Chłopi (Czechow)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chłopi |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Мужики |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Lokaj w moskiewskim hotelu »Słowiański Bazar«, Mikołaj Czykildiejew, zachorował. Zdrętwiały mu nogi, zmienił się jego chód, tak że pewnego razu, idąc przez korytarz, potknął się i upadł razem z tacą, na której była szynka z groszkiem. Musiał opuścić miejsce. Jakkolwiek posiadał pieniądze, czy swoje, czy żony, wydał wszystkie na kuracyę, nie było już zaco się żywić, przykrzyło mu się bez roboty i zdecydował się wyjechać do swoich na wieś. W domu u siebie lżej chorować i życie tańsze; przytem nie napróżno mówią: w domu i ściany pomagają.
Przyjechał do Żukowa przed wieczorem. We wspomnieniach lat dziecinnych rodzinne gniazdo przedstawiało mu się jasnem, wygodnem; teraz, kiedy wszedł do chaty, przestraszył się, tak było ciemno, ciasno i brudno. Z nim razem przybyły żona jego Olga i córka, Sasza. Obie spoglądały ze ździwieniem na wielki, brudny piec, zajmujący prawie pół chałupy, czarny od sadzy i od much. Ile much! Piec skrzywił się cokolwiek, belki w ścianach też leżały krzywo i zdawało się, że za chwilę cała chata się rozpadnie. W jednym z kątów, obok wizerunków świętych ponaklejane były etykietki z flaszek i skrawki gazet, to zamiast obrazów. Bieda, bieda! Z dorosłych nie było nikogo w domu, wszyscy żęli. Na piecu siedziała ośmioletnia dziewczynka, z białymi jak len włosami, niemyta, obojętna, nie spojrzała nawet na wchodzących. Na dole ocierał się o piec biały kot.
— Kci, kci! — wabiła go Sasza. — Kci!
— On nie słyszy — odezwała się dziewczynka. — Ogłuchł.
— Z czego?
— Tak. Zbili go.
Mikołaj i Olga zrozumieli odrazu, jakie tu jest życie, ale nic nie powiedzieli; milcząc złożyli węzełki i wyszli na dwór. Chałupa ich była trzecią z brzegu i wydawała się najbiedniejszą, najstarszą ze wszystkich; druga, nie lepiej wyglądała, zato w ostatniej dach był kryty blachą i w oknach wisiały firanki. Chata ta, nieogrodzona stała oddzielnie, była w niej oberża. Wszystkie chaty stawiane były pod rząd i cała ta wioska, cicha i smutna, z wyglądającemi z podwórza wierzbami, bzem i jarzębiną, przyjemne robiła wrażenie.
Za włościańskimi folwarkami, zaczynał się spadek do rzeki krętej i rwącej, tak że w glinie, tu i owdzie poodkrywały się olbrzymie kamienie. Na pochyłości, obok tych kamieni i jam wykopanych przez garncarzy, wiły się ścieżyny, nawalone były całe stosy skorup z potłuczonych naczyń, to burych to czerwonych a tam, na dole rozciągała się szeroka, gładka, jasno-zielona, już skoszona łąka, na której obecnie pasło się włościańskie stado. Rzeka na jaką wiorstę od wsi, była bardzo krętą, brzegi jej były cudowne, nierówne; dalej znów widać było łąkę, stado, długie szeregi białych gęsi, potem, tak jak i na tym brzegu grunt wznosił się, a na górze leżała wieś z cerkwią o pięciu kopułach, nieco dalej dwór.
— Ładnie tu u was! — rzekła Olga, żegnając się przed cerkwią. — Co za rozkosz, o Boże!
W tej samej chwili zadzwonili na nabożeństwo (była to Wielka Sobota). Dwie małe dziewczynki, niosące wiadro z wodą, spojrzały na cerkiew, słuchając dzwonu.
— O tej porze w »Słowiańskim Bazarze« obiady... — rzekł zamyślony Mikołaj.
Siedząc na brzegu urwiska, Mikołaj i Olga widzieli, jak zachodziło słońce, jak niebo złote i czerwone odbijało się w rzece, w oknach cerkwi i w całem powietrzu, miłem, spokojnem, niewypowiedzianie czystem, jakiego nigdy nie bywa w Moskwie. A kiedy słońce zaszło, przeszło stado z bekiem i z rykiem, przeleciały na tę stronę gęsi, i wszystko ucichło, łagodne światło zgasło w powietrzu i zwolna zapadał zmierzch wieczoru.
Tymczasem wrócili starzy rodzice Mikołaja, wychudzeni, zgarbieni, bezzębni, oboje tego samego wzrostu. Przyszły i kobiety — synowe, Marya i Tekla, pracowały u obywatela za rzeką. Marya, żona brata Kirjaka, miała sześcioro dzieci. Tekla, żona brata Dienisa, który służył w wojsku — dwoje; i kiedy Mikołaj, wchodząc do chaty, zobaczył całą tę rodzinę, wszystkie te duże i małe ciała, poruszające się pod pułapem, i w kołyskach i we wszystkich kątach i kiedy zobaczył jak łapczywie starzy i dzieci jedli chleb razowy, maczając go w wodzie, zrozumiał, że napróżno przyjechał tu chory, bez pieniędzy i z rodziną — napróżno!
— A gdzie brat Kirjak? — zapytał po przywitaniu.
— Służy jako stróż u kupca — odpowiedział ojciec — w lesie. Niczego chłop, ale upija się łatwo.
— Niczego nie wniesie, najwyżej wyniesie — rzekła stara płaczliwym głosem.
— Chłopi nasi są smutni, ale przynoszą do domu, z domu nie wynoszą. I Kirjak pije i stary pije, niema co grzechu ukrywać, znają oni drogę do karczmy. Rozgniewała się na nas Królowa Niebieska.
Chcąc uczcić gości, nastawili samowar. Herbatę czuć było rybą, cukier był poobgryzany i szary, po chlebie i po statkach chodziły karaluchy; przykro było pić i rozmowa była przykra — ciągle o nędzy i o chorobach. Nie zdążyli wypić jednej szklanki, kiedy na dworze rozległ się donośny, przeciągły, pijany krzyk:
— Ma-aryo!
— Widać Kirjak idzie — rzekł stary.
Wszyscy ucichli. Po chwili dał się słyszeć ponownie ten sam krzyk głośny, przeciągły, jak gdyby pochodził z pod ziemi:
— Ma-aryo!
Marya, starsza synowa, zbladła, przytuliła się do pieca i dziwne wrażenie robił na twarzy tej barczystej, silnej i nieładnej kobiety wyraz przestrachu i grozy. Córka jej, owa dziewczynka, która siedząc na piecu, wydawała się obojętną, głośno nagle zapłakała.
— A ty czego, cholero? — krzyknęła na nią Tekla, czerwona baba, równie silna i barczysta. — Nie bój się, nie zabije cię.
Mikołaj dowiedział się od starego, że Marya bała się mieszkać z Kirjakiem w lesie i że on, za każdym razem kiedy się upił, przychodził po nią, hałasował i bił ją bez litości.
— Ma-aryo! — rozległ się krzyk pod drzwiami.
— Wejdźcie, rodzoniuteńki — zaszczebiotała Marya, oddychając tak, jakby ją zanurzali w bardzo zimnej wodzie — wejdźcie, rodzoniuteńki...
Rozpłakały się wszystkie dzieci ile ich było w chacie, a patrząc na nie Sasza również płakać zaczęła. Dał się słyszeć pijany kaszel i wszedł do chaty wysoki chłop z czarną brodą, w zimowej czapce, a ponieważ przy bladem świetle lampki nie było widać jego twarzy — wydał się strasznym. Był to Kirjak. Podchodząc do żony, zamierzył się i trzasnął ją pięścią w twarz, a ona nie wydała ani jednego dźwięku, oszołomiona ciosem, przysiadła tylko i z nosa jej polała się krew.
— Co za wstyd, co za wstyd — mruczał stary, włażąc na piec: — i przy gościach. Przecież to grzech.
Stara siedziała milcząca, zgarbiona i zamyślona; Tekla poruszała kołyskę... Kirjak, uznając się widocznie za dosyć strasznego i zadowolony z tego, schwycił Maryę za rękę, przyciągnął ją do drzwi i zaryczał jak zwierzę, żeby ją jeszcze więcej przerazić, ale w tej samej chwili zobaczył nagle gości i zatrzymał się.
— A przyjechaliście... — rzekł puszczając żonę. — Brat z rodziną...
Pomodlił się przed obrazem, chwiejąc się, otwierając szeroko swoje pijackie, czerwone oczy i mówił dalej:
— Brat przyjechał z rodziną do domu rodzicielskiego... zatem z Moskwy. Najdawniejszy, stołeczny gród Moskwa, matka miast wszystkich... Przepraszam...
Usiadł na ławie obok samowara i zaczął pić herbatę, połykając ją głośno ze spodka podczas ogólnego milczenia. Wypił dziesięć filiżanek, potem powalił się na ławę i głośno zachrapał.
Zaczęli się układać do snu. Mikołaja, jako chorego ułożyli na piecu obok starego, Sasza położyła się na ziemi, a Olga poszła z babami do szopy.
— I-i — mówiła, kładąc się na sianie przy Maryi — łzy nie pomogą na nieszczęście! Cierp. W Piśmie świętem stoi: jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, to nadstaw mu lewy... I-i!
Później, półgłosem opowiadała o Moskwie, o swojem życiu, o tem jak służyła za pokojówkę w umeblowanych pokojach.
— O, w Moskwie domy są duże, murowane — mówiła — cerkwi dużo, dużo, czterdzieści razy po czterdzieści, a w domach mieszkają sami panowie, tacy piękni, tacy grzeczni!
Marya powiedziała, że nie była nigdy nietylko w Moskwie, ale nawet w swojem powiatowym mieście; nie umiała czytać, ani pisać, nie umiała żadnych modlitw, nawet »Ojcze nasz«. Obie one, Marya i Tekla, która teraz usiadła opodal i słuchała, były bardzo nierozwinięte, niczego nie mogły zrozumieć. Obie nie lubiły swych mężów; Marya bała się Kirjaka i kiedy zostawała z nim sama, trzęsła się ze strachu. A Tekla, na pytanie, czy jej nie smutno bez męża, odpowiedziała ze złością:
— A niech go tam!
Porozmawiały jeszcze i ucichły.
Było bardzo chłodno i przy samej szopie piał bezustannie kogut, nie dając spać. Kiedy niebieskawe światło zaczęło się wdzierać przez wszystkie szczeliny, Tekla pocichutku wstała i wyszła, a potem słychać było, jak gdzieś pobiegła, uderzając o ziemię bosemi nogami.