Chata wuja Tomasza/Rozdział XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W dwa dni potem Alfred pożegnał Augustyna. Ewunia, zmęczona wizytą swego stryjecznego brata, zapadła jeszcze więcej na zdrowiu, tak że pan Saint-Clare czuł się zniewolonym przywołać lekarza.
Marja Saint-Clare, będąc sama zajętą badaniem kilku chorób, których, jak dowodziła, jest ofiarą, nie widziała stopniowego upadku sił i zdrowia małej Ewuni. Będąc przekonaną, że nikt nie był i nie mógł być tak cierpiącym jak ona, nie wierzyła w chorobę czyjąkolwiek; widziała u drugich li tylko lenistwo, lub brak energji. Często powtarzała, że gdyby inni cierpieli tak jak ona, wnetby się przekonali, o ile ona więcej cierpi.
Panna Ofelja na próżno usiłowała obudzić w niej macierzyńską troskliwość o zdrowie Ewuni. Na jej uwagi odpowiadała Marja:
— Nie widzę, aby Ewunia była niezdrowa... biega, bawi się...
— Ale bardzo kaszli! — przerwała panna Ofelja.
— Kaszli? Nie mów mi o kaszlu; ja całe życie cierpię na kaszel. Kiedym była w wieku Ewuni, wszyscy mówili, że mam suchoty. Mami całe noce siedziała przy mnie. Ewy kaszel, to drobnostka.
— Przecież traci siły, oddech jej utrudniony...
— Ja na to cierpiałam całe lato... To osłabienie nerwów, nic więcej.
— W nocy leży cała w potach...
— To samo było ze mną w ciągu dziesięciu lat. Prawie każdej nocy cała bielizna była mokrą aż do suchej nitki.
Panna Ofelja, widząc bezskuteczność swych napomnień, zamilkła. Lecz gdy choroba Ewuni znacznie postąpiła, gdy przywołano lekarza, wtedy Marja oświadczyła, że to wszystko już naprzód przewidziała.
Widziała, przeczuła, że przeznaczeniem jej jest być najnieszczęśliwszą matką... Przy tak nadwątlonem zdrowiu zmuszona była patrzeć, jak jej ulubione dziecię zstępuje do mogiły. I Marja po całych nocach nie dawała spać Mami, po całych dniach wzdychała i płakała nad swem nowem nieszczęściem.
— Nie mów tego, kochana Marjo, nie powinniśmy przedwcześnie tracić nadziei — pocieszał ją Saint-Clare.
— Ty nie masz serca matki, ty nie możesz mię zrozumieć, ty nie wiesz...
— Ale przynajmniej nie mów o tem jakby o rzeczy, która się już stała.
— Ja nie mogę na to patrzeć tak obojętnie jak ty. Jeżeli ty nie cierpisz, widząc swą jedyną córkę w tak opłakanym stanie, to ja nie mogę nie cierpieć. To zbyt bolesny dla mnie cios, szczególnie po tem wszystkiem, com uprzednio wycierpiała.
— Prawda, wiem od dawna — odpowiedział Saint-Clare, — że Ewunia jest słabowita. Zbyt szybko rosła i z tego powodu nie może być silną, a przytem zmęczyła się szybką jazdą, do której ją Henryk zachęcał. Lekarz utrzymuje, że niema jeszcze powodu rozpaczać.
— Jesteś szczęśliwy, że wszystko widzisz w różowem świetle, — nie wszyscy tak umieją. I dla mnie byłoby lepiej, gdybym była mniej uczuciową... to mnie zabija. Pragnęłabym być również tak spokojną, jak inni...
I ci inni mieli słuszną przyczynę życzyć Marji spokoju, bo dręczyła wszystkich ciągłem narzekaniem na swoje nieszczęście i choroby. Co tylko kto mówił lub czynił, świadczyło w jej mniemaniu, że jest otoczona ludźmi okrutnymi, bez czucia, nie mającymi względu na jej cierpienia. Biedna Ewa słyszała narzekania matki i oczy chciała sobie biedaczka wypłakać, że jest przyczyną smutku matki.
Po upływie dwóch tygodni, stan zdrowia Ewy znacznie się polepszył; była to jedna z tych złudnych nadziei, któremi nielitościwa choroba oszukuje cierpiące serca, nawet nad samym grobem. Ewa znowu biegała po ogrodzie, po galerjach, znowu się bawiła, śmiała, a ojciec rozpromieniony radością, utrzymywał, że wkrótce zupełnie będzie zdrową. Tylko panna Ofelja i lekarz nie dali się uwieść zwodniczym pozorom. Było jeszcze jedno serce przeczuwające całą prawdę — to serce małej Ewy. Jest coś, co szepce w duszy naszej cicho, ale zrozumiale, że pobyt nasz na ziemi jest krótki. Jestże to tajemny instynkt gasnącego ciała, czy zachwyt duszy, patrzącej w wieczność? Sercem Ewy owładnęło ciche, słodkie, prorocze przekonanie, że niebo jej się otwierało; i była spokojna, jak światło zachodzącego słońca, jak cisza jesieni. Bolało ją tylko, że musi opuścić tych, którzy ją tak gorąco kochali.
Chociaż żyła w dostatkach, otoczona najczulszą opieką i miłością ojca, nie żal jej było siebie, ale tych, których kochała. Wierzyła, że czeka ją lepsze życie, że idzie do Chrystusa, który dziatki kocha i miłość ku Niemu napełniała jej niewinne serduszko uczuciem nadziemskiem.
Jednak serce Ewy wyrywało się z głęboką czułością i do tych, których porzucała na ziemi, a szczególniej do ojca; pojęła, że dla niego była droższą, niż dla kogokolwiek. Bolała i nad matką swoją, bo chociaż przebijające się w Marji samolubstwo zasmucało ją i trwożyło, chociaż widziała w niej coś, czego nie mogła zrozumieć, jednak, jako dobre dziecię, kochała ją całem sercem.
Żałowała, że porzuca dobre, kochane sługi, dla których była światłem słonecznym. Dzieci bardzo rzadko uogólniają pojęcia; ale Ewa była nadzwyczajnem dzieckiem. W jej główce powstała niejasna myśl zrobienia czegoś dla nich, dania im pomocy, bo czuła ich niedolę. Chęć ta, będąc za nadto silna na słaby organizm, rujnowała nadwątlone jej zdrowie.
— Wuju Tomaszu — rzekła pewnego razu — ja wiem, co było przyczyną śmierci Chrystusa za nas.
— Cóż takiego, Ewunio?
— Ja to czuję, nie umiem tego tylko wytłómaczyć. Chrystus Pan umarł na krzyżu, żeby zerwać pęta niewoli, które nas krępowały i żeby nas wybawić od śmierci wiecznej. Czy pamiętasz owe matki na okręcie płaczące za dziećmi swemi, od których je oderwano? Jest to wprawdzie inna niewola, ale z chęcią poświęciłabym się za wszystkich tych nieszczęśliwych okutych w kajdany.
Tomasz patrzał na nią ze czcią, a kiedy na głos ojca odeszła, rozczulony otarł gorące łzy.
— Daremne zabiegi utrzymania przy życiu Ewuni — rzekł, spotkawszy Mami. — Pan Bóg weźmie niedługo ją do Siebie.
— Tak, tak — odpowiedziała Mami, wznosząc ręce ku niebu. — W jej oczach było zawsze coś tajemniczego, co jawnie mówiło, że nie pogości z nami długo. Tyle razy mówiłam o tem pani, a oto teraz się sprawdza, wszyscy to widzimy. Drogie, kochane dziecię porzuci nas!...
Ewunia wbiegła po stopniach werandy. Dzień się chylił ku końcowi, promienie zachodzącego słońca okalały ją wieńcem światła. Szła do ojca w białem ubraniu, w splotach złocistych swych włosów, z rozgorączkowaną twarzyczką i z niewypowiedzianym blaskiem w oczach, powiększonym niszczącą gorączką.
Saint-Clare przywołał ją, aby pokazać jej małą statuę, którą kupił dla niej; lecz widok Ewy przeraził go boleśnie.
Jest pewien rodzaj piękności tak zupełnej, lecz zarazem tak znikomej, że nie czujemy odwagi patrzeć na nią. Saint-Clare ujął Ewę w swoje objęcia i zapominał, co jej chciał powiedzieć.
— Kochanie moje, tobie lżej teraz? nieprawdaż, wszak ci lepiej?
— Ojczulku — rzekła Ewa — od dawna chciałam ci wiele powiedzieć; powiem ci teraz, póki mi siły starczą.
Saint-Clare zadrżał, Ewa usiadła na kolanach ojca, a kładąc główkę na piersiach jego, mówiła dalej:
— Nie mam potrzeby przed ojczulkiem dłużej taić. Zbliża się chwila, w której was pożegnam i już nigdy do was nie wrócę! — Ewa westchnęła.
— Co ci to, moje drogie dziecię? — spytał drżącym głosem, lecz wesołość udając; — tyś nerwowa, upadłaś zupełnie na duchu, nie oddawaj się tak smutnym myślom. Patrz, jaką ci kupiłem statuę!
— Nie, mój ojcze — rzekła Ewa, zlekka usuwając podarunek — nie łudź siebie. Mnie nic nie lepiej; czuję, że niedługo pozostanę z tobą. Wcale nie jestem nerwową, wcale nie straciłam energji i niczego się nie lękam. I gdyby nie ty, drogi ojcze! I nie ci, których całem sercem kocham, byłabym bardzo szczęśliwą! Ja tęsknię do nieba, muszę tam iść, tam mnie wołają!...
— Co ci się stało, dziecię moje? Czemu się smuci twoje serduszko?... Tu masz wszystko, co może cię uczynić szczęśliwą.
— Tam w niebie lepiej. Tu wiele, o! bardzo wiele mię zasmuca. Idę do nieba... a jednak żal mi was porzucić...
— Powiedz, cóż cię tak zasmuca?
— To, co tutaj zawsze się działo i dzieje. Żal mi naszych biednych sług. Oni mnie kochają i wszyscy są tacy dobrzy dla mnie: pragnęłabym, aby wszyscy byli wolni.
— Dlaczego, moje dziecię? Czy sądzisz, że im u nas źle?
— Nie myślę tego, lecz jeżeli ciebie, drogi ojcze, spotka nieszczęście, cóż się z nimi stanie?... Czy dużo takich ludzi, jak ty, kochany ojcze? Stryj Alfred nie taki i mama nie taka. Przypomnij tylko sobie, jakich państwa miała biedna Pru. Jak okropne rzeczy ludzie mogą robić i robią... — i Ewa zadrżała.
— Miłe dziecię, tyś nazbyt wrażliwa. Żałuję, żem pozwolił ci słuchać podobnych opowiadań.
— Ach, to mię tylko zasmuca, drogi ojcze... Ty się troszczysz tylko o to, abym była szczęśliwa, żebym nie znała smutku, nigdy nie cierpiała, a nawet nie słyszała smutnych opowiadań wówczas, kiedy tylu biednych ludzi w nieszczęściach i troskach pędzi życie. O! drogi ojcze, to za wiele miłości własnej. Ja powinnam wiedzieć o tem wszystkiem, aby mieć spółczucie dla nędzy. Wszystko to przygniata mnie i bardzo boli... Wiele o tem rozmyślałam. Drogi ojczulku, czyż nie możnaby zrobić, aby wszyscy byli wolni?
— To trudne zadanie, moja droga. Niema najmniejszej wątpliwości, że te stosunki są niesprawiedliwe; wielu tak myśli i ja jestem tego zdania. Gorącobym sobie życzył, aby w całym kraju nie było ani jednego niewolnika; lecz jak do tego dojść, jakie środki przedsięwziąć, rzeczywiście nie wiem.
— Ty nie umrzesz, Ewo! — zawołał pan Saint-Clare głosem pełnym boleści. — O, nie mów tego, dziecię moje! moje wszystko na świecie!
— I dziecię nieszczęsnej Pru było jej wszystkiem na świecie... A ona słyszała krzyk jego i nie mogła mu pomóc! Ojcze, wszakże ci nieszczęśliwi kochają dzieci swoje tak czule, jak ty mnie. Ojcze! pomóż im! i biedna Mami kocha swe dzieci; widziałam, jak gorzko płakała, gdy o nich mówiła. I Tomasz kocha swoich. Czyż to nie bolesne, drogi ojcze, że podobne rzeczy dzieją się na świecie?
— Dość, dość tego, mój aniele! — przerwał z czułością ojciec, — tylko się nie smuć, nie mów o śmierci; wszystko zrobię, co zechcesz.
— Przyrzecz mi, ojcze, że uwolnisz Tomasza, kiedy ja... — nagle urwała, później drżącym głosem dodała: — kiedy ja odejdę tam!...
— Dobrze, mój aniołeczku, uczynię wszystko, wszystko, co tylko zażądasz!
— Najdroższy mój ojcze — mówiła dalej, przykładając swą rozpaloną twarzyczkę do twarzy ojca — o! jakbym ja chciała, żebyśmy razem tam poszli!
— Dokąd, moje dziecię? — spytał Saint-Clare.
— Do mieszkania Ojca naszego; tam dobrze, spokojnie, tam panuje wieczna miłość! — zawołało dziecię jakby o krainie, w której często przebywało. — Ty nie chciałbyś iść ze mną, ojcze mój drogi? — spytała naiwnie.
Saint-Clare milcząco przycisnął ją do swych piersi.
— O! ty przyjdziesz do mnie — zawołała Ewunia głosem pełnym wewnętrznego przekonania, którym tak często bezwiednie mówiła.
— Tak, ja pójdę za tobą! Ja nie mogę żyć bez ciebie.
Zmrok wieczorny coraz to więcej zapadał; Saint-Clare trzymał w milczeniu na kolanach tę słabą istotkę. Nie mógł już widzieć ciemnych oczu dziecięcia, ale słyszał w jej głosie jakby wołanie niewidomego ducha i przeszłe życie jego przedstawiło się przed myślącym jego wzrokiem jakby obraz ostatniego sądu. Słyszał modlitwy i pieśni swej matki, przypomniał sobie młodość i swe dążenia ku dobremu i lata zwątpień i światowego, jak ludzie nazywają, biednego życia. O, wiele możemy pomyśleć w jednej chwili. I on myślał, przeczuł wiele, bardzo wiele; lecz nie rzekł ani słowa i kiedy zupełnie ściemniało, zaniósł Ewę do sypialni; a skoro ją rozebrano i słudzy odeszli, wziął jedyne swe dziecię znowu na ręce i nosił zanim usnęła.