jakiego dziesiątka ludzi, zbierała się jedynie w stanowczej chwili, zwyczajnie zaś żyliśmy rozprószeni po dwóch lub trzech w miastach i miasteczkach. Każdy z nas rzekomo miał jakieś rzemiosło: ten był kotlarzem, ów koniarzem, ja byłem przekupniem wstążek, ale nie pokazywałem się w uczęszczanych miejscach, z przyczyny mojej brzydkiej sprawy w Sewilli. Jednego dnia, lub raczej jednej nocy, mieliśmy się spotkać u stóp Veger. Dancaire znalazł się tam przed innymi. Wydawał się bardzo wesół.
— Będziemy mieli jednego kamrata więcej, rzekł. Carmen dokazała niesłychanej wręcz sztuki. Uwolniła swego roma, który był w kajdankach w Tarifa.
Zaczynałem już rozumieć język cygański, którym mówili prawie wszyscy moi towarzysze, i to słowo rom wstrząsnęło mną.
— Jakto, swego męża! ona jest zamężna? spytałem herszta.
— Tak, odparł, z Garcją Jednookim, cyganem równie szczwanym jak ona. Biedny chłopak był na galerach. Carmen tak omotała więziennego chirurga, że uzyskała przezeń wolność swego roma. Och! ta dziewczyna to szczere złoto. To już dwa lata jak pracuje nad jego wolnością. Wszystko było na nic, aż do chwili, w której wpadło się na ten pomysł, aby zmienić lekarza. Zdaje się, że z tym szybko znalazła drogę do porozumienia.
Wyobraża pan sobie, jak miłą była mi ta nowina. Ujrzałem niebawem Garcję; zaiste najszkaradniejszą poczwarę, jaką wydała rasa cyganów. Czarny na ciele, a czarniejszy jeszcze na duszy, był to największy łajdak, jakiego widziałem kiedy w życiu. Carmen przybyła wraz z nim; kiedy go nazywała przy mnie swoim rom, trzeba było widzieć oczy, jakie robiła do mnie, oraz miny jej, kiedy Garcja odwrócił głowę. Byłem oburzony, nie odzywałem się do niej całą noc. Rano spakowaliśmy nasze toboły i byliśmy już w drodze, kiedyśmy spostrzegli, że jaki tuzin jezdnych depce nam po piętach. Fanfaronom andaluzyjskim, którzy mieli w gębie jedynie śmierć i pożogę, zrzedła wówczas mocno mina. Wszystko zaczęło zmykać. Jedynie Dancaire, Garcja, ładny chłopak z Ecija nazwiskiem Remendado i Carmen nie stracili głowy. Reszta zostawiła muły i rzuciła się w wyrwy, gdzie konie nie mogły ich ścigać. Nie mogąc zachować naszych bydląt, coprędzej zdjęliśmy z nich najlepszą część łupu i naładowawszy na ramiona, próbowaliśmy zmykać skałami, przez najbardziej strome urwiska. Rzucaliśmy toboły przed sobą i goniliśmy je, jakeśmy mogli, ślizgając się na piętach.
Tymczasem nieprzyjaciel wciąż nas ostrzeliwał; pierwszy raz usłyszałem świst kul koło uszu, i nie wzruszyło mnie to zbytnio. Kiedy na człowieka patrzy kobieta, mała to zasługa drwić sobie ze śmierci. Wymknęliśmy się, z wyjątkiem biednego Remendado, który dostał postrzał w krzyże. Rzuciłem swój tobołek i próbowałem rannego unieść.
— Głupcze! krzyknął na mnie Garcja, na co nam się zda padlina? dokończ go i nie trać czasu.
— Rzuć go! wołała Carmen.
Zmęczenie kazało mi złożyć go na chwilę za wystającą skałą. Garcja podszedł i wypalił mu z garłacza w łeb.
— Sprytny będzie, kto go teraz pozna, rzekł, patrząc na twarz, którą dwanaście kul poszarpało w kawałki.
Oto, panie, piękne życie, jakie wiodłem. Wieczorem znaleźliśmy się w gąszczu, wyczerpani, znużeni, nie mając nic do jedzenia i zrujnowani stratą mułów. Cóż robi ten piekielnik Garcja? dobywa z kieszeni talję kart i zaczyna grać z Dancairem przy blasku ognia, który rozpalili. Przez ten czas, ja leżałem, patrząc na gwiazdy, myśląc o Remendado, i powiadając sobie, że chętniebym się z nim zamienił.
Carmen siedziała na ziemi przy mnie, i, od czasu do czasu, podzwaniała kastanietami, nucąc. Potem, zbliżywszy się, jakgdyby chcąc mi coś rzec do ucha, ucałowała mnie prawie przemocą parę razy.
— Ty jesteś djabeł, mówiłem.
— Tak, odpowiadała.
Po kilku godzinach spoczynku, udała się do Gaucin, i nazajutrz rano mały koziarek przyniósł nam chleba.
Przesiedzieliśmy tam cały dzień, a w nocy zbliżyliśmy się do Gaucin. Czekaliśmy nowin od Carmen. Nic nie nadchodziło. Z nastaniem dnia, widzimy mulnika, który prowadzi kobietę wytwornie ubraną, pod parasolką, oraz małą dziewczynkę, wyglądającą na jej pokojówkę. Na to Garcja:
— Oto dwa muły i dwie kobiety, które zsyła nam święty Mikołaj; wolałbym cztery muły; ale mniejsza, podejmuję się z niemi załatwić!
Wziął rusznicę i zaczął iść ku drodze, kryjąc się w zaroślach. Dancaire i ja szliśmy prawie tuż za nim. Kiedyśmy podeszli dość blisko, pokazaliśmy się i krzyknęliśmy na mulnika, aby, się zatrzymał. Widząc nas, kobieta, zamiast się przestraszyć — a nasz strój wystarczyłby na to — parsknęła głośnym śmiechem.
— Och! och! ci lilipendi (głupcy) biorą mnie za erani (przyzwoitą kobietę)!
Była to Carmen, lecz tak doskonale przebrana, że ja sam nie byłbym jej poznał, gdyby mówiła innym językiem. Zeskoczyła z muła, poszeptała chwilę z Dancairem i Garcją, poczem rzekła do mnie:
— Kanarku, zobaczymy się nim będziesz wisiał. Jadę do Gibraltaru, w sprawach Egiptu. Usłyszycie niebawem o mnie.
Przed rozstaniem, wskazała nam miejsce, gdziebyśmy mogli znaleźć schronienie na kilka dni. Ta dziewczyna była Opatrznością naszej bandy. Otrzymaliśmy niebawem trochę pieniędzy, które nam przesłała, i wiadomość, która była warta więcej: że, tego a tego dnia, rusza w drogę dwóch lordów angielskich, jadąc z Gibraltaru do Grenady tą a tą drogą. Mądrej głowie dość na słowie. Mają z sobą piękne i ważne gwinee. Garcja chciał ich zabić, ale Dancaire i ja sprzeciwiliśmy się temu. Wzięliśmy im tylko pieniądze i zegarki, prócz koszul, które nam były bardzo potrzebne.
Panie, człowiek staje się łajdakiem ani wiedząc o tem. Ładna dziewczyna opęta cię, pobijesz się dla niej, zdarzy się nieszczęście, trzeba żyć w górach, i z przemytnika stajesz się złodziejem nim się opatrzysz. Uznaliśmy, że niezdrowo jest nam zostać w okolicach Grenady po sprawie milordów i zapuściliśmy się w Sierra de Ronda. — Wspominał mi pan o Josém-Marji, tam właśnie zawarłem z nim znajomość. Brał z sobą kochankę swoją na wyprawy. Była to ładna dziewczyna, obyczajna, skromna, przyzwoita w obejściu, nigdy brzydkiego słowa, i jak oddana!... On w zamian obchodził się z nią strasznie. Gonił wciąż za lada spódnicą, znęcał się nad nią, a od czasu do czasu wyprawiał sceny zazdrości.
Pewnego razu pchnął ją nożem. I cóż, ona kochała go tem mocniej! Kobiety są już takie, zwłaszcza andaluzyjki. Ta była dumna z blizny, którą miała na ramieniu, i pokazywała ją niby najpiękniejszą rzecz na świecie. A przytem José-Marja, na dobitkę, był bardzo złym kolegą!... W wyprawie, którą odbyliśmy razem, urządził się tak dobrze, że cały zysk przypadł jemu, a nam guzy i kłopoty. Ale wracam do mojej historji. Zginął wszelki słych o Carmen. Dancaire rzekł:
— Trzeba, aby jeden z nas poszedł do Gibraltaru dowiedzieć się o niej czegoś; musiała przygotować jakąś psotę. Poszedłbym ja, ale zanadto znają mnie w Gibraltarze.
Jednooki rzekł:
— I mnie także znają, wypłatałem tyle figlów Rakom (nazwa Anglików, od czerwonych mundurów)! że zaś mam tylko jedno oko, trudno mi się przebrać.
— Mam zatem ja iść? — rzekłem, upojony na samą myśl o zobaczeniu Carmen; mówcie, co trzeba zrobić?
Tamci rzekli:
— Zrób tak: jedź wodą, albo idź przez Saint-Roc, jak wolisz, a kiedy będziesz w Gibraltarze, spytaj w porcie gdzie mieszka handlarka czekolady imieniem Rollona. Znajdziesz ją, i dowiesz się, co się dzieje.
Stanęło na tem, że wszyscy trzej pójdziemy do sierry Gaucin, że tam zostawię moich dwóch towarzyszy, i udam się do Gibraltaru, jako handlarz owoców. W Ronda nasz człowiek postarał mi się o paszport; w Gaucin dano mi osła: naładowałem go pomarańczami i melonami i puściłem się w drogę. Skorom przybył do Gibraltaru, okazało się, że znają tam Rollonę, ale że umarła lub też poszła do finibus terrae (na galery, lub też do wszystkich djabłów); to jej zniknięcie tłómaczyło, mojem zdaniem, w jaki sposób straciliśmy sposób porozumiewania się z Carmen. Umieściłem mego osła w stajni i, wziąwszy pomarańcze, szedłem przez miasto rzekomo aby je sprzedać, ale w istocie aby zobaczyć czy nie spotkam jakiej znajomej twarzy. Jest tam moc kanalji ze wszystkich kątów świata, to istna wieża Babel, nie można bowiem zrobić dziesięciu kroków ulicą, aby nie usłyszeć tyluż języków. Widziałem Egipcjan (cyganów), ale nie śmiałem im zaufać; ja ich macałem i oni mnie macali. Zgadywaliśmy wzajem że jesteśmy łajdaki; grunt był zgadnąć czy z tej samej bandy. Po dwóch dniach strawionych na daremnej włóczędze, nie dowiedziałem się niczego o Rollonie ani o Carmen, i miałem wracać do towarzyszy, poczyniwszy parę sprawunków, kiedy, przechadzając się po ulicy o zachodzie słońca, słyszę kobiecy głos, który woła na mnie; „Hej tam, pomarańcze!...“ Podnoszę głowę i widzę na balkonie Carmen wspartą o poręcz obok oficera w czerwonym mundurze, złotych epoletach, z ufryzowaną głową i miną wielkiego milorda. Ona sama ubrana była wspaniale: szal na ramionach, złoty grzebień, cała w jedwabiach, i dopieroż szelma — zawsze ta sama! — śmieje się aż się trzyma za boki. Anglik, kalecząc hiszpański, woła abym wszedł, że pani chce pomarańcz; a Carmen powiada po baskijsku:
— Wchodź i nie dziw się niczemu.
Nic, w istocie, nie powinno mnie było dziwić z jej strony. Nie wiem, czy odczułem więcej radości czy bólu, odnajdując ją. Stał tam w drzwiach służący Anglik, rosły, upudrowany, który mnie wprowadził do wspaniałego salonu. Carmen rzekła mi natychmiast po baskijsku:
— Nie umiesz ani słowa po hiszpańsku, nie znasz mnie.
Poczem, zwracając się do Anglika:
— Mówiłam ci, zaraz poznałam, że to Bask, usłyszysz co to za pocieszny język. Jaką on ma głupią minę, prawda? Rzekłby ktoś: kot przyłapany w śpiżarni.
— A ty, rzekłem do niej w moim języku, masz minę bezczelnej hultajki, i mam ochotę przeorać ci facjatę w obecności twego gacha.
— Mój gach! — rzekła, doprawdy, sameś to odgadł? Zazdrosny jesteś o tego dudka? Jesteś jeszcze większy głuptas niż zanimeś zaczął bywać przy ulicy Candilejo. Czy nie widzisz, głupcze, że ja pracuję w tej chwili dla spraw Egiptu, i to w najwspanialszy sposób. Ten dom jest mój, gwinee raka będą moje; wodzę go za nos, zawiodę go tam skąd nie wróci nigdy.
— A ja, rzekłem, powiadam ci, że jeżeli jeszcze będziesz pracować dla spraw Egiptu w ten sposób, wnet zrobię koniec z tem wszystkiem.
— Ho, ho! Patrzcie! Czy ty jesteś mój rom, żeby mną rządzić? Jednooki nic nie mówi, a co ty masz do gadania? Czyś nie powinien być szczęśliwy, że ty jeden możesz się uważać za mego minchorro (kochanek, kaprys)?
— Co on mówił? spytał Anglik.
— Że ma pragnienie i że napiłby się czego, odparła Carmen.
I przewróciła się na kanapę, śmiejąc się do rozpuku ze swego tłómaczenia.
Panie, kiedy ta dziewczyna się śmiała, nie było sposobu mówić rozsądnie. Kto żył, śmiał się wraz z nią. Ten dryblas Anglik zaczął się śmiać również — ot, głupiec! — i kazał aby mi przyniesiono pić.
Podczas gdy piłem, ona rzekła:
— Widzisz ten pierścionek, który ma na palcu? jeżeli chcesz, dam ci go.
Odparłem:
— Dałbym palec, aby spotkać twego milorda w górach, każdy z maquilą (okuty kij) w garści.
— Maquila, co to znaczy, spytał Anglik.
— Maquila, rzekła Carmen śmiejąc się, to pomarańcza. Czy to nie jest ucieszne słowo na pomarańczę? Mówi, że chciałby poczęstować cię maquilą.
— Tak? rzekł Anglik. Więc cóż? przynieś znów jutro maquile.
W czasie tej rozmowy, wszedł służący i oznajmił, że obiad gotów. Wówczas Anglik wstał, dał mi piastra, i podał ramię Carmen, jakgdyby nie mogła chodzić sama. Carmen, śmiejąc się ciągle, rzekła do mnie:
— Mój chłopcze, nie mogę cię zaprosić na obiad; ale jutro, skoro tylko usłyszysz capstrzyk na paradę, przychodź tu z pomarańczami. Znajdziesz pokój lepiej umeblowany niż przy ulicy Candilejo i przekonasz się czy jestem zawsze twoja Carmencita. A potem pomówimy o sprawach Egiptu.
Nie odpowiedziałem nic; byłem już na ulicy, kiedy Anglik krzyczał za mną:
— Przynieś jutro maquile! i słyszałem wybuchy śmiechu Carmen.
Wyszedłem nie wiedząc co zrobię, nie spałem, i rano byłem tak wściekły na tę zdrajczynię, że postanowiłem opuścić Gibraltar nie widząc się z nią; ale za pierwszem uderzeniem bębna cała odwaga mnie opuściła: wziąłem naręcz pomarańcz i pobiegłem do Carmen. Żaluzja była uchylona: ujrzałem jej czarne oko wypatrujące mnie. Upudrowany lokaj wprowadził mnie natychmiast; Carmen dała mu jakieś zlecenie, i, skorośmy zostali sami, parsknęła swoim krokodylim śmiechem i rzuciła mi się na szyję. Nigdy nie wydała mi się tak piękną. Ustrojona jak madonna, uperfumowana, meble jedwabne, haftowane firanki... ach!... i ja ubrany jak złodziej... którym też byłem.
— Minchorro! mówiła Carmen, mam ochotę wszystko tu potłuc, podpalić dom i uciec w sierrę.
I dopieroż pieszczoty!... i śmiechy!... i tańczyła, i darła falbanki: żadna małpka nie nawyprawiała tyle skoków, minek, figlów. Później znowuż spoważniała.
— Słuchaj, rzekła, chodzi o Egipt. Chcę aby mnie zawiózł do Ronda, gdzie mam siostrę zakonnicę... (Tu nowe wybuchy śmiechu). Przejeżdżamy przez miejsce, które ci wskażę. Wpadacie nań: oskubać do nitki! Najlepiej byłoby go zatłamsić, ale, dodała z szatańskim uśmiechem, który miewała w pewnych momentach i nikt wówczas nie miał ochoty śmiać się, — czy wiesz coby trzeba zrobić? Żeby jednooki szedł pierwszy. Ty trzymaj się nieco z tyłu; rak jest dzielny i zręczny, ma dobre pistolety... Rozumiesz?...
Przerwała sobie nowym wybuchem śmiechu, który przyprawił mnie o dreszcz.
— Nie, odparłem: nienawidzę Garcji, ale to mój kamrat. Pewnego dnia może oswobodzę się od niego, ale załatwimy się z sobą obyczajem mego kraju. Jestem Cyganem jedynie z przypadku; w pewnych rzeczach zostanę zawsze szczerym Nawarczykiem.
Odparła:
— Jesteś głupiec, ciemięga, prawdziwy payllo. Jesteś jak karzeł, który myśli że jest wielki kiedy umie daleko plunąć. (Przysłowie cygańskie). Nie kochasz mnie już, idź precz.
Kiedy ona mi mówiła: „Idź precz“, nie mogłem odejść. Przyrzekłem jechać, wrócić do kamratów i czatować na Anglika; nawzajem ona przyrzekła mi udawać chorą aż do chwili podróży z Gibraltaru do Ronda. Zostałem jeszcze dwa dni w Gibraltarze. Miała to zuchwalstwo, aby przyjść do mnie przebrana do gospody. Puściłem się w drogę; i ja miałem swój plan. Wróciłem w miejsce umówione z towarzyszami, znając czas i okolicę, w której Anglik i Carmen mieli się zjawić. Zastałem Dancaira i Garcję, którzy mnie oczekiwali. Spędziliśmy noc w lesie, przy ogniu z szyszek, który doskonale się pali. Zaproponowałem Garcji aby zagrał ze mną w karty; zgodził się. Przy drugiej partji powiedziałem mu, że oszukuje; zaczął się śmiać. Rzuciłem mu karty w twarz. Chciał chwycić rusznicę; przystąpiłem ją nogą i rzekłem: „Powiadają, że jesteś wielki gracz na noże; czy chcesz spróbować się ze mną?“ Dancaire starał się nas rozłączyć. Uderzyłem parę razy Garcję pięścią. Wściekłość uczyniła go odważnym; dobył swego noża, ja również. Rzekliśmy Dancairowi, aby nam zostawił wolne pole i nie mieszał się. Widząc, że niema sposobu nas powstrzymać, usunął się. Garcja zebrał się już w sobie, niby kot gotowy rzucić się na mysz. Trzymał kapelusz w lewej ręce, aby chwytać ciosy, prawą z nożem wysunął ku przodowi. To ich moda andaluzyjska. Ja stanąłem po nawarsku, nawprost niego, z podniesioną lewą ręką, z lewą nogą naprzód, z nożem przy prawem udzie. Czułem się silniejszy od olbrzyma. Rzucił się na mnie jak strzała, okręciłem się na lewej nodze tak iż uderzył w próżnię; ale ja sięgnąłem go w gardło; nóż wszedł tak głęboko, że ręka moja znalazła się pod brodą. Obróciłem ostrze tak mocno, że się złamało. Miał dość. Ostrze wyszło z rany wypchnięte strumieniem krwi grubości ramienia. Padł na twarz, waląc się jak kłoda.
— Coś ty zrobił? rzekł Dancaire.
— Słuchaj, rzekłem; za dużo było jednego z nas na świecie. Kocham Carmen i chcę mieć ją sam. Zresztą Garcja był łajdak; pamiętam, co zrobił z biednym Ramendado. Jest nas już tylko dwóch, ale jesteśmy szczere chłopy. Powiedz, chcesz być moim druhem, na śmierć i na życie?
Dancaire podał mi rękę. Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni.
— Do czarta z miłostkami! krzyknął. Gdybyś poprosił go o Carmen, byłby ci ją sprzedał za piastra. Jest nas tylko dwóch; jakże sobie damy rady jutro?
— Zostaw to mnie samemu, odparłem. Teraz drwię sobie z całego świata.
Pogrzebaliśmy Garcję i przenieśliśmy nasz obóz o dwieście kroków dalej. Nazajutrz, nadjechała Carmen ze swoim Anglikiem, dwoma mulnikami i służącym. Rzekłem do Dancaira:
— Biorę na siebie Anglika. Nastrasz tamtych, są bez broni.
Anglik nie był tchórzem. Gdyby go Carmen nie trąciła w ramię, byłby mnie zabił. Krótko mówiąc, odzyskałem Carmen tego dnia; pierwszem mojem słowem było powiedzieć jej, że jest wdową. Wysłuchawszy jak się to stało, rzekła:
— Ty zawsze będziesz dudek! Garcja powinien cię był zabić. Twoja nawarska pozycja, to głupstwo; pochował on już w ziemię tęższych od ciebie. Ale widać jego czas przyszedł. I twój przyjdzie.
— I twój, odparłem, jeżeli nie będziesz dla mnie szczerą romi.
— Doskonale, rzekła; widziałam niejeden raz w fusach od kawy, że mamy skończyć razem. Ba! przyjdą inni po nas!
I zadzwoniła w kastaniety, jak czyniła zawsze, ilekroć chciała spędzić jakąś niewczesną myśl.
Człowiek traci miarę, kiedy mówi o sobie. Wszystkie te szczegóły nudzą pana może, ale niebawem skończę. Życie, któreśmy wiedli, trwało dość długo. Dancaire i ja pozyskaliśmy kilku nowych towarzyszy pewniejszych niż poprzedni i trudniliśmy się przemytnictwem, a niekiedy też, trzeba przyznać, rozbojem na gościńcu, ale to tylko w ostateczności, kiedy nie było sposobu inaczej. Zresztą, nie czyniliśmy krzywdy podróżnym; poprzestawaliśmy na tem, żeśmy im odbierali pieniądze. Przez kilka miesięcy byłem rad z Carmen; wciąż była nam pomocna we wszystkich przedsięwzięciach, wskazując nam gratki, które się nastręczały. Przebywała to w Maladze, to w Kordowie, to w Grenadzie, ale, na jedno moje słowo, rzucała wszystko, aby się ze mną spotkać w jakiej ustronnej gospodzie lub nawet w biwaku. Raz tylko — było to w Maladze — dała mi przyczynę do niepokoju. Dowiedziałem się, że wzięła na oko bardzo bogatego kupca, z którym prawdopodobnie zamierzała powtórzyć figiel z Gibraltaru. Mimo perswazyj Dancaira, który chciał mnie zatrzymać, pognałem, wpadłem do Malagi w biały dzień, odszukałem Carmen i zabrałem ją natychmiast z sobą. Przyszło do gwałtownych wyjaśnień.
— Czy wiesz, rzekła, że, od czasu jak jesteś na dobre moim rom, mniej cię kocham, niż kiedy byłeś moim minchorro. Ja nie lubię aby mnie kto dręczył, a zwłaszcza aby nademną przewodził. Chcę być wolna i robić co mi się podoba. Uważaj, abyś nie przeciągnął struny. Skora mnie znudzisz, znajdę jakiego tęgiego chłopca, który zrobi z tobą to, co ty z jednookim.
Dancaire pojednał nas; ale powiedzieliśmy sobie rzeczy, które zostają na sercu i nie byliśmy już z sobą tak jak wprzódy. Wkrótce potem zdarzyło się nam nieszczęście. Osaczyło nas wojsko. Dancaire padł, a z nim dwaj towarzysze; dwóch innych pochwycono. Ja otrzymałem ciężką ranę, i gdyby nie mój dobry koń, byłbym wpadł w ręce żołnierzy. Wyczerpany znużeniem, mając kulę w ciele, ukryłem się w lesie z jedynym kamratem, który mi został. Zsiadając z konia zemdlałem; myślałem, że zdechnę już w krzakach jak zając postrzelony szrutem. Towarzysz zaniósł mnie do znanej nam groty, poczem poszedł po Carmen. Była w Grenadzie; przybyła natychmiast. Przez dwa tygodnie nie opuściła mnie ani na chwilę. Nie zmrużyła oka, pielęgnowała mnie z umiejętnością i względami jakich nigdy chyba żadna kobieta nie miała dla najukochańszego mężczyzny. Skoro tylko mogłem utrzymać się na nogach, zaprowadziła mnie w największej tajemnicy do Grenady. Cyganki umieją wszędzie znaleźć bezpieczne schronienie; spędziłem tam sześć tygodni w jednym domu, o dwie bramy od koregidora, który mnie szukał. Niejeden raz, przez przymknięte okienice, widziałem go przechodzącego. Wreszcie przyszedłem do siebie; ale, na mojem łożu boleści, przemyślałem wiele rzeczy i zamierzyłem odmienić życie. Wspomniałem Carmenie o tem aby opuścić Hiszpanję i starać się żyć uczciwie w Nowym Świecie. Wyśmiała mnie.
— Nie jesteśmy stworzeni na to aby sadzić kapustę; nasza dola, to żyć kosztem payllos. Słuchaj, ubiłam interes z Natanem ben-Józefem z Gibraltaru. Chodzi o bawełniane materje, które czekają tylko na ciebie aby przejść rogatkę. Wie, że żyjesz. Liczy na ciebie. Coby powiedzieli nasi wspólnicy z Gibraltaru, gdybyś im chybił słowa?
Dałem się wciągnąć i znów podjąłem swoje szpetne rzemiosło.
Podczas gdy ja się kryłem w Grenadzie, były tam walki byków, na które Carmen poszła. Za powrotem, wiele mówiła o bardzo zręcznym pikadorze imieniem Łukasz. Znała imię jego konia; wiedziała ile kosztuje jego haftowany kubrak. Nie zwróciłem na to uwagi. Juanito, ów towarzysz, który mi pozostał, powiedział mi, w kilka dni później, że widział Carmen z Łukaszem w jakimś sklepie. Zaczęło mnie to niepokoić. Spytałem Carmen jak i w jakim celu zaznajomiła się z pikadorem.
— To chłopak, rzekła, z którym warto gadać. W rzece, która szumi, jest woda albo kamienie. (Przysłowie cygańskie). Zarobił tysiąc dwieście realów na walkach. Jedno albo drugie: albo trzeba wyciągnąć zeń te pieniądze, albo też, ponieważ jest dobry jeździec i tęgi chwat, można go przyjąć do naszej bandy. Ten i ów zginął, trzeba ich zastąpić. Weź go z sobą.
— Nie chcę, odparłem, ani jego pieniędzy, ani jego samego, i zabraniam ci się odzywać do niego.
— Uważaj, odparła, kiedy mi ktoś czegoś zabrania, tylko patrzeć jak się stanie.
Szczęściem, pikador wyjechał do Malagi, ja zaś poczytywałem sobie za obowiązek przemycić żydowską bawełnę. Miałem dużo do roboty w tej wyprawie, Carmen także, i zapomniałem o Łukaszu; może i ona zapomniała o nim, przynajmniej na tę chwilę. W owym to czasie spotkałem pana; najpierw w okolicy Mantilli, później w Kordowie. Nie będę panu nic mówił o naszem ostatniem widzeniu. Może pan wie o niem więcej odemnie. Carmen ukradła panu zegarek; chciała też pańskich pieniędzy, a zwłaszcza tego pierścionka, który widzę na pańskim palcu, a który — powiadała — jest pierścionkiem magicznym, na którym jej bardzo zależy. Mieliśmy gwałtowną sprzeczkę, uderzyłem ją. Zbladła, rozpłakała się. Pierwszy raz widziałem ją płaczącą, i zrobiło to na mnie straszne wrażenie. Przeprosiłem ją, ale dąsała się na mnie cały tydzień, i, kiedy jechałem do Mantilli, nie chciała mnie uściskać. Ciężko mi było na sercu; ale, w trzy dni później, zjawiła się z twarzą rozjaśnioną, wesoła jak szczygieł. Wszystko poszło w niepamięć, byliśmy niby para najczulszych kochanków. W chwili gdyśmy się mieli rozstać, rzekła:
— Jest zabawa w Kordowie, chcę ją zobaczyć, przytem wypatrzę ludzi, którzy wracają z pieniędzmi, i powiem ci.
Pozwoliłem jej odjechać. Zostawszy sam, dumałem o tej zabawie i o tej odmianie humoru Carmen. Musiała się już zemścić, rzekłem sobie, skoro wróciła pierwsza. Wieśniak jakiś powiedział mi, że w Kordowie są byki. Krew zakipiała we mnie; pędzę jak szaleniec, przybywam do cyrku. Pokazano mi Łukasza; na ławce przy barjerze poznałem Carmen. Wystarczyło mi widzieć ją przez minutę aby zyskać pewność. Łukasz, przy pierwszym byku, złożył jej hołd, jak przewidywałem. Zerwał kokardę[10] z byka, i zaniósł ją Carmenie, która ustroiła się w nią natychmiast. Byk pomścił mnie: Łukasz padł z koniem, który przygniótł mu pierś, byk zwalił się na nich obu. Spojrzałem w stronę Carmen, nie było jej już. Niepodobna mi było wydostać się ze swego miejsca; musiałem czekać końca zapasów. Wówczas udałem się do domu, który pan zna i siedziałem tam spokojnie cały wieczór aż późno w noc. Około drugiej rano, Carmen wróciła i zdziwiła się nieco moim widokiem.
— Chodź ze mną, rzekłem.
— Dobrze, jedźmy! odparła.
Poszedłem po konia, posadziłem ją za sobą i jechaliśmy całą noc nie mówiąc słowa. O brzasku zatrzymaliśmy się, w ustronnej gospodzie, dość blisko małej pustelni. Tam, rzekłem do Carmen:
— Słuchaj, zapomnę o wszystkiem. Nie powiem ci o tam nigdy ani słowa; ale przysięgnij mi jedno, że pojedziesz ze mną do Ameryki i że tam będziesz żyła uczciwie.
— Nie, odparła z dąsem, nie chcę jechać do Ameryki. Dobrze mi tutaj.
— Dlatego, że jesteś blisko Łukasza; ale pomyśl, jeśli się wyliże, to i tak nie czeka go długie życie. Ba, zresztą, co mi do niego! za dużo roboty zabijać wszystkich twoich kochanków; ciebie zabiję.
Wpiła we mnie swoje dzikie spojrzenie, i rzekła:
— Zawsze myślałam, że mnie zabijesz. Za pierwszym razem kiedy cię ujrzałam, spotkałam księdza pod bramą mego domu. A tej nocy, wyjeżdżając z Kordowy, czy nic nie zauważyłeś? Zając przebiegł nam drogę tuż pod kopytami konia. Tak jest napisane.
— Carmencita, spytałem, czy ty mnie już nie kochasz?
Nie odpowiedziała nic. Siedziała ze skrzyżowanemi nogami na plecionce i kreśliła po ziemi palcem.
— Odmieńmy życie, Carmen, mówiłem błagalnym tonem. Chodźmy żyć gdzieś, gdzie się nigdy nie będziemy rozłączali. Ty wiesz, że mamy, niedaleko stąd, pod dębem, zakopanych sto dwadzieścia uncyi... A także mamy jeszcze pieniądze u żyda ben-Józefa.
Uśmiechnęła się i rzekła:
— Ja najpierw, ty potem. Wiem, że tak ma być.
— Zastanów się, podjąłem; cierpliwość moja, siła, wyczerpały się; decyduj się, albo ja się zdecyduję.
Opuściłem ją i poszedłem w stronę pustelni. Zastałem pustelnika na modlitwie. Czekałem aż skończy; bardzo byłbym chciał się modlić, ale nie mogłem. Kiedy wstał, podszedłem ku niemu.
— Mój ojcze, rzekłem, czy zechcesz pomodlić się za kogoś, kto jest w wielkiem niebezpieczeństwie?
— Modlę się za wszystkich strapionych, odparł.
— Czy mógłbyś odprawić mszę za duszę, która stanie może przed swoim stwórcą?
— Tak, odparł, wpatrując się we mnie pilnie.
I, jakgdyby dojrzał w mojej twarzy coś szczególnego, chciał mnie wyciągnąć na słowa:
— Zdaje mi się, że ja cię gdzieś widziałem, rzekł.
Położyłem piastra na ławce.
— Kiedy odprawisz mszę, ojcze? spytałem.
— Za pół godziny. Syn oberżysty przyjdzie mi posłużyć. Powiedz mi, młody człowieku, czy nie masz na sumieniu czegoś, co cię dręczy? czy chcesz posłuchać rady chrześcijanina?
Czułem się bliski płaczu. Odpowiedziałem, że wrócę, i uciekłem. Poszedłem położyć się w trawie, do chwili gdy usłyszę dzwonek. Wówczas zbliżyłem się, ale nie wszedłem do kaplicy. Skoro msza się skończyła, wróciłem do gospody. Miałem nadzieję, że Carmen uciekła; mogła wziąć mego konia i zemknąć... ale zastałem ją. Nie chciała, aby można było rzec że się mnie zlękła. W czasie mojej nieobecności rozpruła rąbek sukni, aby wyjąć ołów. Obecnie siedziała przy stole, patrzała w miskę pełną wody, w którą świeżo lała ołów, kazawszy go stopić. Była tak zajęta, że nie spostrzegła zrazu mego powrotu. To brała kawałek ołowiu i obracała go na wszystkie strony z wyrazem smutku, to śpiewała jakąś czarnoksięską piosenkę z zaklęciami do Marji Padilla, kochanki don Pedra, która była, jak mówią, Bari Cralissa, czyli wielką królową Cyganów.
— Carmen, rzekłem, chcesz pójść ze mną? Wstała, rzuciła drewnianą miseczkę i włożyła mantylkę na głowę jakby gotowa do drogi. Przyprowadzono mi konia, siadła za mną, i ruszyliśmy.
— Zatem, rzekłem, skorośmy ujechali kawałek, Carmen moja, chcesz iść ze mną, nieprawdaż?
— Iść za tobą w śmierć, tak; ale nie będę już żyła z tobą.
Znaleźliśmy się w ustronnym wąwozie; zatrzymałem konia.
— To tu? rzekła.
Jednym skokiem była na ziemi. Zdjęła mantylkę, rzuciła ją sobie pod nogi, i stała nieruchomo z ręką na biodrze, patrząc na mnie bystro.
— Chcesz mnie zabić, widzę to dobrze, rzekła; tak jest pisane; ale nie sprawisz abym ustąpiła.
— Proszę cię, mówiłem, bądź rozsądna. Słuchaj mnie! wszystko co było, zapomniane. Pomyśl, wiesz o tem, to ty mnie zgubiłaś; dla ciebie zostałem złodziejem i mordercą. Carmen! moja Carmen! pozwól mi ocalić cię, i ocalić siebie wraz z tobą.
— José, odparła, żądasz niepodobieństwa. Nie kocham cię już; ty mnie jeszcze kochasz, i dlatego chcesz mnie zabić. Mogłabym cię jeszcze okłamywać; ale nie chce mi się tego trudu. Wszystko skończone między nami. Jako mój rom, masz prawo zabić swoją romi; ale Carmen zawsze będzie wolna. Urodziła się kalli, jako kalli umrze.
— Kochasz tedy Łukasza? spytałem.
— Tak, kochałam go, jak ciebie, przez chwilę, mniej może niż ciebie. Obecnie, nie kocham już nic, i brzydzę się sobą że cię kochałam.
Rzuciłem się do jej nóg, ująłem jej ręce, wilżąc je łzami. Przypominałem jej wszystkie szczęsne chwile, które spędziliśmy razem. Ofiarowałem się zostać rozbójnikiem, byle zachować jej miłość. Wszystko, panie, wszystko; ofiarowałem jej wszystko, byle mnie chciała kochać jeszcze!
Rzekła;
— Kochać cię jeszcze, to niemożliwe. Żyć z tobą dłużej — nie chcę.
Wściekłość mnie ogarnęła. Wyjąłem nóż. Byłbym chciał aby się zlękła i prosiła, mnie o litość, ale ta kobieta to był wcielony czart.
— Po raz ostatni, krzyknąłem, czy chcesz zostać ze mną!
— Nie! nie! nie! rzekła, tupiąc nogą.
Zdjęła z palca pierścionek, który jej niegdyś dałem, i rzuciła go w krzaki.
Ugodziłem dwa razy. Był to nóż Garcji, który wziąłem, złamawszy na nim swój.
Za drugim ciosem padła bez krzyku. Zdaje mi się, że widzę jeszcze jej wielkie czarne oko patrzące we mnie uparcie; potem zamgliło się i zamknęło. Stałem dobrą godzinę bezwładny nad trupem. Potem przypomniałem sobie, że Carmen mawiała często, że chciałaby być pochowana w lesie. Wykopałem jej grób nożem i złożyłem ją w nim. Długo szukałem jej pierścionka; znalazłem go wreszcie. Włożyłem go do dołu obok niej wraz z małym krzyżykiem. Może źle uczyniłem. Następnie, dosiadłem konia, pocwałowałem do Kordowy i przy pierwszej strażnicy rzekłem kim jestem. Powiedziałem, że zabiłem Carmen; ale nie chciałem zdradzić, gdzie leży jej ciało. Pustelnik był święty człowiek. Modlił się za nią! Odprawił mszę za jej duszę... Biedne dziecko! To oni są winni, że ją tak wychowali....
Hiszpania jest krajem, w którym można dziś spotkać w większej liczbie owe koczujące plemiona rozsypane po całej Europie a znane pod nazwą Bohémiens, Gitanos, Gypsies, Cyganów. Większość ich mieszka, lub raczej koczuje w prowincyach południowych i wschodnich, w Andaluzji, w Estramadurze w królestwie Murcyi; sporo ich jest w Katalonii. Ci przechodzą często do Francyi: spotyka się ich u nas na wszystkich jarmarkach na Południu. Zwyczajnie, ludzie ci praktykują rzemiosło koniarzy, konowałów i postrzygaczy mułów; z rzemiosłem tem łączą umiejętność naprawiania rynek i naczyń miedzianych, nie mówiąc o przemytnictwie i innych niedozwolonych praktykach. Kobiety wróżą, żebrzą i sprzedają wszelkie rodzaje leków, niewinnych lub mniej niewinnych.
Typ fizyczny cyganów łatwiej jest rozpoznać niż opisać; gdy się widziało jednego, poznałoby się wśród tysiąca ludzi osobnika tego szczepu. Fizygnomia, wyraz, oto zwłaszcza co ich różni od miejscowej ludności. Płeć ich jest bardzo smagła, zawsze ciemniejsza od cery ludności wśród której żyją. Stąd miano Kale, czarni, którem określają się często[11]. Oczy ich wybitnie skośne, ładnie wykrojone, bardzo czarne, ocienione są długiemi i gęstemi rzęsami. Wzrok ich można porównać jedynie do wzroku dzikiego zwierzęcia. Zuchwalstwo i lękliwość malują się w nim równocześnie; pod tym względem oczy ich wyrażają dość wiernie charakter narodu, chytry, śmiały, ale z natury lękający się — jak Panurg — guzów[12]. Mężczyźni są przeważnie dobrze zbudowani, zręczni, zwinni; nie pamiętam, abym kiedy widział otyłego cygana. W Niemczech, cyganki są bardzo ładne; wśród gitan hiszpańskich piękność jest nader rzadka. Bardzo młode mogą uchodzić za sympatyczne brzydule, ale raz przebywszy macierzyństwo, stają się ohydne. Niechlujstwo obu płci jest czemś niewiarygodnem; kto nie widział włosów matrony cygańskiej, z trudem wytworzy sobie o nich pojęcie, nawet wyobrażając sobie szczeć najbardziej twardą, tłustą, nabitą kurzem. W paru większych miastach Andaluzyi, niektóre młode dziewczyny, powabniejne od innych, bardziej dbają o swoją osobę. Te chodzą tańczyć za pieniądze, a tańce ich; bardzo są podobne do owych których zabroniono u nas na balach publicznych w karnawale. Pastor Borrow, misyonarz angielski, autor dwóch bardzo interesujących dzieł o hiszpańskich Cyganach, których zamierzał nawrócić na koszt Towarzystwa Biblijnego, upewnia, iż rzeczą bez przykładu jest, aby Gitana dopuściła do bliższych spoufaleń mężczyznę obcej rasy. Zdaje mi się że jest wiele przesady w pochwałach jakie oddaje ich czystości. Zresztą większość jest w położeniu owej brzyduli z Owidyusza: Casta quam nemo rogavit. Co się tyczy ładnych, są, jak wszystkie Hiszpanki, trudne w wyborze kochanka. Trzeba im się podobać, trzeba je sobie zasłużyć. Pastor Borrow przytacza jako dowód ich cnoty rys, który przynosi zaszczyt jego własnej cnocie, a zwłaszcza naiwności. Ktoś z jego znajomych, człowiek niemoralny, ofiarował, rzekomo bez skutku, kilka uncji złota ładnej Gitanie. Andaluzyjczyk któremu powtórzyłem tę anegdotę, orzekł, iż ów niemoralny człowiek łatwiej dopiąłby celu pokazując dwa, — albo trzy piastry; i że ofiarować uncye złota Cygance, było równie lichym sposobem namowy co przyrzekać jeden lub dwa miljony pomywaczce w gospodzie. — Jakbądź się rzeczy mają, pewnem jest, że Gitany okazują swoim mężom nadzwyczajne oddanie. Niema niebezpieczeństwa ani utrapienia na któreby się nie narażały aby im pomóc w złej doli. Jedno z mian, jakie sobie dają cyganie, Rome czyli małżonkowie, świadczy o czci tego plemienia dla instytucyi małżeństwa. Wogóle można powiedzieć, że ich główną cnotą jest patryotyzm, jeżeli można tak nazwać wiarę jakiej strzegą w stosunku do współplemieńców, ich gorliwość w pomaganiu sobie wzajem, niezłomną tajemnicę, jaką zachowują w kompromitujących sprawach.
Zresztą we wszystkich tajnych stowarzyszeniach, będących poza prawem, widzi się coś podobnego.
Odwiedziłem, przed kilku miesiącami, bandę cyganów koczującą w Wogezach. W namiocie starej cyganki, najstarszej ze swej gromady, znajdował się cygan, nie z jej rodziny, sięgnięty śmiertelną chorobą. Człowiek ten opuścił szpital, gdzie miał troskliwą opiekę, aby umrzeć wśród swoich ziomków. Od trzynastu tygodni leżał u swoich gospodarzy, zażywając o wiele większych wygód, niż synowie i zięciowie żyjący pod tym samym dachem. Miał dobre posłanie ze słomy i mchu, z dość czystem prześcieradłem, gdy reszta rodziny, w liczbie jedenastu osób, leżała na deskach na trzy stopy długich. Oto przykład ich gościnności. Ta sama kobieta, tak ludzka dla swego gościa, mówiła do mnie w obecności chorego: „Singo, singo, homte hi mulo“. (Niedługo, niedługo trzeba mu umrzeć.) Ostatecznie, życie tych ludzi jest tak nędzne, że świadomość śmierci nie ma dla nich nic przerażającego.
Znamienny rys charakteru cyganów, to ich obojętność w sprawach religii. Nie, iżby byli wolnomyślni lub sceptycy; nigdy nie zdradzają poglądów trącących niedowiarstwem. Wręcz przeciwnie, religję kraju w którym mieszkają przyjmują za swoją; ale zmieniając ojczyznę zmieniają i wiarę. Przesądy, które u ludów pierwotnych zastępują uczucia religijne, są im również obce. Trudno, w istocie aby przesądy istniały u ludzi żyjących najczęściej z łatwowierności drugich. Mimo to, zauważyłem u hiszpańskich cyganów wstręt do dotknięcia trupa. Mało który zgodzi się za pieniądze zanieść człowieka na cmentarz.
Wspomniałem, iż większość cyganów trudni się wróżbiarstwem. Wywiązują się z tego bardzo dobrze. Ale co jest dla nich źródłem wielkich zysków, to sprzedaż talizmanów i lubczyków. Nietylko mają w zapasie ropusze łapy dla ustalenia płochych serc, lub też sproszkowany kamień magnetyczny dla skłonienia serc nieczułych; ale robią też w potrzebie potężne zaklęcia, zniewalające djabła aby im użyczył pomocy. Zeszłego roku, pewna hiszpanka opowiadała mi następującą historję: przechodziła jednego dnia ulicą Alkala, bardzo smutna i zadumana; cyganka, siedząca w kuczki na chodniku, krzyknęła na nią: „Paniusiu, śliczna paniusiu, kochanek cię zdradza. (Była to prawda.) Czy chcesz paniusia, abym ci go ściągnęła z powrotem?“ Można zrozumieć z jaką radością przyjęto tę propozycję, i jaką ufność musiała budzić osoba zgadująca, ot, tak, od jednego rzutu oka, najpoufniejsze tajemnice serca. Jako że niepodobna było podjąć czarnoksięskich zabiegów na jednej z najludniejszych ulic Madrytu, umówiono schadzkę na następny dzień. „Nic łatwiejszego niż sprowadzić niewiernego do twoich stóp, rzekła Gitana. Czy ma pani może chustkę, szarfę, mantylkę, którą on ci dał?“ Pani dała jej chustkę jedwabną. „Teraz zaszyj karminowym jedwabiem piastra w rogu chustki. — W drugim rogu zaszyj pół piastra; tu srebrnika; tam dwa reale. A teraz trzeba zaszyć w samym środku sztukę złota. Najlepiej dubeltowego dukata.“ Zaszyto dukata i resztę. „A teraz daj mi paniusia chustkę, zaniosę ją o samej północy, do Campo Santo. Chodź ze mną, jeśli chcesz zobaczyć ładną djabelską sztuczkę. Przyrzekam ci, że niedalej niż jutro ujrzysz przedmiot swego kochania“. Cyganka puściła się sama do Campo-Santo, dama bowiem zanadto się bała djabła aby jej towarzyszyć. Możecie się domyślić, czy biedna opuszczona istota ujrzała kiedy chustkę i kochanka.
Mimo swej nędzy i wstrętu jaki budzą, cyganie zażywają wszelako, pewnego szacunku u ludzi ciemnych, i wielce są z tego dumni. Czują się rasą wyższą, inteligentniejszą i gardzą serdecznie ludem który im użycza gościnności. Tutejsi ludzie są tak głupi, mówiła mi cyganka z Wogezów, że niema żadnej sztuki ich oszukać. Któregoś dnia, wieśniaczka woła mnie z ulicy; wchodzę do chaty. Piec dymił; prosiła mnie o zaczarowanie go, aby dobrze ciągnął. Kazałam sobie dać spory kawał słoniny, poczem zaczęłam mamrotać po naszemu jakieś wyrazy. „Głupia jesteś, mówiłam, urodziłaś się głupią, umrzesz głupia...“ Kiedy się znalazłam blizko drzwi, rzekłam w czystej niemczyźnie: „Dam ci niezawodny sposób aby ci piec nie dymił; nie pal w nim“. I wzięłam nogi za pas.
Historya cyganów jest jeszcze zagadką. Wiadomo tyle, że pierwsze ich gromady, bardzo nieliczne, pojawiły się we wschodniej Europie w początku XV wieku; ale nikt nie umie powiedzieć ani skąd się wzięli, ani poco przybyli do Europy. Co osobliwsze, niewiadomo zupełnie, w jaki sposób rozmnożyli się w krótkim czasie tak zdumiewająco w wielu okolicach bardzo od siebie oddalonych. Sami cyganie nie zachowali żadnej tradycyi swego pochodzenia; jeżeli większość z nich mówi o Egipcie jako o swojej pierwotnej ojczyźnie, to stąd iż przyswoili sobie bajkę z bardzo dawna krążącą w tej mierze.
Większość orjentalistów, którzy badali język cygański, sądzi iż wiodą się oni z Indji. W istocie, zdaje się, że liczne źródłosłowy i wiele form gramatycznych języka rommani można odnaleść w narzeczach pochodzących z sanskrytu. Zrozumiałem jest, że, w swoich długich wędrówkach, cyganie przyswoili sobie wiele wyrazów cudzoziemskich. We wszystkich djalektach rommani znajduje się obfitość słów greckich. Naprzykład cocal, kość, od χόχχαλον; petalli, podkowa, od Πέταλον; kafi, gwóźdź, od χαρφί, etc. Dziś, cyganie mają prawie tyle odmiennych narzeczy, ile istnieje oddzielnych band cygańskich. Wszędzie mówią językiem kraju, który zamieszkują, bieglej niż własnem narzeczem, którem posługują się jedynie aby się móc porozumiewać swobodnie wobec cudzoziemców. Jeżeli się porówna djalekt cyganów niemieckich z gwarą cyganów hiszpańskich, nie stykających się z tamtemi od wieków, znajdzie się bardzo wielką ilość wspólnych słów; ale pierwotny język, wszędzie, mimo iż w różnym stopniu, skaził się znacznie przez zetknięcie z językami bardziej wykształconemu któremi ten koczujący lud zmuszony był się posługiwać. Z jednej strony niemiecki, z drugiej hiszpański tak bardzo przeobraziły pierwotne rommani, że cyganowi z Czarnego Lasu niepodobna byłoby rozmówić się z którym z braci andaluzyjskich, mimo że starczyłoby wymiany kilku zdań, aby poznać że mówią obaj djalektem pochodzącym od tego samego narzecza. Pewne słowa bardzo pospolitego użytku wspólne są, jak sądzę, wszystkim gwarom; tak, we wszystkich słownikach które miałem sposobność zbadać: pani oznacza wodę, manro chleb, mas mięso, lon sól.
Nazwy liczb są prawie wszystkie te same. Djalekt niemiecki zdaje mi się o wiele czystszy niż djalekt hiszpański; zachował bowiem wiele pierwotnych form gramatycznych, podczas gdy Gitanos przyjęli je z kastylijskiego. Mimo to, kilka słów stanowi wyjątek, świadcząc o dawnej wspólności mowy. — Czas przeszły djalektu niemieckiego tworzy się dodając ium do imperatywu, który jest zawsze źródłosłowem czasownika. W rommani hiszpańskiem czasowniki odmieniają się wszystkie na wzór czasowników kastylskich pierwszej konjugacyi. Od bezokolicznika jamad, jeść, powinnoby się prawidłowo tworzyć jame, jadłem; od lillar, brać, powinno być lilie, brałem. Jednakże niektórzy starzy cyganie mówią wyjątkowo: jayon, lillon. Nie znam innych słów, któreby zachowały tę starodawną formę.
Skoro się już tak popisuję mojemi skromnemi wiadomościami z zakresu języka rommani, muszę zanotować parę słów z francuskiej gwary, które złodzieje nasi zapożyczyli od cyganów. „Tajemnice Paryża“ uświadomiły wytworną publiczność że czurin znaczy nóż. Jestto czyste rommani; czuri jest jednem z owych słów wspólnych wszystkim djalektom. P. Vidocq[13] nazywa konia gres, jestto również cygańskie słowo gras, gre, graste, gris. Dodajcie jeszcze słowo romaniszel, które w gwarze paryskiej oznacza — cyganów. Jestto zepsute rommane czawe, chłopcy cygańscy. Ale z czego jestem dumny, to z wywiedzenia etymologji słowa „frimousse“, twarz, mina, którego to słowa, wszystkie uczniaki używają lub używały za mego czasu. Zważcie iż Oudin, w swoim interesującym słowniku, pisał w r. 1640 „firlimousse“. Otóż firla, fila w języku rommani znaczy twarz, mui ma to samo znaczenie, jest to ściśle łacińskie os. Cygan-purysta zrozumiał natychmiast kombinację „firlamui“, i sądzę że jest zgodna z duchem języka.
To chyba dosyć, aby dać czytelnikom Carmen korzystne wyobrażenie o moich studjach nad językiem rommani. Zakończę tem przysłowiem, które nasuwa, mi się w porę: „En retudi panda nasti abela macha“. Do zamkniętej gęby nie wleci mucha.
Cycero gdzieś powiada (zdaje mi się, w traktacie „O naturze bogów“), że istniało wielu Jowiszów, — Jowisz na Krecie — inny w Olimpji, — inny jeszcze indziej; — tak, iż niema w Grecji nieco znaczniejszego miasta, któreby nie miało swojego Jowisza. Ze wszystkich tych Jowiszów uczyniono jednego, któremu przypisano łącznie wszystkie przygody jego imienników. To tłómaczy ową niesłychaną ilość zdobyczy miłosnych, przypisywanych temu bogu.
To samo zamieszanie panuje w sprawie don Juana, osobistości, która, co do rozgłosu, niewiele ustępuje Jowiszowi. Sama Sewilla posiadała kilku don Juanów; wiele innych miast chlubi się każde swoim. Każdy miał niegdyś swoją odrębną legendę. Z czasem, wszystkie stopiły się w jedno.
Mimo to, skoro się przyjrzeć z bliska, łatwo jest wyróżnić cząstkę każdego z nich, lub bodaj rozróżnić dwóch z pośród tych bohaterów, a mianowicie: don Juana Tenorio, którego, jak każdemu wiadomo, porwał kamienny posąg, i don Juana de Marana, którego koniec był zgoła odmienny.
Opowiadają na jedną modłę życie ich obu: odmienne są jedynie rozwiązania. Są zakończenia na wszystkie gusty, jak w sztukach Ducisa, które kończą się dobrze lub źle, wedle wrażliwości czytelników.
Co do prawdziwości tej historii lub tych dwóch historyj, jest ona niewątpliwa i wielceby obraził miejscowy patrjotyzm Sewillan, ktoby podawał w wątpliwość istnienie tych dwóch hultajów, którzy zamącili genealogię najszlachetniejszych tamecznych rodów. Pokazują tam cudzoziemcom dom don Juana Tenorio, a żaden miłośnik sztuki nie opuścił z pewnością Sewilli, nie zwiedziwszy kościoła Miłosierdzia. Ujrzał tam grób kawalera de Marana, z tym napisem, podyktowanym przez pokorę, lub, jeźli kto chce, przez pychę: A qui yace el peor hombre que fué en el mundo. Jak można wobec tego wątpić? Prawda, iż, oprowadziwszy was po tych dwóch zabytkach, cicerone opowie wam jeszcze, jak don Juan (nie wiadomo który) uczynił szczególne propozycje Giroldzie, owej bronzowej figurze, która wznosi się na mauretańskiej wieży katedralnej, i jak je Girolda przyjęła; — jak don Juan, przechadzając się, podochocony winem, po lewym brzegu Gwadalkwiwiru, poprosił o ogień człowieka, który szedł prawym brzegiem, paląc cygaro, i jak ramię palacza (był to nie kto inny, tylko djabeł we własnej osobie) wydłużyło się tak, że przebyło rzekę i podało cygaro don Juanowi, który zapalił odeń swoje, ani mrugnąwszy okiem i nie korzystając z przestrogi, tak był zatwardziały...
Starałem się wydzielić każdemu don Juanowi cząstkę, jaka mu przypada ze wspólnego ich skarbca niegodziwości i zbrodni. W braku lepszej metody, starałem się opowiedzieć o don Juanie de Marana, moim bohaterze, jedynie te przygody, które nie przynależą, prawem „zasiedzenia“, don Juanowi Tenorio, tak znanemu u nas, dzięki arcydziełom Mozarta i Moliera.
Hrabia don Karlos de Marana był to jeden z najbogatszych i najszanowniejszych magnatów w Sewilli. Pochodził ze znakomitego rodu, w wojnie zaś przeciw zbuntowanym Maurom dowiódł, że nie odrodził się od mężnych przodków. Po ujarzmieniu Alpuzarów, wrócił do Sewilli ze szramą na czole, oraz z wielką liczbą dzieci, wziętych do niewoli, które to dzieci, dawszy je wprzód ochrzcić, sprzedał z zyskiem do chrześcijańskich domów. Rany jego, nie oszpeciwszy go zgoła, nie przeszkodziły mu się spodobać panience z dobrego domu, która dała mu pierwszeństwo wśród wielkiej liczby zalotników. Z tego małżeństwa urodziło się zrazu kilka córek, z których jedne wyszły za mąż, inne wstąpiły do klasztoru. Don Karlos de Marana rozpaczał, iż nie ma dziedzica swego nazwiska, kiedy urodzenie syna przepełniło go radością i pozwoliło mieć nadzieję, że jego starożytny majorat nie przejdzie na boczną linję.
Don Juan, ów syn tak upragniony i bohater tej wiarogodnej historji, psuty był przez ojca i matkę, jak przystało na jedynego spadkobiercę wielkiego nazwiska i wielkiej fortuny. Od dziecka był niemal samowładnym panem swoich czynów; nikt w pałacu ojcowskim nie ośmielił mu się sprzeciwić. Tyle tylko, iż matka pragnęła. aby był pobożnym jak ona, ojciec zaś chciał, aby syn jego był dzielnym jak on. Matka, przy pomocy łakoci i pieszczot, skłaniała dziecko do uczenia się litanji, różańców, słowem wszystkich obowiązkowych i nadobowiązkowych modłów. Usypiała go czytając mu żywoty świętych. Z drugiej strony, ojciec uczył syna pieśni o Cydzie i o Bernardzie del Carpio, opowiadał mu o buncie Maurów, i zachęcał, aby się cały dzień ćwiczył w rzucaniu oszczepem, strzelaniu z ręcznej kuszy lub zgoła z muszkietu do lalki ubranej za Maura, którą kazał ustawić w ogrodzie.
W ołtarzyku hrabiny de Marana znajdował się obraz, malowany w suchym i twardym stylu Moralesa, a przedstawiający męki czyścowe. Wszystkie rodzaje męczarni, jakie malarz mógł wyroić, oddane były z taką dokładnością, że sam wielki Inkwizytor nie mógłby nic przyganić. Dusze czyścowe znajdowały się w wielkiej piwnicy, która miała w górze okienko. Usadowiony przy tym otworze anioł, podawał rękę duszy opuszczającej siedzibę kaźni, podczas gdy tuż obok niego sędziwy mężczyzna, trzymający w złożonych rękach różaniec, modlił się wyraźnie z wielką żarliwością. Człowiek ten, był to fundator obrazu, który kazał sporządzić dla kościoła w Huesca. W czasie powstania Maurowie podpalili miasto; kościół padł ofiarą zniszczenia, ale obraz cudem ocalał. Hrabia Marana wziął go do domu i ozdobił, nim ołtarzyk żony.
Zazwyczaj mały Juanek, ilekroć wszedł do pokoju matki, stał długo zapatrzony w ten obraz, który przerażał go i przykuwał zarazem. Zwłaszcza nie mógł oderwać oczu od człowieka, któremu wąż wyjadał wnętrzności, podczas gdy on sam wisiał za żebra na hakach żelaznych nad gorejącem ogniskiem. Obracając z trwogą oczy ku okienku, pacjent zdawał się błagać ofiarodawcę o modlitwę, któraby mu oszczędziła tylu cierpień. Hrabina nie omieszkała za każdym razem objaśnić syna, że ten nieszczęśnik cierpi męki za to, że nie uczył się porządnie katechizmu, żartował sobie z księdza lub był roztargniony w kościele. Dusza, która ulatywała do raju, była to dusza krewniaka rodziny Marana, który miał z pewnością jakieś grzeszki na sumieniu; ale hrabia Marana modlił się zań, dał sporo grosza księżom aby go wykupić z męczarni ogniowych, i osiągnął tę satysfakcję, iż wyprawił duszę krewniaka do nieba, nie pozwalając jej długo nudzić się w czyśćcu.
— Pomyśl tylko, Juanku, dodawała hrabina, że ja może będę tak kiedyś cierpiała, i spędzę miljony lat w czyśćcu, jeżeli ty nie będziesz pamiętał o mszach, aby mnie wybawić! Jakby to było okrutnie zostawić tam matkę, która cię wykarmiła!
Wówczas chłopczyna płakał; i, o ile miał parę realów w kieszeni, dawał je pierwszemu kwestarzowi, który się nawinął ze skarbonką, „za dusze czyścowe“.
Kiedy wszedł do pokoju ojca, widział pancerze pogięte od kul, kask, który hrabia Marana miał przy zdobywaniu Almerji i który zachował ślad siekiery muzułmańskiej; lance, szable mauretańskie, sztandary zdobyte na niewiernych, zdobiły tę komnatę.
— Ten bułat, mówił hrabia, wydarłem Kadiemu Wajerskiemu, który uderzył mnie nim trzykrotnie, nim zbawiłem go życia. Ten sztandar nieśli powstańcy z góry Elwirskiej. Właśnie spustoszyli chrześcijańską wioskę; nadbiegłem z dwudziestoma rycerzami. Cztery razy próbowałem się wedrzeć w ich bataljon, aby zdobyć ten sztandar; cztery razy odparto mnie. Za piątym, uczyniłem znak krzyża, krzyknąłem: „Pomagaj, święty Jakóbie!“ i runąłem w szeregi pogan. — A widzisz oto ten kielich złoty w moim herbie? Herszt Maurów ukradł go w kościele, gdzie dopuścił się tysiącznych bezeceństw. Konie jego jadły owies na ołtarzu, a żołnierze rozwłóczyli kości świętych. Łotr kazał sobie podać w tym kielichu sorbet mrożony. Dopadłem go w chwili, kiedy przykładał do ust poświęcone naczynie. Zanim wykrzyknął „Ałła!“, podczas gdy napój był jeszcze w jego gardzieli, ciąłem tego psa tęgim mieczem w wygoloną głowę, tak że klinga oparła się aż na zębach. Na pamiątkę tej świętej pomsty, król pozwolił mi nosić złoty kielich w herbie. Mówię ci to, Juanku, abyś to opowiedział swoim dzieciom i aby wiedziały czemu twój herb różni się nieco od herbu twego dziadka, don Diega, który widzisz oto nad jego portretem.
Tak pędząc życie między dewocją a wojną, dzieciak trawił czas na struganiu krzyżyków, lub też, uzbrojony w drewnianą szabelkę, ćwiczył się w sadzie na melonach, które wyobrażały dlań głowy Maurów.
Mając lat ośmnaście, don Juan dość licho czytał po łacinie, doskonale służył do mszy, i władał rapierem — jedną ręką lub oburącz — lepiej od samego Cyda. Ojciec jego, uważając, iż spadkobierca rodu Maranów winien nabyć jeszcze i inne talenty, postanowił wysłać go do Salamanki.
Przygotowania do podróży nie zajęły wiele czasu. Matka dała mu mnóstwo różańców, szkaplerzy i poświęcanych medalików. Nauczyła go też wiele modlitw, bardzo pomocnych w różnych okolicznościach życia. Don Karlos dał mu szpadę, której rękojeść, wykładana srebrem, zdobna była w herby rodzinne; przyczem rzekł:
— Dotąd żyłeś jedynie z dziećmi; obecnie przyjdzie ci żyć z ludźmi. Pamiętaj, że najcenniejszy skarb szlachcica, to jego honor; a twój honor, to honor Maranów. Niech raczej zginie ostatni potomek naszego domu, niżby honor jego miał ścierpieć jakąś plamę! Weź tę szablę: ona cię obroni, jeśli ktoś cię zaczepi. Nigdy nie dobywaj jej pierwszy; ale pamiętaj, iż przodkowie twoi wkładali ją do pochwy nie wprzódy, aż osiągnęli zwycięstwo i pomstę.
Tak opatrzony bronią duchowną i doczesną, potomek Maranów wsiadł na koń i opuścił siedzibę swych ojców.
Uniwersytet w Salamance był wówczas w pełni chwały. Nigdy uczniowie jego nie byli liczniejsi, ani też mistrzowie bardziej uczeni; ale nigdy też obywatele tyle nie cierpieli od zuchwalstwa nieposkromionej młodzieży, która przebywała lub raczej panowała w ich mieście. Serenady, kocie muzyki, nocne burdy wszelkiego rodzaju, oto był ich zwyczajny tryb życia, którego jednostajność urozmaicały od czasu do czasu porwania żon lub córek, kradzieże lub pobicia. Przybywszy do Salamanki, don Juan strawił kilka dni na oddawaniu listów polecających do przyjaciół ojca, na składaniu wizyt profesorom, zwiedzaniu kościołów i oglądaniu relikwij. W myśl zlecenia ojca, wręczył jednemu z profesorów dość okrągłą sumkę, przeznaczoną do rozdziału między ubogich uczniów. Hojność ta spotkała się z żywym poklaskiem i zyskała mu odrazu wielu przyjaciół.
Don Juan pałał wielką żądzą nauki. Zamierzał słuchać jak Ewangelji wszystkiego, co wychodzi z ust profesorów; aby nie stracić nic, chciał się też umieścić jaknajbliżej katedry. Wszedłszy do sali, gdzie miał się odbyć wykład, spostrzegł puste miejsce bardzo blisko profesora, jak właśnie pragnął. Usiadł. Jakiś szkolarz, brudny, nieuczesany, odziany w łachmany, jak tylu ich jest po uniwersytetach, podniósł na chwilę oczy z nad książki, aby je zwrócić na don Juana z wyrazem tępego zdumienia.
— Siadacie tutaj, rzekł niemal z przerażeniem, czy nie wiecie, że tu siada zazwyczaj don Garcia Navarro?
Don Juan odparł, że zawsze słyszał, iż miejsce należy do pierwszego który je zajmie, i że, wobec tego że było puste, sądził iż może wziąć je w posiadanie, zwłaszcza o ile don Garcia nie polecił sąsiadowi, aby mu je zatrzymał.
— Jesteście obcy, jak widzę, rzekł szkolarz, i bawicie tu od niedawna, skoro nie znacie don Garcii. Wiedzcie tedy, że to jest człowiek naj...
Tu szkolarz zniżył głos, jakby się lękał, aby go nie usłyszeli inni studenci.
Don Garcia to straszny człowiek! Biada temu, kto go obrazi! Cierpliwość jego jest krótka a rapir długi; bądźcie pewni, że, jeśli ktoś siądzie na miejscu gdzie don Garcia usiadł dwa razy, to wystarczy, aby wynikła zwada, jest bowiem bardzo drażliwy i obraźliwy. Kiedy ma z kim na pieńku, wyzywa go i kładzie trupem. Ostrzegłem was; zrobicie, co się wam spodoba.
Don Juanowi wydało się nader dzikie, aby don Garcia miał pretensję zajmować najlepsze miejsca, nie zadając sobie trudu zdobycia ich swoją pilnością. Zarazem widział, iż wielu studentów przygląda mu się bacznie, i czuł jak bardzo byłoby upokarzające opuścić tę ławkę, skoro raz na niej usiadł. Z drugiej strony, wcale nie miał ochoty, zaledwie przybywszy, wchodzić w zwadę, zwłaszcza z człowiekiem tak niebezpiecznym na jakiego wyglądał don Garcia.
Pogrążony w tem wahaniu, nie wiedział na co się zdecydować i siedział wciąż machinalnie na tem samem miejscu, kiedy wszedł jakiś student i zbliżył się prosto ku niemu.
— Oto don Garcia, rzekł sąsiad.
Ów Garcia był to młody człowiek, szeroki w barach, silnie zbudowany, z ogorzałą cerą, dumnem spojrzeniem i wzgardliwą twarzą. Kaftan, koloru niegdyś czarnego, był bardzo wytarty, płaszcz podziurawiony; na tem wszystkiem wisiał długi złoty łańcuch. Wiadomo, że, od niepamiętnych czasów, studenci Salamanki i innych hiszpańskich uniwersytetów mieścili punkt honoru w tem, aby chodzić obdarci, chcąc tem prawdopodobnie okazać, że prawdziwa zasługa umie się obyć bez czczego blasku.
Don Garcia zbliżył się do ławki gdzie don Juan siedział jeszcze, i kłaniając mu się bardzo dwornie, rzekł:
— Mości studencie, jesteś tu nowoprzybyłym, mimo to imię twoje jest mi dobrze znane. Ojcowie nasi byli wielkimi przyjaciółmi; jeżeli raczysz pozwolić, i synowie będą niemi również.
Tak mówiąc, podał rękę don Juanowi z najserdeczniejszą miną w świecie. Don Juan, który spodziewał się zgoła innego początku, przyjął nader skwapliwie uprzejmość don Garcji, i odpowiedział, że przyjaźń takiego jak on kawalera będzie dlań wielkim zaszczytem.
— Nie znasz jeszcze Salamanki, ciągnął don Garcia; jeżeli zechcesz wziąć mnie za przewodnika, z rozkoszą pokażę ci wszystko, od cedru aż do hyzopu.
Następnie, zwracając się do szkolarza siedzącego obok don Juana: Nuże, Perico, rzekł, zabieraj się stąd. Czy myślisz, że taki cham jak ty, to jest odpowiednie towarzystwo dla szlachetnego don Juana de Marana?
To mówiąc, pchnął go szorstko i sam zajął miejsce, które szkolarz skwapliwie opuścił.
Skoro wykład się skończył, don Garcia dał swój adres nowemu przyjacielowi i zaprosił go do siebie. Następnie, pozdrowiwszy go ręką z poufałą swobodą, wyszedł, drapując się z wdziękiem w płaszcz podziurawiony jak sito.
Don Juan, trzymając książki pod pachą, zatrzymał się w krużganku, przyglądając się starym napisom zdobiącym mury, kolegium, kiedy spostrzegł, iż szkolarz, który przemówił doń pierwszy, zbliża się jakgdyby również chcąc obejrzeć napisy. Skinąwszy mu głową, aby okazać że go poznaje, don Juan chciał odejść, ale szkolarz przytrzymał go za płaszcz.
— Szlachetny don Juanie, rzekł, jeśli cię nic nie nagli, czy byłbyś łaskaw udzielić mi chwili rozmowy?
— Chętnie, odparł don Juan i oparł się o filar: słucham.
Perico obejrzał się na wszystkie strony niespokojnie, jakgdyby się obawiał że go ktoś śledzi, poczem zbliżył się do don Juana, szepcąc mu da ucha. Don Juanowi wydała się ta ostrożność zbędna, ile że w dużym krużganku gotyckim nie było w tej chwili nikogo.
— Czy mógłbyś mi powiedzieć, szlachetny don Juanie, spytał, po chwili milczenia, szkolarz cichym i niemal drżącym głosem, czy mógłbyś mi powiedzieć, czy ojciec twój znał w istocie ojca don Garcii Nawarro?
Don Juan uczynił gest zdumienia.
— Wszak słyszałeś, że don Garcia powiedział to przed chwilą.
— Tak, odparł szkolarz jeszcze bardziej zniżając głos; ale czy słyszałeś kiedy od ojca, iż znał pana Navarro?
— Owszem, niewątpliwie; byli razem na wojnie przeciw Maurom.
— Doskonale; ale czy słyszałeś, aby ten szlachcic miał... syna?
— Co prawda, nigdy nie zwracałem zbytniej uwagi na to, co ojciec mógł mówić w tej mierze... Ale na co te pytania. Czy don Garcia nie jest synem szlachetnego pana Nawarro?... Byłżeby bękartem?
— Klnę się niebem, że nie rzekłem nic podobnego, wykrzyknął przerażony szkolarz, zaglądając za filar, o który wspierał się don Juan; chciałem was tylko spytać, czy nie znacie dziwnej historji, którą wielu ludzi opowiada o tym don Garcii?
— Ani słowa.
— Powiadają... zważcie, że ja powtarzam jedynie to, co słyszałem... powiadają, że don Diego Nawarro miał syna, który, licząc sześć czy siedem lat, zapadł na chorobę ciężką, a tak dziwną, że lekarze nie wiedzieli jakiego lekarstwa się imać. Ojciec, który miał tylko to jedno dziecko, ofiarował liczne wota w wielu kaplicach, dał choremu dotykać relikwij, wszystko napróżno. Zrozpaczony, rzekł jednego dnia... (tak mnie zapewniano) rzekł jednego dnia, patrząc na obraz św. Michała:
— Skoro ty nie możesz ocalić mego syna, spróbuję czy ten, którego depcesz nogami, nie będzie miał większej mocy.
— Ależ to straszne bluźnierstwo! wykrzyknął don Juan, zgorszony w najwyższym stopniu.
— Wkrótce potem, dziecko wyzdrowiało... a to dziecko... to don Garcia!
— Tak, że don Garcia ma djabła w sobie od tego czasu, rzekł parskając śmiechem don Garcia, który się ukazał w tej samej chwili, i który, jak się zdaje, słuchał tej rozmowy, ukryty za sąsiednim filarem. — W istocie, Perico, rzekł zimno i wzgardliwie do zdumionego szkolarza, gdybyś nie był tchórzem, kazałbym ci pożałować zuchwalstwa, z jakiem mówisz o mnie. — Mości don Juanie, ciągnął, zwracając się do Marany, kiedy się lepiej poznamy, nie będziesz tracił czasu na słuchanie tego gaduły. A teraz, aby się przekonać, że ze mnie nie taki czarny djabeł jak go malują, uczyń mi ten zaszczyt i chodź ze mną do kościoła św. Piotra; a, skoro zmówimy kilka pacierzy, pozwolę sobie zaprosić cię do siebie na lichy obiadek wraz z kilkoma kolegami.
Tak mówiąc, wziął pod ramię don Juana, który, zawstydzony tem, iż zaskoczono go, jak słucha dziwnej historji Perika, skwapliwie przyjął zaproszenie nowego przyjaciela, aby mu dowieść, jak mało dba o oszczerstwa słyszane przed chwilą.
Wszedłszy do kościoła, don Juan i don Garcia klękli przed ołtarzem, koło którego tłoczyła się ciżba wiernych. Don Juan zmówił pocichu pacierz; a mimo że to pobożne ćwiczenie zajęło mu dobrą chwilę, ujrzał, podniósłszy głowę, że towarzysz jego jeszcze trwa w nabożnej ekstazie: poruszał lekko wargami, możnaby rzec że nie doszedł ani do połowy swoich medytacji. Zawstydzony nieco że tak prędko skończył, don Juan zaczął odmawiać pocichu wszystkie litanie, które mu przyszły na pamięć. Gdy skończył, don Garcia również ani nie drgnął. Don Juan odklepał z roztargnieniem jeszcze parę paciorków; poczem, widząc że towarzysz jego wciąż się nie rusza, sądził, iż może nieco rozejrzeć się dokoła, aby zabić czas i doczekać się końca tej wiekuistej modlitwy. Trzy kobiety, klęczące na tureckim dywanie, ściągnęły niebawem jego uwagę. Jedna, sądząc z wieku, okularów i obszernego czepka, mogła być jedynie duenną. Dwie inne były młode i ładne; mimo iż oczy miały spuszczone nad różańcem, można było dojrzeć, że te oczy są duże, żywe i ładnie oprawne. Don Juan znajdował wiele rozkoszy w przyglądaniu się jednej z nich; więcej rozkoszy nawet niżby się godziło w tak świętem miejscu. Zapominając o modłach towarzysza, pociągnął go za rękaw, i spytał po cichu kto jest ta panienka, trzymająca w dłoniach różaniec z bursztynu.
— To, odparł don Garcia, nie okazując zgorszenia tem że mu przerwano, jest dona Teresa de Ojeda: a tamta to dona Fausta, jej starsza siostra: obie są córkami audytora w Radzie Kastylii. Ja durzę się w starszej, staraj się rozkochać młodszą. O, dodał, właśnie wstają i wychodzą z kościoła; spieszmy się aby zdążyć jak będą wsiadały do powozu; może wiatr uniesie spódniczki i zobaczymy jaką ładną nóżkę, albo i dwie.
Don Juan był tak oczarowany pięknością dony Teresy, że, nie zwracając uwagi na nieprzystojność tej mowy, podążył za don Garcią aż do bram świątyni, i ujrzał jak dwie szlachetne panienki wsiadły do karocy i opuściły plac przed kościołem, udając się na jedną z najbardziej uczęszczanych ulic. Skoro odjechały, don Garcia, wsadzając kapelusz na bakier, zakrzyknął wesoło:
— Oto mi śliczne dziewczęta! Niech mnie czart porwie, jeśli starsza nie będzie moją nim minie dziesięć dni! A ty czy daleko zaszedłeś z młodszą?
— Jakto, czy daleko zaszedłem? odparł don Juan naiwnie, ależ ja ją widzę pierwszy raz w życiu!
— Dobra racja w istocie! — wykrzyknął don Garcia. — Czy sądzisz, że ja o wiele dawniej znam Faustę? Mimo to, dziś oddałem jej bilecik, który przyjęła bardzo łaskawie.
— Bilecik? ależ nie widziałem, abyś pisał?
— Mam zawsze przy sobie gotowe: byle nie kłaść imion, nadadzą się dla wszystkich. Uważaj tylko, aby się nie zdradzić wyszczególnieniem koloru włosów albo oczu. Co do westchnień, mąk i zapałów, każda, brunetka czy blondynka, panna czy mężatka, weźmie je jednakowo za dobrą monetę.
Tak gwarząc, don Garcia i don Juan znaleźli się przed domem, gdzie czekał na nich obiad. Był to prawdziwy stół studencki, bardziej obfity niż wykwintny i urozmaicony: wiele korzennych przystawek, solonego mięsiwa, same rzeczy pobudzające pragnienie. Jakoż wina było poddostatkiem. Kilku studentów, przyjaciół don Garcii, czekało jego przybycia.
Wszyscy siedli natychmiast do stołu, i przez jakiś czas nie było słychać innego hałasu niż łomot szczęk i trącanie kieliszków o szklanki. Niebawem wino wprawiło w dobry humor biesiadników i rozmowa stała się nader ożywiona. Mówiono jedynie o pojedynkach, miłostkach i figlach studenckich. Jeden opowiadał, jak oszukał swoją gospodynię, wyprowadzając się w wilję komornego. Drugi posłał do winiarza po kilka dzbanów trunku imieniem jednego z najpoważniejszych profesorów teologji, poczem zgrabnie skierował te dzbany do swego mieszkania, zostawiając profesorowi zapłacenie rachunku, o ile zechce. Ten pobił ront, ów, zapomocą drabinki sznurowej, wszedł do pokoju kochanki, mimo czujności zazdrośnika.
Zrazu don Juan słuchał z niejakiem zgorszeniem wszystkich tych wybryków. Stopniowo, wino oraz wesołość towarzyszów rozbroiły jego skrupuły. Śmiał się z przygód, które opowiadano, a nawet zaczął zazdrościć reputacji, którą ten i ów zdobył zapomocą swoich figlów i hultajstwa. Zaczynał przepominać roztropnych zasad, które przyniósł z sobą na uniwersytet, przyjmując regułę kodeksu studenckiego: regułę prostą i łatwą, polegającą na tem, iż wszystko jest dozwolone wobec pillos, t. zn. części rodzaju ludzkiego nie zapisanej w regestry uniwersyteckie. Student, pośród pillos, jest niejako w kraju nieprzyjacielskim, i ma prawo poczynać sobie wobec nich jak Hebrajczycy wobec Kananeńczyków. Jedynie, wobec tego że p. koregidor mało ma, niestety, szacunku dla świętych praw uniwersyteckich, i szuka gdzie może sposobu szkodzenia ich kapłanom, powinni zespolić się jak bracia, pomagać sobie wzajem, a zwłaszcza święcie dochowywać sekretu.
Ta budująca rozmowa trwała póty, póki trwały butelki. Skoro się opróżniły, wszystkie mózgownice były już w stanie osobliwie mętnym, a każdy odczuwał gwałtowną potrzebę snu. Ponieważ słońce przypiekało jeszcze z całą siłą, rozeszli się na siestę; don Juan wyciągnął się na łóżku u don Garcii. Zaledwie się rozłożył na skórzanym materacu, kiedy znużenie i opary winne pogrążyły go w głębokim śnie.
Długi czas marzenia jego były tak dziwne i mętne, iż jedynem uczuciem jakiego doznawał było uczucie nieokreślonej mdłości, bez świadomości obrazu lub myśli, któreby mogły być jej przyczyną.
Stopniowo zaczął czytać jaśniej w swoim śnie, jeżeli można się tak wyrazić, i zaczął śnić z pewnym związkiem. Zdawało mu się, że jest w łódce, na wielkiej rzece, bardziej szerokiej i mętnej niż kiedykolwiek bywa Gwadalkwiwir w porze zimowej. Nie było ani żagla, ani wiosła, ani steru, a brzeg rzeki był pusty. Prąd podrzucał łódkę tak silnie, iż, sądząc z mdłości jakich doznawał, mniemał, iż znajduje się w ujściu Gwadalkwiwiru, w chwili gdy mieszczuchy sewilskie, jadące do Kadyksu, zaczynają odczuwać pierwsze dolegliwości morskiej choroby. Niebawem znalazł się w węższej o wiele okolicy rzeki, tak, iż mógł łatwo rozejrzeć się po obu brzegach, a nawet dosięgnąć ich głosem. Wówczas pojawiły się równocześnie po obu brzegach dwie promienne postacie, które zbliżyły się, każda ze swej strony, jakgdyby spiesząc mu na pomoc. Zwrócił zrazu głowę na prawo, i ujrzał starca o poważnem i surowem obliczu, z bosemi nogami, mającego za całą odzież jedynie włosienicę. Zdawało się don Juanowi, że wyciąga doń rękę. Spojrzawszy później na lewo, ujrzał kobietę wysokiego wzrostu, o nader szlachetnych i powabnych rysach, podającą mu wieniec z kwiatów, który trzymała w ręce. Równocześnie spostrzegł, że barka żegluje tam gdzie on chce, bez wioseł, jedynie siłą samej jego woli.
Miał przybić do lądu od strony kobiety, kiedy krzyk, pochodzący z drugiego brzegu, kazał mu odwrócić głowę i zbliżyć się ku tej stronie. Starzec miał oblicze jeszcze surowsze niż wprzódy.
Ciało jego, o ile je odsłaniał, było okryte ranami, sine, splamione skrzepłą krwią. W jednej ręce trzymał cierniową koronę, w drugiej dyscyplinę opatrzoną kolcami.
Na ten widok, groza zdjęła don Juana; wrócił szybko do lewego brzegu. Zjawisko, które go tak oczarowało, znajdowało się tam jeszcze; włosy kobiety bujały z wiatrem, oczy płonęły nadprzyrodzonym ogniem, a w miejsce wieńca trzymała w ręce miecz. Don Juan zatrzymał się chwilę nim przybił do brzegu, i wówczas, przyglądając się baczniej, ujrzał, iż brzeszczot jest czerwony od krwi, a ręka nimfy również jest krwawa. Przerażony obudził się nagle. Otworzywszy oczy, nie mógł wstrzymać krzyku na widok nagiej szpady, która lśniła o parę stóp od łóżka.
Ale nie piękna nimfa trzymała tę szpadę. Don Garcia przyszedł obudzić przyjaciela, i, widząc koło łóżka szpadę osobliwej roboty, oglądał ją z miną znawcy. Na klindze był napis: „Dochowaj wiary“; rękojeść, jak już wspomnieliśmy, miała herb, nazwisko i zawołanie Maranów.
— Ładną, widzę, masz szpadę, kolego, rzekł don Garcia. Musiałeś sobie odpocząć. Zbliża się już noc, przejdziemy się nieco, a kiedy przyzwoici obywatele pójdą spać, pospieszymy, jeśli twoja wola, wyprawić serenadę dla naszych bogiń.
Don Juan i don Garcia przechadzali się jakiś czas nad brzegiem Tornesu, patrząc na przechadzające się kobiety, które przybyły odetchnąć chłodem lub oczkować ze swemi galantami. Stopniowo liczba przechodniów była coraz mniejsza, wreszcie znikli zupełnie.
— Oto chwila, rzekł don Garcia, oto chwila, w której całe miasto należy do studentów. Pillos nie odważyliby się zamącić naszych niewinnych zabaw. Co się tyczy straży nocnej, to, gdybyśmy przypadkiem mieli z nią wejść w jaki zatarg, nie potrzebuję ci mówić, że tej kanalji niema co oszczędzać. A gdyby hultaje byli w zbytniej przewadze i gdyby trzeba nam było wziąć nogi za pas, bądź bez wszelkich obaw: znam tu każdy zaułek, bacz tylko aby się trzymać tuż za mną i bądź pewny że wszystko pójdzie dobrze.
Mówiąc, zarzucił płaszcz na lewe ramię, w ten sposób, aby osłonić prawie całą twarz, a zarazem zostawić wolną prawą rękę. Don Juan zrobił toż samo, poczem obaj skierowali się w stronę ulicy gdzie mieszkała dona Fausta i jej siostra. Kiedy przechodzili koło kruchty jakiegoś kościoła, don Garcia gwizdnął: ukazał się jego paź, z gitarą w ręku. Don Garcia wziął gitarę i odprawił go.
— Widzę, rzekł don Juan, wchodząc w ulicę Valladolid, widzę, że chcesz bym osłaniał twoją serenadę; bądź pewien, że wywiążę się z zadania ku twemu zadowoleniu. Sewilla, moje rodzone miasto, miałaby prawo wyprzeć się mnie, gdybym nie umiał obronić ulicy od natrętów!
— Nie mam zamiaru stawiać cię na straży, odparł don Garcia. Ja mam tu swoją lubkę, ale i ty także. Każdy niech poluje na swoją zwierzynę. Pst! oto dom. Ty do tej żaluzji, ja do tej, i żywo!
Don Garcia, nastroiwszy gitarę, zaintonował dość miłym głosem piosenkę, w której, jak zwykle, była mowa o łzach, westchnieniach itd. Nie wiem, czy on sam był jej autorem.
Przy trzeciej lub czwartej zwrotce, żaluzje w obu oknach podniosły się bez szelestu i dał się słyszeć lekki kaszel. To znaczyło, że dama słucha. Muzycy ponoć nigdy nie grają wtedy, kiedy się ich prosi albo słucha. Don Garcia złożył gitarę na słupku kamiennym i rozpoczął półgłosem rozmowę z jedną ze słuchaczek.
Don Juan, podniósłszy oczy, ujrzał w oknie nad sobą kobietę, która przyglądała mu się z widoczną uwagą. Nie wątpił, że to jest siostra donny Fausty, ta, którą zarówno własna jego skłonność jak i wybór przyjaciela przeznaczyły mu na panią jego myśli. Ale był jeszcze nieśmiały, niedoświadczony, i nie wiedział jak zacząć. Naraz, chusteczka spadła z okna, i słodki głosik wykrzyknął:
— Och! Jezu! chusteczka mi spadła!
Don Juan podniósł natychmiast i podał na końcu szpady. Była to sposobność do nawiązania rozmowy. Głosik zaczął od podziękowania, potem spytał czy ów tak dworny kawaler nie był przypadkiem tego rana w kościele św. Piotra. Don Juan odparł że był, i że postradał tam spokój duszy.
— A to jak?
— Ujrzawszy panią.
Lody pękły. Don Juan był z Sewilli, i umiał na pamięć wszystkie mauretańskie historje, których język miłosny jest tak bogaty. Nie mogło mu zbraknąć wymowy. Rozmowa trwała blisko godzinę. Wreszcie Teresa krzyknęła że słyszy ojca i że trzeba kończyć. Dwaj galanci nie wprzód opuścili ulicę, aż ujrzeli dwie białe rączki wychylające się z za żaluzji, aby rzucić każdemu z nich po gałązce jaśminu. Don Juan poszedł spać z głową pełną rozkochanych obrazów. Don Garcia wstąpił do szynku i zabawił tam niemal do rana.
Nazajutrz znowuż westchnienia i serenady. Toż samo następnych nocy. Po przyzwoitym oporze, damy zgodziły się wymienić z kochankami pukle włosów; operacja odbyła się zapomocą sznurka, który zeszedł na dół wioząc tam i z powrotem przedmioty wymiany. Don Garcia, który nie był skłonny zaspokajać się lada czem, wspomniał o drabince sznurowej lub o dorobieniu klucza; ale nazwano go zuchwalcem, i propozycja została jeżeli nie odrzucona, to przynajmniej odroczona na czas nieoznaczony.
Od miesiąca blisko, don Juan i don Garcia gruchali dość jałowo pod oknami bogdanek. Pewnej bardzo ciemnej nocy, stali na zwykłym posterunku i rozmowa trwała od jakiegoś czasu ku zadowoleniu wszystkich czworga, kiedy na rogu ulicy, ukazało się kilku ludzi zawiniętych w płaszcze; część z nich miała instrumenty muzyczne.
— Sprawiedliwe nieba! wykrzyknęła Teresa, to don Christowal wyprawia nam serenadę. Oddalcie się, na miłość boską, albo też zdarzy się jakieś nieszczęście.
— Nie ustąpimy nikomu tak pięknego miejsca, wykrzyknął don Garcia i, podnosząc głos, zawołał do pierwszego który się zbliżył: Kawalerze, miejsce jest zajęte i damy wcale sobie nie życzą waszej muzyki: zatem, jeśli łaska, szukajcie szczęścia gdzieindziej.
— To któryś z tych obwiesiów szkolarzy ośmieli się nam zagradzać drogę! — wykrzyknął don Christowal. Nauczę go, czem to pachnie zalecać się do mojej damy!
To mówiąc, dobył szpady. Równocześnie błysnęły szpady dwóch jego towarzyszy.
Don Garcia, owijając z cudowną zręcznością płaszcz koło ramienia, śmignął rapirem i krzyknął:
— Do mnie, studenci! Ale nie było ani jednego w pobliżu. Grajkowie, lękając się zapewne o całość swoich instrumentów, uciekli wołając straży, podczas gdy obie damy w oknie wzywały na pomoc wszystkich świętych z raju.
Don Juan, który znajdował się pod oknem bliższem don Christowala, pierwszy przyjął jego impet. Przeciwnik był zręczny i co, więcej, miał w lewej ręce żelazną tarczę, którą się posługiwał dla obrony, podczas gdy don Juan miał tylko szpadę i płaszcz. Żywo przypierany przez don Christowala, przypomniał sobie bardzo w porę pchnięcie imć Ubertiego, swego nauczyciela szermierki. Upadł na lewą rękę, prawą zaś, pomykając szpadę pod tarcz don Christowala, wbił mu ją między żebra z taką siłą, że brzeszczot złamał się, wszedłszy w ciało na piędź głęboko. Don Christowal wydał krzyk i upadł zlany krwią. Podczas tej operacji, która trwała krócej niż jej opowiedzenie, don Garcia bronił się z powodzeniem przeciw dwóm wrogom, którzy, ujrzawszy swego wodza na ziemi, uciekli co mieli tchu.
— A teraz nogi za pas, rzekł don Garcia, nie pora na zabawę. Bywajcie, śliczne damy.
I pociągnął za sobą don Juana, przerażonego tem co uczynił. O dwadzieścia kroków od domu, don Garcia zatrzymał się, aby spytać towarzysza co zrobił ze szpadą.
— Moja szpada? — wykrzyknął don Juan, spostrzegając dopiero wówczas, że jej nie ma w dłoni... Nie wiem... musiałem ją zapewne upuścić.
— Przekleństwo! — zawołał don Garcia; a twoje nazwisko wyryte jest na rękojeści.
Równocześnie, ukazali się ludzie z pochodniami, którzy wyszli z sąsiednich domów i skupili się koło umierającego. Z drugiego końca ulicy zbliżał się szybko zbrojny oddział.
Był to najwidoczniej patrol, ściągnięty wołaniem grajków i zgiełkiem walki.
Don Garcia, naciągnąwszy kapelusz na oczy i okrywając płaszczem twarz, aby go nie poznano, rzucił się, mimo niebezpieczeństwa, w środek tego zbiegowiska, w nadziei iż odnajdzie szpadę, która zdradziłaby niechybnie winnego. Don Juan ujrzał jak wali na prawo i lewo, gasząc światła i wywracając wszystko co mu stanęło w drodze. Zjawił się niebawem, biegnąc ze wszystkich sił i trzymając szpadę w każdej ręce: cały patrol biegł za nim.
— Ach, don Garcio, wykrzyknął don Juan, biorąc szpadę którą ów mu podawał, ileż dzięków jestem ci winien!
— Zmykajmy! zmykajmy! — wołał Garcia. Leć za mną, a gdyby który z tych hultajów naciskał cię z zbyt bliska, nawlecz go tak, jak zrobiłeś z tamtym.
Zaczem, obaj jęli pędzić z całą szybkością, jakiej mogła im użyczyć przyrodzona krzepkość, pomnożona lękiem przed, p. koregidorem, urzędnikiem, który był jeszcze straszliwszy dla studentów niż dla złodziei.
Don Garcia, który znał Salamankę jak pacierz, był mistrzem w wykręcaniu się po ulicach i gubieniu się w wąskich zaułkach, podczas gdy towarzysz jego, mniej doświadczony, z trudem zdołał mu nadążyć. Zaczynało im braknąć tchu, kiedy, na rogu jakiegoś zaułka, spotkali gromadkę studentów, którzy przechadzali się, śpiewając i brząkając na gitarach. Skoro tylko spostrzegli, że dwóch kamratów uchodzi przed pościgiem, pochwycili kamienie, drągi i wszelką możliwą broń. Gwardziści, zdyszani, uznali za właściwsze nie wszczynać zwady. Cofnęli się przezornie, a dwaj winowajcy schronili się, aby wytchnąć chwilę, do pobliskiego kościoła.
W bramie, don Juan chciał włożyć szpadę do pochwy, nie uważając za przyzwoite ani za chrześcijańskie aby wchodzić do domu bożego z orężem w dłoni. Ale pochwa stawiała opór, klinga wchodziła z trudnością; krótko mówiąc, spostrzegł, że, szpada którą trzymał w ręce to nie jego szpada: w pośpiechu, don Garcia chwycił pierwszą z brzegu broń, którą znalazł na ziemi; była to szpada zabitego, lub kogoś z jego orszaku. Rzecz była poważna; don Juan powiadomił o tem przyjaciela, którego nawykł uważać za dobrego doradcę.
Don Garcia zmarszczył brew, zagryzł wargi, zmiął rondo kapelusza i zaczął się przechadzać, podczas gdy don Juan, oszołomiony fatalnem odkryciem, był pastwą zarówno niepokoju jak wyrzutów. Po kwadransie dumań, w czasie których don Garcia miał ten takt iż ani razu nie powiedział: „Pocóż było gubić szpadę?“ ujął go pod ramię i rzekł:
— Chodź ze mną, już mam.
W tej samej chwili, wyszedł z zakrystji ksiądz i kierował się w ulicę; don Garcia zatrzymał go.
— Wszak to z uczonym licencjatem Gomezem mam zaszczyt...? rzekł, skłoniwszy się głęboko.
— Nie jestem jeszcze licencjatem, odparł ksiądz, widocznie pogłaskany tem, iż wzięto go za licencjata. Nazywam się Manuel Tordoya, do usług pańskich.
— Mój ojcze, rzekł doń Garcia, jesteś właśnie tym kogo szukałem; chodzi o kwestję sumienia, o ile zaś mnie fama nie omyliła, ty, ojcze, jesteś autorem owego słynnego traktatu De casibus constientiae, który tyle narobił hałasu w Madrycie?
Ksiądz, idąc na lep grzechu próżności, odparł, zakłopotany, że nie jest autorem tego dzieła (które, poprawdzie, nigdy nie istniało), ale że wiele zajmował się podobnemi materjami. Don Garcia, nie słuchając jego tłumaczeń, ciągnął w ten sposób:
— Oto, ojcze, w kilku słowach, sprawa, w której chciałbym twojej rady. Jednego z moich przyjaciół, dziś, przed godziną, dopadł na ulicy jakiś człowiek i rzekł: „Kawalerze, mam się bić o parę kroków stąd; mój przeciwnik ma szpadę dłuższą niż ja; chciej mi pożyczyć swojej szpady, iżby broń była równa“. Mój przyjaciel zamienia z nim szpadę. Czeka przez chwilę na rogu aż walka się skończy. Nie słysząc już szczęku oręża, zbliża się; cóż widzi? martwe ciało, przeszyte tąż samą szpadą, której właśnie pożyczył. Od tej chwili rozpacza, wyrzuca sobie swoją uczynność, lęka się iż dopuścił się śmiertelnego grzechu. Co do mnie, staram się go uspokoić; sądzę, iż to jest grzech jedynie powszechni, zważywszy, że, gdyby nie użyczył szpady, byłby przyczyną, iż ci dwaj ludzie biliby się nierówną bronią. Co ty o tem myślisz, ojcze? czy nie jesteś mego zdania?
Ksiądz, który był młodym jeszcze kazuistą, nastawił uszy, i wodził ręką po czole jak człowiek który szuka cytatu. Don Juan nie wiedział dokąd don Garcia zmierza; ale nie mówił nic, bojąc się strzelić jakiegoś bąka.
— Mój ojcze, ciągnął Garcia, rzecz jest snadź bardzo drażliwa, skoro tak wielki uczony jak ty waha się ją rozstrzygnąć. Jutro, jeżeli pozwolisz, wrócimy, aby się dowiedzieć o twoim wyroku. Tymczasem, proszę, zechciej sam zmówić lub kazać zmówić kilka mszy za duszę zmarłego.
To mówiąc, wsunął parę dukatów w rękę księdza, co go do reszty nastroiło korzystnie dla młodych ludzi tak nabożnych, tak skrupulatnych, a zwłaszcza tak szczodrych. Przyrzekł, iż nazajutrz, w tem samem miejscu, da im swoją opinję na piśmie. Don Garcia rozwiódł się w podziękowaniach: poczem dodał niedbałym tonem, jak coś co nie ma wielkiego znaczenia:
— Byle tylko sądy nie chciały nas pociągnąć do odpowiedzialności za tę śmierć! Na ciebie liczymy, ojcze, iż pojednasz nas z Bogiem.
— Co się tyczy sądów, rzekł ksiądz, nie macie czego się lękać. Przez to że pożyczył swojej szpady, przyjaciel twój nie jest wobec prawa wspólnikiem.
— Tak, ojcze, ale morderca uciekł... Zbadają ranę, znajdą może zakrwawioną szpadę... czy ja wiem co? Ci sędziowie to podobno straszni ludzie.
— Wszakże, rzekł ksiądz, pan był świadkiem, że szpada była pożyczona?
— Oczywiście, odparł don Garcia; mogę to stwierdzić przed wszystkiemi trybunałami w całem królestwie. Zresztą, dodał podstępnie, ty sam, ojcze, będziesz mógł dać świadectwo prawdzie. Zanim jeszcze ta sprawa była komukolwiek znana, zgłosiliśmy się wszak do ciebie, aby zasięgnąć twej duchownej rady. Mógłbyś nawet, ojcze, zaświadczyć wymianę... A oto dowód.
Wziął szpadę z rąk dom Juana.
— Spójrz, ojcze, na tę szpadę, rzekł; czyż ona nadaje się do tej pochwy!
Ksiądz skinął głową, jak człowiek przekonany o wiarogodności historji którą mu opowiadano. Ważył w milczeniu dukaty w dłoni, i wciąż znajdował w nich nieprzeparty argument na korzyść młodzieńców.
— Zresztą, ojcze, rzekł don Garcia tonem wysoce nabożnym, co nam świecka sprawiedliwość? nam chodzi o pojednanie z niebem.
— Do jutra, moje dzieci, rzekł ksiądz na rozstaniu.
— Do jutra, odparł don Garcia; całujemy ci ręce, ojcze, i liczymy na ciebie.
Skoro ksiądz odszedł, don Garcia podskoczył z radości.
— Niech żyje symonia! krzyknął: poprawiła się nasza sytuacja, jak sądzę. Jeżeli sądy się nami zajmą, ten dobry ojciec, w zamian za dukaty które już dostał i te które się spodziewa z nas wyłudzić, gotów będzie zaświadczyć, że jesteśmy w tej sprawie niewinniejsi niż nowonarodzone dziecię. Idź teraz do siebie, miej się na baczności i nie otwieraj póki się dobrze nie upewnisz komu; ja przejdę się nieco po mieście, dowiem się co słychać.
Znalazłszy się w swoim pokoju, Don Juan rzucił się w ubraniu na łóżko. Całą noc nie zmrużył oka, myślał wciąż o morderstwie które popełnił, a zwłaszcza o jego następstwach. Za każdym razem kiedy usłyszał na ulicy odgłos ludzkich kroków, wyobrażał sobie, że to straż przychodzi go uwięzić. Mimo to, tak był zmęczony i głowę miał jeszcze tak ciężką po owym studenckim obiedzie, że usnął wreszcie o wschodnie słońca.
Spał już od kilku godzin, kiedy, obudził go służący, oznajmiając, iż zakwefiona dama chce z nim mówić. Równocześnie niemal, dama weszła do pokoju. Była zawinięta od stóp do głów w duży czarny płaszcz, z pod którego widać było tylko jedno oko. Zwróciła to oko kolejno to na służącego to na don Juana, jakgdyby prosząc go o rozmowę bez świadków. Służący wyszedł. Dama usiadła, mierząc don Juana wzrokiem z wielką uwagą. Po chwili milczenia zaczęła w te słowa:
— Szlachetny kawalerze, postępek mój może pana zdziwić, i musisz mieć o mnie z pewnością liche mniemanie; ale gdyby kto znał pobudki które mnie tu sprowadzają, nie potępiłby mnie z pewnością. Pojedynkowałeś się wczoraj z jednym z tutejszych kawalerów...
— Ja, pani! wykrzyknął don Juan blednąc, nie wychodziłem z tego pokoju...
— Zbyteczna udawać wobec mnie; chcę ci dać przykład szczerości.
To mówiąc, rozchyliła płaszcz, i don Juan poznał donę Teresę.
— Szlachetny don Juanie, ciągnęła oblewając się rumieńcem, muszę ci wyznać, że dzielność twoja zjednała ci najżywszy mój współudział. Spostrzegłam, mimo mego pomięszania, że szpada twoja złamała się i że ją porzuciłeś w pobliżu naszej bramy. W chwili gdy wszyscy tłoczyli się koło rannego, zeszłam i podniosłam rękojeść twej broni. Oglądając ją, wyczytałam twoje nazwisko, i zrozumiałam w jakiem byłbyś niebezpieczeństwie gdyby się dostała w ręce twoich wrogów. Oto ona, szczęśliwa jestem, że ci ją mogę oddać.
Rzecz prosta, że don Juan upadł jej do nóg, rzekł, iż winien jej jest życie, ale że jestto dar bezużyteczny, wobec tego, iż przyjdzie mu umrzeć z miłości. Donie Teresie było spieszno, chciała bezzwłocznie odejść; słuchała wszelako don Juana z taką rozkoszą, iż nie mogła się zdobyć na rozstanie. Godzina blisko spłynęła w ten sposób, cała wypełniona przysięgami wiecznej miłości, całowaniem rąk, prośbami z jednej strony, słabą odmową z drugiej. Nagłe wejście don Garcji przerwało to sam na sam. Nie był to człowiek, któryby się zgorszył czemś podobnem. Pierwszem jego staraniem było uspokoić donę Teresę. Pochwalił wielce jej odwagę, jej przytomność umysłu, i w końcu prosił, aby zechciała się wstawić za nim do siostry i wyjednała mu łaskawsze przyjęcie. Dona Teresa przyrzekła wszystko czego żądał, owinęła się szczelnie w płaszcz, i odeszła, przyrzekłszy znaleźć się wraz z siostrą jeszcze tego wieczora na przechadzce, w umówionem miejscu.
— Wszystko jak najlepiej, rzekł don Garcia, skoro zostali sami. Nikt cię nie podejrzewa. Korregidor, który ma mnie na wątróbce, uczynił mi ten zaszczyt, iż zrazu pomyślał o mnie. Przekonany był, powiadał, że to ja zabiłem don Christowala. Czy wiesz co go odwiodło od tej myśli? to, że mu powiedziano, iż spędziłem cały wieczór z tobą: masz, mój chłopcze, reputację takiej świętości, że możesz nią obdzielać drugich. Słowem, to jest fakt, że nikt nie myśli o nas. Spryt tej dzielnej Tereni oszczędził nam obaw na przyszłość: zatem, nie troszczmy się już o to, i myślmy wyłącznie o zabawie.
— Ach, Garcjo, wykrzyknął z żalem don Juan, to bardzo smutna rzecz zabić swojego bliźniego!
— Jest inna, jeszcze smutniejsza, odparł don Garcia: to kiedy bliźni nas zabije, a trzecia, przewyższająca smutkiem tamte obie, to spędzić dzień bez obiadu. Dlatego też zapraszam cię dziś na obiad w raz z kilkoma chwatami, którzy będą uszczęśliwieni z twego towarzystwa.
To mówiąc, wyszedł.
Miłość przygłuszyła już znacznie wyrzuty naszego bohatera. Próżność zdławiła je do reszty. Studenci, których spotkał na obiedzie u don Garcji, dowiedzieli się odeń, kto był istotnym zabójcą don Christowala. Ów Christowal był to kawaler słynny z odwagi i zręczności, postrach studentów; toteż, śmierć jego mogła ich tylko ucieszyć, a szczęśliwego jego przeciwnika obsypano powinszowaniami. Wedle ich głosów, don Juan był chlubą, kwiatem, ramieniem uniwersytetu. Wypili z zapałem jego zdrowie, a student pewien z Murcji zaimprowizował sonet, w którym porównywał go do Cyda i Bernarda del Carpio. Wstając od stołu, don Juan czuł jeszcze niejaki ciężar na sercu; ale, gdyby miał moc wskrzeszenia don Christowala, wątpliwem jest czy byłby to uczynił, z obawy postradania czci i chluby, jaką ta śmierć zjednała mu na całym uniwersytecie w Salamance.
Z nadejściem wieczoru, obie strony zjawiły się punktualnie na schadzce, której miejscem było wybrzeże rzeki Tornes. Dona Teresa ujęła za rękę doń Juana (nie podawano jeszcze wówczas ręki kobietom), a dona Fausta don Garcię. Po krótkiej przechadzce obie pary rozstały się bardzo rade z wieczoru, z obietnicą nieponiechania żadnej sposobności ujrzenia się znowu.
Pożegnawszy się ze swemi damami, młodzi ludzie natknęli się na kilka cyganek, tańczących w takt bębenków wśród gromadki szkolarzy. Przyłączyli się do nich.
Tancerki spodobały się don Garcji, który postanowił wziąć je na wieczerzę. Zaprosiny spotkały się z wdzięcznem przyjęciem. Don Juan, jako fidus Achates, musiał brać udział w hulance. Jedna z cyganek powiedziała mu, że wygląda na młodego klasztornego braciszka; podrażniony tem, silił się dowieść czynem, że ten przydomek źle jest doń zastosowany: tańczył, grał i pił conajmniej za dwóch.
Z trudem doprowadzono go do domu po północy; był mocno podpiły i tak wściekły, iż chciał podpalić Salamankę i wypić cały Tormes, aby nie dopuścić ugaszenia pożaru.
Tak oto don Juan tracił, jeden po drugim, wszystkie szczęśliwe przymioty, jakie dała mu natura i wychowanie. Po trzech miesiącach pobytu w Salamance pod kierunkiem don Garcji, uwiódł biedną Teresę; towarzysz jego dokonał swego dzieła o jaki tydzień wcześniej. Zrazu don Juan kochał swą lubą całem uczuciem, jakie chłopiec w jego wieku ma dla pierwszej kobiety, która mu się oddała; ale don Garcja dowiódł mu bez trudu, że stałość jestto urojona cnota; wytłómaczył mu, co więcej, że, jeżeli zechce się na orgjach uniwersyteckich odróżniać od swych towarzyszy, wyda tem samem na szwank dobrą sławę Teresy. Albowiem (mówił), jedynie miłość bardzo namiętna i uwieńczona tryumfem zaspokaja się jedną kobietą. Zresztą, liche towarzystwo w jakiem don Juan utonął, nie zostawiało mu chwili spokoju. Ledwie pojawiał się na wykładach, lub też, wycieńczony bezsennością i rozpustą, drzemał na uczonych lekcjach najznakomitszych profesorów. W zamian za to był zawsze pierwszym i ostatnim na promenadzie; co się zaś tyczy nocy, to spędzał ją regularnie w szynkowni lub jeszcze gorzej, o ile nie mogła mu jej poświęcić dona Teresa.
Jednego razu otrzymał liścik od swej damy, oznajmiający mu z żalem iż schadzka naznaczona na tę noc jest niemożliwa. Sędziwej krewnej przybyłej do Salamanki oddano pokój Teresy, która miała spać w komnacie matki. Zawód ten bardzo umiarkowanie obszedł don Juana, który nie bywał w kłopocie o spędzenie wieczoru. W chwili gdy wychodził z domu, zaprzątnięty swemi projektami, zakwefiona kobieta oddała mu bilecik: znowuż był od dony Teresy. Udało się jej uzyskać inny pokój, i wszystko wraz z siostrą przygotowała do schadzki. Don Juan pokazał bilecik don Garcji. Wahali się jakiś czas; następnie, machinalnie i jakby z nawyku, wdrapali się na balkon swych bogdanek i zostali u nich na noc.
Dona Teresa miała na piersi dość pokaźne znamię. Było to olbrzymią łaską, kiedy don Juan otrzymał pierwszy raz pozwolenie oglądania go. Przez jakiś czas wydało mu się ono najbardziej uroczą rzeczą w święcie. To porównywał je do fiołka, to do anemonu, to, do kwiatu alfalfy. Ale niebawem to znamię, które było w istocie bardzo ładne, przestało, z nastaniem sytości, mu się podobać.
— Ot, wielka czarna plama, to i wszystko, mówił wzdychając. Szkoda, że jest tak zeszpecona. Pfuj, to przypomina wieprzową skórę na słoninie. Niech kaduk porwie to znamię! — Jednego dnia spytał Teresy czy nie radziła się lekarza o sposób usunięcia go. Na co biedna panienka odpowiedziała, czerwieniąc się po białka, że niema w świecie mężczyzny, — wyjąwszy jego — któryby widział tę plamę; zresztą niańka mówiła jej, że takie znamię przynosi szczęście.
Pewnego wieczora, don Juan, przybywszy na schadzkę w dość kwaśnym humorze, ujrzał znowuż to znamię, które mu się wydało większe niż innym razem. — Toć to żywy obraz dużego szczura, mówił sam do siebie przyglądając się plamie. W istocie, to potworne! To piętno przekleństwa, podobne temu, którem naznaczono Kaina. Trzeba oszaleć, aby utrzymywać stosunki z podobną kobietą. — Był przykry do ostatnich granic. Dokuczał bez powodu biednej Teresie, która się rozpłakała, i opuścił ją o świcie bez jednego pocałunku. Don Garcia, który wyszedł wraz z nim, kroczył jakiś czas w milczeniu; poczem zatrzymał się nagle i rzekł:
— Przyznaj, don Juanie, żeśmy się porządnie wynudzili tej nocy. Co do mnie, już mi to kością w gardle staje i mam wielką ochotę wyprawić moją donnę do stu djabłów!
— Głupstwo byś zrobił, rzekł don Juan; Fausta jest urocze stworzenie, biała jak łabędź, i zawsze w dobrym humorze. A przytem tak się kocha! Doprawdy, jesteś bardzo szczęśliwy.
— Biała jest, to prawda; przyznaję że jest biała; ale nie ma kolorów: przy siostrze wydaje mi się niby sowa przy gołębicy. To ty jesteś szczęśliwy.
— Tak sobie, odparł don Juan. Ta mała jest milutka, ale to dziecko. Nie można się z nią rozsądnie dogadać. Głowę ma nadzianą rycerskiemi romansami, i wytworzyła sobie o miłości najdziksze pojęcia. Nie masz wprost wyobrażenia o jej wymaganiach.
— Bo ty jesteś za młody, Juanku, i nie umiesz sobie ułożyć kochanki. Kobieta, widzisz, to jak koń; jeśli jej pozwolisz nabrać złych narowów, jeśli jej nie wpoisz przekonania, że nie darujesz jej najlżejszego kaprysu, nigdy z niej nic nie zrobisz.
— Powiedz mi, don Garcjo, czy ty naprawdę traktujesz swoje kochanki tak jak swoje konie? Czy często używasz pręta, aby przepędzić ich kaprysy?
— Rzadko; ale ja jestem za dobry. Posłuchaj: czy chcesz mi ustąpić Teresy? Przyrzekam, że w ciągu dwóch tygodni będzie jak rękawiczka. Ofiaruję ci w zamian Faustę. Czy mam jeszcze wydać reszty?
— Handel byłby niezły, rzekł don Juan z uśmiechem, gdyby i nasze damy zgodziły się na to. Ale dona Fausta nie ustąpi cię nigdy. Zbyt wiele straciłaby na zamianie.
— Jesteś zbyt skromny; ale uspokój się. Tak ją pognębiłem wczoraj, że pierwszy z brzegu będzie jej po mnie jak anioł z nieba dla potępieńca. Czy wiesz, don Juanie, ciągnął don Garcja, że ja mówię bardzo serjo?
A don Juan śmiał się do rozpuku z powagi z jaką przyjaciel wygłaszał te szaleństwa.
Tę budującą rozmowę przerwało nadejście paru studentów; myśli pobiegły innym torem. Gdy nadszedł wieczór i dwaj przyjaciele zasiedli przy butelce, don Juan znów zaczął się uskarżać na kochankę. Otrzymał właśnie list od dony Fausty, pełen serdecznych słów i tkliwych wymówek, poprzez które przebijał jej miły dowcip i jej nawyk ujmowania każdej rzeczy z komiczniej strony.
— Ot, rzekł don Garcia, podając list don Juanowi i ziewając szeroko, przeczytaj ten piękny kawałek. Znowu schadzka na dziś wieczór! ale niech mnie czarci porwą, jeżeli pójdę!
Don Juan przeczytał list, który mu się wydał czarujący.
— W istocie, rzekł, gdybym miał kochankę taką jak twoja, jedynem mem staraniem byłoby uczynić ją szczęśliwą.
— Bierz ją tedy, mój chłopcze, wykrzyknął don Garcja, bierz ją, nasyć się nią dowoli. Przelewam na ciebie swoje prawa. Zróbmy lepiej, dodał wstając jakgdyby olśniony nagłem natchnieniem, zagrajmy o nasze kochanki. Oto karty. Zróbmy partję lombra. Stawiam donę Faustę, ty dawaj na stół donę Teresę.
Don Juan, śmiejąc się do łez z konceptu towarzysza, wziął karty i stasował. Mimo że prawie zupełnie nie uważał na grę, wygrał. Don Garcia, bynajmniej nie stroskany przegraną, zażądał pióra i inkaustu i sporządził coś w rodzaju obligu na imię dony Fausty, której zalecał oddać się do rozporządzenia okaziciela, zupełnie tak jakby zlecał swemu intendentowi wyliczyć sto dukatów któremuś z wierzycieli.
Don Juan, śmiejąc się ciągle, ofiarował don Garcji rewanż. Ale ten odmówił. — Jeżeli masz nieco odwagi, rzekł, weź mój płaszcz i udaj się do wiadomej furtki. Zastaniesz tam tylko Faustę, wobec tego że Teresa nie spodziewa się ciebie. Idź za nią bez słowa; skoro raz będziesz w jej pokoju, być może iż dozna chwilowego zdziwienia, może nawet uroni parę łez, ale niech cię to nie kłopoce. Bądź pewien, że nie ośmieli się krzyczeć. Pokaż jej wówczas mój list; powiedz, że jestem ohydnym, zbrodniarzem, potworem, czem ci się żywnie podoba; że na łatwy i szybki sposób zemszczenia się, i bądź pewien że ta zemsta wyda się jej bardzo słodką.
Z każdem słowem don Garcji, djabeł zatapiał głębiej pazury w serce don Juana, i szeptał mu, że to co uważał dotąd za czczy żart, mógłby się dlań skończyć w nader przyjemny sposób. Przestał się śmiać; rumieniec żądzy ubarwił mu czoło.
— Gdybym był pewny, rzekł, że Fausta zgodzi się na zamianę...
— Czy się zgodzi! wykrzyknął bezecnik. Co z ciebie za żółtodziób, mój kamracie, aby myśleć, że kobieta może się wahać pomiędzy kochankiem dawnym a nowym! Wierzaj, podziękujecie mi oboje jutro, nie wątpię o tem, a jedyna nagroda, o którą cię proszę, to abyś mi pozwolił w zamian umizgnąć się do Teresy.
Następnie, widząc że don Juan jest już niemal przekonany, rzekł: — Namyśl się; co do mnie bowiem, nie pójdę do Fausty dziś wieczór; jeżeli ty jej nie zechcesz, dam ten bilecik grubemu Fadrykowi, i on skorzysta z gratki.
— Na honor, niech się dzieje co chce! wykrzyknął don Juan chwytając bilecik; i, aby sobie dodać odwagi, wychylił duszkiem szklanicę wina.
Pora schadzki zbliżała się. Don Juan, którego wstrzymywała jeszcze resztka sumienia, pił na umór aby się zagłuszyć. Wreszcie zegar wydzwonił godzinę. Don Garcja zarzucił swój płaszcz na ramiona don Juana, i zaprowadził go aż do furtki; poczem, dawszy umówiony znak, życzył mu dobrej nocy i oddalił się bez najmniejszego wyrzutu z przyczyny łajdactwa które popełnił.
Natychmiast drzwiczki otworzyły się. Dona Fausta już czekała od pewnego czasu.
— Czy to ty, don Garcjo? spytała cicho.
— Tak, odparł don Juan jeszcze ciszej, z twarzą ukrytą w obszernych fałdach płaszcza. Skoro drzwi się za nim zamknęły, zaczął wstępować po ciemnych schodach za swoim przewodnikiem.
— Weź kraj mojej mantylki, rzekła, i idź za mną najciszej jak zdołasz.
W kilka chwil znalazł się w izdebce Fausty. Jedna lampka oświecała ją słabym blaskiem. Zrazu, don Juan, nie zdejmując płaszcza ani kapelusza, stał w miejscu, tuż przy drzwiach, nie śmiejąc odsłonić twarzy. Dona Fausta patrzała nań jakiś czas bez słowa, poczem podeszła wyciągając ramiona. Wówczas don Juan, odrzucając płaszcz, powtórzył jej gest.
— Jakto! to pan, don Juanie? wykrzyknęła. Czy don Garcja chory?
— Chory? Nie, odparł don Juan... Ale nie może przyjść. Przysłał mnie na swoje miejsce.
— Och! co za przykrość! ale powiedzcie mi, wszak to nie inna kobieta broni mu przyjść?
— Znasz pani zatem jego słabostki?...
— Och, jakże siostra ucieszy się z pańskiego przybycia! Biedna mała! myślała że pan nie przyjdzie... Pozwól, don Juanie, pójdę ją uwiadomić.
— Nie potrzeba.
— Pan masz jakąś dziwną minę, don Juanie.... Ty masz dla mnie jakąś złą wiadomość... Mów, czy don Garcji zdarzyło się jakie nieszczęście?
Aby sobie oszczędzić kłopotliwej odpowiedzi, don Juan podał biednej dziewczynie ohydny bilecik don Garcji. Przeczytała spiesznie, ale nie zrozumiała zrazu. Odczytała jeszcze raz, nie mogąc uwierzyć oczom. Don Juan przyglądał się jej z uwagą; widział jak naprzemian wodzi ręką po czole, przeciera oczy; wargi jej drgają, śmiertelna bladość okryła twarz. Zmuszona była oburącz trzymać papier, żeby nie upadł na ziemię. Wreszcie, zrywając się rozpaczliwym wysiłkiem zawołała:
— To wszystko kłamstwo! to okropny fałsz! Don Garcja nigdy tego nie napisał!
Don Juan odparł:
— Znasz jego pismo. Nie umiał oceniać skarbu, który posiadał... a ja przyjąłem, bo cię ubóstwiam.
Obrzuciła go spojrzeniem najgłębszej wzgardy, i zaczęła odczytywać list z bacznością adwokata, który podejrzewa sfałszowanie aktu. Oczy jej, nadmiernie rozszerzone, wlepione były w papier. Od czasu do czasu, z pod nieruchomej powieki wymykała się duża łza i spadała spływając po licu. Naraz uśmiechnęła się uśmiechem obłąkanej i krzyknęła:
— To żart, nieprawdaż, to żart? Don Garcja jest tu, zaraz przyjdzie!...
— To nie żart, Fausto. Nic prawdziwszego nad miłość moją dla ciebie. Byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybyś mi nie uwierzyła.
— Nędzniku! wykrzyknęła dona Fausta; ależ, jeżeli ty mówisz prawdę, jesteś jeszcze większym zbrodniarzem niż don Garcia.
— Miłość usprawiedliwia wszystko, piękna Faustynko. Don Garcja porzuca cię; weź mnie na pocieszenie. Widzę oto na tem płótnie Bachusa i Arjadnę; pozwól mi być twoim Bachusem.
Nie odpowiadając słowa, chwyciła ze stołu nóż, i trzymając go nad głową postąpiła ku don Juanowi. Ale on spostrzegł ruch; chwycił ją za rękę, rozbroił ją bez trudu, poczem uważając się w prawie ukarania za ten nieprzyjacielski krok, ucałował ją kilkakrotnie i chciał pociągnąć w stronę kanapki. Dona Fausta była wątła i delikatna, ale gniew dodał jej sił; opierała się don Juanowi, to czepiając się mebli, to broniąc się rękami, nogami i zębami. Zrazu don Juan zniósł kilka ciosów z uśmiechem, ale niebawem gniew zawrzał w nim równie silnie jak miłość. Przydusił silnie Faustę, nie lękając się uszkodzić jej delikatnej skóry. Był niby podrażniony zapaśnik, który chce za wszelką cenę pokonać przeciwnika, gotów udusić go, jeśli trzeba, byle zwyciężyć. Wówczas Fausta uciekła się do ostatniej broni jaka jej została. Aż dotąd, uczucie wstydu broniło jej wołać pomocy; ale widząc, iż za chwilę może być pokonana, napełniła dom swoim krzykiem.
Don Juan zrozumiał, że nie chodzi już o posiadanie ofiary, i że przedewszystkiem powinien myśleć o swojem bezpieczeństwie. Chciał odepchnąć Faustę i dostać się do drzwi, ale ona czepiała się jego sukien, nie mógł się uwolnić. Równocześnie dał się słyszeć gwałtowny hałas otwieranych drzwi; kroki i głosy zbliżały się, nie było chwili do stracenia. Zebrał wszystkie siły, aby odtrącić od siebie donę Faustę; ale trzymała go za kaftan z taką siłą, że okręcił się jedynie, nie zyskując nic prócz zmiany pozycji. Fausta znalazła się od strony drzwi, które otwierały się do wewnątrz. Krzyczała ciągle. W tej samej chwili otwarły się drzwi; człowiek z muszkietem w ręku zjawił się w progu. Wydaje okrzyk zdumienia, po którym tuż następuje wystrzał. Lampa zgasła, don Juan uczuł, że ręce dony Fausty zwolniły uścisk i że coś ciepłego i mokrego spływa po jego dłoniach. Padła lub raczej osunęła się na podłogę; kula strzaskała jej krzyże; ojciec zabił ją zamiast gwałciciela. Don Juan, czując się wolny, rzucił się ku drzwiom, poprzez dym muszkietu. W drodze otrzymał uderzenie kolbą od ojca i pchnięcie szpadą od lokaja; ale żaden z tych ciosów nie wyrządził mu wielkiej szkody. Dobywszy szpady, silił się przebić sobie drogę i zgasić światło, które niósł lokaj. Przerażony jego natarciem sługa cofnął się. Alonzo de Ojeda, człowiek krewki i nieustraszony, rzucił się bez wahania na don Juana; ten odbił kilka ciosów, bezwątpienia mając zrazu zamiar jedynie się bronić; ale biegłość w szermierce sprawia, iż reposta po zastawie staje się ruchem machinalnym i niemal bezwolnym. Po krótkiej walce, ojciec dony Fausty wydał głębokie westchnienie i padł śmiertelnie ranny. Don Juan, mając wolne przejście, pomknął jak strzała na schody, stamtąd ku furtce, którą wydobył się w mgnieniu oka na ulicę, nie ścigany przez służbę, która skupiła się koło umierającego pana. Dona Teresa, która nadbiegła na huk muszkietu, widziała tę straszną scenę i padła zemdlona obok ojca. Znała jedynie połowę swego nieszczęścia.
Don Garcja kończył właśnie ostatnią butelkę, kiedy don Juan, blady, okryty krwią, z błędnemi oczyma, podartym płaszczem i przekręconym rabatem, wpadł do pokoju i rzucił się zdyszany na fotel, nie mogąc wymówić słowa. Tamten zrozumiał natychmiast, że zaszło coś poważnego. Pozwolił don Juanowi się wydychać, poczem spytał o szczegóły; w mgnieniu oka pojął wszystko. Don Garcja, który nie łatwo wychodził ze zwykłej flegmy, wysłuchał bez mrugnięcia okiem bezładnej opowieści swego przyjaciela; następnie napełnił szklankę i podając mu ją, rzekł:
— Pij, potrzebujesz tego. Głupia sprawa, dodał, napiwszy się sam. Zabić ojca, to nie lada co... Hm, bywały tego przykłady, zacząwszy od Cyda. Najgorsze to, że nie masz pięciuset ludzi, ubranych biało, samych twoich krewniaków, którzyby cię ochronili od straży miejskiej i krewnych nieboszczyka... Zajmijmy się wprzód tem co najpilniejsze...
Przeszedł parę razy po pokoju, jakby dla zebrania myśli.
— Zostać w Salamance, podjął, po takiej awanturze, toby było szaleństwo. Don Alonzo de Ojeda, to nie byle szlachetka; przytem służba musiała cię poznać. Przypuśćmy na chwilę, że cię nie poznano; zyskałeś sobie obecnie na uniwersytecie tak pochlebną reputację, że nie zawahają się przypisać ci tej bezimiennej zbrodni. Wierzaj mi, trzeba zmykać, i to im prędzej tem lepiej. Nabyłeś tu trzy razy więcej nauki, niż to przystało szlachcicowi z dobrego domu. Zostaw Minerwę i popróbuj trochę Marsa; to ci lepiej posłuży, masz wszystkie warunki potemu. Biją się we Flandrji. Chodźmy tłuc heretyków; to najlepszy sposób aby okupić nasze grzeszki na tym świecie. Amen! Kończę jak na kazaniu.
Słowo „Flandrja“ podziałało na don Juana magicznie. Miał uczucie, że opuścić Hiszpanję to znaczy uciec przed samym sobą. Wśród trudów i niebezpieczeństw wojennych nie będzie miał czasu na wyrzuty.
— Do Flandrji! do Flandrji! wykrzyknął, chodźmy tłuc się we Flandrji!
— Z Salamanki do Brukseli, to kawał drogi, odparł poważnie don Garcia, a w twojem położeniu nie można zwlekać ani godziny. Pamiętaj, że, jeżeli pan koregidor cię złapie, trudno ci będzie odbyć kampanję inaczej niż na galerach J. K. Mości.
Naradziwszy się kilka chwil z przyjacielem, don Juan zrzucił z siebie szybko suknie studenta. Przywdział skórzany kaftan, taki jak wówczas nosili żołnierze, kapelusz z dużem rondem, i nie omieszkał wypchać pasa tyloma dukatami, ile ich tylko don Garcja mógł dostarczyć. Wszystkie te przygotowania zajęły ledwie kilka minut. Puścił się w drogę pieszo, wyszedł z miasta niepoznany przez nikogo, i szedł całą noc i cały ranek, póki skwar słoneczny nie zmusił go do spoczynku. W pierwszem mieście które napotkał, kupił konia i, przyłączywszy się do gromadki podróżnych, dobił bez przeszkód do Saragossy. Tam został kilka dni pod mianem don Juana Carrasco. Don Garcia, który opuścił Salamankę w dzień po nim, puścił się inną drogą i spotkał się z nim w Saragossie. Nie zabawili tam długo. Pomodliwszy się bardzo spiesznie przed ołtarzem cudownej Matki Boskiej (nie bez pozierania przytem na aragońskie piękności), obaj, każdy mając przy boku tęgiego sługę, udali się do Barcelony, gdzie wsiedli na statek do Civita Vecchia. Zmęczenie, morska choroba, nowość krajobrazu i wrodzona płochość don Juana, wszystko złożyło się na to, aby mu dać zapomnieć straszliwe sceny, które zostawiał za sobą. Przez kilka miesięcy, uciechy, jakie dwaj przyjaciele poznali we Włoszech, kazały im zaniedbać istotny cel podróży; ale, skoro w kalecie zaczęło się przerzedzać, przyłączyli się do gromadki rodaków, jak oni dzielnych i niebogatych w złoto, i puścili się do Niemiec.
Skoro przybyli do Brukseli, każdy zaciągnął się do kompanji kapitana, który mu przypadł do serca. Dwaj przyjaciele postanowili rozpocząć służbę pod rozkazami don Manuela Gomare, najpierw ponieważ był rodem z Andaluzji, powtóre ponieważ miał opinję, że wymaga od żołnierzy jedynie odwagi i dobrze wyostrzonej broni, pozatem patrząc przez palce na kwestje dyscypliny.
Zachwycony ich dzielnym wyglądem, kapitan obchodził się z niemi dobrze i w myśl ich pragnień, to znaczy używał ich we wszystkich niebezpiecznych okazjach. Los sprzyjał im: tam gdzie wielu kamratów znalazło śmierć, tam oni nie otrzymali nawet rany i zwrócili na siebie uwagę generałów. Uzyskali stopień chorążych jednego i tego samego dnia. Z tą chwilą, pewni szacunku i życzliwości przełożonych, wyznali swoje prawdziwe nazwiska i podjęli zwyczajny tryb życia, to znaczy trawili dzień na grze lub pijaństwie, a noc na serenadach, wyprawianych dla najpiękniejszych kobiet w miasteczku, w którem mieli leże zimowe. Otrzymali przebaczenie rodziców, co ich wzruszyło dość średnio, oraz przekazy na bankierów w Antwerpji. Zrobili z nich dobry użytek. Byli młodzi, bogaci, dzielni i przedsiębiorczy, to też podboje ich były liczne i szybkie. Nie będę się rozwodził nad szczegółami; niech wystarczy czytelnikowi, iż, skoro ujrzeli ładną kobietę, wszystkie sposoby były im dobre, aby ją zdobyć. Przyrzeczenia, przysięgi były jedynie igraszką dla tych niecnych rozpustników; a jeżeli braciom lub mężom nie podobało się ich postępowanie, mieli, jako odpowiedź dla nich, szpady z dobrej stali i serca bez litości.
Wojna rozpoczęła się na nowo z wiosną.
W potyczce, która obróciła się nieszczęśliwie dla Hiszpanji, kapitan Gomare otrzymał śmiertelną ranę. Don Juan, który widział, jak pada, podbiegł ku niemu, i zawołał kilku żołnierzy aby go unieśli; ale dzielny kapitan, zbierając resztkę sił, rzekł:
— Pozwólcie mi tu umrzeć; czuję że to już koniec. Tu, czy o pół mili dalej, wszystko jedno. Zachowaj swoich żołnierzy; będą mieli dość zajęcia; widzę Holendrów, którzy zbliżają się tu w znacznej sile.
— Dzieci, rzekł do żołnierzy, którzy krzątali się koło niego, skupcie się koło sztandarów i nie troszczcie się o mnie.
W tej chwili nadbiegł don Garcia i spytał go czy nie ma jakiej ostatniej woli, którąby należało wykonać po jego śmierci.
— Czegóż, u licha, chcesz, abym pragnął w takiej chwili?...
Zdawał się namyślać chwilę.
— Nigdy dużo nie myślałem o śmierci, podjął, i nie sądziłem aby była tak bliska... Dosyć rad byłbym mieć tutaj jakiego księdza... Ale wszystkie nasze mnichy są przy taborach... Ciężko jest człowiekowi umierać bez spowiedzi!
— Oto mój brewiarz, rzekł don Garcia, podając mu manierkę z winem. Zaczerpnij w nim otuchy.
Oczy starego żołnierza zasnuwały się już mgłą. Nie zwrócił uwagi na koncept don Garcii, ale wiarusy, które go otaczały, były mocno zgorszone.
— Don Juanie, rzekł umierający, zbliż się, moje dziecko. Pójdź, robię cię moim spadkobiercą. Weź tę sakiewkę, zawiera wszystko co posiadam; lepiej, żeby się dostała tobie niż tym heretykom. Jedyna rzecz, o którą cię proszę, to abyś kazał odprawić kilka mszy za spokój mojej duszy.
Don Juan przyrzekł, ściskając mu rękę, podczas gdy don Garcia zwracał mu po cichu uwagę jaka różnica zachodzi między poglądami człowieka, który oddaje ostatnie tchnienie, a temi, które wygłasza, siedząc przy stole i przy pełnej butelce. Parę kul świsnęło mu koło uszu, zwiastując przybycie Holendrów. Żołnierze wrócili do szeregów. Każdy pożegnał spiesznie kapitana Gomare i myślał już tylko o tem, aby wykonać odwrót w porządku. Było to dość trudne: nieprzyjaciel był w przeważającej liczbie, drogi rozmokłe od deszczu, a żołnierze znużeni długim marszem. Mimo to, Holendrzy nie mogli ich ukąsić i poniechali pościgu z nadejściem nocy, nie zdobywszy ani jednego sztandaru, ani też nie chwyciwszy ni jednego jeńca, oprócz rannych.
Wieczorem, dwaj przyjaciele, siedząc w namiocie z kilkoma oficerami, rozprawiali o potyczce, w której brali udział. Ganiono zarządzenia dowódcy i widziano, po fakcie, jasno wszystko co trzeba było uczynić. Następnie zaczęto mówić o zabitych i rannych.
— Kogo, jak kogo, rzekł don Juan, ale kapitana Gomare długo będę żałował. Był to dzielny oficer, dobry kompan, prawdziwy ojciec dla żołnierzy.
— Tak, rzekł don Garcia, ale przyznam się, że zdumiał mnie niepomału swojem strapieniem o to, że nie ma klechy pod bokiem. To dowodzi tylko, że łatwiej jest być dzielnym w słowach niż w czynach. Niejeden drwi sobie z niebezpieczeństwa na odległość, a blednie kiedy się doń zbliży. Ale, ale, don Juanie, skoro jesteś jego spadkobiercą, powiedz nam, co jest w tej sakiewce, którą ci zostawił?
Don Juan otworzył ją pierwszy raz i ujrzał, iż zawiera około sześćdziesięciu sztuk złota.
— Skoro jesteś przy pieniądzach, rzekł don Garcia, przywykły uważać sakiewkę przyjaciela za własną, czemubyśmy nie mieli zrobić partyjki faraona, zamiast popłakiwać nad zabitymi druhami?
Propozycja wszystkim przypadła do smaku; przyniesiono parę bębnów, które, przykryte płaszczeni, posłużyły za stół do gry. Don Juan rozpoczął partję, wspierany radami don Garcji, ale, nim zaczął stawiać, wyjął z sakiewki dziesięć sztuk złota, które zawinął w chustkę, i schował do kieszeni.
— Cóż ty, u djaska, chcesz z tem zrobić? wykrzyknął don Garcia. Żołnierz, który składa pieniądze! i to w wilję bitwy!
— Wiesz, don Garcjo, że nie wszystkie te pieniądze są moje. Don Manuel uczynił mi zapis sub poena nomine, jak mawialiśmy w Salamance.
— Niech czart porwie tego dudka! wykrzyknął don Garcja. Toć on, do stu tysięcy kaduków, ma zamiar oddać te dziesięć dukatów pierwszemu klesze, na którego się natkniemy!
— Czemu nie? Przyrzekłem.
— Milcz! Na brodę Mahometa, wstyd mi przynosisz, nie poznaję cię.
Gra szła swoim trybem; szczęście było zrazu zmienne, ale niebawem obróciło się wyraźnie przeciw don Juanowi. Daremnie silił się przemóc kartę: po upływie godziny, wszystkie pieniądze, jakie posiadał, wraz z pięćdziesięcioma dukatami kapitana Gomare przeszły do rąk bankiera. Don Juan chciał iść spać; ale don Garcia zaciekł się, upierał się że się chce odgrywać..
— Dalej, panie Roztropnicki, rzekł, wydobądź-no te ostatnie dukaty, które schowałeś tak troskliwie. Jestem pewien, że nam przyniosą szczęście.
— Pomyśl, don Garcjo, przyrzekłem!...
— Et, dzieciak z ciebie! na dużo się zdadzą te msze teraz. Gdyby kapitan był tutaj, raczej byłby złupił kościół niż przepuścił kartę bez stawki.
— Masz więc pięć dukatów. Nie stawiaj ich na jeden raz.
— Żadnych słabości! rzekł don Garcja. I postawił pięć dukatów na króla. Wygrał, postawił i przegrał w następnem rozdaniu.
— Dawaj tych ostatnich pięć! wykrzyknął blednąc z gniewu. Don Juan bronił się dość słabo, wreszcie ustąpił: dał cztery dukaty, które poszły za tamtemi. Don Garcja rzucił karty w nos bankierowi i wstał wściekły. Rzekł do don Juana: — Ty miałeś zawsze szczęście, a słyszałem, że ostatni talar ma dar odżegnywania nieszczęścia.
Don Juan był nie mniej wściekły od przyjaciela. Nie myślał już o mszach ani o swojej przysiędze. Postawił ostatniego dukata na asa i przegrał go w jednej chwili.
— Do czarta z duszą kapitana Gomare! wykrzyknął. Zdaje się, że jego pieniądze były urzeczone.
Bankier spytał czy chcą grać jeszcze; ale, ponieważ nie mieli już pieniędzy, niełatwo się zaś kredytuje ludziom narażającym się codzień na kulę w łeb, trzeba im było poniechać gry i szukać pociechy w kompanji pijaków. O duszy biednego kapitana zapomniano zupełnie.
W kilka dni potem, Hiszpanie, otrzymawszy posiłki, podjęli ofenzywę i posunęli się naprzód. Szli przez miejsca gdzie się niedawno bito. Umarli leżeli jeszcze niepogrzebani. Don Garcja i don Juan popędzili konie aby minąć te trupy, rażące zarówno wzrok jak powonienie. Naraz żołnierz jadący przed niemi wydał głośny krzyk na widok ciała leżącego w rowie. Zbliżyli się i poznali kapitana Gomare, mimo iż był prawie nie do poznania. Rysy jego, wykrzywione i zmartwiałe w straszliwych konwulsjach, świadczyły że ostatnim jego chwilom towarzyszyły okrutne męczarnie. Mimo że już oswojony z takiemi obrazami, don Juan mimowoli zadrżał na widok tego trupa, którego oczy, szkliste i nabiegłe skrzepłą krwią, jakgdyby wpatrywały się weń z wyrazem groźby. Przypomniał sobie ostatnie zlecenie biednego kapitana, zlecenie, któremu się tak sprzeniewierzył. Mimo to, serce jego, które tak usilnie starał się zatwardzić, otrząsnęło się niebawem z tych wyrzutów. Kazał szybko wykopać rów aby pogrzebać kapitana. Przypadkowo znalazł się jakiś kapucyn, który spiesznie odmówił kilka pacierzy. Pokropiono trupa święconą wodą, przysypano ziemią i kamieniami i żołnierze ruszyli dalej bardziej milczący niż zwyczajnie; ale don Juan zauważył starego muszkietera, który długo szukał w kieszeni, znalazł wreszcie talara, i dał go kapucynowi, mówiąc:
— To na mszę za duszę kapitana Gomare.
Tego dnia, don Juan złożył dowody szczególnej odwagi i narażał się na ogień nieprzyjaciół z taką nieopatrznością, iż możnaby myśleć że szuka śmierci.
— Bywa człowiek taki dzielny, kiedy nie śmierdzi groszem, mówili koledzy.
W niedługi czas po śmierci kapitana Gomare, do kompanji, w której służyli don Juan i don Garcja, przyjęto młodego rekruta; wydawał się chłopak tęgi i odważny, ale o zagadkowym i skrytym charakterze. Nigdy nie widziano go aby pił i grał z kolegami; spędzał godziny całe na ławce w strażnicy, patrząc na latające muchy albo bawiąc się kurkiem muszkietu. Żołnierze, którzy podrwiwali z jego wstrzemięźliwości, dali mu przydomek Modesto. Pod tem imieniem znali go wszyscy w kompanji, i nawet przełożeni nie dawali mu innego miana.
Kampanja zakończyła się oblężeniem Berg-op-Zoom; był to, jak wiadomo, jeden z najbardziej morderczych epizodów tej wojny, ile że oblężeni bronili się z największą zaciekłością. Jednej nocy, dwaj przyjaciele mieli wspólną służbę na wałach, wówczas tak zbliżonych do murów fortecznych, iż posterunek ten był nader niebezpieczny. Wycieczki oblężonych powtarzały się raz po raz a ogień był żywy i celny.
Pierwsza połowa nocy minęła na nieustannych utarczkach; następnie, oblężeni i oblegający porówni ulegli zmęczeniu. Z jednej i z drugiej strony zaprzestano strzelaniny, głęboka cisza zaległa na całej równinie. Od czasu do czasu przerywały ją jedynie rzadkie wystrzały, mające dowieść, że, jeśli się poniechało walki, sprawuje się bądź co bądź czujne straże. Było około czwartej rano; jestto chwila, w której człowiek, spędziwszy bezsenną noc, doznaje wrażenia dotkliwego chłodu, oraz jakiegoś szczególnego przygnębienia, spowodowanego zmęczeniem fizycznem i chęcią snu. Niema uczciwego żołnierza, któryby nie przyznał, iż, w podobnym stanie ducha i ciała, czuł się zdolny do słabości, za którą rumienił się po wschodzie słońca.
— Kroćset bomb! wykrzyknął dom Garcja, drepcąc w miejscu aby się rozgrzać i otulając się szczelniej płaszczem, czuję że szpik krzepnie mi w kościach, sądzę że dziecko holenderskie zatłukłoby mnie z łatwością, mając za całą broń dzbanek od piwa. W istocie, nie poznaję sam siebie. Toć zatrząsłem się cały od tej salwy z muszkietów. Ba! gdybym był nabożnisiem, mógłbym łatwo wziąć ten osobliwy stan za ostrzeżenie nieba.
Wszyscy obecni, a zwłaszcza don Juan, zdziwili się niezmiernie słysząc w jego ustach Niebo, nie zajmował się bowiem niem nigdy, lub też, jeżeli je wspomniał, to aby sobie zeń drwić. Widząc, że ten i ów uśmiecha się na te słowa, don Garcja, pobudzony uczuciem próżności, zakrzyknął:
— Niech tylko nikomu nie przyjdzie do głowy, że ja się boję Holendrów, Boga, albo djabła, bo, po zluzowaniu wart, miałby ze mną do czynienia!
— Holendrów dobrze; ale co się tyczy Boga i Złego, to trzeba się ich bać, rzekł stary kapitan ze szpakowatym wąsem i różańcem okręconym o rękojeść szpady.
— Cóż mi mogą zrobić? spytał; piorun nie niesie tak celnie jak muszkiet protestancki.
— A dusza? rzekł stary kapitan, żegnając się na to straszliwe przekleństwo.
— A, dusza... trzebaby przedewszystkiem wiedzieć czy ją mam. Któż mi powiedział, że ja mam duszę? Księża. Otóż, wynalazek duszy przynosi im tak ładne dochody, że nie ulega wątpliwości, że oni są jej autorami, tak jak pasztet wymyślili pasztetnicy, aby go sprzedawać.
— Don Garcia, ty źle skończysz, rzekł stary kapitan. Nie trzeba mówić takich rzeczy w okopach.
— W okopach czy gdzieindziej, mówię to co myślę. Milczę już zresztą, bo oto memu koledze don Juanowi kapelusz zleci do rowu, tak mu włosy jeżą się na głowie. On nietylko wierzy w duszę; on wierzy i w dusze czyśćcowe.
— Ja nie jestem filozofem, rzekł don Juan śmiejąc się, i zazdroszczę ci nieraz twojej wspaniałej obojętności na rzeczy zaziemskie; przyznaję bowiem, choćbyś się miał śmiać ze mnie, bywają chwile, w których to co opowiadają o potępionych przyprawia mnie o niemiłą zadumę.
— Najlepszy dowód bezsilności djabła, to to że jesteś dziś ze mną na tych wałach. Na honor, panowie, rzekł don Garcia klepiąc don Juana po ramieniu, gdyby był djabeł, już byłby porwał tego chłopca. Mimo że tak młody, macie tu w nim obraz istnego piekielnika. Oporządził więcej kobiet i utrupił więcej mężczyzn niżby tego mogło dokazać dwóch ojców Franciszkanów i dwóch walenckich zbirów.
Nie dokończył jeszcze ostatniego słowa, kiedy padł strzał od strony szańca dotykającego hiszpańskiego obozu. Don Garcia podniósł rękę do piersi i krzyknął:
— Ranny jestem!
Zachwiał się i prawie natychmiast upadł. Równocześnie ujrzano, iż człowiek jakiś ucieka, ale ciemność zasłoniła go niebawem przed pościgiem.
Rana don Garcji okazała się śmiertelna. Strzał oddano z bardzo bliska, a broń nabita była kilkoma kulami. Ale zatwardziały bezbożnik ani na chwilę nie zaparł się samego siebie. Posłał do djabła tych, którzy napomknęli mu o spowiedzi, poczem rzekł do don Juana:
— Jedno tylko mnie martwi po śmierci, to iż kapucyni wytłómaczą ci, że to był sąd boży na mnie. Przyznaj wraz ze mną, że niema nic naturalniejszego nad to że żołnierz ginie od kuli. Powiadają, że strzał padł od naszej strony: to pewnie jakiś zazdrośnik kazał mnie zamordować przez zemstę. Każ go sumiennie powiesić, jeśli go złapiesz. Słuchaj, don Juanie, mam dwie kochanki w Antwerpji, trzy w Brukseli, i inne jeszcze, których sobie nie przypominam... pamięć mi się mąci... Zapisuję ci je... w braku czego lepszego... Weź jeszcze moją szpadę... a zwłaszcza nie zapominaj pchnięcia, którego cię nauczyłem... Bądź zdrów... i, zamiast mszy, niech wszyscy kamraci urządzą tęgą hulankę po moim pogrzebie.
Takie mniej więcej były jego ostatnie słowa. O Boga, o tamten świat, nie zatroszczył się tak samo co kiedy był w pełni sił i życia. Umarł z uśmiechem na ustach, próżność dała mu siłę podtrzymania do końca wstrętnej roli którą odgrywał tak długo. Modesto nie pojawił się już. Cała armja była przekonana, że to on zamordował don Garcję; ale wszyscy gubili się w próżnych domysłach co do pobudek jakie go mogły popchnąć do tego zamachu.
Don Juan żałował don Garcji więcej, niżby mógł żałować rodzonego brata. Powiadał sobie, szalony! że jemu zawdzięcza wszystko. On to wtajemniczył go w wiedzę życia, on zdjął mu z oczu grubą łuskę, która je przesłaniała. „Czem ja byłem nimem go poznał“? pytam sam siebie, a miłość własna powiadała mu, że stał się istotą wyższą od innych ludzi. Słowem, wszystko zło, jakie w rzeczywistości wyrządziła mu znajomość z tym bezbożnikiem, on zmieniał na dobro, i miał dlań za nie całą wdzięczność jaką uczeń winien mieć dla mistrza.
Smutne wrażenie, jakie nań wywarła ta tak nagła śmierć, przetrwało dość długo w jego umyśle, powodując na kilka miesięcy odmianę sposobu życia. Ale stopniowo don Juan wrócił do dawnych przyzwyczajeń, zbyt już w nim zakorzenionych aby jeden wypadek mógł je zmienić. Zaczął znów grać, pić, bałamucić żony i bić się z mężami. Co dnia miał nowe przygody. Dziś wdzierał się na wyłom, jutro wspinał się na balkon; rano krzyżował szpadę z mężem, wieczór pił z ladacznicami.
Wśród tej rozpusty dowiedział się o śmierci ojca; matka przeżyła go ledwie o kilka dni, tak iż obie wiadomości otrzymał naraz. Bankierzy, zgodnie z jego własną ochotą, radzili mu aby wrócił do Hiszpanji i objął w posiadanie majorat oraz wielkie dobra, które mu przypadły w dziedzictwie. Oddawna już uzyskał łaskę za śmierć don Alfonsa de Ojeda, ojca dony Fausty, i uważał tę sprawę za zupełnie załatwioną. Zresztą miał ochotę spróbować się na szerszej scenie. Myślał o rozkoszach Sewilli i o licznych pięknościach, które czekają bezwątpienia jedynie na jego przybycie, aby mu otworzyć ramiona. Zrzuciwszy tedy zbroję, puścił się do Hiszpanji. Zabawił jakiś czas w Madrycie; zwrócił na siebie uwagę w walce byków bogactwem swego stroju oraz zręcznością w gonitwie; dokonał paru podbojów, ale nie zatrzymał się tam długo.
Przybywszy do Sewilli, olśnił wielkich i małych swoim przepychem i wspaniałością. Co dnia wydawał nowe uczty, na które zapraszał najpiękniejsze damy Andaluzji. Co dnia nowe uciechy, nowe orgje w jego wspaniałym pałacu. Stał się królem zgrai rozpustników, którzy, zuchwali i wyuzdani wobec wszystkich, jego słuchali z ową uległością, którą zbyt często się spotyka w bandach niegodziwców. Słowem, nie było rozpusty w którejby się nie zanurzył, że zaś bogaty nicpoń jest niebezpieczny nietylko dla samego siebie, przykład jego sprowadzał na manowce całą andaluzyjską młodzież, która sławiła go pod niebiosa i brała za przykład. Nie ulega wątpliwości, że, gdyby Opatrzność ścierpiała dłużej jego rozpustę, trzebaby ognistego deszczu, aby uczynić sprawiedliwość z wyuzdaniem i zbrodniami Sewilli. Choroba, która przytrzymała don Juana w łóżku przez kilka dni, nie natchnęła go zastanowieniem nad samym sobą; przeciwnie, prosił lekarza o zdrowie jedynie poto aby biec ku nowym wybrykom.
Podczas rekonwalescencji zabawiał się układaniem spisu wszystkich kobiet które uwiódł i mężów których oszukał. Lista była metodycznie podzielona na dwie kolumny. Na jednej były imiona kobiet i ich pobieżny rysopis; obok, nazwiska mężów i ich zatrudnienie. Wiele miał trudu z tem, aby odnaleźć w pamięci imiona wszystkich tych nieszczęśnic; można też przypuszczać, że ten katalog bynajmniej nie był wyczerpujący. Pokazał go któremuś z przyjaciół, który zaszedł doń w odwiedziny, że zaś we Włoszech cieszył się łaskami kobiety, która ważyła się chełpić że jest kochanką papieża, lista zaczynała się od jej imienia, imię zaś papieża widniało w spisie mężów. Następnie szedł panujący, potem książęta, margrabiowie i tak dalej, aż do rękodzielników.
— Spójrz, mój drogi, rzekł do przyjaciela; spójrz, nikt nie zdołał mi ujść, od papieża aż do szewca: niema klasy, któraby mi nie spłaciła swojej dziesięciny.
Don Torribio — tak nazywał się przyjaciel — przejrzał katalog i oddał mu go, powiadając tonem tryumfu:
— Nie jest kompletny!
— Jakto! nie kompletny? Kogóż tedy brakuje na mojej liście mężów?
— BOGA, odparł don Torribio.
— Boga? to prawda, niema zakonnicy. Kroćset bomb! dziękuję ci, żeś mi zwrócił uwagę. Więc dobrze! Klnę ci się słowem szlachcica, że, nim upłynie miesiąc, znajdzie się na mojej liście, przed Jego świątobliwością papieżem, i że cię tu zaproszę na kolacyjkę z zakonnicą. W którym klasztorze w Sewilli są ładne mniszeczki?
W kilka dni później don Juan rozpoczął kampanję. Zaczął odwiedzać kościoły przy klasztorach żeńskich, klękając bardzo blisko krat, które oddzielają małżonki Pana od reszty wiernych. Tam rzucał bezwstydne spojrzenia na te lękliwe dziewice, niby wilk, gdy, wszedłszy do owczarni, szuka najtłustszej owieczki na pierwszą ofiarę. Zauważył niebawem, w kościele Najśw. Panny Różańcowej, młodą zakonnicę; czarującą jej piękność podnosił jeszcze wyraz melancholji rozlany w jej rysach. Nigdy nie podnosiła oczu ani nie zwracała się w prawo lub w lewo; zdawała się zupełnie pochłonięta boską tajemnicą, którą święcono w jej obecności. Po lekkiem poruszeniu warg łatwo było poznać, że modli się z większą żarliwością i namaszczeniem niż wszystkie jej towarzyszki. Widok jej przywiódł don Juanowi dawne wspomnienia. Zdało mu się, że już gdzieś widział tę kobietę, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie i kiedy. Tyle portretów odcisnęło się mniej lub więcej wyraźnie w jego pamięci, że niepodobieństwem było aby się nie zmąciły. Dwa dni z rzędu wracał do kościoła, stając wciąż w pobliżu kraty, nie mogąc wszelako doprowadzić do tego aby siostra Agata podniosła oczy. Dowiedział się, że takie nosi imię.
Trudność zdobycia osoby, tak dobrze strzeżonej przez swoje położenie i przez swą skromność, pobudziła jedynie żądze don Juana. Najważniejszem, a zarazem najtrudniejszem zadaniem było zwrócić na siebie uwagę. Próżność mówiła mu, że, gdyby mógł tylko ściągnąć spojrzenia siostry Agaty, partja byłaby wygrana więcej niż w połowie. Oto sposób, na który wpadł, aby zmusić piękną mniszkę do podniesienia oczu. Ukląkłszy tak blisko niej; jak tylko było możebne, i korzystając z chwili Podniesienia, kiedy wszyscy się pochylili, wsunął rękę przez kratę i wylał przed siostrą Agatą flakonik pachnideł, który przyniósł z sobą. Przenikliwa woń, która się nagle rozeszła, skłoniła młodą mniszkę do podniesienia głowy; że zaś don Juan znajdował się nawprost niej, nie mogła go nie spostrzec. Najpierw odmalowało się na jej twarzy żywe zdumienie, następnie zbladła śmiertelnie, wydała słaby krzyk i padła zemdlona na kamienną posadzkę. Towarzyszki podbiegły ku niej i zaniosły ją do celi. Don Juan, odchodząc bardzo rad z siebie, myślał:
— Ta zakonniczka jest doprawdy urocza: ale, im dłużej się jej przyglądam, tembardziej mi się zdaje, że ona musi już figurować na mojej liście!
Nazajutrz, w porze mszy, zjawił się punktualnie koło kraty. Ale siostry Agaty nie było w zwykłem jej miejscu, w pierwszym rzędzie mniszek; przeciwnie, klęczała niemal ukryta wśród towarzyszek. Mimo to, don Juan spostrzegł, iż patrzy często ukradkiem w jego stronę. Wyciągnął stąd pomyślną wróżbę dla swojej miłości. „Mała boi się mnie, pomyślał... obłaskawi się niebawem“. Po skończonej mszy, spostrzegł iż wchodzi do konfesjonału; ale, po drodze, przeszła koło kraty i upuściła niby przez nieuwagę różaniec. Don Juan miał zbyt wiele doświadczenia, aby uwierzyć w to rzekome roztargnienie. Zrozumiał natychmiast, że byłoby dlań ważnem dostać ten różaniec; ale dzieliła go odeń krata; zdawał sobie sprawę, iż aby go podnieść, trzeba czekać aż wszyscy wyjdą z kościoła. Aby doczekać tej chwili, oparł się o filar, w postawie pełnej zadumy, z ręką na oczach, ale z rozsuniętemi palcami, tak że nie tracił ani jednego ruchu Agaty. Ktokolwiekby go ujrzał w tej pozie; wziąłby go za dobrego chrześcijanina, pogrążonego w nabożnem dumaniu.
Zakonnica wyszła z konfesjonału i uczyniła kilka kroków aby zniknąć w krużgankach klasztoru; ale spostrzegła rychło lub raczej udała że spostrzegła, iż brak jej różańca. Powiodła oczyma dokoła i ujrzała że upadł blisko kraty. Wróciła i schyliła się aby go podnieść. W tej samej chwili don Juan ujrzał, że coś białego wysuwa się za kratę. Był to maleńki kawałek papieru złożony we czworo. Zakonnica oddaliła się natychmiast.
Rozpustnik, zdziwiony, że mu się powiodło prędzej niż się spodziewał, odczuwał raczej żal, że nie napotkał więcej przeszkód. Był to niby żal myśliwca, który ściga jelenia, spodziewając się długiej i uciążliwej pogoni; naraz zwierzę pada w samym zaczątku pościgu, odbierając myśliwemu przyjemność i chwałę jakie sobie obiecywał z polowania. Podniósł wszelako szybko bilecik i wyszedł z kościoła, aby go przeczytać swobodnie. Oto co zawierał:
„To ty, don Juanie? Więc to prawda, że mnie nie zapomniałeś? Byłam bardzo nieszczęśliwa, ale zaczynałam się przyzwyczajać do swego losu. Będę obecnie sto razy nieszczęśliwsza. Powinnabym cię nienawidzić... przelałeś krew mego ojca... ale nie mogę ani cię nienawidzić, ani zapomnieć. Miej litość nademną. Nie przychodź już do tego kościoła; zbyt wiele męki mi zadajesz. Żegnaj, żegnaj, umarłam dla świata.
— Ach! to Teresita! rzekł do siebie don Juan. Byłem pewny, że ją gdzieś widziałem.
Następnie odczytał jeszcze raz bilecik.
„Powinnabym cię nienawidzić“... To znaczy ubóstwiam cię. „Przelałeś krew mego ojca...!“ Chimena mówi toż samo do Rodryga. „Nie przychodź już do tego kościoła“. To znaczy czekam cię jutro. Doskonale! Mam ją.
I poszedł na obiad.
Nazajutrz, zjawił się punktualnie w kościele, mając gotowy list w kieszeni; ale zdziwił się wielce nie widząc siostry Agaty. Nigdy msza nie wydała mu się dłuższą. Był wściekły. Naprzeklinawszy dosyta skrupuły Teresy, udał się na przechadzkę nad brzeg Gwadalkwiwiru, aby obmyślić jakiś sposób, i oto jaką obrał drogę.
Klasztor Najśw. Panny Różańcowej słynny był wśród klasztorów Sewilli dla znakomitych konfitur, które siostry przyrządzały. Udał się do rozmównicy, spytał o odźwierną i kazał sobie dać spis wszystkich konfitur jakie mają na sprzedaż.
— Czy nie macie przypadkiem cytryn a la Marana, spytał najnaturalniej w świecie.
— Cytryn a la Marana, panie kawalerze? Pierwszy raz w życiu słyszę o tej konfiturze.
— Ależ to dziś najmodniejsza! dziwię się, że w takim zakładzie jak wasz nie wyrabia się jej masami.
— Cytryny a la Marana?
— A la Marana, powtórzył don Juan, wymawiając wyraźnie każdą sylabę. Niepodobna, aby która z waszych mniszek nie znała przepisu. Spytaj ich, siostro, proszę, czy nie znają tych konfitur. Jutro wrócę.
W kilka chwil później, w całym klasztorze była mowa jedynie o cytrynach a la Marana. Najbieglejsze cukierniczki nigdy o nich nie słyszały. Jedna siostra Agata znała sposób. Trzeba dodać wody różanej, fiołkowej, etc. do zwyczajnych cytryn, potem...
Podejmowała się wszystkiego. Kiedy don Juan wrócił, zastał słoik cytryn a la Marana; były coprawda bardzo niesmaczne, ale pod pokrywką słoika znajdował się bilecik, kreślony ręką Teresy. Były to nowe prośby aby się jej wyrzekł, aby zapomniał... Biedna dziewczyna siliła się oszukać siebie samą. Religia, przywiązanie córki oraz miłość zmagały się w sercu nieszczęśliwej; ale łatwo można było poznać, że miłość jest najsilniejsza.
Nazajutrz don Juan posłał do klasztoru pazia ze skrzynką cytryn, z których chciał mieć konfiturę: polecił je w szczególności zakonnicy, która sporządziła przysmak kupiony wczoraj. Na dnie skrzyni znajdowała się zmyślnie ukryta odpowiedź na listy Teresy. Pisał: „Byłem bardzo nieszczęśliwy. Fatalność wiodła moje ramię. Od tej złowrogiej nocy nie przestałem myśleć o tobie. Nie śmiałem żywić nadziei, że mnie nie znienawidzisz. Wreszcie odnalazłem cię. Przestań mówić o ślubach, któreś wyrzekła: zanim ślubowałaś u stóp ołtarza, należałaś do mnie. Nie mogłaś rozrządzać sercem, które było moje... Przychodzę upomnieć się o skarb, który mi jest droższy nad życie. Zginę, albo znów będziesz moją. Jutro poproszę cię do rozmównicy. Nie śmiałem się tam pojawić, nie uprzedziwszy cię wprzódy. Bałem się, aby twoje wzruszenie nie zdradziło nas. Uzbrój się w odwagę. Napisz mi, czy odźwierną dałoby się przekupić“.
Dwie krople wody zręcznie pryśnięte na papier miały wyobrażać łzy wylane przy pisanin listu.
W kilka godzin później, ogrodnik klasztorny przyniósł odpowiedź i ofiarował swoje usługi. Odźwierna jest nieprzedajna, siostra Agata godzi się przyjść do rozmównicy, ale pod warunkiem, że to będzie jedynie po to, aby wymienić wiekuiste pożegnanie.
Nieszczęsna Teresa zjawiła się w rozmównicy wpół żywa. Musiała się trzymać oburącz kraty aby nie upaść. Don Juan, spokojny i niewzruszony, sycił się z rozkoszą wzruszeniem o jakie ją przyprawiał. Zrazu, aby uśpić czujność odźwiernej, mówił swobodnym tonem o przyjaciołach, których Teresa zostawiła w Sewilli i którzy kazali ją pozdrowić. Następnie, korzystając z chwili gdy odźwierna była daleko, rzekł bardzo cicho i prędko:
— Jestem gotów ważyć się na wszystko aby cię stąd wydostać. Jeżeli trzeba podłożyć ogień pod klasztor, spalę go. Nie chcę słyszeć o niczem. Należysz do mnie. Za kilka dni będziesz moją, albo zginę; ale i wiele innych osób zginie wraz ze mną.
Odźwierna podeszła bliżej. Dona Teresa nie mogła złapać oddechu, nie mogła wyrzec słowa. Tymczasem don Juan mówił obojętnym tonem o konfiturach, o ręcznych robótkach któremi trudnią się mniszki, obiecywał odźwiernej, że jej przyśle poświęcany różaniec z Rzymu i daruje klasztorowi brokatową suknię aby przystroić świętą patronkę, w dzień jej imienia. Po pół godzinie podobnej rozmowy, skłonił się Teresie z miną poważną i pełną szacunku, zostawiając ją w stanie poruszenia i rozpaczy niepodobnym do opisania. Pobiegła zamknąć się w celi, i ręka jej, posłuszniejsza niż język, nakreśliła długi list, pełen wyrzutów, próśb i lamentów. Ale nie mogła się wstrzymać od wyznania swej miłości, i szukała wobec samej siebie usprawiedliwienia tego błędu, w myśli iż dosyć zań pokutuje odmawiając prośbom ukochanego. Don Juan groził wciąż, że się posunie do ostateczności. Ma stu chwatów na swoje usługi. Świętokradztwo nie przeraża go. Umrze z rozkoszą, byleby mógł jeszcze raz utulić w ramionach swą lubą. Co mogło uczynić to słabe dziecko, przywykłe ulegać ubóstwianemu człowiekowi? Noce trawiła we łzach, w dzień nie mogła się modlić, obraz don Juana ścigał ją wszędzie; nawet kiedy odprawiała wraz z towarzyszkami pobożne ćwiczenia, ciało jej wykonywało machinalnie gesty osoby która się modli, ale serce tonęło całe w nieszczęsnej namiętności.
Po upływie kilku dni nie miała już siły się opierać. Oznajmiła don Juanowi, że jest gotowa na wszystko. Uważała się za zgubioną, tak czy inaczej, i powiedziała sobie, że, skoro ma ginąć, lepiej zakosztować wprzódy chwili szczęścia. Don Juan, uszczęśliwiony, przygotował wszystko do porwania. Wybrał noc bez księżyca. Ogrodnik doręczył Teresie jedwabną drabinkę, za pomocą której miała przebyć mury klasztoru. Paczka zawierające świeckie suknie miała być ukryta w umówionem miejscu w ogrodzie; niepodobna było bowiem pojawić się na ulicy w stroju mniszki. Don Juan miał czekać na nią pod murem. W pewnem oddaleniu będzie stała kolaska zaprzężona w silne muły, aby uwieźć szybko Teresę do majątku dom Juana na wieś. Tam, bezpieczna od wszelkiego pościgu, będzie pędzić szczęśliwe i spokojne życie przy boku kochanka. Oto był plan nakreślony przez don Juana. Kazał uszyć przyzwoite suknie, wypróbował drabinkę sznurową, dołączył wskazówki o sposobie jej umocowania, słowem nie zaniedbał niczego co mogło zapewnić powodzenie przedsięwzięciu. Ogrodnik był pewny, zbyt wiele miał korzyści w dochowaniu wiary, aby można było o nim wątpić. Co więcej, zarządzono wszystko, aby go zamordowano następnej nocy po uprowadzeniu. Słowem, zdawało się, że spisek uknuty jest tak zręcznie, iż nic nie może go udaremnić.
Aby się ustrzec podejrzeń, don Juan wyjechał do zamku Marana na dwie doby przed planowanem wykradzeniem. W zamku tym spędził niemal całe dzieciństwo; ale od powrotu do Sewilli nie zajrzał tam. Przybył z zapadnięciem nocy, a pierwszą jego troską była wieczerza. Następnie kazał się rozebrać i położył się do łóżka. Kazał zapalić w swoim pokoju dwie wielkie świece woskowe, na stoliku zaś leżała książka z plugawemi opowiastkami. Przeczytawszy kilka stronic uczuł senność; zamknął książkę i zgasił jedną świecę. Nim zgasił drugą, powiódł roztargnionym wzrokiem po całym pokoju; naraz, spostrzegł w alkowie obraz przedstawiający męki czyśćcowe, ten sam, któremu tak często przyglądał się dzieckiem. Mimowoli oczy jego zwróciły się na człowieka, któremu wąż wyjada wnętrzności, i, mimo że ta scena budziła w nim jeszcze większą grozę niż niegdyś, nie mógł się od niej oderwać. W tej samej chwili przypomniał sobie twarz kapitana Gomare i straszliwy skurcz jakim śmierć wykrzywiła jego rysy. Ta myśl przejęła go dreszczem, uczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Mimo to, zbierając odwagę, zgasił i drugą świecę, w nadziei iż ciemność zwolni go od wstrętnych obrazów, które go prześladowały. Ciemność spotęgowała jeszcze jego lęk. Oczy jego wciąż zwracały się ku obrazowi, którego nie mógł widzieć; ale był mu tak znany, iż malował się w jego wyobraźni równie dokładnie co gdyby był jasny dzień. Niekiedy nawet zdawało mu się, że postacie rozjaśniają się i stają się świecące, jakgdyby ogień czyśćcowy, odmalowany przez artystę, był istotnym płomieniem. Wreszcie, pod wpływem wciąż wzmagającego się niepokoju, zaczął wołać głośno na lokajów, aby zabrali obraz, który przejmuje go takim lękiem. Skoro się zbiegli, don Juan zawstydził się swej słabości. Pomyślał, że jego ludzie drwiliby zeń, gdyby się dowiedzieli, że zląkł się obrazu. Powiedział tylko, głosem najnaturalniejszym na jaki się mógł zdobyć, aby zapalono świece i zostawiono go samego. Następnie wziął się z powrotem do czytania, ale jedynie oczy jego przebiegały książkę, duch był przy obrazie. Miotany niewymownym niepokojem, spędził noc nie zmrużywszy oka.
Skoro tylko zaczęło dnieć, wstał śpiesznie i udał się na polowanie. Ruch i świeżość poranka uspokoiły go nieco; skoro wrócił do zamku, wrażenia obudzone widokiem obrazu pierzchły. Siadł do stołu i pił obficie. Był nieco odurzony, kiedy szedł spać. Z jego rozkazu, narządzono łóżko w innym pokoju, i, jak można się domyślić, nie przeniesiono tam obrazu; ale don Juan zachował jego wspomnienie, dość silne aby mu nie pozwoliło zasnąć do późna.
Pozatem, strachy te nie obudziły w nim żalu za przeszłe życie. Wciąż zajęty był zamierzonem porwaniem; jakoż, wydawszy odpowiednie rozkazy służbie, puścił się sam do Sewilli w największy skwar, aby tam stanąć aż w nocy. W istocie była ciemna noc, kiedy przejeżdżał koło wieży del Lioro, gdzie nań oczekiwał jeden ze służących. Podano mu konia, spytał czy kolaska i muły są gotowe. W myśl rozkazów don Juana, miały nań czekać w uliczce dość blisko klasztoru aby mógł się tam rychło dostać wraz z Teresą, a nie dość blisko aby wzbudzić podejrzenia rontu, w razie gdyby ich spotkano. Wszystko było gotowe; rozkazy wykonano najpunktualniej. Don Juan stwierdził, że ma jeszcze godzinę czasu, nim będzie mógł dać sygnał umówiony z Teresą. Służący zarzucił mu wielki ciemny płaszcz na ramiona, i tak wszedł do Sewilli bramą Triana, kryjąc pilnie twarz aby go nie poznano. Upał i znużenie sprawiły, iż usiadł na ławce w pustej ulicy. Siadłszy, zaczął gwizdać i nucić melodje, które mu przychodziły na pamięć. Od czasu do czasu spoglądał na zegarek i widział z żalem, że wskazówka nie posuwa się tak szybko jakby pragnęła jego niecierpliwość... Naraz posępna i uroczysta muzyka zabrzmiała mu w uszach. Poznał śpiew, jakim Kościół uświęca ceremonję pogrzebu. Niebawem z poprzecznej ulicy wyszedł kondukt i zbliżał się ku niemu. Dwa długie sznury pokutników niosły zapalone świece, poprzedzając trumnę okrytą czarnym aksamitem, niesioną przez kilku ludzi ubranych staroświeckim krojem, z białemi brodami i szpadą przy boku. Dwa sznury pokutników w żałobie, niosących świece tak jak pierwsi, zamykały pochód. Cały ten kondukt posuwał się poważnie i zwolna. Nie słychać było odgłosu kroków na bruku; możnaby rzec, że każda postać raczej sunie niż stąpa. Długie i sztywne fałdy szat i płaszczów zdawały się równie nieruchome jak marmurowe szaty posągów.
Na ten widok, don Juan doznał zrazu uczucia owego wstrętu, jaki myśl o śmierci budzi w rozkoszniku. Wstał i chciał się oddalić; ale mnogość pokutników i pompa orszaku zdumiały go i obudziły jego ciekawość. Skoro procesja skierowała się do sąsiedniego kościoła, którego brama otwarła się z hałasem, don Juan przytrzymał za rękaw jedną z postaci niosących świece i spytał uprzejmie, co za osobistość mają tam grzebać. Pokutnik podniósł głowę: twarz jego była blada i wychudła jak twarz człowieka, który przebył długą i bolesną chorobę. Odpowiedział grobowym głosem:
— Hrabiego don Juana Maranę.
Ta dziwna odpowiedź sprawiła, że włosy zjeżyły się don Juanowi na głowie; ale w chwilę później odzyskał zimną krew i uśmiechnął się.
— Musiałem się przesłyszeć, pomyślał, albo ten starzec się omylił.
Wszedł do kościoła z konduktem. Śpiewy żałobne zaczęły się na nowo, a towarzyszył im grzmiący głos organów; księża ubrani w żałobne kapy zaintonowali De profundis. Mimo iż silił się zachować pozór spokoju, don Juan czuł, że krew ścina mu się w żyłach. Zbliżył się do drugiego pokutnika, i spytał:
— Co za nieboszczyka grzebiecie?
— Hrabiego don Juana de Marana, odparł pokutnik głuchym i przeraźliwym głosem. Don Juan poparł się o kolumnę aby nie upaść. Czuł, że omdlewa, cała odwaga opuściła go. Wśród tego, nabożeństwo odprawiało się dalej, a sklepienie kościelne potęgowało jeszcze hałas organów i głosów śpiewających straszliwe Dies irae. Don Juan miał uczucie, że słyszy chóry aniołów w dzień sądu ostatecznego. Wreszcie, przemagając się, chwycił za rękę księdza, który go mijał. Ręka ta była zimna jak marmur.
— Na imię nieba! ojcze, wykrzyknął, za kogo się modlicie i kto wy jesteście?
— Modlimy się za hrabiego don Juana de Marana, odparł ksiądz, wpatrując się weń pilnie z wyrazem bólu. Modlimy się za jego duszę, która jest w stanie grzechu śmiertelnego, a my jesteśmy dusze, które, dzięki mszom i modłom jego matki, wydostały się z ognia czyśćcowego. Spłacamy synowi dług matki; ale ta msza, to ostatnia, jaką nam wolno odprawić za duszę, don Juana Marany.
W tej chwili zegar na wieży uderzył: była to godzina umówiona na porwanie Teresy.
— Czas nadszedł, wykrzyknął głos wychodzący z ciemnego kąta w kościele, czas nadszedł! czy jest nasz?
Don Juan odwrócił głowę i ujrzał straszliwe zjawisko. Don Garcja, blady i zakrwawiony, zbliżał się wraz z kapitanem Gomare, którego rysy były zniekształcone ohydnie, a don Garcja, zrzucając gwałtownym ruchem wieko na ziemię, powtórzył: — Czy jest nasz? W tej samej chwili podniósł się z poza niego olbrzymi wąż, i, przerastając don Garcję o kilka stóp, gotował się jakgdyby rzucić do trumny. Don Juan krzyknął: „Jezus“ i padł zemdlony na bruk.
Noc była późna, kiedy przechodzący ront ujrzał człowieka leżącego bez ruchu u bram kościoła. Gwardziści zbliżyli się, sądząc że to trup zamordowanego człowieka. Poznali natychmiast hrabiego de Marana i próbowali go otrzeźwić, skrapiając mu twarz zimną wodą; ale widząc że przytomność nie wraca, odnieśli go do domu. Jedni mówili, że jest pijany, drudzy, że oberwał kije od jakiegoś zazdrosnego męża. Nikt, a przynajmniej żaden uczciwy człowiek nie lubił go w Sewilli i każdy miał jakieś słówko do powiedzenia. Jeden błogosławił kij, który go tak dobrze oporządził, drugi pytał ile butelek może się mieścić w tem bezwładnem cielsku. Słudzy don Juana odebrali swego pana z rąk straży i pobiegli po chirurga. Puszczono mu obficie krew i niebawem odzyskał zmysły. Zrazu wyrzucał jedynie oderwane słowa, bezładne krzyki, szlochy, jęki. Stopniowo zaczął się jakgdyby bacznie rozglądać po otaczających przedmiotach. Spytał gdzie jest, i co się stało z kapitanem Gomare, don Garcją i konduktem. Słudzy sądzili, że oszalał, jednakże, zażywszy kordjał, kazał sobie przynieść krucyfiks i całował go przez kilka chwil wylewając strumienie łez. Wreszcie polecił, aby mu sprowadzono spowiednika.
Obudziło to powszechne zdumienie, tak bardzo znaną była bezbożność don Juana. Ten i ów ksiądz, wezwany przez jego ludzi, odmówił przybycia, przekonany, że niedowiarek gotuje jakiś złośliwy żart. Wreszcie mnich pewien z zakonu Św. Dominika zgodził się go odwiedzić. Zostawiono ich samych; don Juan, rzucając się do stóp księdza, opowiedział mu swoje widzenie; następnie wyspowiadał się. Wyznając kolejno swoje grzechy, przerywał co chwilę pytając, czy podobna, aby tak wielki grzesznik jak on uzyskał kiedy przebaczenie niebios. Zakonnik odpowiadał, że miłosierdzie Boga jest nieskończone. Upomniawszy go, aby wytrwał w skrusze i udzieliwszy mu pociech jakich religja nie odmawia i największym zbrodniarzom, Dominikanin odszedł, przyrzekając wrócić wieczór. Don Juan spędził cały dzień na modlitwie. Skoro Dominikanin wrócił, don Juan oświadczył mu, iż postanowił usunąć się ze świata, gdzie sprawił tyle zgorszenia i zmazać pokutą straszliwe zbrodnie, któremi się splamił. Mnich, wzruszony jego łzami, dodawał mu otuchy; aby zaś wypróbować czy będzie miał odwagę wytrwać w swem postanowieniu, odmalował mu w straszliwych barwach regułę klasztorną. Ale, za każdem umartwieniem które opisywał, don Juan wołał, że to o wiele za mało, i że zasłużył aby się z nim obejść o wiele surowiej.
Zaraz nazajutrz oddał pół mienia swoim krewnym, którzy byli biedni; drugą część poświęcił na założenie szpitala i zbudowanie kaplicy; rozdał znaczne sumy ubogim i kazał odmówić liczne msze za dusze czyśćcowe, zwłaszcza za duszę kapitana Gomare oraz tych nieszczęśliwych, którzy padli bijąc się z nim w pojedynku. Wreszcie zgromadził wszystkich swoich przyjaciół i obwinił się przed niemi za zły przykład, który dawał im tak długo; odmalował im w porywających słowach wyrzuty o jakie go przyprawia minione życie oraz nadzieje jakie ośmiela się żywić na przyszłość. Ten i ów z rozpustników wzruszył się i kajał; inni, niepoprawni, opuścili go z zimnem szyderstwem.
Zanim wstąpił do klasztoru, który wybrał na schronienie, don Juan napisał do dony Teresy. Wyznał jej swoje bezecne zamysły, opowiedział swoje życie, swoje nawrócenie, zachęcając ją aby skorzystała z jego przykładu i szukała zbawienia w pokucie. Powierzył ten list dominikaninowi, pokazawszy mu jego zawartość.
Biedna Teresa długo czekała w ogrodzie klasztornym na umówiony znak. Spędziwszy kilka godzin w niewymownym niepokoju, wreszcie widząc że dnieje, wróciła do celi, wydana na łup najżywszej boleści. Nieobecność don Juana tłómaczyła tysiącem przyczyn bardzo oddalonych od prawdy. Kilka dni upłynęło w ten sposób, bez żadnej wiadomości, bez żadnego poselstwa, któreby mogło złagodzić jej rozpacz. Wreszcie mnich, odbywszy naradę z przełożoną, uzyskał pozwolenie widzenia się z nią i doręczył list pokutującego uwodziciela. Gdy czytała, czoło jej okryło się perlistym potem; to była czerwona jak ogień, to blada jak śmierć. Zdołała wszelako mężnie dokończyć czytania. Wówczas dominikanin spróbował odmalować jej pokutę don Juana, i winszował jej, iż uniknęła straszliwego niebezpieczeństwa jakie czekało ich oboje, gdyby zamiaru ich nie udaremniło oczywiste wdanie się Opatrzności. Ale, na wszystkie te upomnienia, Teresa wołała jeno: „On mnie nigdy nie kochał!“ Nieszczęśliwa popadła w złośliwą gorączkę; napróżno medycyna i religja otoczyły ją swoją opieką; odepchnęła jedną, zdawała się nieczułą na drugą. Wyzionęła ducha po upływie kilku dni, powtarzając ciągle: „On mnie nigdy nie kochał!“
Oblókłszy suknie zakonne, don Juan okazał iż nawrócenie jego było szczere. Nie było umartwienia ani pokuty, któreby mu się nie wydały zbyt łagodne; przeor klasztoru musiał często nakładać granice udręczeniom jakiemi doświadczał swe ciało. Przedstawiał mu, iż w ten sposób skraca swoje dni, i że niewątpliwie więcej jest hartu w tem aby dłużej cierpieć umiarkowane udręczenia, niż aby skończyć odrazu pokutę odbierając sobie życie. Skoro upłynął czas nowicjatu, don Juan złożył śluby, i, pod mianem brata Ambrożego, nadal budował cały klasztor surowością swego nabożeństwa. Pod grubym habitem nosił włosiennicę; wąska skrzynka, za krótka dla jego wzrostu służyła mu za łoże. Jarzyny gotowane w wodzie były całem jego pożywieniem; jedynie w święta i na wyraźny rozkaz przeora godził się spożywać chleb. Noce spędzał przeważnie na czuwaniu i modlitwie, z rozkrzyżowanemi ramionami; słowem był wzorem tej pobożnej gminy, jak niegdyś był wzorem swoich rówieśnych hulaków. Zaraza, która wybuchła w Sewilli, dała mu sposobność roztoczenia nowych cnót, jakie zrodziło w nim nawrócenie. Chorych pomieszczono w szpitalu, który on ufundował; pielęgnował ubogich, spędzał dnie całe przy ich łóżku, katechizując ich, dodając otuchy, pocieszając. Tak wielkie było niebezpieczeństwo zarazy, że ani za najwyższą zapłatę nie można było znaleźć ludzi, którzyby zechcieli chować zmarłych. Don Juan pełnił zadanie; chodził do opuszczonych domów i grzebał rozkładające się trupy, leżące tam nieraz od kilku dni. Wszędzie błogosławiono go; że zaś, w czasie tego strasznego moru ani razu nie zapadł, ludzie wierzący twierdzili, że Bóg sprawił dlań nowy cud.
Już od kilku lat don Juan, lub brat Ambroży, mieszkał w klasztorze, a życie jego było jednem nieprzerwanem pasmem pobożnych praktyk i umartwienia. Wspomnienie minionego żywota było wciąż przytomne jego pamięci, ale zadowolenie sumienia spowodowane odmianą złagodziło wyrzuty.
Jednego dnia, po południu, w chwili gdy słońce prażyło najdotkliwiej, wszyscy bracia w klasztorze zażywali — jak dozwala obyczaj — nieco wczasu. Jedynie brat Ambroży pracował w ogrodzie, z gołą głową, w słońcu; było to jedno z umartwień jakie sobie nałożył. Pochylając się nad łopatą, ujrzał cień człowieka, który się zatrzymał przy nim. Sądził; że to któryś mnich zaszedł do ogrodu; jakoż, nie przerywając pracy, pozdrowił go słowami Ave Maria. Żadnej odpowiedzi. Zdziwiony tym nieruchomym cieniem, podniósł oczy i ujrzał przed sobą rosłego młodzieńca, okrytego płaszczem spadającym aż do ziemi. Twarz była wpół zakryta kapeluszem ocienionym białem i czarnem piórem. Człowiek ten przyglądał mu się w milczeniu z wyrazem złośliwej radości i głębokiej wzgardy. Patrzyli na siebie bystro przez kilka chwil. Wreszcie, nieznajomy, postępując po krok i unosząc kapelusz aby odsłonić swoje rysy, rzekł:
— Czy mnie poznajesz?
Dom Juan przyjrzał mu się uważniej, ale nie poznał.
— Czy przypominasz sobie oblężenie Berg-op-Zoom? spytał nieznajomy. Czy zapomniałeś żołnierza zwanego Modesto?....
Don Juan zadrżał. Nieznajomy ciągnął zimno...
— Żołnierza zwanego Modesto, który strzałem z muszkietu zabił twego godnego przyjaciela don Garcję, zamiast ciebie, w którego mierzył?... Modesto — to ja. Mam jeszcze inne miano, don Juanie: zowię się don Pedro de Ojeda: jestem synem don Alfonsa de Ojeda, którego zabiłeś; — jestem bratem dony Fausty de Ojeda, którą zabiłeś; — jestem bratem dony Teresy de Ojeda, którą zabiłeś.
— Bracie, rzekł don Juan, klękając przed nim, jestem nędznikiem, okrytym zbrodniami. Aby je zmazać noszę ten ubiór i wyrzekłem się świata. Jeżeli jest jakiś sposób, aby uzyskać twoje przebaczenie, wskaż mi go. Najsroższa pokuta nie przestraszy mnie, jeśli zdołam uzyskać, abyś mnie nie przeklinał.
Don Pedro uśmiechnął się gorzko.
— Dajmy pokój obłudzie, panie de Marana, ja nie przebaczam. Co do moich przekleństw, możesz na nie liczyć. Ale ja nie jestem tak cierpliwy, aby czekać na ich skutek. Mam przy sobie coś skuteczniejszego niż przekleństwa.
To mówiąc, odrzucił płaszcz, z pod którego ukazały się dwa długie rapiery. Wydobył je z pochew i zatknął w ziemię oba.
— Wybieraj, don Juanie, rzekł. Powiadają, że jesteś tęgi rębacz; ja także chlubię się niejaką zręcznością w tej sztuce. Zobaczmyż co potrafisz.
Don Juan uczynił znak krzyża i rzekł:
— Bracie, zapominasz o ślubach, które złożyłem. Nie jestem już don Juanem, którego znałeś, jestem bratem Ambrożym.
— A więc, bracie Ambroży, jesteś moim wrogiem, i, jakiekolwiek imię nosisz, nienawidzę cię i chcę się mścić na tobie.
Don Juan znowuż ukląkł przed nim:
— Jeżeli mojego życia chcesz bracie, bierz je. Ukarz mnie jak zechcesz.
— Nędzny obłudniku! czy myślisz, że mnie omamisz? Gdybym cię chciał zabić jak wściekłego psa, czyż byłbym się trudził dźwiganiem tej broni? Dalej, wybieraj prędko i broń swego życia.
— Powtarzam ci, bracie, nie mogę się bić, ale mogę umrzeć.
— Nędzniku! wykrzyknął don Pedro wściekły, mówiono mi, że jesteś odważny: widzę, że jesteś jedynie podłym tchórzem!
— Odważnym, bracie? proszę Boga, aby mi dał odwagę, iżbym się nie poddał rozpaczy, w jaką, bez jego pomocy, wtrąciłoby mnie wspomnienie moich zbrodni. Żegnaj, bracie: odchodzę, widzę bowiem, że widok mój cię drażni. Obyś zrozumiał kiedyś, jak szczerą jest moja skrucha!“
Postąpił kilka kroków, aby opuścić ogród, kiedy don Pedro chwycił go za rękaw.
— Ty, albo ja, krzyknął: jeden z nas nie wyjdzie stąd żywy. Weź tę szpadę, i niech mnie czart porwie, jeżeli wierzę choć słówko tym jeremiadom.
Don Juan spojrzał nań błagalnie i uczynił jeszcze krok, aby się oddalić, ale don Pedro chwycił go brutalnie za kołnierz:
— Więc ty myślisz, nikczemny morderco, że zdołasz się wyrwać z moich rąk! Nie! potargam w strzępy tę obłudną suknię, pod którą kryje się djabelskie kopyto, a wówczas może znajdziesz dość serca, aby się bić ze mną.
To mówiąc pchnął go gwałtownie do muru.
— Szlachetny Pedro de Ojeda, wykrzyknął don Juan, zabij mnie jeśli chcesz, ale bić się nie będę! I skrzyżował ramiona, wlepiając w don Pedra wzrok spokojny, ale i dumny.
— Tak, zabiję cię, nędzniku! ale wprzód postąpię z tobą tak, jak się postępuje z nikczemnikiem i tchórzem.
I dał mu policzek, pierwszy jaki don Juan kiedykolwiek otrzymał. Twarz don Juana stała się purpurowa. Duma i krewkość młodzieńcza zbudziły się w jego duszy. Bez słowa rzucił się ku szpadom i pochwycił jedną. Don Pedro wziął drugą i stanął w obronnej postawie. Zapaśnicy runęli na siebie z równą gwałtownością. Szpada don Pedra ugrzęzła w wełnianej sukni don Juana, i prześlizgnęła się obok ciała nie raniąc, podczas gdy oręż don Juana utonął po rękojeść w piersi przeciwnika, Don Pedro wyzionął ducha natychmiast. Don Juan, widząc wroga leżącego u swych stóp, spoglądał nań jakiś czas bez ruchu z tępem zdumieniem. Zwolna przyszedł do siebie i ogarnął rozmiar swojej nowej zbrodni. Przykląkł żywo przy trupie, i silił się przywołać go do życia. Ale zbyt wiele widział ran, aby wątpić przez chwilę, że ta jest śmiertelna. Zakrwawiona szpada leżała u jego stóp, jakgdyby wzywając go, aby skarał sam siebie; ale oddalając szybko tę nową pokusę czarta, pobiegł do przeora i wpadł spiesznie do jego celi. Tam, leżąc u jego stóp, opowiedział mu straszliwą scenę; mówiąc, wylewał potoki łez. Zrazu przeor nie chciał wierzyć; pierwszą jego myślą było, że nadmierne umartwienia, jakie sobie zadawał brat Ambroży, przyprawiły go o utratę rozumu. Ale krew, która widniała na sukni i na rękach don Juana, nie pozwalała mu wątpić dłużej o straszliwej prawdzie. Przeor był to człowiek przytomny i bystry; ogarnął natychmiast rozmiar zgorszenia, jakie padłoby na klasztor, gdyby taka przygoda rozgłosiła się w mieście. Nikt nie widział pojedynku. Postanowił zataić go nawet mieszkańcom klasztoru. Kazał don Juanowi iść za sobą, i z jego pomocą przeniósł trupa do komórki, od której klucz zabrał ze sobą. Następnie, zamknąwszy don Juana w celi, poszedł uwiadomić o wszystkiem Koregidora.
Wyda się może dziwnem, że don Pedro, który już próbował zabić don Juana z zasadzki, odrzucił myśl drugiego morderstwa i silił się uprzątnąć wroga w walce równą bronią; ale było to z jego strony jedynie wyrachowanie piekielnej zemsty. Słyszał o pokucie don Juana, a sława jego świętości była tak powszechna, iż don Pedro nie wątpił, że, gdyby go zamordował, posłałby go prosto do nieba. Miał tedy nadzieję, iż, wyzwawszy go i zmusiwszy do pojedynku, zabije go w stanie grzechu śmiertelnego i zgubi w ten sposób wraz ciało jego i duszę. Widzieliśmy, jak ten szatański zamiar zwrócił się przeciw swemu twórcy.
Nie trudno było zdławić tę sprawę. Koregidor porozumiał się z przeorem klasztoru co do sposobu usunięcia podejrzeń. Zakonnicy sądzili, że zmarły padł w walce z nieznajomym przeciwnikiem i że go przeniesiono do klasztoru, gdzie rychło umarł z ran. Co się tyczy don Juana, nie będę się silił odmalować jego żalu i zgryzoty. Spełnił z radością wszystkie pokuty, które przeor mu nałożył. Całe życie zachował zawieszoną nad łóżkiem szpadę, którą przeszył don Pedra, i nie zdarzyło mu się spojrzeć na nią, aby się nie modlił za duszę jego i dusze jego rodziny. Aby pognębić resztę świeckiej dumy, która przetrwała jeszcze w jego sercu, przeor nakazał mu stawić się co rano przed kucharzem klasztornym, który miał mu dać policzek. Otrzymawszy go, brat Ambroży nie omieszkał nigdy nadstawić drugiego lica, dziękując kucharzowi za to upokorzenie. Żył w klasztorze jeszcze dziesięć lat, i nigdy żaden nawrót do wybryków młodości nie zamącił jego pokuty. Umarł czczony jak święty, nawet przez tych, którzy znali dawną jego swawolę. Na łożu śmierci, prosił jak o łaskę, by go pogrzebano w progu kościoła, tak aby każdy wchodzący deptał go nogami. Prosił również, aby na jego grobie wyryto ten napis: „Tu leży najgorszy człowiek, jaki był na świecie“. Ale nie uznano za właściwe wypełniać wszystkich zleceń, podyktowanych tą nadmierną pokorą. Pogrzebano go koło głównego ołtarza, w kaplicy którą ufundował. Wyryto, co prawda, na kamieniu pokrywającym śmiertelne szczątki napis, który sam ułożył, ale dodano doń pochwalną opowieść o jego nawróceniu. Szpital jego, a zwłaszcza kaplicę gdzie jest pochowany, zwiedzają wszyscy cudzoziemcy bawiący w Sewilli. Murillo przystroił tę kaplicę licznemi swemi arcydziełami. „Powrót syna marnotrawnego“ i „Sadzawka w Jerycho“, które podziwia się dziś w galerji marszałka Soult, zdobiły niegdyś mury szpitala Miłosierdzia.
Kapitan Ledoux był to dobry marynarz. Zaczął od prostego majtka, później został zastępcą sternika. W bitwie pod Trafalgarem odłam drzewa strzaskał mu lewą rękę; amputowano mu ją, poczem odprawiono go z dobrem świadectwem. Ale spoczynek nie odpowiadał mu zgoła; toteż, gdy nastręczyła się sposobność, objął służbę, w charakterze podporucznika, na pokładzie korsarskiego statku. Pieniądze uzyskane z paru wypraw pozwoliły mu zaopatrzyć się w książki i poznać teoryę żeglugi, której praktykę znał już doskonale. Z czasem został kapitanem statku korsarskiego o trzech armatach i sześćdziesięciu ludziach załogi, a żeglarze z Jersey chowają jeszcze pamięć jego sprawek. Pokój zmartwił go bardzo: uciułał w czasie wojny mająteczek, który spodziewał się pomnożyć kosztem Anglików. Z musu, ofiarował swoje usługi spokojnym kupcom; że zaś znany był jako człowiek śmiały i doświadczony, powierzono mu bez trudu okręt. Kiedy zabroniono handlu murzynami i kiedy, aby go uprawiać, trzeba było oszukać nietylko czujność celników francuskich, co nie było zbyt trudne, ale także, co było bardzo ryzykowne, wymknąć się krążownikom angielskim, kapitan Ledoux stał się szacownym człowiekiem dla handlarzy hebanu[14].
Kapitan Ledoux różnił się bardzo od większości marynarzy, którzy, jak on, długo trawili życie na podrzędnych stanowiskach: nie miał tego głębokiego wstrętu do inowacyi i tego ducha rutyny, który tacy ludzie zachowują często na wyższych stopniach. Kapitan Ledoux, przeciwnie, pierwszy doradzał swemu przedsiębiorcy użytek żelaznych skrzyń na wodę. Na jego statku, kajdanki i łańcuchy, których zapas znajduje się na każdym okręcie „murzyńskim“, były sporządzone wedle nowego systemu i starannie lakierowane dla ubezpieczenia od rdzy. Ale najwięcej czci między handlarzami niewolników przyniosła mu dokonana pod jego kierunkiem budowa bricke przeznaczonego do tego handlu. Był to lekki żaglowiec, smukły, długi jak okręt wojenny, a mimo to zdolny pomieścić bardzo znaczną ilość czarnych. Nazwał go Nadzieją. Zarządził aby przestrzeń pod pokładem, wąska i ciasna, miała jedynie trzy stopy i cztery cale wysokości, twierdząc że ten wymiar pozwala niewolnikom normalnego wzrostu wygodnie siedzieć; a pocóż im wstawać? — Skoro przybędą do kolonii, powiadał Ledoux, wystoją się aż nadto!
Czarni, oparci plecyma o ściany okrętu, i rozmieszczeni w dwóch równoległych szeregach, zostawiali pośrodku wolną przestrzeń, która, na wszystkich innych murzyńskich statkach, służy jedynie do komunikacyi. Ledoux wpadł na myśl, aby pomieścić w tej przestrzeni murzynów, ułożonych prostopadle do tamtych. W ten sposób, statek jego mieścił o jaki dziesiątek murzynów więcej niż inny tej samej pojemności. Od biedy, możnaby było natłoczyć ich jeszcze więcej; ale trzeba być ludzkim i zostawić murzynowi przynajmniej pięć stóp wzdłuż a dwie wszerz aby mógł się swobodnie poruszać w czasie podróży trwającej do sześciu tygodni i dłużej: „Ostatecznie bowiem, powiadał Ledoux do swego przedsiębiorcy aby usprawiedliwić to humanitarne zarządzenie, murzyni to są też ludzie, jak i biali“.
Nadzieja wyruszyła z Nantes w piątek, jak to później zauważyli ludzie przesądni. Inspektorzy, którzy starannie rewidują statki, nie zauważyli sześciu wielkich skrzyń wypełnionych łańcuchami i kajdanami. Nie zdziwił ich również olbrzymi zapas wody jaki musiała dźwigać Nadzieja, która, wedle swych papierów, udawała się do Senegalu dla handlu drzewem i kością słoniową. Przeprawa nie jest zbyt długa, to prawda, ale zbytnia przezorność nie może zaszkodzić. Gdyby tak zaskoczyła statek cisza morska, cóżby się poczęło bez wody?
Nadzieja ruszyła tedy w piątek, dobrze wyekwipowana i zaopatrzona we wszystko. Ledoux byłby może pragnął silniejszych masztów; mimo to, jak długo on dowodził statkiem, nie miał przyczyny się na nie uskarżać. Szczęśliwie i szybko zapłynął aż do brzegów Afryki. Zarzucił kotwicę w rzece Joale (o ile się nie mylę), w chwili gdy krążowniki angielskie zostawiły bez dozoru tę okolicę wybrzeża. Natychmiast miejscowi faktorzy zjawili się na pokładzie. Chwila była niezwykle pomyślna: Tamango słynny wojownik i handlarz ludźmi, przywiódł na brzeg wielką liczbę niewolników, i wyzbywał się ich po umiarkowanej cenie, jak człowiek który czuje w sobie moc i środki rychłego zaopatrzenia rynku, skoro zbraknie towaru.
Kapitan Ledoux wsiadł do szalupy i udał się do Tamanga. Zastał go w słomianej chacie, którą wzniesiono mu naprędce, w towarzystwie dwóch żon i kilku podrzędnych kupców i poganiaczy. Tamango wystroił się na przyjęcie białego kapitana. Ubrany był w stary niebieski uniform, posiadający jeszcze wyłogi kaprala, ale na każdem ramieniu wisiały po dwie złote epolety przytroczone do jednego guzika i kołyszące się jedna z przodu a druga z tyłu. Ponieważ nie miał koszuli, a mundur był nieco kusy dla człowieka jego wzrostu, można było zauważyć między białemi wywiniętemi połami munduru a kalesonami z gwinejskiego płótna duży kawał czarnej skóry, podobny do szerokiego pasa. Wielka kawaleryjska szabla przymocowana była u boku za pomocą sznurka; w ręku trzymał piękną angielską dubeltówkę. Tak wyekwipowany, wojownik afrykański sądził iż przewyższa elegancyą najwykwintniejszego paryskiego lub londyńskiego dandysa.
Kapitan Ledoux patrzał nań jakiś czas w milczeniu, podczas gdy Tamango, prostując się jak grenadjer defilujący na rewji przed cudzoziemskim generałem, cieszył się wrażeniem, które, jak sądził, uczynił na białym człowieku. Ledoux, przyjrzawszy mu się okiem znawcy, obrócił się do towarzyszącego mu oficera i rzekł:
— Oto chwat, którego sprzedałbym conajmniej za tysiąc talarów, gdybym go dowiózł zdrowo i cało do Martyniki.
Usiedli; majtek, który znał nieco język jolofski, służył za tłómacza. Po wymianie pierwszych grzeczności, chłopiec okrętowy przyniósł koszyk butelek wódki; wypito, poczem kapitan, chcąc wprawić Tamanga w dobry humor, ofiarował mu ładny mosiężny rożek na proch, ozdobiony portretem Napoleona. Podarek ten spotkał się z wdzięcznem przyjęciem, zaczem wszyscy wyszli z chaty, zasiedli w cieniu naprzeciw bateryi flaszek z wódką, i Tamango dał znak aby sprowadzono niewolników, których miał na sprzedaż.
Zjawili się długim sznurem, przygięci znużeniem i strachem, każdy z szyją uwięzioną w widłach długich przeszło na sześć stóp, których dwa końce spojone były na karku poprzecznym kawałkiem drzewa. Kiedy się otwiera pochód, jeden z dozorców bierze na ramię rękojeść wideł pierwszego niewolnika; ten ujmuje widły drugiego idącego tuż za nim, drugi trzeciego i t. d. Gdy przychodzi moment postoju, przodownik wbija w ziemię ostry koniec rękojeści swoich wideł, i cały łańcuch zatrzymuje się. Każdy pojmie, że niesposób myśleć o ucieczce, kiedy się dźwiga u szyi duży drąg o sześciu stopach długości.
Przy każdym niewolniku płci męskiej lub żeńskiej, który przechodził przed nim, kapitan wzruszał ramionami, znajdując że mężczyźni są wątli, kobiety zbyt stare lub zbyt młode, i skarżył się na zwyrodnienie czarnej rasy.
— Wszystko denegeruje, mówił; dawniej było zupełnie inaczej. Kobiety miały po pięć stóp sześć cali wzrostu, a czterech mężczyzn obróciłoby kołowrót u fregaty aby podnieść największą kotwicę.
Mimo to, wciąż krytykując, wybrał na początek partję czarnych, z pomiędzy najsilniejszych i najpiękniejszych. Tych może zapłacić po zwykłej cenie; ale, co się tyczy innych, żądał znacznego opustu. Tamango, ze swej strony, bronił swoich interesów, zachwalał towar, prawił o nieurodzaju na ludzi i o niebezpieczeństwach tego handlu. W konkluzyi oznaczył cenę, nie wiem już jaką, za niewolników których biały kapitan godził się wziąć na pokład.
Skoro tłómacz przełożył na francuski propozycye Tamanga, Ledoux omal nie przewrócił się na wznak ze zdumienia i oburzenia; poczem wypluwając przez zęby okropne przekleństwo, wstał, niby to chcąc zerwać wszelkie targi z tak nierozumnym człowiekiem. Wówczas Tamango zatrzymał go; z trudem zdołał go posadzić z powrotem. Otwarto świeżą butelkę i dyskusya wszczęła się na nowo. Tym razem, z kolei, czarny uważał iż propozycye białego są szalone i niedorzeczne. Krzyczano, sprzeczano się długo, wypito moc wódki; ale wódka wywierała bardzo różne działanie na obie strony, im więcej Francuz pił, tem bardziej uszczuplał swoją ofertę: im bardziej Afrykańczyk pił, tem więcej ustępował ze swoich pretensyi. W ten sposób, przy końcu koszyka, doszli do porozumienia. Tanie bawełniane materye, proch, krzesiwo, trzy baryłki wódki, piędziesiąt licho naprawionych strzelb dano w zamian za stu sześćdziesięciu niewolników. Aby uświęcić umowę, kapitan uderzył w dłoń murzyna doskonale pijanego, poczem natychmiast oddano niewolników francuskim majtkom, którzy co rychlej zdjęli im widły drewniane, aby im włożyć obręcze i kajdany żelazne; co świadczy dowodnie o wyższości cywilizacyi europejskiej.
Pozostało jeszcze jakich trzydziestu niewolników: były to dzieci, starcy, słabe kobiety. Okręt był pełny.
Tamango, który nie wiedział co robić z temi odpadkami, ofiarował je kapitanowi po butelce wódki za sztukę. Propozycya była kusząca. Ledoux przypomniał sobie, że, na przedstawieniu Nieszporów Sycylijskich w Nantes, widział, jak sporo tęgich i grubych ludzi wchodziło do sali już pełnej, a mimo to zmieścili się dzięki ściśliwości ciał ludzkich. Z trzydziestu niewolników wziął dwudziestu najsmuklejszych.
Wówczas, Tamango zażądał jedynie po kieliszku wódki za każdego z dziesięciu pozostałych. Ledoux zastanowił się, że dzieci płacą i zajmują jedynie pół miejsca w dyliżansie. Wziął więc troje dzieci; ale oświadczył że nie chce już ani jednego murzyna. Tamango, widząc że mu zostało jeszcze siedmiu niewolników na karku, chwycił fuzyę i złożył się do pierwszej z brzegu kobiety: była to matka trojga dzieci.
— Kup, rzekł do białego, albo ją zabiję: kieliszek wódki, albo strzelam.
— Cóż ty, u licha chcesz abym z nią począł? — odparłLedoux.
Tamango dał ognia, i niewolnica padła martwa na ziemię.
— Dalej, druga! wykrzyknął Tamango, mierząc do zupełnie zgrzybiałego starca — kieliszek wódki, albo...
Jedna z żon trąciła go w ramię i strzał chybił. W starcu, którego Tamango miał zabić, poznała czarownika który jej przepowiedział że będzie królową.
Tamango, którego wódka rozwścieczyła, wpadł w szał widząc iż ktoś staje w poprzek jego woli. Uderzył brutalnie żonę kolbą, poczem, zwracając się do Ledoux:
— Masz, rzekł, daję ci tę kobietę.
Była ładna. Ledoux przyjrzał się jej z uśmiechem, poczem wziął ją za rękę:
— Znajdzie się dla niej pomieszczenie, rzekł.
Tłómacz był to ludzki człowiek. Dał Tamangowi tabakierkę z tektury i zażądał w zamian sześciu pozostałych niewolników. Oswobodził ich z wideł i pozwolił im iść gdzie im się spodoba. Natychmiast rozbiegli się w różne strony, wielce zakłopotani powrotem do ojczyzny leżącej o dwieście mil od brzegu.
Tymczasem kapitan pożegnał się Tamangiem i zajął się corychlej ładowaniem towaru. Nie było bezpiecznie zostawać długo w ujściu rzeki: krążowniki mogły się zjawić, to też postanowił odjechać nazajutrz. Co się tyczy Tamanga, ułożył się na trawie, w cieniu i zasnął odurzony wódką.
Kiedy się obudził, statek rozwinął już żagle i płynął w dół rzeki. Tamango, z głową jeszcze ciężką od wczorajszej pijatyki, zażądał żony swej Ayszy. Odpowiedziano mu, że miała nieszczęście popaść w jego niełaskę, i że ją darował białemu kapitanowi, który zabrał ją z sobą na okręt. Na tę wiadomość, Tamango, osłupiały, zaczął się bić po głowie, następnie chwycił fuzję i, ponieważ rzeka robiła kilka zakrętów nim miała utonąć w morzu, pobiegł najkrótszą drogą w stronę małej przystani odległej o pół mili od ujścia. Tam spodziewał się znaleść łódkę którą będzie mógł dotrzeć do statku posuwającego się wolno krętem łożyskiem rzeki. Nie omylił się: w istocie miał czas skoczyć w łódkę i dobić do okrętu.
Ledoux zdumiał się widząc go, a bardziej jeszcze słysząc żądanie zwrotu żony.
— Co darowane to darowane, odparł.
I odwrócił się doń plecami.
Czarny nalegał, ofiarując się zwrócić część przedmiotów, które otrzymał w zamian za niewolników. Kapitan zaczął się śmiać; oświadczył że Aysza jest bardzo dobra kobiecina i że pragnie ją zatrzymać. Wówczas Tamango wylał strumienie łez i zaczął wydawać przerażające krzyki boleści, jak nieszczęśnik poddający się operacji chirurgicznej. To tarzał się po pokładzie wołając swej drogiej Ayszy; to tłukł głowę o deski, jak gdyby chcąc się zabić. Kapitan, wciąż niewzruszony, pokazywał mu rzekę, dając znaki że czas mu do powrotu; ale Tamango zaciekł się. Posunął się tak daleko, iż ofiarował swoje złote epolety, fuzyę i szablę. Wszystko napróżno.
Podczas tej sceny, porucznik Nadziei rzekł do kapitana:
— Umarło nam tej nocy trzech niewolników, jest miejsce. Czemu nie mielibyśmy wziąć tego krzepkiego draba, który sam jeden więcej jest wart niż ci trzej zmarli?
Ledoux zastanowił się, że Tamanga możnaby sprzedać za dobrych tysiąc talarów; że ta podróż, zapowiadająca się bardzo zyskownie, będzie prawdopodobnie ostatnią jego wyprawą; że posiada już majątek i że, skoro poniecha handlu niewolnikami, mało mu zależy na tem, czy zostawi w Gwinei dobrą czy złą reputację. Zresztą brzeg był pusty, a wojownik afrykański był na jego łasce. Chodziło już tylko o to, aby mu odebrać broń; niebezpiecznie bowiem byłoby targnąć się nań, póki był jeszcze uzbrojony. Ledoux poprosił go tedy o strzelbę, jakby dla obejrzenia i upewnienia się, czy jest warta tyle co piękna Aysza. Próbując kurków, strącił od niechcenia proch z zapału. Porucznik znowuż zajął się szablą; i skoro tak rozbroili Tamanga, dwaj tędzy majtkowie rzucili się nań, przewrócili na grzbiet i silili się go spętać sznurem. Czarny stawiał iście bohaterski opór. Otrząsnąwszy się z pierwszego zdumienia, mimo niższości swej pozycyi długo walczył przeciw dwóm majtkom. Dzięki swej niezwykłej sile, zdołał się podnieść. Uderzeniem pięści powalił człowieka który go trzymał za kark; zostawił szmat ubrania w rękach drugiego majtka, i rzucił się jak wściekły na porucznika aby mu wydrzeć szablę. Ten ciął go w głowę, zadając mu ranę szeroką ale płytką. Tamango upadł po raz drugi. Natychmiast spętano mu ręce i nogi. Bronił się wydając wściekłe okrzyki i miotając się jak dzik ujęty w sieci; ale kiedy ujrzał że wszelki opór jest daremny, zamknął oczy i leżał zupełnie bez ruchu. Jedynie silny i szybki oddech dowodził że jeszcze żyje.
— Do paralusza! wykrzyknął kapitan Ledoux, czarni, których nam sprzedał, uśmieją się serdecznie widząc jego znowuż w niewoli. Tym razem uznają pewnie, że istnieje Opatrzność.
Tymczasem biedny Tamango krwawił silnie. Miłosierny tłómacz, który, poprzedniego dnia, ocalił życie sześciu niewolnikom, zbliżył się doń, opatrzył ranę i wyrzekł parę słów pociechy. Co mógł mu powiedzieć, nie wiem. Murzyn leżał nieruchomo jak trup. Dwaj majtkowie musieli go zanieść jak tobół pod pokład, na miejsce które mu było przeznaczone. Przez dwa dni nie chciał pić ani jeść, ledwie że otwierał oczy. Towarzysze niewoli, niegdyś jego jeńcy, ujrzeli go wśród siebie z tępem zdumieniem. Lęk, który budził w nich jeszcze, był tak wielki, że żaden nie ośmielił się urągać niedoli tego który był sprawcą ich własnej.
Mając życzliwy wiatr od lądu, okręt oddalał się szybko od brzegów Afryki. Nie lękając się już angielskich krążowników, kapitan myślał jedynie o olbrzymim zysku czekającym go w koloniach, dokąd się kierował. Jego „heban“ chował się bez uszczerbków. Żadnych zaraźliwych chorób. Dwunastu czarnych jedynie, i to najsłabszych, umarło z gorąca: to była drobnostka. Iżby jego towar ludzki jaknajmniej ucierpiał od trudów podróży, kapitan dawał baczenie, aby codziennie wyprowadzano niewolników na pokład. Kolejno trzecia część tych nieszczęśników miała swoją godzinę, dla uczynienia zapasów powietrza na całą dobę. Część załogi pilnowała ich, uzbrojona od stóp do głów, z obawy buntu; zresztą nigdy nie zdejmowano im zupełnie kajdan. Czasem majtek jakiś, umiejący grać na skrzypcach, raczył ich koncertem. Ciekawe było wówczas widzieć jak wszystkie te czarne twarze obracały się ku grajkowi, traciły stopniowo swój wyraz tępej rozpaczy, śmiały się szerokim śmiechem i klaskały w ręce o ile łańcuchy na to pozwoliły. — Ruch jest dobry dla zdrowia; toteż jednym ze zbawiennych obyczajów kapitana Ledoux było kazać często tańczyć swoim niewolnikom, tak jak się każe wierzgać koniom załadowanym na długą przeprawę.
— Dalej, dzieci, dalej, bawcie się, mówił kapitan gromkim głosem, strzelając równocześnie z olbrzymiego pocztowego bata.
I biedni murzyni zaczynali skakać i tańczyć.
Jakiś czas rana Tamanga trzymała go pod pokładem. Ukazał się wreszcie na pomoście; w pierwszej chwili, podnosząc z dumą głowę wśród trwożnej ciżby niewolników, objął smutnym ale spokojnym rzutem oka olbrzymią przestrzeń wody, która otaczała statek, następnie położył się, lub raczej osunął się na pokład, nie troszcząc się nawet o ułożenie kajdanów tak aby go mniej uwierały. Ledoux, siedząc w tyle okrętu, palił spokojnie fajkę. Obok niego Aysza, bez kajdan, ubrana w strojną niebieską bawełnianą sukienkę, w ładnych skórkowych pantofelkach, trzymając w rękach tacę z napojami, była gotowa nalać na skinięcie swego władcy. Widocznem było, że spełnia wysokie funkcye przy osobie kapitana. Jeden z czarnych, który nienawidził Tamanga, dał mu znak aby spojrzał w tę stronę. Tamango zwrócił głowę, spostrzegł Ayszę, wydał krzyk, i, zrywając się gwałtownie, pobiegł ku tyłowi okrętu nim majtkowie pełniący straż zdołali się sprzeciwić tak potwornemu naruszeniu dyscypliny morskiej.
— Ayszo! krzyknął grzmiącym głosem (tu Aysza wydała krzyk przerażenia), czy ty myślisz, że w krainie białych niema MAMA-JUMBO?
Już majtkowie nadbiegli z podniesionemi kijami; ale Tamango, skrzyżowawszy ręce i jakby otępiały, wracał spokojnie na swoje miejsce, podczas gdy Aysza, zalewając się łzami jakgdyby skamieniała pod wpływem tych tajemniczych słów.
Tłómacz wyjaśnił, co to jest ów straszliwy Mama-Jumbo, którego samo imię budzi tyle grozy.
— To taki murzyński straszak, mówił. Kiedy mąż boi się, aby mu żona nie robiła tego, co robi wiele żon we Francyi jak i w Afryce, grozi jej przyjściem Mama-Jumbo. Ja, jak tu stoję, widziałem Mama-Jumbo i przejrzałem sztuczkę, ale czarni... to takie głupie, nie rozumieją nic. — Wyobraźcie sobie, że, jednego wieczora, podczas gdy kobiety zabawiają się tańcem — folgar, jak się mówi w ich gwarze — naraz, z ciemnego i gęstego lasku, rozlega się dziwna muzyka, mimo że nie widzi się żadnego grajka, jako że wszyscy grajkowie są ukryci w lasku. Były tam flety trzcinowe, drewniane bębenki, balafo i gitary sporządzone z przeciętych kalabasów. Wszystko to grało melodyę zdolną ściągnąć djabłów na ziemię. Zaledwie kobiety usłyszą tę melodyę, zaczynają drżeć, chcą uciekać, ale mężowie zatrzymują je: wiedzą biedaczki dobrze co je czeka! Naraz wychodzi z lasku duża biała postać, wysoka jak maszt okrętowy, z głową wielką jak ceber, oczyma jak talerze i gębą, jak paszcza djabielska, ziejącą ogniem. Szła wolno, wolno, uszła nie więcej niż sto kroków od lasku. Kobiety wołały:
— Mama-Jumbo! Mama-Jumbo!
I ryczały jak opętane. Wówczas mężowie do nich:
— Mówcie, szelmy, mówcie, jakeście się sprawiały; jeśli skłamiecie, Mama-Jumbo pożre was żywcem. Ta i owa była tak głupia że się przyznała i wówczas mąż zbił ją na kwaśne jabłko.
— A cóż to była ta biała postać, ten Mama-Jumbo? spytał kapitan.
— To był jakiś frant, ustrojony w wielkie białe prześcieradło, mający zamiast głowy dużą pustą, dynię ze świecą w środku, na wielkim kiju. Ot i cały figiel; nie trzeba wiele sprytu, aby wywieść w pole czarnych. Bądź co bądź, to dobry wynalazek Mama-Jumbo, i chciałbym bardzo aby moja żona weń wierzyła.
— Co do mojej, rzekł Ledoux, jeżeli się nie obawia Mama-Jumbo, obawia się imć pana Batoga; wie dobrze, jakbym ją urządził, gdyby mi wypłatała jakiego figla. My, w rodzinie Ledoux, nie jesteśmy zbyt cierpliwi, i, mimo że mam tylko jedną garść, potrafię nią jeszcze utrzymać jedną dziewkę. Co do tego hultaja, który prawi o Mama-Jumbo, powiedzcie mu aby się zachowywał przyzwoicie i aby nie straszył tej panienki, inaczej, wygarbuję mu skórę tak, że z czarnej zrobi się czerwona niby surowy rozbef.
To rzekłszy, kapitan zeszedł do kajuty, zawołał Ayszę i starał się ją pocieszyć; ale ani pieszczoty, ani uderzenia nawet (człowiek traci w końcu cierpliwość!) nie zdołały obłaskawić pięknej murzynki; strumienie łez płynęły z jej oczu. Kapitan wrócił na pokład, zły, i połajał służbowego oficera za obrót statku jaki właśnie zarządził.
W nocy, kiedy prawie cała załoga spała głębokim snem, majtkowie, pełniący straż usłyszeli najpierw poważny, uroczysty, posępny śpiew wychodzący z pod pokładu, następnie zaś przeszywający krzyk kobiecy. Tuż potem rozległ się na cały statek gruby głos kapitana, ziający klątwami i groźbą, oraz świst jego straszliwego bata. W chwilę później zaległa cisza. Nazajutrz, Tamango ukazał się na pokładzie z rozciętą twarzą, ale z postawą równie dumną, równie nieugiętą jak wprzódy.
Ledwie Aysza go ujrzała, kiedy, porzucając ławkę na tyle statku gdzie siedziała obok kapitana, podbiegła szybko do Tamanga, klękła przed nim i rzekła z akcentem skupionej rozpaczy:
— Przebacz mi, Tamango, przebacz mi!
Tamango patrzał na nią bystro przez minutę; poczem, zauważywszy że tłómacz jest daleko, rzekł:
— Piłkę!
I położył się na pokładzie, obracając się plecami do Ayszy. Kapitan złajał ją ostro, dał jej nawet kilka policzków i zabronił jej odzywać się do ex-małżonka; ale nie postało mu w głowie domyślać się znaczenia krótkich słów które wymienili; nie pytał się też o nic w tym przedmiocie.
Tymczasem Tamango, zamknięty z innemi niewolnikami, zagrzewał ich we dnie i w nocy do podjęcia bohaterskiego wysiłku dla odzyskania wolności. Przedstawiał im jak niewielką jest liczba białych, zwracał uwagę na wciąż rosnące niedbalstwo straży; poczem, nie wypowiadając się zupełnie jasno, natrącał iż potrafi ich odwieźć do ojczyzny, wychwalał swoją biegłość w sztukach tajemnych, zażywających wielkiej czci u dzikich, i groził pomstą djabła tym którzyby się wzbraniali mu pomagać w jego przedsięwzięciu. Mówiąc, posługiwał się narzeczem, które rozumiała większość niewolników a którem tłómacz nie władał. Reputacya mówcy, którego ci niewolnicy nawykli lękać się i słuchać, wspomagała cudownie jego wymowę; czarni nalegali nań aby oznaczył dzień wyzwolenia, o wiele wcześniej nawet niż on się czuł na siłach o nie pokusić. Odpowiedział sprzysiężonym mglisto, że czas jeszcze nie nadszedł, i że djabeł, który pojawia mu się we śnie, nie uwiadomił go jeszcze; ale że powinni być gotowi na pierwszy sygnał. Tymczasem nie zaniedbywał żadnej okazyi doświadczania czujności straży. Jednego, razu, majtek, gapiąc się na stado latających ryb, zostawił fuzyę opartą o parapet; Tamango wziął fuzyę i zaczął nią obracać, komiczną gestykulacją naśladując ruchy majtków odbywających ćwiczenia. Odebrano mu po chwili fuzyę: ale przekonał się, że może dotknąć broni, nie budząc natychmiastowego podejrzenia; kiedy zaś przyjdzie czas aby się nią posłużyć, śmiały byłby ten, który mu ją chciał wydrzeć z dłoni!
Jednego dnia, Aysza rzuciła mu kawałek suchara, dając znak, który on jeden zrozumiał. Suchar zawierał małą piłkę: od tegoto narzędzia zależało powodzenie spisku. Tamango nie pokazał bynajmniej piłki towarzyszom; ale, kiedy przyszła noc, zaczął mruczeć niezrozumiałe słowa, którym towarzyszyły dziwaczne gesty. Słysząc jego mamrotanie i odmiany głosu, możnaby rzec iż prowadzi ożywioną rozmowę z niewidzialną osobą. Wszyscy niewolnicy drżeli, nie wątpiąc że djabeł znajduje się w tej chwili wśród nich. Tamango położył koniec tej scenie, wydając krzyk radości.
— Towarzysze, zawołał, duch, którego zaklinałem, udzielił mi wreszcie tego co mi przyrzekł; mam w rękach narzędzie naszego oswobodzenia. Teraz trzeba wam jedynie nieco odwagi, a będziecie wolni.
Dał dotknąć piłki swoim sąsiadom, i sztuczka, mimo że tak gruba, znalazła wiarę w jeszcze grubszych umysłach.
Po długiem oczekiwaniu nadszedł wielki dzień zemsty i wolności. Sprzysiężeni, związani uroczystą przysięgą, ustalili, po dojrzałej naradzie, swój plan. Najśmielsi, z Tamangiem na czele, mieli, skoro się znajdą na pokładzie, owładnąć bronią swoich stróżów; inni pobiegną do kajuty kapitana aby zagarnąć strzelby które tam znajdą. Ci, którzy zdołali przepiłować kajdany, mieli rozpocząć atak; ale, mimo wytrwałej pracy wielu nocy, większość niewolników niezdolna była jeszcze wziąć czynnego udziału w zamachu. Toteż, trzej silni murzyni mieli za zadanie zgładzić człowieka noszącego w kieszeni klucze od kajdanków i pospieszyć natychmiast oswobodzić skutych towarzyszy.
Tego dnia, kapitan Ledoux był w wyśmienitym humorze; wbrew zwyczajowi ułaskawił chłopca okrętowego który zasłużył na chłostę. Pochwalił służbowego oficera za manewrowanie statkiem, oświadczył, że na Martynicy, dokąd mieli zawinąć niebawem, każdy otrzyma gratyfikację. Wszyscy majtkowie, kołysani tak lubą myślą, czynili już w głowie użytek z tej gratyfikacyi. Marzyli o wódce i o kobietach, kiedy wprowadzono na pokład Tamanga i innych sprzysiężonych.
Z wielkiem staraniem przepiłowali swoje kajdany tak aby nie było widać że są przecięte, a zarazem tak aby najmniejszy wysiłek zdolny był je skruszyć. Zresztą, dzwonili niemi tak dzielnie, iż, słysząc, można by myśleć że dźwigają podwójny ciężar. Nawdechawszy się przez chwilę powietrza, wzięli się wszyscy za ręce i zaczęli tańczyć, podczas gdy Tamango zaintonował wojenny hymn swego rodu[15], który śpiewał niegdyś idąc do bitwy. Taniec trwał jakiś czas, poczem Tamango, jakgdyby wyczerpany, położył się jak długi u stóp majtka, który się wspierał niedbale o parapet; wszyscy sprzysiężeni uczynili toż samo. W ten sposób, każdy majtek otoczony był kilkoma czarnemi.
Naraz, Tamango, który nieznacznie skruszył kajdany, wydaje wielki krzyk mający służyć za sygnał, chwyta gwałtownie za nogi majtka stojącego przy nim, przewraca go, i kładąc mu nogę na brzuchu, wydziera fuzję, którą posługuje się aby zabić służbowego oficera. Równocześnie dzicy otaczają, rozbrajają i mordują majtków. Ze wszystkich stron podnosi się krzyk wojenny. Starszy majtek, który miał klucze od kajdanów, pada jeden z pierwszych. Natychmiast ciżba murzynów zalewa pokład. Ci, którzy nie mogą znaleść broni, chwytają deski lub wiosła z szalupy. Z tą chwilą zguba załogi europejskiej jest nieodwołalna. Kilku majtków broni się w tyle okrętu, ale brak im oręża i wiary w zwycięstwo. Ledoux żył jeszcze i nie stracił zwykłej swej odwagi. Spostrzegłszy iż Tamango jest duszą sprzysiężenia, miał nadzieję, że, gdyby go zdołał zabić, łatwo upora się ze wspólnikami. Rzuca się tedy na jego spotkanie z szablą w ręku, przyzywając go donośnym krzykiem. Natychmiast Tamango biegnie ku niemu. Trzymał strzelbę za lufę i posługiwał się nią jak maczugą. Dwaj wodzowie starli się na pomoście, łączącym tył z przodem okrętu. Tamango ugodził pierwszy. Nieznacznym ruchem ciała, biały uniknął ciosu. Kolba, uderzywszy z siłą o podłogę, strzaskała się a wstrząs był tak gwałtowny, że fuzja wypadła z rąk Tamanga. Był bez broni; Ledoux, z uśmiechem szatańskiej radości, podniósł ramię i miał go przeszyć; ale Tamango był równie zwinny jak pantery w jego kraju. Rzucił się w ramiona przeciwnika i chwycił go za rękę, w której ów trzymał szablę. Jeden sili się zatrzymać broń, drugi wydrzeć ją. W tej wściekłej walce, padają obaj; ale negr znalazł się na dole. Wówczas, nie tracąc przytomności, Tamango, ściskając przeciwnika ze wszystkich sil, ugryzł go w grdykę tak silnie, że krew trysnęła jakby pod zębem lwa. Szabla wysunęła się z mdlejącej ręki kapitana. Tamango chwycił ją; poczem, wstając z zakrwawioną paszczęką i wydając okrzyk tryumfu, przeszył wściekłemi ciosami wpół martwego już wroga.
Zwycięstwo było pewne. Kilku pozostałych majtków próbowało błagać zbuntowanych o litość; ale wszyscy, wraz z tłómaczem który nigdy nie zrobił im krzywdy, padli w bezlitosnej rzezi. Porucznik zginął z chwałą. Schronił się na tył statku, koło małej armatki, z tych które obraca się na osi i ładuje kartaczami. Lewą ręką skierował działo, prawą zaś, zbrojną w szablę, bronił się tak skutecznie iż ściągnął ku sobie ciżbę czarnych. Wówczas pociągnął spust armaty i uczynił w tej zbitej masie szeroką ulicę trupów i konających. W chwilę później rozsiekano go.
Kiedy trupa ostatniego białego, poćwiartowanego i posiekanego w sztuki, wrzucono do morza, czarni, nasyceni zemstą, podnieśli oczy ku żaglom, które, wciąż wzdymane rześwym wiatrem, zdawały się słuchać jeszcze ich tyranów, i wieźć zwycięzców, mimo ich tryumfu, do ziemi niewoli.
— Niceśmy tedy nie osiągnęli, myśleli ze smutkiem; czy ten wielki fetysz białych zechce nas odwieźć do naszego kraju, nas, którzy przelaliśmy krew jego panów?
Ten i ów wyraził mniemanie, że Tamango potrafi nakazać posłuszeństwo. Natychmiast przywołano Tamanga donośnym okrzykiem.
Nie kwapił się przybyć. Znaleziono go w kajucie sternika: stał, z jedną ręką wspartą na zakrwawionej szabli kapitana; drugą podawał z roztargnieniem żonie swej, Ayszy, która całowała ją klęcząc. Radość zwycięstwa nie zmniejszała ponurego niepokoju, który przejawiał się w całem jego zachowaniu. Mniej nieokrzesany od innych, lepiej czuł trudność położenia.
Ukazał się wreszcie na pokładzie, udając spokój którego nie czuł. Naglony setką bezładnych głosów aby ujął ster okrętu, zbliżył się wolnym krokiem do steru, jakgdyby chcąc opóźnić moment, który miał dla niego i dla drugich, rozstrzygnąć o rozmiarach jego władzy.
Na całym statku nie było ani jednego murzyna, choćby najgłupszego, któryby nie zauważył wpływu jaki pewne koło, oraz umieszczona naprzeciw niego skrzynka wywierają na ruchy statku; ale mechanizm ów pozostał dla nich wielką tajemnicą. Tamango patrzał długo na busolę poruszając wargami, jakgdyby czytał wypisane na niej litery; następnie podnosił rękę do czoła, przybierając zadumaną postawę człowieka który oblicza coś w głowie. Wszyscy czarni otaczali go z otwartemi usty, z oczyma wyłupionemi szeroko, śledząc z trwogą najlżejszy jego ruch. Wreszcie, z tą mieszaniną obawy i pewności siebie jakie daje nieuctwo, Tamango zakręcił gwałtownie kołem.
Jak rumak szlachetniej krwi, który staje dęba pod ostrogą niebacznego jeźdźca, tak piękny brick Nadzieja skoczył po fali po tym niesłychanym obrocie. Możnaby rzec, iż, oburzony, chce się zatopić wraz ze swym nienauczonym sternikiem. Ponieważ nieodzowny stosunek pomiędzy kierunkiem żagli a steru zachwiał się nagle, okręt pochylił się tak gwałtownie iż zdawało się że runie w odmęt. Długie reje zanurzyły się w wodzie. Kilku ludzi, padło na ziemię, kilku wyleciało przez parapet. Niebawem okręt podniósł się dumnie, jak gdyby chcąc jeszcze raz stawić czoło zniszczeniu. Wiatr zadął silniej, i naraz, z okropnym trzaskiem, padły dwa maszty, złamane o kilka stóp nad pomostem, pokrywając pokład odłamkami drzewa i jakgdyby ciężką siecią lin.
Murzyni, przestraszeni, zaczęli się chronić pod pokład wydając okrzyki przerażenia; ale, ponieważ wiatr nie miał już punktu oparcia, okręt podniósł się i kołysał się łagodnie po falach. Wówczas najodważniejsi wyszli na pokład i oczyścili go z zalegających szczątków. Tamango stał nieruchomy, z łokciem wspartym na szafce z busolą, kryjąc twarz pod zgiętem ramieniem. Aysza stała obok niego, ale nie śmiała doń przemówić. Powoli dzicy zbliżyli się; wszczął się szmer, który niebawem zmienił się w burzę wyrzutów i klątw.
— Łotrze! szalbierzu! krzyczeli, to ty jesteś sprawcą wszystkich naszych nieszczęść; ty sprzedałeś nas białym, ty skłoniłeś nas, abyśmy się zbuntowali przeciw nim. Ty zachwalałeś nam swoją wiedzę, ty przyrzekłeś nas odwieźć do ojczyzny. Uwierzyliśmy ci, my szaleńcy! i oto omal nie zginęliśmy, ponieważ ty obraziłeś fetysza białych.
Tamango podniósł dumnie głowę; otaczający go czarni cofnęli się przestraszeni.
Podniósł dwie strzelby, dał znak żonie aby szła za nim, przeszedł przez tłum który się rozstąpił, i skierował się ku dziobowi statku. Tam uczynił sobie jakgdyby szaniec z dwóch próżnych beczek i kilku desek; poczem siadł w tym okopie, z którego sterczały groźnie bagnety jego dwóch fuzyi. Zostawiono go w spokoju. Wśród buntowników jedni płakali, inni podnosili ręce do nieba, wzywając swoich fetyszów i fetyszów białych; inni, na kolanach przed busolą, której podziwiali nieustanny ruch, błagali ją aby ich zawiodła do ojczyzny; inni wreszcie kładli się na pomoście w tępym bezwładzie. Wśród tej gromady zrozpaczonych, wyobraźcie sobie kobiety i dzieci wyjące z przerażenia i jakich dwudziestu rannych jęczących o pomoc, której nikt nie myślał im udzielić.
Naraz, murzyn jakiś ukazuje się na pokładzie: twarz miał promienną. Oznajmia, że odkrył miejsce gdzie biali chowali wódkę; radość jego i zachowanie świadczą dowodnie że właśnie jej spróbował. Nowina ta przerywa na chwilę krzyki nieszczęśliwych. Biegną do magazynu i raczą się trunkiem. W godzinę potem, możnaby ich było oglądać skaczących i śmiejących się na pokładzie, oddających się wszystkim szaleństwom najbardziej bydlęcego pijaństwa. Tańcom ich i śpiewom towarzyszyły jęki i szlochania rannych. Tak upłynęła reszta dnia i cała noc.
Rano, po przebudzeniu, nowa rozpacz. Przez noc, wielu rannych zmarło. Okręt kołysał się po fali otoczony trupami. Morze było burzliwe, niebo pochmurne. Zwołano naradę. Kilku partaczy w sztuce magicznej, którzy nie śmieli zachwalać swego kunsztu w obecności Tamanga, ofiarowało kolejno swoje usługi. Spróbowano wielu potężnych zaklęć. Po każdej bezskutecznej próbie, nowa rozpacz. W końcu znowu obrócono oczy w stronę Tamanga, który nie opuścił jeszcze swego szańca. Bądź co bądź, on był najuczeńszym z nich i on jeden mógł ich wydobyć z okropnego położenia w jakie ich wtrącił. Zbliżył się doń starzec, poseł pojednania. Prosił go, aby zechciał zabrać głos w radzie; ale Tamango, nieugięty jak Korljolan, głuchy był na jego prośby. W nocy, wśród zamętu, poczynił zapas sucharów i solonego mięsiwa. Zdawało się, iż postanowił żyć sam w swojem schronieniu.
Zostawała wódka. Ona bodaj pozwalała zapomnieć o morzu, o niewoli, o bliskiej śmierci. Śpi się, śni się o Afryce, widzi się lasy gumowe, chaty kryte słomą, baobaby których cień okrywa całą wieś. Wczorajsza orgia zaczyna się na nowo. W ten sposób spływa kilka dni. Krzyczeć, płakać, wyrywać sobie włosy, potem upić się i spać, to było ich życie. Wielu zapiło się na śmierć; kilku rzuciło się w morze lub zakłuło nożem.
Jednego ranka, Tamango wyszedł ze swego fortu i posunął się aż do pnia strzaskanego masztu.
— Niewolnicy, rzekł. Duch ukazał mi się we śnie i objawił mi sposób ocalenia was stąd i zawiedzenia do ojczyzny. Wasza niewdzięczność zasługiwałaby abym was opuścił; ale mam litość nad temi kobietami i dziećmi które krzyczą. Przebaczam wam: posłuchajcie mnie.
Wszyscy czarni spuścili głowy z szacunkiem i skupili się koło niego.
— Jedynie biali, ciągnął Tamango, znają potężne słowa, które poruszają te wielkie domy drewniane; ale my możemy kierować dowoli owemi lekkiemi łodziami, które podobne są do naszych.
Ukazał szalupę i inne łodzie przy bricku.
— Napełnijmy je żywnością, wsiadajmy, i żeglujmy w kierunku wiatru; mój i wasz Pan popędzi je ku ojczyźnie.
Uwierzono mu. Trudno było wyroić bardziej niedorzeczny projekt. Nie znając użytku busoli i pod obcem niebem, mogli jedynie błądzić poomacku. W myśl swoich pojęć, Tamango wyobrażał sobie, iż, wiosłując prosto przed siebie, trafi w końcu na jakiś ląd zamieszkały przez czarnych; czarni bowiem posiadają ziemię, a biali żyją na okrętach. Tak mówiła niegdyś jego matka.
Niebawem wszystko było gotowe do drogi; ale jedynie szalupa i jedna łódź okazały się w możliwym stanie. Było to za mało aby pomieścić około ośmdziesięciu murzynów, pozostałych jeszcze przy życiu. Trzeba było porzucić wszystkich rannych i chorych. Większość prosiła aby ich zabić przed rozstaniem.
Dwa wątłe stateczki, spuszczone na wodę z wielkim trudem i obciążone ponad miarę, odpłynęły od okrętu po rozkołysanej fali, grożącej co chwila zatopieniem. Łódź oddaliła się pierwsza. Tamango z Ayszą zajęli miejsce w szalupie, która, o wiele cięższa i bardziej naładowana, została znacznie w tyle. Słychać było jeszcze żałosne krzyki kilku nieszczęśników porzuconych na pokładzie Nadzieji, kiedy silniejsza fala uderzyła z boku szalupę i napełniła ją wodą. W niespełna minutę szalupa zatonęła. Łódź dojrzała tę katastrofę; wioślarze zdwoili wysiłek z obawy iż będą musieli przygarnąć kilku rozbitków. Prawie wszyscy ci, którzy byli w szalupie, potonęli. Ledwie jakiś tuzin zdołał dotrzeć do statku. W tej liczbie byli Tamango i Aysza. Kiedy słońce zaszło, ujrzeli czółno znikające na widnokręgu; ale co się z niem stało, niewiadomo.
Pocóż miałbym nużyć czytelnika wstrętnym opisem męczarni głodu? Około dwudziestu osób na ciasnej przestrzeni, to miotanych burzliwem morzem, to palonych upalnem słońcem, bije się co dnia o nędzne resztki zapasów. O każdy kawał suchara trzeba walczyć; słaby umiera nie dlatego że silny go zabija, ale że mu pozwala umrzeć. Po upływie kilku dni żywi zostali na pokładzie bricku Nadzieja jedynie Tamango i Aysza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jednej nocy, morze było burzliwe, wiatr dął gwałtownie i ciemność była tak wielka że stojąc w tyle statku nie widziałoby się jego dzioba. Aysza leżała na materacu w izdebce kapitana, a Tamango siedział u jej stóp. Oboje od dawna milczeli.
— Tamango, wykrzyknęła wreszcie Aysza, wszystko to cierpisz z powodu mnie...
— Ja nie cierpię, odparł szorstko. I rzucił żonie na materac kawał suchara który mu został.
— Zachowaj dla siebie, rzekła odsuwając łagodnie suchar; nie jestem już głodna. Zresztą, poco jeść? Czyż moja godzina nie nadeszła?
Tamango wstał bez odpowiedzi, wszedł chwiejnym krokiem na pokład i siadł u stóp strzaskanego masztu. Z głową zwieszoną na piersi gwizdał hymn swojego rodu. Nagle głośny krzyk rozległ się ponad szum wiatru i morza; ukazało się światło. Usłyszał i inne krzyki, i duży czarny statek prześliznął się chyżo koło jego statku; tak blisko, że reje przeszły mu koło głowy. Ujrzał jedynie dwie twarze, oświecone latarnią wiszącą u masztu. Ludzie ci wydali jeszcze jeden krzyk i, w tej samej chwili, okręt, niesiony wiatrem, zniknął w ciemności. Bezwątpienia majtkowie pełniący straż ujrzeli rozbity statek; ale burzliwy czas nie pozwalał nawrócić. W chwilę później Tamango ujrzał błysk i usłyszał huk wystrzału; później ujrzał znów błysk, ale nie usłyszał żadnego huku, później nie widział już nic. Nazajutrz żaden żagiel nie pojawił się na horyzoncie. Tamango położył się z powrotem na materac i zamknął oczy. Żona jego Aysza umarła tej nocy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie wiem jak długo potem, angielska fregata Bellona spostrzegła statek bez masztów i widocznie opuszczony przez załogę. Szalupa, przybiwszy doń, znalazła martwą murzynkę i murzyna tak wychudłego że podobny był do mumji.
Był bezprzytomny, ale tlił w nim jeszcze ostatek życia. Zajął się nim chirurg, otoczył go staraniami, i kiedy Bellona przybyła do Kingston, Tamango był najzupełniej zdrów. Spytano go o jego dzieje. Opowiedział co wiedział. Miejscowi plantatorowie żądali, aby go powiesić jako zbuntowanego murzyna; ale gubernator, człowiek ludzki, wziął go pod opiekę, uważając iż zasługuje na uniewinnienie, ile że, ostatecznie, Tamango posłużył się jedynie godziwem prawem obrony; a przytem ci, których pozabijał, to byli tylko Francuzi. Postąpiono z nim tak, jak się postępuje z murzynami przejętemi na skonfiskowanym statku handlarzy niewolników. Dano mu wolność, to znaczy kazano mu pracować dla rządu; ale miał za to sześć su dziennie i pożywienie. Był to bardzo okazały mężczyzna. Pułkownik 75-go pułku ujrzał go i wziął aby zeń uczynić cymbalistę w swoim pułku. Nauczył się trochę po angielsku, ale nie rozmawiał nigdy. W zamian pijał nadmiernie rum i ratafię. — Umarł w szpitalu na zapalenie płuc.
- ↑ Boy, Studja i szkice z literatury francuskiej (Prosper Mérimée).
- ↑ Kawiarnia opatrzona lodownią lub raczej zbiornikiem śniegu. Niema w Hiszpanji wioski, któraby nie miała swojej neveria.
- ↑ W Hiszpanii, każdy podróżny, który nie nosi z sobą próbek perkata lub jedwabiu, uchodzi za Anglika, Inglesito. To samo na Wschodzie. W Chalcis, dostąpiłem tego zaszczytu, iż oznajmiano mię jako Μιλόρδος Φραντζέσος.
- ↑ Zwyczajny strój wieśniaczek w Nawarze i prowincjach baskijskich.
- ↑ Alcala de los Panaderos, miasteczko o dwie mile od Sewilli, gdzie wypiekają znakomite bułeczki. Utrzymują, że to woda w Alcala nadaje im ten smak i przynoszą codziennie wielką ich mnogość do Sewilli.
- ↑ Większość domów w Sewilli posiada wewnętrzny dziedziniec otoczony portykami. Siaduje się tam w lecie. Dziedziniec ten przykryty jest płótnem, które polewa się wodą w dzień, a ściąga wieczorem. Brama od ulicy jest prawie zawsze otwarta, sień zaś prowadząca w dziedziniec, zaguan, zamknięta jest żelazną kratą bardzo wykwintnej roboty.
- ↑ Chuquel sos pirela, cocal terela, „wędrowny pies znajdzie kość‘‘. — Przysłowie cygańskie.
- ↑ Król don Pedro, którego nazywano Okrutnym, a którego królowa Izabela katolicka nazywała zawsze Sprawiedliwym, lubił przechadzać się wieczorami po ulicach Sewilli, szukając przygód, jak niegdyś Kalif Harun-al-Raszyd. Pewnej nocy posprzeczał się na ustronnej ulicy z jakimś kawalerem, który wyprawiał serenadę. Dobyli oręża i król zabił czułego kochanka. Słysząc szczęk broni, staruszka wyjrzała oknem i oświeciła tę scenę małą lampką, candilejo, którą trzymała w dłoni. Trzeba wiedzieć, że król Pedro, zresztą krzepki i zwinny, miał osobliwą przyrodzoną wadę: kiedy szedł, w kolanach chrupało mu straszliwie. Stara poznała go łatwo po tem chrupaniu. Nazajutrz, urzędnik będący na służbie przyszedł z raportem do króla. „Panie, tej nocy odbył się na ulicy śmiertelny pojedynek. Jeden z walczących zginął. — Czy odkryliście zabójcę? Tak, panie. Czemu nie jest jeszcze ukarany? — Panie, czekam twoich rozkazów. — Wypełńcie prawo“. Owóż, król wydał był świeżo dekret, iż każdy pojedynkujący się ma być ścięty, a głowa jego będzie wystawiona w miejscu spotkania. Urzędnik wykpił się zręcznie ze sprawy. Kazał odpiłować głowę posągu króla, i wystawił ją we framudze na ulicy, na której spełniono zbrodnię. Spodobało się to wielce królowi i mieszkańcom; nazwano ulicę od lampki owej staruszki, która to lampka była jedynym świadkiem zdarzenia. — Oto tradycja ludowa; Zuniga opowiada rzecz nieco odmiennie. (Patrz Roczniki Sewilli t. II). Jakbądź się rzeczy miały, istnieje jeszcze w Sewilli ulica Candilejo, a na tej ulicy popiersie kamienne, będące rzekomo portretem don Pedra. Na nieszczęście popiersie to jest nowoczesne. Dawne było bardzo zniszczone już w XVII wieku, a ówczesny zarząd miasta kazał je zastąpić tem, które widzi się dziś.
- ↑ Dragoni hiszpańscy ubrani są żółto.
- ↑ La divsa, pęk wstążek kolorem swoim oznaczających pastwisko z którego byk pochodzi. Pęk ten przymocowany jest do skóry byka zapomocą haczyka, a szczytem galanterji jest wyrwać go żywemu zwierzęciu i ofiarować kobiecie.
- ↑ Zdaje mi się, że cyganie niemieccy, mimo że doskonale rozumią słowo „Kale“, nie lubią aby ich tak nazywano. Nazywają się między sobą „Romane czawe“.
- ↑ Rabelais „Pantagruel“.
- ↑ Słynny naczelnik policji paryskiej (por. Balzac, Ostatnie wcielenie Vautrina).
- ↑ Miano, które nadają sami sobie ludzie trudniący się handlem niewolnikami.
- ↑ Każdy wódz murzyński ma swój hymn.