Chata wuja Tomasza/Rozdział XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W niedzielę po południu pan Saint-Clare siedząc na werandzie na wygodnem bambusowem krześle, palił cygaro. Żona jego, zasłonięta od natrętnych moskitów przezroczystą gazą, leżała na sofie naprzeciw okna i drzemała, trzymając w ręku, jak tego wymagał dzień niedzielny, prześlicznie oprawną książkę do nabożeństwa, niby to ją czytała.
Panna Ofelja, pojechała z Ewą pod opieką Tomasza w odwiedziny do sąsiedztwa.
— Mój Augustynie — rzekła Marja po chwilowym namyśle — proszę cię, poślij do miasta po mego lekarza Posey: jestem chorą na serce, jestem tego pewną.
— Czyż to koniecznie posyłać po pana Posey? Zdaje mi się, że lekarz, sprowadzony do Ewy, doskonale zna się na swej sztuce.
— W tym przypadku nie mogę mu zawierzyć — odpowiedziała Marja — to rzecz ważna. Ostatnie dwie czy trzy noce rozmyślałam o tem; mam tak okropne boleści...
— To tylko ci się zdaje, moja Marjo; ja nie wierzę w twoją chorobę serca.
— Wiem, że nie wierzysz — odrzekła Marja — tegom się spodziewała. Ty drżysz cały przy najmniejszym kaszlu, przy byle jakiem niedomaganiu Ewy, ale gdy ja... cóż ja cię mogę obchodzić?
— Jeżeli koniecznie chce ci się mieć chorobę w sercu, to dla uczynienia ci przyjemności gotów jestem i w to uwierzyć — rzekł Saint-Clare — przecież dotąd nigdy o tem nie mówiłaś...
— Nie życzyłabym ci jednak, abyś się spostrzegł za późno... Zresztą wierz czy nie, ale smutek mój na widok choroby Ewy i troska o nią rozwinęły we mnie chorobę, którą już od dawna czułam w sobie.
Trudno było w istocie pojąć, w czem mianowicie się okazywała troskliwość Marji względem Ewy. Nad tem właśnie Saint-Clare się namyślił i jako nieczuły mąż najspokojniej palił dalej cygaro, aż nie zajechał pojazd, z którego wysiadły panna Ofelja i Ewa.
Panna Ofelja poszła wprost do swego pokoju, aby według zwyczaju zdjąć kapelusz i szal wprzódy, nim do kogokolwiek przemówi. Saint-Clare przywołał Ewę. Usiadłszy mu na kolanach, zaczęła opowiadać, co widziała i słyszała.
Nagle rozległ się donośny głos z pokoju panny Ofelji, którego drzwi wychodziły także na werandę. Panna Ofelja karciła kogoś.
— Co tam znowu nabroiła Topsy? — rzekł Saint-Clare. — Jestem pewny, że to ona w czemś się spsociła.
Po chwili weszła panna Ofelja, prowadząc za rękę winowajczynię.
— Chodź tutaj, chodź, opowiem wszystko twojemu panu.
— Cóż tam się stało? — spytał Augustyn.
— A to się stało, że odtąd nie chcę dłużej się męczyć tem dzieckiem, to nie do zniesienia! Tego nikt nie wytrzyma. Posłuchaj tylko; zamknęłam ją i kazałam jej uczyć się na pamięć wiersza; a ona podpatrzyła gdzie chowam klucze, otworzyła komodę, wyjęła najpiękniejszy kapelusz i porznęła go na sukienki dla swojej lalki! W życiu mojem podobnej dziewczyny nie widziałam!
— Ja ci mówiłam, kuzynko — przerwała jej Marja — że z temi zwierzętami nie dasz sobie rady. Gdyby to ode mnie zależało — mówiła dalej, zwracając ironiczne spojrzenie na męża, — posłałabym tę dziewczynę do Kalabuzy[1], aby ją tam porządnie osiekli, ale tak, żeby i powstać nie mogła.
— Nie wątpię o tem — odrzekł Saint-Clare. — Mówi się wiele o szlachetności kobiet, a w życiu mojem nie widziałem nawet pół tuzina takich, coby najmniej, gdyby tylko mogły, nie umęczyły na świecie sługi.
— Twoje żarty na niewiele się zdadzą — odezwała się Marja — kuzynka jest rozsądną kobietą i widzi wszystko tak samo, jak ja.
Panna Ofelja, jak każda troskliwa gospodyni, prędko i łatwo się gniewała, a tym razem tem więcej, gdyż poniosła dość znaczną szkodę. I któż w podobnych przypadkach nie dałby się unieść gniewowi? Lecz słowa Marji chybiły celu i zupełnie ostudziły gniew panny Ofelji.
— Za nic w świecie takbym nie postąpiła — zawołała panna Ofelja. — Ale rzeczywiście, Augustynie, nie wiem, co mam począć... Uczę ją, tłómaczę, karzę często, — nic nie pomaga: jaka była, taka jest.
— Zbliż się tu, Topsy — zawołał Saint-Clare.
Topsy podeszła. Okrągłe, błyszczące jej oczy wyrażały jednocześnie trwożliwość i zwyczajne filuterne usposobienie.
— Cóżeś znowu nabroiła? — spytał Saint-Clare, którego śmieszył wyraz twarzy dziecka.
— To dlatego, że jestem zła — odpowiedziała płaczliwie Topsy. — Panna Ofelja mówi, że to dlatego.
— A czy ty nie widzisz, ile dla ciebie się panna Ofelja poświęcała? Już sama nie wie, co ma z tobą począć...
— Tak, panie. Dawniejsza moja pani toż samo mówiła; biła mnie, och! jak biła! Wyrywała mi włosy i tłukła głową o drzwi, nic jednak nie pomogło. — A chociażby była wyrwała mi wszystkie włosy z głowy i takbym lepszą nie była; już jam taka zła, wszakże ja tylko prosta murzynka!...
— Wyrzekam jej się, — rzekła panna Ofelja — poco mnie taki kłopot.
— Pozwolisz mi jedno uczynić pytanie? — przemówił Saint-Clare.
— Jakie?
— Jeżeli twoje morały nie są w stanie zbawić jednej małej poganki, która ciągle jest w domu, w twojej władzy, nacóż zda się posyłać biednych misjonarzy między tysiące zupełnie podobnych pogan? Wszak to dziecię jest doskonałym wzorem pogan, żyjących za morzami.
Panna Ofelja nic na to nie odpowiedziała. Ewa, która była niemym świadkiem całej tej sceny, skinęła na Topsy i obie weszły do małego pokoiku na końcu werandy, który służył za czytelnię panu Saint-Clare.
— Pójdę zobaczyć, co Ewa z nią zrobi — rzekł Saint-Clare.
Cicho, na palcach zbliżywszy się do drzwi, uchylił firanki i dał znak pannie Ofelji, aby także się zbliżyła. Obie dziewczynki siedziały na ziemi, przodem do drzwi. Topsy ze zwykłym wyrazem nieoględnej wesołości; Ewa, przeciwnie, z głębokiem uczuciem na twarzy, ze łzami w oczach.
— Dlaczegoś ty taka zła, Topsy? dlaczego nie sprobujesz być dobrą? Czy nikogo nie kochasz Topsy?
— Kogoż mam kochać? Ja lubię lodowaty cukier i inne dobre rzeczy! — odrzekła Topsy.
— Jednak ty kochasz swego ojca, matkę?
— Ja ich nigdy nie miałam, wszakże panna Ewunia wie o tem.
— Tak, wiem — odpowiedziała smutnie Ewa. — Lecz czyż nie masz ani brata, ani siostry, ani ciotki, ani...
— Nie mam nikogo, — przerwała Topsy, — nigdy nie miałam.
— Jednak, moja Topsy, żebyś się postarała być dobrą, tobyś mogła...
— Ja nie mogę być niczem więcej, jak murzynką, choćbym była najlepszą — odpowiedziała Topsy. — Żebym ja mogła zedrzeć z siebie tę czarną skórę i zostać białą, o! wówczas rzecz zupełnie inna.
— Jednak ciebie można kochać, nie zważając, żeś czarna, Topsy; panna Ofelja kochałaby cię, gdybyś była dobrą.
Śmiech urywany, którym zwyczajnie okazywała swe niedowierzanie, był całą odpowiedzią Topsy.
— Nie wierzysz? — spytała Ewa.
— Nie, nie wierzę; ona mnie nienawidzi, bo ja czarna. Dotknie się prędzej żaby, niż mnie. Nikt nie może kochać murzynów, ale co to mnie może obchodzić...
Topsy zaczęła świstać.
— O Topsy, biedna ty moja, ja ciebie kocham! — zawołała Ewa z silnem uczuciem, kładąc swą małą, delikatną, białą rączkę na ramię Topsy. — O, tak! ja kocham ciebie, boś ty nie miała ani ojca, ani matki, ani przyjaciół, boś ty biedna, skrzywdzona dziewczynka; kocham ciebie i chcę, abyś była dobrą. Ja bardzo jestem chora, moja Topsy, niedługo już, jak sądzę, pożyję; mnie tak przykro patrzeć na to, żeś niedobra. Bądź dobrą przez miłość dla mnie. Ja niedługo będę z tobą, Topsy!
Okrągłe, pojętne oczy małej murzynki napełniły się łzami; duże, ciężkie krople powoli się toczyły i padały na białą rączkę Ewy. Była to chwila stanowcza. Promień wiary boskiej prawdy padł w głąb pogańskiej duszy! Położyła głowę na kolana Ewy i wzruszona zaczęła rzewnie płakać, a prześliczne dziewczę nachylone nad nią, zdawało się być jasnym aniołem, zesłanym z nieba dla jej podniesienia.
— Biedna, droga Topsy, czyż nie wiesz, że Zbawiciel nasz kocha zarówno wszystkich? — spytała Ewa. — On kocha ciebie o wiele więcej, niż ja cię kochać mogę, stokroć razy więcej, dlatego, że jest nieskończenie dobrym, że jest Bogiem. On ci dopomoże być dobrą i ty możesz pójść do nieba i zostać aniołem, choć nie jesteś białą. Pomyśl o tem, moja Topsy, ty możesz być jednym z tych szczęśliwych i jasnych duchów, o których wuj Tomasz tak prześlicznie umie opowiadać.
— O droga, najdroższa panno Ewunio! — zawołała rozczulona Topsy — poprobuję być dobrą. Do tej pory nie myślałam o tem.
Saint-Clare spuścił zasłonę.
— To mi przypomina matkę moją — rzekł zwracając się do Ofelji — prawdę mówiła: że jeżeli chcemy ślepym przywrócić wzrok, tośmy powinni czynić to co Chrystus, przywołać ich do siebie i włożyć na nich ręce.
— Miałam zawsze wstręt do murzynów — mówiła panna Ofelja — to prawda, nigdym nie mogła się zdecydować, aby dotknąć się tej dziewczyny; alem nie sądziła, aby mogła to zauważyć.
— Ukryć tego przed dziećmi — powiedział Saint-Clare — niepodobna. A jestem nawet pewny, że jeśli w głębi twej duszy jest choć mała iskra odrazy do dziecka, to żadne starania, żadne usługi, żadna pomoc nie obudzi w niem wdzięczności. To może się wydawać dziwnem, ale tak jest.
— Cóż ja na to poradzę? — rzekła panna Ofelja. — Ja ich wszystkich nie lubię, a szczególniej tej dziewczyny. Nie mogę uniknąć wrażenia, jakie na mnie murzyni robią.
— A jak postąpiła Ewa?
— Tak!... ale bo ona taka kochająca. Ona postępuje bardzo prosto, lecz w duchu prawdziwie chrześcijańskiem... O! pragnęłabym być jej podobną — rzekła panna Ofelja. — Dała mi dobrą naukę.
— Bardzo ślicznie — rzekł Saint-Clare. — Nieraz Bóg zsyła małe dzieci, aby uczyły starszych.
- ↑ Dom karny.