Chata wuja Tomasza/Rozdział XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obrazy i biusty w pokoju Ewy obwinięto w białe zasłony. Poważną ciszę przerywały czasami tylko ciężkie westchnienia i ostrożne stąpania. Przez gęste żaluzje światło z trudnością tylko wkradało się do pokoju.
Na łóżku biało pokrytem, pod statuą pochylonego anioła, spoczywała mała istotka, snem wiecznym. Leżała w prostej białej sukience, którą zwykle za życia nosiła. Promień światła przedarłszy się przez różowe zasłony, rzucał trochę ciepła na śmiertelną bladość twarzy, głowa trochę się skłoniła na bok, jak w zwyczajnym śnie; lecz każdy rys tej niewinnej istotki był nacechowany wyrazem niebieskim, — tem połączeniem zachwytu i spokoju, który wymownie świadczy, że to nie ziemski, czasowy sen, ale długi odpoczynek, aż Bóg sam przez swego Anioła zeń nie zbudzi.
Saint-Clare stał przed zwłokami córki ze skrzyżowanemi rękoma, pogrążony w smutku; któż odgadnie, gdzie myśli jego błąkały. Od tej chwili, kiedy w pokoju umierającej wymówiono słowo „umarła“, wszystko dla niego oblekło się kirem żałoby; ciężki smutek, przytłaczający myśl, owładnął nim całym. Słyszał naokoło siebie głosy, pytania; zapytywano go, kiedy pogrzebią ciało i gdzie, odpowiadał, że mu wszystko jedno.
Adolf i Róża ubierali pokój; zwykle trzpiotowaci, dziś do głębi byli rozczuleni i smutni.
Na wszystkich półkach stały białe kwiaty, rozkoszne, pachnące z prześlicznemi, w dół opuszczonemi liśćmi. Na małym stole Ewy, pokrytym białym batystem, stał ulubiony jej wazon z pojedyńczym pączkiem białej centyfolji. Z zręcznością odznaczającą czarne plemię, Adolf i Róża ułożyli starannie draperje i zasłony w bogate fałdy. W chwili, kiedy Saint-Clare stał nieruchomy, pogrążony w myślach, mała Róża weszła z koszykiem białych kwiatów i na widok swego pana zatrzymała się i cofnęła wstecz z uszanowaniem; lecz przekonawszy się, że jej nie widzi, podeszła do zmarłej i zaczęła ją przyozdabiać kwiatami. Saint-Clare widział jakby we śnie włożony w malutkie rączki prześliczny jaśmin, a innemi kwiatkami z dziwnym gustem przystrojony cały pokój.
Otworzyły się drzwi i weszła Topsy z zapuchniętemi od płaczu oczami, niosąc coś pod fartuszkiem. Róża dała jej znak ręką, aby nie wchodziła, lecz dziewczę nie zważając, postąpiło naprzód.
— Idź precz! — szepnęła rozkazująco Róża. — Nie potrzebnaś tutaj.
— Wpuść mię, ja przyniosłam kwiatek... a jaki prześliczny! — zawołała Topsy, trzymając w ręku wpół rozwinięty ciemny pączek prześlicznej róży. — Pozwól mi położyć tylko ten jeden kwiatek.
— Ruszaj precz stąd! — zawołała jeszcze raz Róża.
— Pozwól jej! — odezwał się pan Saint-Clare — niech się zbliży...
Róża oddaliła się z pospiechem. Topsy, zbliżywszy się, położyła u nóg zmarłej kwiatek i nagle z bolesnem łkaniem rzuciła się na podłogę obok posłania.
Panna Ofelja wbiegła, starała się ją uspokoić, lecz napróżno.
— Ach, panno Ewunio! panno Ewunio! i ja chcę umrzeć z tobą, ja pójdę z tobą!
Było coś okropnie rozdzierającego w jej głosie! Marmurowa, blada twarz Saint-Clare powlokła się rumieńcem i pierwsza łza od śmierci Ewy trysnęła z pod jego powiek.
— Wstań, moje dziecię! — rzekła łagodnie panna Ofelja, — nie płacz, panna Ewa poszła do nieba, ona teraz aniołem.
— Lecz ja nie obaczę już jej więcej — rzekła Topsy — nigdy jej nie zobaczę!
— Ona mówiła, że mnie kocha — wołała Topsy, — tak mówiła mi... O Boże mój! Boże! nikogo nie mam już teraz, nikogo!
— Na nieszczęście jest to prawdą — rzekł Saint-Clare, zwracając się do panny Ofelji, — spróbujcie ją w jakikolwiek sposób pocieszyć.
— O, poco ja przyszłam na świat! — wołała Topsy — niepowinnam była się rodzić!... i naco mam żyć?...
Panna Ofelja łagodnie podniosła ją i wyprowadziła z pokoju i kilka łez zrosiło jej policzki.
— Topsy, biedne moje dziecię! — rzekła panna Ofelja, wprowadzając ją do swego pokoju — nie rozpaczaj! Ja mogę ciebie kochać, chociażem niepodobna do tego dobrego aniołka. O! jam się nauczyła od niej miłować po chrześcijańsku: będę ciebie kochała. Ja cię kocham i będę starała się ci dopomóc, abyś została dobrą chrześcijanką.
Głos panny Ofelji był więcej rozczulający od jej słów; a szlachetne łzy, które płynęły po jej twarzy jeszcze więcej mówiły. Od tej chwili podbiła serce osieroconego dziecięcia, a podbiła na zawsze.
— O moja Ewo! kiedy tak krótkie chwile twego pobytu na ziemi sprawiły tyle dobrego — pomyślał Saint-Clare — jakiż rachunek będę musiał zdać z tak długiego mego życia.
Jakiś czas rozlegały się w pokoju kroki i ciche szeptania; domownicy jeden za drugim podchodzili, aby spojrzeć po raz ostatni na zmarłą. Wkrótce przyniesiono małą trumienkę i włożono w nią Ewunię; pojazdy zajechały przed ganek, wysiadali z nich obcy ludzie. Krewni i domownicy z białemi wstęgami, z krepą czarną tłoczyli się do małego pokoju; przyjechał miejscowy ksiądz proboszcz w towarzystwie kilku innych kapłanów, odmówił modlitwy, poświęcił ciało i trumienkę zamknięto. Kondukt ruszył na cmentarz, gdzie ją pochowano w grobie familijnym.
Wszyscy się rozeszli i wrócili do domu, który już nigdy nie miał gościć w pokojach swoich małej Ewy. Marja zamknęła się w gabinecie, położyła się do łóżka, a szlochając niemiłosiernie, co chwilę przyzywała pomocy wszystkich sług swoich; biedni, nie mieli czasu nawet popłakać. I pocóżby miała służba płakać! Wszak to nieszczęście ją tylko dotyka; a głęboko była przekonaną, że nikt na świecie nie czuł i nie może czuć tak, jak ona.
— Saint-Clare nie wylał ani jednej łzy — mówiła Marja — on mało współczuje. Dziwna nieczułość! Czyż nie widzi, ile ja cierpię?
Dla ludzi często dość powierzchowności. Wielu służących, sądząc według tego, co widzieli lub słyszeli, mniemali, że rzeczywiście Marja cierpiała więcej niż inni, a szczególniej, kiedy zaczęła spazmować i posyłała po lekarza. Zaczął się chaos, bieganie. To było dla niej zbawienną rozrywką w smutku.
Tomasz czuł jednak w głębi serca większy pociąg do swego pana. Pilnie śledził każdy jego krok. Widząc pana Saint-Clare bladego, siedzącego spokojnie w pokoju Ewy, trzymającego w ręku książeczkę, w którą patrzał, nie widząc ani jednej litery, zrozumiał, że spokój ten dowodzi stokroć większej boleści, aniżeli wszystkie narzekania i jęki Marji.
Po kilku dniach państwo Saint-Clare wrócili do miasta, szukając w zmianie miejsca zapomnienia świeżych a tak smutnych wypadków. Porzucili dom, ogród i mogiłę. Saint-Clare, przebiegając ulice Nowego Orleanu, w wirze świata i w zajęciu się interesami szukał zapełnienia nieznośnej próżni w sercu. Widząc go na ulicy lub w kawiarni, tylko po żałobie można było poznać, że stracił drogą osobę; rozmawiał, czytał gazety, zajmował się polityką, rozpytywał o kursa na giełdzie. Nikt nie mógł przeczuć, że ten uśmiechnięty człowiek kryje w głębi duszy straszliwą boleść.
— Mąż mój, to dziwny człowiek — rzekła żałosnym głosem Marja do panny Ofelji. — Jam zawsze sądziła, że on tylko jednę Ewę kochał na ziemi, lecz jednak, jak mi się zdaje, już o niej zapomniał; nie mogę nawet wciągnąć go w rozmowę o tym aniołku. W rzeczy samej sądziłam, że on okaże więcej uczucia.
— Mówią, że ciche wody są zwykle głębokie — odrzekła panna Ofelja poważnie.
— Nie wierzę temu, to czcze słowa! Jeżeli człowiek ma czucie, musi je okazać, nie może go ukryć. Ach, być czułą, to wielkie nieszczęście! Chciałabym być podobną Saint-Clarowi. Czułość mnie gubi!
— Pan Saint-Clare widocznie mizernieje, chodzi jak cień — rzekła Mami — nic nie je... Niech pani wierzy, nie zapomniał on Ewuni... i któż może zapomnieć tej miłej, małej istotki — dodała, ocierając łzy.
— W każdym jednak razie nie zwraca najmniejszej uwagi na moją boleść — rzekła Marja. — Jam od niego nie słyszała i jednego słowa pociechy; a jednakże powinien wiedzieć, ile silniej czuje matka stratę córki od ojca.
— Serce zna tylko swoją własną boleść — rzekła sucho panna Ofelja.
— I ja tak sądzę. Ja jedna wiem, co czuję; nikt się ani domyśla, co się w mem sercu dzieje; Ewa przeczuwała, tak, ona jedna, lecz jej już niema!
I Marja rzuciła się na kanapę, gorzko płacząc. Ona należała do liczby tych nieszczęśliwych istot, dla których wszystko niepowrotnie stracone nabywa ceny, jakiej nigdy nie miało, kiedy było w ich posiadaniu. Zdawało się, że na to jedynie posiada przedmiot, aby w nim wynajdywać wady; lecz skoro go straciła, wówczas widziała w nim doskonałość najwyższą.
Gdy się rozmowa ta toczyła w salonie, w bibliotece pana Saint-Clare inna miała miejsce.
Tomasz z niespokojnością śledzący kroki swego pana, zauważył, że kilka godzin temu wszedł do biblioteki; a nie mogąc się go doczekać, aż wyjdzie, postanowił sam wejść pod jakimkolwiek pozorem, i zwolna otworzył drzwi. Saint-Clare leżał na kanapie w najdalszym kącie pokoju, twarzą zwróconą w dół. Książeczka Ewuni leżała otwarta przed nim. Tomasz podszedł i stanął obok kanapy, a gdy się namyślał co począć, Saint-Clare nagle powstał. Szlachetna twarz murzyna, pełna wyrazu wielkiego smutku i głębokiej miłości zastanowiła go; położywszy rękę na ramieniu Tomasza, rzekł:
— O mój miły Tomaszu! świat pusty, cały świat pusty, jak łupina, z której jądro wyjęto.
— Tak, panie, wiem o tem — rzekł Tomasz — lecz gdyby pan chciał tylko spojrzeć w górę, gdzie nasza droga Ewunia, gdzie nasz Zbawiciel...
— Ach! Tomaszu, ja patrzę, lecz na nieszczęście nic nie widzę. O gdybym to ja mógł coś spostrzec!
Tomasz ciężko westchnął.
— Zdaje się, że jest danem tylko dzieciom i pokornym, niewinnym, jak ty, Tomaszu, widzieć to, czego my nie możemy. — Dlaczego to tak?
— Wiary potrzeba!
— Tomaszu, ja nie wierzę, ja nie mogę wierzyć; jam się zrósł z wątpieniem! Chciałbym wierzyć, a nie mogę.
— Drogi panie, módl się do Matki Najświętszej, ona cię wspomoże.
— Któż może cośkolwiek wiedzieć o niczem! — mówił Saint-Clare sam do siebie, błądząc wzrokiem. — Ta czysta miłość, ta zadziwiająca wiara, czyżby miały być tylko jedną ze zmiennych faz uczuć człowieka, niemających żadnej rzeczywistej podstawy, znikomych, jak lekki podmuch? Czyż niema niczego?
— Jest, dobry panie, o! jest! jest! Ja wiem, jestem przekonany, że jest — rzekł Tomasz, padając na kolana. — Miej wiarę! drogi panie, miej tylko wiarę!
— Skąd wiesz, że jest Bóg, Tomaszu; tyś go nigdy nie widział?
— Ja wiem, że jest, ja to czuję i czuję teraz. Kiedy mnie oderwali od mojej drogiej żony, od małych mych dziatek, byłem w okropnej rozpaczy. Zdawało mi się, że wszystko zginęło dla mnie; ale Bóg się zlitował nade mną i rzekł mi: „nie bój się, Tomaszu“. Światło i wesele weszły w serce moje i pokój był we mnie. Jestem szczęśliwy, kocham wszystkich i proszę tylko o to, aby Bóg dał mi siły do wypełnienia woli Jego i żeby wola Jego spełniła się nade mną, jak mu się spodoba. Wiem, że to nie dla moich zasług, bo ja biedny i nędzny; ale wiem, że Pan Bóg ciebie, dobry panie, ma w łasce Swojej.
Tomasz mówił, płacząc, głosem przytłumionym. Wzruszony Saint-Clare ściskając przyjaznie szorstką, czarną rękę murzyna, oparł głowę swoją na jego ramieniu.
— Ty mnie kochasz, Tomaszu? — spytał.
— Dziś nawet jestem gotów oddać życie moje za pana, gdybym wiedział, że to byłoby potrzebne dla pańskiego nawrócenia.
— Jesteś niedorzeczny — wyrzekł Saint-Clare, wyprostowawszy się. — Nie jestem godny miłości tak dobrego, uczciwego serca, jak twoje.
— O panie, jest jeszcze ktoś inny, co cię więcej kocha... Jezus Chrystus...
— Skąd to wiesz? — spytał Saint-Clare.
— Ja to czuję w głębi mej duszy. Miłość Jezusa Chrystusa jest źródłem wszelkiej prawdziwej mądrości.
— To dziwnie! — rzekł, odwracając się Saint-Clare. — Dzieje „człowieka“, który żył i umarł ośmnaście wieków temu, mają taką władzę nad sercami ludzi. — Lecz On nie był li tylko człowiekiem — dodał nagle — człowiek nie może mieć tak potężnej i wiecznie trwałej władzy! O! gdybym mógł wierzyć, jak uczyła mnie matka moja i tak się modlić, jak się modliłem, będąc dzieckiem.
— Panie — rzekł Tomasz — panna Ewunia czytała tak prześlicznie z tej książeczki... może pan przeczyta co dla mnie; od śmierci drogiej Ewuni nikt mi już nie czytał.
Pan Saint-Clare wziął książkę do ręki i zaczął czytać głośno. Natrafił na ustęp o wskrzeszeniu Łazarza. Czytał z niemałem wzruszeniem, tak, że często musiał przestawać, aby je opanować. Spokojna twarz jego opromieniona była miłością, wiarą i nadzieją.
— Tomaszu — spytał Saint-Clare — czy ty w to wszystko wierzysz?
— Panie, mnie się zdaje, jak gdybym to widział.
— Chciałbym mieć twoje oczy.
— Pan będzie je miał, jeżeli Bóg nie poskąpi łaski Swojej.
— Ty wiesz, że mam więcej nauki od ciebie. I cóż gdybym ci powiedział, że w to nie wierzę.
— O panie! — zawołał Tomasz, składając błagalnie ręce.
— Czy się nie zachwiejesz w swej wierze?
— O nie, ani na chwilę.
— A jednak nie wątpisz, że więcej wiem od ciebie.
— Lecz we wszystkiem potrzeba łaski nieba. Ale pan nie mówił teraz na serjo, wszakże prawda? — pytał Tomasz zaniepokojony.
— O nie, Tomaszu, nie jestem zupełnie niedowiarkiem... wierzę, że wiara jest człowiekowi koniecznie do zbawienia potrzebna; lecz sam jednak nie mam jeszcze wiary... Złe to przyzwyczajenie, mój Tomaszu.
— Gdyby tylko pan chciał się pomodlić.
— Skąd wiesz, że ja tego nie czynię?
— Czy modli się pan kiedy?
— Jabym się modlił, gdybym widział tego, do którego się mam modlić; lecz nie widzę nikogo i kiedy się modlę, zdaje mi się, że słowa moje giną w próżni. Ty umiesz się modlić Tomaszu? Pokaż mi, jak się to robi...
Przepełnione serce Tomasza wylało się w modlitwie, która płynęła z ust jego, jak żywy potok długo groblą wstrzymywany, gdy ją przerwie. O! znać było, że Tomasz wierzył, iż będzie wysłuchanym, choć nie widział nikogo. Saint-Clare porwany tym wybuchem żywej wiary, przeniesiony prawie do wrót nieba, które mu biedny niewolnik z takim zapałem przedstawił, czuł, że się zbliża do swej Ewy.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, dziękuję ci serdecznie! — zawołał Saint-Clare, kiedy Tomasz skończył. — Lubię ciebie słuchać, kiedy się modlisz; lecz teraz zostaw mnie samego. Drugim razem dłużej pomówimy.
Tomasz odszedł w milczeniu.