Chata wuja Tomasza/Rozdział XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tymże czasie przybył na kilka dni w odwiedziny brat pana Saint-Clare z najstarszym swoim synem, dwunastoletnim chłopczykiem. Miły, a zarazem dziwny widok przedstawiali obaj bracia bliźnięta; natura zamiast wzajemnem podobieństwem, obdarzyła ich wręcz przeciwnemi przymiotami pod każdym względem, a jednak był między nimi jakiś tajemniczy związek, łączący ich najściślejszą przyjaźnią.
Błękitnych oczu Augustyn, lekki, zręczny postawą, o ruchach żywych, przechadzał się po ogrodzie pod ramię z Alfredem, przedstawiającym typ zupełnie przeciwny; oczy miał bowiem czarne, profil rzymski, był muskularny i pełen powagi. Sprzeczność zasad i myśli, wzajemne naganianie swych postępków wcale nie zmniejszało przyjemności, jaką znajdowali w wspólnych pogadankach. Zdawało się, że właśnie brak wszelkiego podobieństwa ściślej ich łączył z sobą.
Starszy syn Alfreda, Henryk, posiadał czarne, rozumne oczy, ruchy żywe, szlachetne, pełne wdzięku. Przy pierwszem spotkaniu się ze swą kuzynką Ewą, był olśniony jej cudownemi wdziękami.
Ewa miała małego ulubionego konika śnieżnej białości; był on tak spokojny, jak ona sama, a nosił jeźdźca jak w kołysce. Tomasz przyprowadził tego konika pod tylną galerję, a obok niego szedł młody mulat, wiodący za uzdę małego karego arabczyka, sprowadzonego niedawno za bardzo znaczną sumę dla Henryka.
Dumny Henryk ze swej własności, wziął trenzle z rąk sługi i zaczął troskliwie oglądać swego konia; nagle twarz jego przybrała wyraz groźny i niezadowolony.
— Cóż to znaczy, Dodo, psie leniwy! nie czyściłeś dzisiaj mego konia?
— Czyściłem, paniczu — odrzekł z pokorą Dodo — lecz w tej chwili sam się zapalił.
— Milcz niedołęgo! jak śmiesz kłamać! — krzyknął groźnie Henryk i podniósł szpicrutę.
Był to śliczny mulat równego wzrostu z Henrykiem, miał oczy pełne ognia, a wysokie, śmiałe czoło okalały kędziory włosów. Znać było, że w żyłach jego płynęła krew białych, bo nagły rumieniec pokrył twarz jego, wzrok się zaiskrzył i pospiesznie zaczął:
— Paniczu!...
Lecz Henryk uderzył go szpicrutą po twarzy, a chwyciwszy za rękę i cisnąwszy na kolana, bił go, póki sił starczyło.
— A zuchwały psie, masz naukę! Kiedy ja mówię do ciebie, nie powinieneś odpowiadać! Odprowadź konia i oczyść go natychmiast! Ja cię nauczę!
— Paniczu — rzekł Tomasz — mnie się zdaje, iż Dodo chciał powiedzieć, że prowadząc ze stajni pełnego ognia konia, nie mógł go utrzymać; koń się wyrwał, a tarzając się po ziemi, zabrukał się; ja sam widziałem, jak go czyścił.
— Milcz, gdy ciebie nie pytają! — krzyknął Henryk, zawrócił się i wszedł na wschody, aby pomówić z Ewunią ubraną w amazonkę i czekającą na konia.
— Śliczna kuzynko — rzekł — jakże mi przykro, że z przyczyny tego osła musisz czekać. Usiądźmy nieco i zaczekajmy, aż wrócą. Co tobie kuzynko? Dlaczegoś tak zagniewana?
— Jak mogłeś tak okrutnie obejść się z biednym Dodo? — spytała Ewunia.
— Okrutnie? — rzekł Henryk z nieudanem zdziwieniem. — Co rozumiesz przez to miła Ewunio?
— Nie nazywaj mnie miłą Ewunią, skoro tak postępujesz.
— Śliczna kuzynko, ty nie znasz Dodo; to jedyna droga, którą można dojść z nim do ładu, inaczej dla swej obrony gotów Bóg wie co nakłamać. O! trzeba zamknąć mu odrazu gębę; ojciec tak zawsze postępuje.
— Lecz wuj Tomasz mówił, że to przypadek zrządził, a on nigdy nie kłamie.
— O jeżeli tak, to Tomasz jest jakimś nadzwyczajnym murzynem! — odrzekł Henryk. — Dodo słowa prawdy nie powie.
— Twoje z nim postępowanie pozbawiło go zupełnie odwagi i dlatego kłamie.
— Moja Ewunio, z takim zapałem bronisz Dodo, że może to prawdziwie obudzić we mnie zazdrość.
— Ale dlaczegoś go bił kiedy nato nie zasłużył?
— A drugim razem może ciężko zawinić i kary uniknie. Wierzaj mi, Ewunio, że dla Dodo kilka uderzeń nigdy nie jest zbytecznych, on dziwnie uparty. Zresztą, jeżeli ci się to nie podoba, nie będę go bił w obecności twojej.
Odpowiedź taka wcale nie zadowoliła Ewuni, lecz zrozumiała, że napróżnoby tłómaczyła pięknemu kuzynowi swoje pojęcia w tym względzie.
Wkrótce przyprowadził Dodo napowrót konia.
— O! teraz, Dodo, zrobiłeś wszystko, jak się należy — rzekł młody Henryk łagodnie. — Trzymajże konia panny Ewuni, póki nie pomogę jej wsiąść.
Poszedł Dodo do konia Ewuni z twarzą smutną, ze śladami łez jeszcze nieuschłych.
Henryk, który uważał siebie za wzór grzecznego i zręcznego kawalera, w jednej chwili posadził na siodło śliczną swoją kuzynkę i podał jej cugle.
Ewunia zwróciła się w stronę, gdzie stał Dodo, z rąk którego w tej chwili pan jego wziął trenzle, a dziękując mu ukłonem, rzekła:
— Zuch z ciebie, Dodo, dziękuję ci!
Dodo z zdziwieniem podniósł głowę, spojrzał na anielską twarz dziewczęcia, krew nabiegła mu do twarzy, w oczach błysnęły łzy.
— Chodźno — zawołał rozkazująco Henryk.
Dodo przytrzymał konia, którego dosiadał jego panicz.
— Oto masz kilka groszy na cukier lodowaty — rzekł Henryk. — Idź, kup sobie.
I Henryk pojechał za Ewunią. Dodo stał nieporuszony, patrząc za oddalającemi się dziećmi. Jeden dał mu pieniędzy, druga, co było dla niego droższe, — dobre słowo z współczuciem wyrzeczone. Biedny Dodo niedawno jeszcze rozstał się z swą matką. — Młody pan kupił go w magazynie; ładna twarz chłopaka zdawała mu się doskonałą do utworzenia harmonijnej całości z prześlicznym jego koniem; i sam starał się go wychować.
Bracia Saint-Clare, przechadzając się w drugiej części parku, byli świadkami sceny, co dopiero opisanej.
Rumieniec pokrył twarz Augustyna, jednak rzekł ze zwyczajną sobie żartobliwą obojętnością:
— Nieprawdaż Alfredzie, że to jest, co nazywamy republikańskiem wychowaniem?
— Henryk, to czysty djabełek, gdy go kto podraźni, — odrzekł machinalnie Alfred.
— I cóż, zapewne znajdujesz, że podobne postępowanie jest dla niego pożytecznem ćwiczeniem na później? — zapytał chłodno Augustyn.
— Tego już się nie da zmienić, chociażbym i chciał. Henryk jest nadzwyczaj popędliwy; wszelkie perswazje na nic się nie zdadzą, wszelako i Dodo wielki roztrzepaniec, najsroższe baty nie pomogą.
— Wszystko to powinno posłużyć Henrykowi do lepszego zrozumienia pierwszego wiersza naszego republikańskiego katechizmu...
— Czy tak? — zapytał Alfred. — To gadaniny Tomasza Jeffersona; francuska czułostkowość, zresztą niedorzeczność. Dziwne i śmieszne zarazem, że u nas podobne rzeczy są w modzie.
— To prawda — odpowiedział znacząco Augustyn.
— Człowiek oświecony, rozumny, bogaty, wykształcony może i powinien mieć swe prawa, — mówił dalej Alfred, — lecz ten motłoch...
— Tak, ale ten motłoch nie podziela tego przekonania.
— Rzecz naturalna, trzeba go naginać stopniowo, silnie, tak jakbym to ja uczynił, — odpowiedział Alfred, tupnąwszy nogą, jakgdyby chciał kogoś zgnieść.
— A jak to nieprzyjemnie, gdy ten motłoch powstaje! — zauważył Augustyn — naprzykład w San-Domingo...
— E! — zawołał Alfred — postaramy się, aby u nas nic podobnego nie nastąpiło. Trzeba tylko zwalczyć wszystkie domagania się o wychowanie i oświecenie murzynów, co dzisiaj jest w takiej modzie. Dolne warstwy społeczeństwa nie powinny mieć udziału w cywilizacji.
— O zapóźno już temu się sprzeciwić, — odrzekł Augustyn; — już nikt temu prądowi nie położy granic; ale od nas zależy nadać temuż kierunek. Sposób naszego wychowania podtrzymuje w nich gburowatość i zabija najszlachetniejsze uczucia. Rozrywając między nimi wszystkie węzły stosunków człowieczeńskich, robimy z nich istne zwierzęta; takimi będą oni względem nas, ile razy wezmą przewagę nad nami.
— Dlatego tu nigdy jej nie otrzymają...
— Otrzymają! — rzekł Saint-Clare. — Dodaj pary, zamknij wentyl, siądź na kocieł, a zobaczysz, jak w powietrze wylecisz!
— Zaczekajmy! — odrzekł Alfred. — Nie zlęknę się usiąść i na kocieł, byleby tylko był mocny, a cały mechanizm w doskonałym porządku.
— Tak sądziła szlachta za Ludwika XVI! Ale pewnego pięknego poranku kocieł pęknie i wy, wyrzuceni w powietrze, będziecie się tłuc jeden o drugiego.
— Dies declarabit, czas to wykaże — rzekł śmiejąc się Alfred.
— A ja ci powiadam — odrzekł Augustyn — że nic w nowszych czasach nie objawia się z taką siłą elementarną, jak walka klas niższych o swe prawa.
— To jest jedna z licznych twych czerwono-republikańskich fantazyjek, Augustynie! Powinieneś był zostać mowcą ludowym, masz po temu talent. Jestem pewny, że wprzód umrę i nie doczekam się państwa, któremby rządziły masy brudnego ludu.
— Brudni, czy niebrudni — odpowiedział Augustyn — będą oni takimi względem was, jakimi ich uczyniliście. Chciała szlachta francuska trzymać lud w poniżeniu, i doczekała się owoców, jakich najmniej się spodziewała. W Haiti...
— Ej, po co to wspominać o Haiti! Mieszkańcy Haiti nie są Anglosasami; gdyby nimi byli, byłoby wszystko wzięło inny obrót. Dziś panują na świecie Anglo-sasi i panować będą.
— Dzisiaj i w żyłach niewolników naszych jest wielka doza krwi anglo-saskiej — rzekł Augustyn. — Wielu z nich tyle tylko zachowało w sobie krwi afrykańskiej, ile potrzeba dla nadania zwrotnikowego ciepła i serdeczności naszej wyrachowanej wytrwałości i przezorności. Jeżeli kiedy dla nas nastąpi czas San-Domingo, krew anglo-saksońska da nam się we znaki. Potomkowie białych ojców, w żyłach których grają wszystkie nasze samolubne uczucia, wkrótce nie dozwolą kupować i sprzedawać siebie i handlować swemi duszami. Powstaną oni, a z nimi połączy się plemię ich matek.
— Głupstwa... marzenia...
— Rzeczywiście, byłbyś doskonałym podróżującym kaznodzieją, — rzekł, śmiejąc się Alfred. — Nie lękaj się o nas! Prawne władanie dostatecznie nas ochrania. Władza przy nas. A to poddańcze plemię, jest zupełnie zwyciężone i takiem pozostanie! Znajdzie się u nas potrzebna doza energji a przytem mamy na jej poparcie dostateczną ilość prochu.
— Młodzież wychowana tak jak twój Henryk, bez wątpienia będzie doskonałą strażą zachowawczą waszych magazynów prochu! — odpowiedział Augustyn, — zimna, władająca swemi namiętnościami... Przysłowie mówi, że kto nie umie rządzić sobą, nie potrafi rządzić i innymi.
— To właśnie nieszczęście, — odpowiedział w zamyśleniu Alfred. — Bez wątpienia przy naszym politycznym systemacie trudno wychowywać dzieci; on zanadto dozwala rozwijać się namiętnościom, które i bez tego w naszym klimacie są zbyt silne. Bardzo jestem niespokojny o Henryka. Szlachetny, dobrego serca, lecz kiedy się zapali, to istny ogień. Chciałbym go posłać na północ na wychowanie; tam posłuszeństwo w większej modzie, a przytem częstsze będzie miał tam stosunki z równymi sobie.
— Dziś, kiedy wychowanie dzieci stało się najważniejszą kwestją społeczną, musimy sami przyznać, że nasz społeczny system, nie wiele co wart i należałoby go porzucić!
— Pod niejednym względem — być może; trzeba jednak przyznać, że system nasz rozwija w dzieciach męstwo i odwagę, a wady plemienia niewolniczego umacniają ich w cnotach. Sądzę, że Henryk dlatego tak pojął i ocenił piękność prawdy, że w jego przekonaniu fałsz i oszukaństwo są nieodłącznemi przymiotami niewoli.
— Oto pogląd głęboko chrześcijański! — zawołał Augustyn.
— Chrześcijański — czy niechrześcijański; w każdym razie jest to fakt bynajmniej niemniej chrześcijański od wielu innych.
— Być może!
— E! co za przyjemność spierać się w tym przedmiocie, Augustynie? Sądzę, żeśmy już pięćset razy przebiegali tę drogę. Ot lepiej zagrajmy w szachy!
Obydwaj bracia weszli po wschodach na galerję i usiedli przy stoliku do gry w szachy. Alfred, ustawiając figury, rzekł:
— W rzeczy samej, gdybym tak myślał jak ty, jużbym dawno cośkolwiek uczynił.
— Nie wątpię o tem. Ty należysz do liczby ludzi czynu; powiedz, cóż ja mam przedsięwziąć?
— Choćbyś oświecał własne swoje sługi, — odpowiedział Alfred z pogardliwym uśmiechem.
— O! to zupełnie byłoby toż samo, jak gdybym przywaliwszy ich Etną, kazał im powstać. Jeden człowiek nie podoła nigdy przeciw jednozgodnemu parciu całego społeczeństwa.
— Zaczynaj — rzekł Alfred. Obaj bracia z całem zajęciem oddali się grze, na nic zgoła nie zwracając uwagi, aż do chwili, kiedy usłyszeli tętent koni.
— Ot i dzieci wróciły — odezwał się Augustyn, wstając z krzesła. — Spójrz Alfredzie, czyś widział coś śliczniejszego?
Rzeczywiście, widok był zachwycający. Henryk jechał przegięty w stronę swej kuzynki, z uśmiechem pełnym zadowolenia. Ona była ubrana w błękitną amazonkę i takiż kapelusz. Od szybkiej jazdy twarz jej pokryła się rumieńcem, co dodawało niewymownego uroku przezroczystej jej cerze i złotawym kędziorom włosów.
— To uderzająca piękność! — zawołał Alfred. — Powiadam ci, Augustynie, że wkrótce wiele serc zapłacze po niej!
— O tak, wkrótce, bardzo prędko!... Bóg widzi, ile się tego obawiam! — zawołał Saint-Clare z nieudaną trwogą i pobiegł, aby ją z konia zsadzić.
— Ewunio, serce moje! Tyś się bardzo zmęczyła — zawołał, biorąc ją na ręce.
— O nie, ojcze! — odpowiedziało dziewczę; lecz ciężki, utrudzony jej oddech przestraszył go.
— Dlaczego tak prędko jeździsz, moje kochanie? Wiesz, że ci to szkodzi.
— Było mi dobrze, podobała mi się przejażdżka, tak że o tem zapomniałam.
Saint-Clare wniósł ją na swych rękach do salonu i położył na kanapie.
— Henryku, tyś powinien strzec Ewuni — rzekł do promieniejącego szczęściem młodzieńca. — Nie jeźdź z nią tak szybko.
— Biorę ją pod swą opiekę — odrzekł Henryk, siadając obok kanapy i ściskając rękę Ewuni.
Gdy Ewunia odzyskała siły, ojciec jej i stryj zasiedli do swej partji, zostawiając dzieci same.
— O, jak mi smutno, Ewunio! Ojciec zabawi tutaj tylko dwa dni i znowu ciebie przez długi czas nie zobaczę! Gdybym był z tobą, starałbym się poprawić, nie krzywdzić Doda i podobać się tobie. Nie chciałbym źle się obchodzić z Dodą; lecz jestem bardzo porywczy. Nie zawsze jednak jestem takim; czasem daję mu pieniędzy, ubieram go elegancko. Sądzę nawet, że jemu wcale nie źle.
— A jakbyś się czuł, gdybyś nie znał żadnego serca, któreby cię kochało?
— Byłoby mi bardzo źle!
— A tyś oderwał Dodo od tych wszystkich, którym on był drogi i teraz niema nikogo, ktoby go kochał. Czegóż więc można od niego wymagać?
— To prawda; ale czyż jestem w stanie temu zaradzić? Matki dla niego nie podobna mi kupić, ja sam nie mogę go kochać, bo i któżby mógł?
— Dlaczegożbyś nie mógł? — spytała Ewunia.
— Kochać Doda? Czyż to podobna? Dość tego, że nie mam do niego odrazy, ale kochać... Wszakże ty nie kochasz swoich niewolników?
— Ja ich kocham.
— To zabawne!
— A czyż nie mamy bliźnich naszych kochać?
— A któż przykazanie to wypełnia; przeważnie nikt o tem nawet nie myśli.
Ewunia nic nie odpowiedziała; na chwilę się zamyśliła, a wzrok jej tonął w nieskończoności.
— A jednak — rzekła nakoniec — mój miły Henryku, kochaj Dodo, bądź dobrym dla niego przez miłość dla mnie!
— Przez miłość dla ciebie będę kochał wszystko, co tylko zechcesz, miła kuzynko! W życiu nie widziałem nic milszego nad ciebie.
Henryk mówił z wielkim zapałem i śliczna twarz jego pokryła się rumieńcem. Ale Ewunia słuchała z całą naiwnością; żadnej zmiany nie można było dostrzec na jej cudnym licu; rzekła tylko:
— O! jeżeli to prawda, tom wielce z tego uradowana; mam nadzieję, że nie zapomnisz o swem przyrzeczeniu.
Głos dzwonka zwołujący na obiad przerwał dalszą rozmowę.