Chata wuja Tomasza/Rozdział XLIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLIV.
Oswobodziciel.

Jerzy Szelby uwiadomił listownie matkę o swoim powrocie. Nie wspomniał jednak o śmierci swego starego przyjaciela, zabrakło mu na to odwagi. Kilka razy zaczynał pisać, lecz łzy nie pozwalały mu dokończyć, rozdzierał papier, ocierał oczy i biegł szukać uspokojenia.
Cały dom oczekiwał niecierpliwie przyjazdu Jerzego. Pani Szelby z jakiemś trwożliwem oczekiwaniem usiadła w salonie przed kominkiem, na którym palił się ogień. Przed kominkiem stał stół nakryty do wieczerzy, zastawiony srebrnemi i kryształowymi naczyniami.
W nowej, bawełnianej sukni, z czystym, białym fartuszkiem i w wysokim turbanie, promieniejąca radością, poczciwa, znajoma nam ciotka Klotylda, krzątała się koło stołu z niezwykłą gorliwością, z widocznym zamiarem pozostania przydłużej w pokoju i rozmawiania z „panią“.
— No, ot teraz, zdaje się, że wszystko przyrządziłam, jak panicz lubi — rzekła, stawiając talerz na zwykłem miejscu bliżej kominka. — Panicz lubi zawsze miejsce ciepłe. O! ja potrafię zawsze doskonale urządzić!... A dlaczego Salusia nie postawiła imbryczka tego ładnego, nowego, co panicz dał pani na Nowy Rok? Muszę go sama przynieść... Czy ma pani jaką wiadomość od panicza?
— Miałam, moja Klotyldo, ale tylko kilka słów. Pisał, że przyjedzie dziś wieczorem, jeżeli nie zajdzie przeszkoda...
— I panicz nic nie pisał o moim starym?... — przerwała Klotylda, ustawiając filiżanki.
— Nie, nic, moja Klotyldo; pisze tylko, że gdy wróci, opowie nam wszystko.
— Zupełnie jak kiedy był małym, zawsze sam chciał wszystko opowiedzieć. O, ja dobrze znam panicza! Doprawdy, nie wiem, jak biali takie listy mogą napisać, to praca taka długa i trudna!
Pani Szelby uśmiechnęła się.
— Mój stary nie pozna chłopców, ani malutkiej. Ach, Boże! wszak moja Paulinka jest już dużą dziewczynką, a taka ładna i mądra. Została w chacie i pilnuje ciastek, są zupełnie takie, jakie mój stary lubi, takie same przygotowałam dla niego wówczas, kiedy go stad wywieźli. O Boże! miej litość nade mną; wszak ja nie pamiętam; co się ze mną działo tego dnia.
Pani Szelby westchnęła! wspomnienie dnia tego padło jej na serce jak ciężki kamień. Po otrzymaniu listu od syna uczuła wielką niespokojność; bała się, żeby jego milczenie nie ukrywało jakiej niepomyślnej wiadomości.
— Czy pani ma bilety zapracowane przeze mnie — spytała Klotylda z niespokojnością.
— Mam, moja Klotyldo.
— Bo jabym chciała pokazać memu staremu te same bilety, które mnie dawał cukiernik. — I dodała z dumą: — „Klotyldo, mówił mi, jestem bardzo nie rad, że odchodzisz!“ „Dziękuję panu, odpowiedziałam mu, nie mogę zostać, mój stary ma wrócić, moja pani nie może obejść się dłużej beze mnie“. Oto zupełnie tak, jak było. Człowiek bardzo sprawiedliwy, a taki dobry ten pan Jerzy.
Klotylda prosiła panią Szelby, aby zachowała też same bilety bankowe, które otrzymała za służbę, dla pokazania mężowi na dowód jej zdolności. Pani Szelby zgodziła się na to chętnie.
— Nie pozna Paulinki, nie pozna, to pewna. O Boże! pięć lat, jak go wywieźli. Gołąbka moja mała, ledwo mogła na nóżkach wtenczas się utrzymać. Pamiętam, jak zrywał się ze strachu, aby nie upadła, gdy już zaczynała chodzić; zdaje mi się, jakby to było wczoraj.
Turkot powozu przerwał rozmowę.
— Panicz! — zawołała Klotylda, biegnąc do okna.
Pani Szelby pospieszyła do drzwi na przyjęcie syna, który z zapałem synowskiej czułości zaczął całować jej ręce. Ciotka Klotylda, stojąca nieruchomo przy oknie, wyglądała kogoś jeszcze w pomroce nocnej.
— O biedna ciotko Klotyldo! — zawołał Jerzy z wzruszeniem, zbliżając się do niej i serdecznie ściskając jej czarną, szorstką dłoń. — Dałbym wszystko, o! wszystko, co mam, abym tylko mógł go przywieźć z sobą; ale on odszedł... tak, odszedł do lepszego świata...
Pani Szelby krzyknęła boleśnie. Klotylda nic nie rzekła, był to za wielki cios dla biednego jej serca.
Weszli do salonu. Pieniądze, na które przed chwilą Klotylda była tak dumną, leżały na stole.
Zebrała je i podając drżącą ręką pani Szelby, rzekła:
— Proszę, nie chcę ich więcej widzieć. Wiedziałam, że tak się to skończy. Sprzedano i zamordowano go!

Odwróciła się z dumą i chciała wyjść. Lecz pani Szelby podeszła ku niej i ujęła ją za rękę, zwolna sadzając na krześle i sama przy niej usiadła:

Pani Szelby podeszła ku niej, ujęła ją za rękę i zwolna posadziła na krześle...

— Biedna, dobra moja Klotyldo! — wymówiła głosem pełnym współczucia.
Poczciwa murzynka położyła głowę na ramieniu swej pani i zaczęła gorzko płakać.
— O pani, daruj!... Serce pęka mi z bólu!
— Rozumiem, pojmuję wszystko! — rzekła pani Szelby i łzy potoczyły się jej po twarzy. — Nie mogę ciebie pocieszyć, lecz pocieszy cię Najświętsza Panienka, Ona uspokoi zbolałe serce twoje i zagoi najboleśniejsze rany.
Nastąpiło długie milczenie. Nakoniec usiadł Jerzy przy smutkiem przygnieconej Klotyldzie i w rozczulających słowach opowiedział ostatnie chwile biednego Tomasza.


W miesiąc później wszyscy niewolnicy plantacji pani Szelby zostali zwołani zrana do wielkiej sieni dla wysłuchania, co młody ich pan miał im oznajmić.
Jerzy wyszedł z grubą pliką papierów. Jakież było zdziwienie poczciwych niewolników, kiedy zaczął im czytać i rozdawać świadectwa uwolnienia. Polały się łzy rozczulenia; wielu cisnęło się do niego, prosząc, aby ich nie wypędzał, i pełni niepokoju, drżącą ręką oddawali mu napowrót świadectwa.
— Nie potrzebujemy większej wolności, jak mamy — wołali. — Niczego nam tu nie brak. Nie chcemy porzucać starego naszego domu, ani pani, ani panicza.
— Moi dobrzy przyjaciele! — przemówił Jerzy, skoro płacz i prośby trochę ucichły — nie potrzebujecie mię porzucać. Gospodarstwo zawsze będzie wymagało tyleż rąk, ile dawniej; w domu zatrzymamy takąż samą ilość sług: tylko od dzisiaj jesteście wszyscy wolni. Będę wam płacił za waszą pracę tyle, o ile się z sobą ułożymy. Macie stąd tę korzyść, że jeżeli popadnę w długi, albo umrę, a co bardzo łatwo może nastąpić, nie będą was mogli sprzedać. Jak dawniej, będę gospodarował i będę was uczył tego, czego się w jednym dniu niepodobna wyuczyć, to jest używania i korzystania z praw, jakie wam daję. Wymagam od was cierpliwości, dobrej woli i mam nadzieję, że Bóg i mnie uzbroi w cierpliwość i doda otuchy i energji do tej pracy. A teraz, moi przyjaciele, wznieście dusze i serca wasze ku Bogu, dziękując mu za otrzymaną wolność.
Ślepy, stary patrjarcha murzynów, posiwiały na plantacji, wyprostował się i podnosząc ręce ku niebu, zawołał:
— Dzieci, podziękujmy Bogu!
Wszyscy uklękli i modlili się.
— Jedno słowo jeszcze! — zawołał Jerzy, przerywając starcowi — pamiętajcie wszyscy o naszym kochanym, dobrym wuju Tomaszu.
I opowiedział im pokrótce o jego śmierci.
— Na jego grobie, moi przyjaciele, postanowiłem przed Bogiem nie mieć nigdy żadnego niewolnika. Przysiągłem, że z mej przyczyny nikogo nie wyrwą z rodzicielskiego domu, z pośrodka swoich, aby rzucić gdzieś na plantację, na pastwę jakiegoś tyrana. Ciesząc się więc szczęściem wolności, pamiętajcie, że ją winniście tej szlachetnej i wzniosłej duszy, a okazaniem braterskiej czułości i przyjaźni dla jego żony i dzieci dowiedźcie, że umiecie być wdzięcznymi. Pomyślcie o szczęściu, jakie wolność daje; ile razy spojrzycie na chatę wuja Tomasza, niech się obudza w was żądza naśladowania go! Obyście, jak on, byli poczciwymi, wiernymi, gorliwymi chrześcijaninami!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.