Chata wuja Tomasza/Rozdział XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upływały dni i tygodnie, w domu pana Saint-Clare nic się nie zmieniło. Obojętna na nasze boleści rzeczywistość nie pozwala nam się zbytnio im oddawać. Musimy jeść, pić, spać, kupować i sprzedawać, pytać i odpowiadać, jednem słowem musimy sprawować tysiączne czynności pozbawione wszelkiego interesu.
Cała przyszłość, wszystkie nadzieje pana Saint-Clare łączyły się w jego ulubionem dziecięciu. Dla Ewy powiększał swe dobra, dla niej przyozdabiał swe mieszkanie, dla niej jedynie żył. Kupić, ulepszyć, przemienić, urządzić, lub przygotować coś dla niej, było miłem jego przyzwyczajeniem i kiedy umarła, zdawało mu się, że nie miał już wcale o czem myśleć, że nie miał nic do czynienia.
Było wprawdzie drugie życie, życie dla mającego wiarę, życie wzniosłe, wieczne; Saint-Clare wiedział to dobrze. Często w chwilach tęsknej samotności słyszał czuły dziecinny głos, wołający na niego z wysokości nieba i malutką rączkę wskazującą mu drogę życia. Lecz nieszczęście przytłaczało go, jak ciężki kamień, od którego się oswobodzić nie mógł. Był to jeden z tych charakterów, które staczając walkę duchowa, nie pozbawieni łaski Bożej, w pewnych chwilach jaśniej pojmują religijne prawdy od wielu chrześcijan pobożnych z nawyknienia. Zdolność ocenienia i poczucia najdrobniejszych odcieni i delikatnych przepisów moralności często jest własnością tych właśnie ludzi, których całe życie było jakby dowodem obojętnego lekceważenia onych. W takich ludziach obojętność religijna jest straszną zdradą wobec ich powołania i podwójnie śmiertelnym grzechem.
Saint-Clare nigdy nie myślał poddać się jakimkolwiek religijnym przepisom. Pojmował on doniosłość wymagań chrześcijańskich, lecz nie chcąc się niczem krępować, usuwał się od nich.
Teraz, gdy go dotknęła ręka Opatrzności, pod wielu względami zmienił się zupełnie. Z uwagą czytywał studja treści religijnej. Zaczął więcej rozmyślać i rozsądniej pojmować stosunki wiążące go z sługami i poczuł się niezadowolonym z przeszłego i teraźniejszego sposobu życia. Natychmiast po powrocie swoim do Nowego Orleanu, rozpoczął starania około uwolnienia Tomasza, które wymagało zachowania wielu prawnych formalności. A jednak codzień się silniej przywiązywał do niego, bo mu nikt na świecie nie przypominał tak żywo Ewy. Chciał go mieć ciągle przy sobie, i ostrożny, niedostępny w swych uczuciach, przed nim nie miał tajemnicy. I któżby się mógł temu dziwić, widząc z jaką miłością, poświęceniem Tomasz towarzyszył wszędzie swemu panu?
— No, mój Tomaszu! — rzekł Saint-Clare na drugi dzień po rozpoczęciu kroków w celu jego uwolnienia — uczynię ciebie wolnym człowiekiem, składaj swoje rzeczy i bądź gotów w drogę do Kentucky.
Nagły promień radości, który błysnął na twarzy Tomasza, gdy podnosząc ręce ku niebu, zawołał: „Błogosławiony Pan niech będzie!“ zasmucił pana Saint-Clare. Przykro mu było, że Tomasz z taką radością przyjął myśl o rozstaniu się z nim.
— Czyż tobie tutaj źle, żeś się tak ucieszył? — spytał Saint-Clare.
— Nie! nie panie! nie cieszę się, że odjadę, lecz że będę wolnym człowiekiem.
— Czyż nie uważasz, że twoje teraźniejsze położenie jest dla ciebie wygodniejszem od wolności?
— Nie, o nie, panie! — odpowiedział Tomasz z energją — w istocie nie!
— Powiedz, mój Tomaszu, czyż mógłbyś mieć takie utrzymanie, takie ubranie z swej pracy, jakie ja ci daję?
— Pan jesteś dobrym, bardzo dobrym! lecz wolę mieć nędzne ubranie, biedny domek i wszystko biedne, byle własne!
— I ja tak sądzę. A więc za miesiąc, Tomaszu, wrócisz do domu, rozstaniemy się na zawsze — rzekł smutnym tonem. — Zresztą nie widzę przyczyny, dlaczegobyś, otrzymawszy wolność, nie miał mnie porzucić i wrócić do swoich? — dodał trochę weselej, wstał i zaczął przechadzać się po pokoju.
— Nie, póki pan mój nieszczęśliwy, ja go nie porzucę — rzekł Tomasz. — Zostanę, póki mogę być w czemkolwiek użytecznym.
— Póki ja nieszczęśliwy, Tomaszu? — spytał Saint-Clare, spoglądając smutno w okno. — Kiedyż moje nieszczęście się skończy?
— Wówczas, kiedy pan zostanie chrześcijaninem — odpowiedział Tomasz.
— I ty w rzeczy samej nie porzucisz mnie aż do tej chwili, — wyrzekł z uśmiechem Saint-Clare, odwracając się od okna, położył rękę na ramieniu Tomasza. — Ach! dobry, naiwny Tomaszu, nie! tak długo nie będę cię zatrzymywał; tego się nie doczekasz. Idź do swej żony i dzieci i powiedz im, że kocham ich przez miłość dla ciebie!
— Ja wierzę, że się doczekam — rzekł Tomasz ze łzami w oczach. — Pan Bóg przeznaczył pana do pracy...
— Pracę? — zawołał Saint-Clare — a zmiłujże się Tomaszu, powiedz mi, do jakiej pracy jestem zdolny? Chciałbym to wiedzieć.
— Jeżeli człowiek tak biedny jak ja, mam wyznaczoną sobie pracę od Boga; a pan uczony, bogaty, mający tylu przyjaciół, jakże wiele możesz uczynić!
— Ty, jak mi się zdaje, Tomaszu, sądzisz, żeśmy bardzo Bogu potrzebni... — rozśmiał się Saint-Clare.
— Wszystko, co uczynimy dobrego, to dla większej chwały Bożej...
Służący oznajmieniem wizyty przerwał tę rozmowę.
Marja Saint-Clare czuła stratę Ewy tak mocno, jak tylko mogła uczuć. A ponieważ miała zadziwiającą zdolność robienia wszystkich naokoło siebie nieszczęśliwymi, skoro tylko sama miała jaki smutek, słudzy więc mieli ważne przyczyny płakać nad stratą Ewuni, która serdecznem postępowaniem i troskliwym swem pośrednictwem, często ochraniała ich od kaprysnych wymagań matki. Szczególnie biedna, stara Mami, która w rozłączeniu ze wszystkimi swymi krewnymi znajdowała prawdziwa pociechę jedynie w tem prześlicznem, miłem dziecięciu, boleśnie czuła jej stratę. Płacząc w dzień i w noc, znękana swem nieszczęściem, nie mogła usługiwać swej pani tak zręcznie jak pierwej, za co właśnie na jej bezbronną głowę padał grad najwymyślniejszych obelg.
Panna Ofelja również odczuwała stratę Ewuni. Lecz poczciwa, dzielna jej dusza umiała wyciągnąć z tej straty naukę dla życia przyszłego. Stała się czulszą, lepszą; wypełniała swe powinności z tąż samą gorliwością, lecz spokojniej, więcej z pobudek sercowych; znać było, że nie na próżno zgłębiała swe serce. Uczyła Topsy z daleko większą cierpliwością; nie unikała już więcej dotknięcia się jej i niepotrzebowała ukrywać odrazy, bo już jej nie doznawała. Topsy nie stała się odrazu dobrą; ale że się nią stała, był to wpływ jedynie Ewuni.
Pewnego razu, gdy panna Ofelja posłała Różę po Topsy, taż chowała coś lękliwie na piersiach.
— Ty mała, złośliwa czarownico, co tam chowasz? jestem pewną, że coś skradłaś? — zawołała Róża, chwytając ją za rękę.
— Daj mi spokój! — zawołała Topsy, wyrywając się jej. — Co tobie do tego.
— Co za grubjaństwo! — zawołała Róża. — Czyż nie widziałam, że coś chowałaś?... Znam ja twoje wybiegi!
I chwyciła ją jedną ręką, a druga usiłowała wsunąć za odzienie; lecz Topsy z największą energją broniła się przeciw temu.
Na krzyk Topsy zjawili się panna Ofelja i Saint-Clare.
— Ona coś ukradła! — rzekła Róża.
— Nieprawda, ja nic nie ukradłam! — wołała Topsy, zanosząc się od płaczu.
— Oddaj mi, co tam masz! — odezwała się, rozkazująco panna Ofelja.
Topsy się zawahała, lecz za powtórnym rozkazem, wyjęła z pod odzienia mały węzełek, zawinięty w koniec starej pończochy.
Panna Ofelja wywróciła pończochę na drugą stronę i znalazła w niej malutką książeczkę do nabożeństwa, a w papierku starannie zawinięty kędzior włosów, który Ewa dała jej przy pożegnaniu.
Wzruszyło to do głębi pana Saint-Clare. Książeczka była zawinięta w długi pas krepy, oderwanej od pogrzebowych draperji.
— Dlaczegoś ty książeczkę w to zawinęła? — spytał pan Saint-Clare, trzymając w ręku czarną krepę.
— Dlatego... dlatego... że to pozostało po pannie Ewuni... Na miłość Boską! nie odbierajcie mi tego! — prosiła błagającym głosem, a rzucając się na podłogę, zakrywszy twarz fartuszkiem, zaczęła głośno płakać!
Mały kawałek starej pończochy, czarna krepa, książeczka do nabożeństwa, prześliczny kędzior blond włosów i rozpaczająca Topsy — było to coś czułego a zarazem śmiesznego.
Saint-Clare śmiejąc się, lecz z oczami pełnemi łez, rzekł:
— Nie płacz, weź to sobie napowrót, — zawinąwszy wszystko razem rzucił jej na kolana i wyszedł z panną Ofelją do salonu.
— Zaczynam wierzyć, że rzeczywiście możesz zrobić coś z tej dziewczynki. — Kto zdolny czuć prawdziwą boleść, do tego dobre ma przystęp.
— W wielu względach się poprawiła — odpowiedziała panna Ofelja. — Augustynie! — mówiła dalej, położywszy rękę na jego ramieniu: — powiedz mi tylko, do kogo ona należy, do ciebie czy do mnie?
— Wszakżem ją darował tobie — odpowiedział Saint-Clare.
— Ale prawne kroki nie dopełnione; a jabym chciała, aby ona do mnie należała prawnie — mówiła panna Ofelja.
— Fi, kuzynko — rzekł Augustyn — co powie na to towarzystwo abolicjonistów? Naznaczą przynajmniej jeden dzień postu z przyczyny twego odstępstwa, skoro staniesz się właścicielką niewolnicy.
— Dzieciństwo! Ja chcę ją mieć na własność, abym mogła wziąść ją z sobą do Stanów wolnych i nadać jej wolność, aby nie przepadły trudy mojej pracy.
— Ach, kuzynko, ileż złego przyczyną może być zbytnia twoja gorliwość w czynieniu dobrze. Nie, nie mogę cię zachęcać do tego.
— Ja mówię na serjo, wcale nie żartuję — rzekła panna Ofelja. — Według mnie, niema poco starać się o uczynienie ją chrześcijanką, jeżeli nie da się jej wolności. Jeżeli chcesz mi ją rzeczywiście dać, uczyń to.
— Dobrze, dobrze! — rzekł Saint-Clare — zrobię, jak chcesz.
Usiadł i wziął gazetę.
— Ale jabym chciała, żebyś to zaraz zrobił — rzekła panna Ofelja.
— I nacóż taki pospiech?
— Dlatego, że teraz najdogodniejsza pora. Oto papier, pióro i atrament, napisz zaraz zrzeczenie się.
Saint-Clare, jak wielu z podobnym charakterem, nie cierpiał żadnego działania w tej chwili; dlatego natrętność panny Ofelji była dlań nieznośną.
— Poco taka natarczywość? — spytał. — Czyż nie dość mego słowa? zdawałoby się, żeś się podobnego postępowania uczyła u żydów.
— Ja chcę być pewną mego prawa — rzekła panna Ofelja. — Możesz umrzeć, lub zbankrutować i wówczas sprzedadzą Topsy na licytacji pomimo wszelkich moich starań.
— Rzeczywiście, jesteś bardzo przewidującą. Cóż robić, jestem w rękach kobiety, powinienem więc uledz.
Saint-Clare będąc doskonale obeznanym z formami prawa, napisał zrzeczenie się z wielką łatwością i podpisał swoje imię wielkiemi literami, ozdabiając je zamaszystym wykrętasem.
— Oto masz czarne na białem, panno Wermont — rzekł, oddając jej papier.
— Kochany kuzynie! — przemówiła śmiejąc się panna Ofelja — wszakże potrzeba podpisu świadka.
— O, co za męka! No dobrze, już dobrze, Marjo! — rzekł, otwierając drzwi do pokoju żony — kuzynka żąda twego podpisu; podpisz swoje imię tu na dole.
— Cóż to jest? — spytała Marja, przebiegając bystro wzrokiem papier. — Ale to zabawne! Sądziłam, że kuzynka zanadto nabożna, aby mogła myśleć o takiem zgorszeniu — dodała niedbale, podpisując swe imię. — Jeżeli to dziewczę jej się tak podoba, winszuję wyboru.
— Teraz Topsy twoja, duszą i ciałem — rzekł Saint-Clare, oddając pannie Ofelji papier.
— Nie więcej, jak była przedtem — rzekła panna Ofelja. — Lecz teraz mogę nią więcej się zająć.
— Więc dobrze, teraz ona twoją według prawa — rzekł Saint-Clare, wracając do salonu.
Panna Ofelja nie lubiąc towarzystwa Marji, poszła za nim, starannie składając papier.
— Augustynie — rzekła przerywając nagle swą robótkę — czy uczyniłeś już jakie rozporządzenie względem niewolników — na przypadek twojej śmierci?
— Nie — odpowiedział Saint-Clare i czytał dalej.
— W takim razie twoje łaskawe postępowanie może być przyczyną okrutnej tyranji.
Saint-Clare sam często myślał o tem, lecz odpowiedział obojętnie:
— Tak, myślę tem się zająć.
— Kiedyż? — spytała Ofelja.
— W tych dniach.
— A jeżeli umrzesz pierwej?
— Co to znaczy, kuzynko? — spytał Saint-Clare, kładąc gazety i wpatrując się w nią. — Czy widzisz już we mnie oznaki żółtej gorączki lub cholery, że się tak gorliwie zajmujesz mojemi przedśmiertnemi rozporządzeniami?
— Jakże często w kwiecie wieku śmierć nas czeka — rzekła panna Ofelja.
Saint-Clare wstał, położył gazetę i zwolna zwrócił się ku drzwiom, wiodącym na galerję, aby położyć koniec tak niemiłej rozmowie. Mimowoli powtórzył słowo „śmierć“, wsparł się o balustradę, patrzał na wodę fontanny, wznoszącą się i opadającą i jakby we mgle widział kwiaty, drzewa i wazony ozdabiające dziedziniec. Znowu powtórzył tajemniczy wyraz śmierć, tak często powtarzany przez każdego, lecz mający jednak niesłychaną potęgę!
— Dziwne — rzekł nakoniec — że jest taki wyraz i taka rzeczywistość, a my wciąż zapominamy o tem. — Istota ożywiona, prześliczna, pełna nadziei, chęci i wymagań, — jutro nieruchoma, zimna, martwa, jutro zaginie na wieki.
Wieczór był ciepły, miły. Podszedłszy na drugi koniec galerji, ujrzał Saint-Clare Tomasza pilnie czytającego jakąś książkę, wodząc palcem po wyrazach, które z zapałem wymawiał pół głosem.
— Jeśli chcesz, to ci poczytam Tomaszu — rzekł, siadając niedbale obok niego.
— Jeżeli wola — odpowiedział Tomasz z wdzięcznością — pan czyta bieglej.
Pan Saint-Clare wziął książkę do ręki i natrafił na ustęp o sądzie ostatecznym.
— Tomaszu — rzekł po przeczytaniu ustępu tego pan Saint-Clare — ludzie, których taka czeka kara, postępują chyba tak, jak ja; wiedli życie słodkie, spokojne, przyzwoite, nie troszcząc się wcale o bliźnich, pragnących, chorych, więzionych.
Tomasz nie odpowiedział.
Saint-Clare wstał i zaczął pogrążony w myślach przechadzać się po galerji, tak że Tomasz musiał mu dwa razy przypomnieć, że dzwoniono na herbatę. W czasie herbaty był Saint-Clare bardzo roztargniony.
Po herbacie Marja położyła się na kanapie, i osłoniona od moskitów jedwabną zasłoną, wkrótce usnęła. Panna Ofelja zajęła się swoją robotą; Saint-Clare usiadł do fortepianu i zagrał łagodną, polną melodji pieśń. Pogrążony w głębokiem zamyśleniu, wylał w muzyce całą swoją duszę. Potem odemknął jedną ze szuflad, wyjął stare pożółkłe już pod wpływem czasu nuty i zaczął przewracać karty.
— To są nuty po mojej matce — rzekł do panny Ofelji — a to jej podpis. Chodź, zobacz, kuzynko. Ona to przepisała i ułożyła na temat Requiem Mozarta.
Panna Ofelja zbliżyła się do instrumentu.
— Ona to często lubiła śpiewać — rzekł Saint-Clare. — Pamiętam jej głos; zdaje się, że słyszę ją teraz.
Uderzył kilka poważnych akordów i zaśpiewał wzniosły, stary łaciński hymn „Dies irae“.
Tomasz słuchał poprzednio ze swego miejsca na galerji, lecz, zachwycony muzyką, zbliżył się i stanął u drzwi z wyrazem głębokiej uwagi. Nie rozumiał on wyrazów, lecz melodja z uczuciem odśpiewana wywarła silny wpływ na niego. Tomasz zapewnieby więcej doznawał rozkoszy, gdyby rozumiał znaczenia prześlicznego tekstu.
Recordare, Jesu pie,
Quod sum causa tuae viae,
Ne me perdas illa die:
Quaerens me, sedisti lassus,
Redemisti crucem passus;
Tantus tabor non sit cassus![1]
Pan Saint-Clare śpiewał z rzewnem, głębokiem uczuciem. Przyszły mu na myśl lata młodości i zdało mu się, że słyszy głos swej matki jemu towarzyszący. Głos i instrument zerwały się w jedną, pełną życia harmonję, utworzoną przez nieśmiertelnego Mozarta dla jego własnego Requiem, kiedy wzniosła jego dusza była bliską opuszczenia ziemskiego mieszkania.
Pan Saint-Clare przestał śpiewać; jakiś czas pozostał nieruchomy z pochyloną głową, później wstał i zaczął chodzić po pokoju.
— Jakież to wzniosłe pojęcie — sąd ostateczny! — rzekł — rozsądzenie wszelkich spraw przez najwyższą mądrość, jedyną, najwyższą sprawiedliwość!
— Straszna to dla nas będzie rzeczywistość! — zawołała panna Ofelja.
— Dla mnie szczególniej — rzekł Saint-Clare, zatrzymując się w zamyśleniu. — Dzisiaj czytałem Tomaszowi po obiedzie rozdział, w którym święty Mateusz opisuje sąd Boży; to wywarło na mnie silne wrażenie. Możnaby, zdaje się, sądzić, że ci, którzy są wyłączeni z nieba, to sami tylko zbrodniarze, gdy tymczasem i ci będą karani, którzy nie pełnili dobrych uczynków...
— Być może — przerwała panna Ofelja — że dla tych, którzy nie czynią dobrze, niepodobieństwem jest nie robić źle.
— A cóż powiesz o człowieku — rzekł Saint-Clare z głębokiem wzruszeniem — którego serce wykształcone i potrzeby społeczności napróżno wołały, ukazując szlachetne cele, a który zamiast przyłożenia ręki do dzieła, pozostał wahającym się, obojętnym widzem walki, cierpień i niedoli swych braci?
— Według mnie, powinien szczerze żałować przeszłości i wziąść się natychmiast do dzieła.
— Wieczna praktyczność, wieczne dążenie prosto do celu! — zawołał Saint-Clare i uśmiech przebiegł po jego poważnej twarzy. — Nigdy nie zostawiasz, kuzynko, czasu do namysłu nad ogólnem rozumowaniem; krótko, bardzo krótko zatrzymujesz się nad przeszłością. Ty zawsze tylko myślisz o teraźniejszości.
— Bo tylko teraźniejszość jest jedynym czasem, którym mogę rozporządzać — rzekła panna Ofelja.
— Droga, mała Ewa... biedne dziecię! — przemówił Saint-Clare — jej niewinna, dziecinna dusza wskazała mi wielkie dzieło do wypełnienia.
Pierwszy to raz od śmierci Ewy przemówił o niej, usiłując widocznie uspokoić wzburzone serce.
— Nie pojmuję — mówił dalej — aby człowiek, skoro zostanie gorliwym chrześcijaninem, nie powstał z całą potęgą swej istoty przeciw potwornemu systemowi niesprawiedliwości, służącemu za podstawę naszemu społeczeństwu, chociażby musiał poświęcić swą głowę; przynajmniej nie mógłbym być chrześcijaninem inaczej. A znam wielu chrześcijan pobożnych i światłych, którzy i nie myślą o tem. Wyznaję, że ta apatja ludzi religijnych, ta ich dziwna obojętność na widok niesprawiedliwości, które mnie oburzają i najwięcej się przyczyniły do rozwinięcia we mnie niedowiarstwa.
— Czując podobnie, dlaczego nie starałeś się coś przedsięwziąć? — spytała panna Ofelja.
— Wiem, że całe moje dążenie ku dobremu zawiera się w tem, żeby leżeć na kanapie, złorzeczyć Kościołowi i duchowieństwu, że nie jest armją męczenników. I cóż łatwiejszego być może, jak wskazywać innym drogę do męczeństwa...
— Czy myślisz więc odtąd zacząć inaczej postępować? — spytała panna Ofelja.
— Jednemu Bogu wiadoma przyszłość — odpowiedział Saint-Clare; — mam teraz więcej odwagi, bom wszystko utracił, a kto nie ma nic do stracenia, ten może się narażać na niebezpieczeństwa.
— Cóż zamierzasz przedsięwziąć?
— Chcę wypełnić moją powinność względem biednych i wzgardzonych — rzekł Saint-Clare — zacznę od moich niewolników, dla których jeszczem nic nie uczynił. Może przyjdzie dzień, w którym będę mógł uczynić cośkolwiek dla całej tej nieszczęśliwej klasy, aby wyrwać moją ojczyznę z poniżającego położenia, w którem się dobrowolnie znajduje wobec wszystkich oświeconych narodów.
— Masz więc nadzieję, że naród oswobodzi kiedyś dobrowolnie niewolników? — spytała panna Ofelja.
— Nie wiem — odpowiedział Saint-Clare. — Żyjemy w czasach wielkich czynów. Szlachta węgierska uwolniła miliony poddanych z ogromną stratą dla siebie. I dlaczegóżby między nami nie miały się znaleźć szlachetne dusze, któreby nie oceniały honoru i sprawiedliwości wartością dolarów.
— Zaledwie się ośmielam wierzyć temu — odpowiedziała panna Ofelja.
— Lecz przypuśćmy, że jutro całą masą przystąpimy do dzieła uwolnienia niewolników. Kto się poświęci wychowaniu tych miljonów, nauczaniu ich, jak mają używać i korzystać z wolności? Oni nigdy sami nie podołają temu, aby stanąć na równi z nami. Trudność cała w tem, że my z naszem lenistwem i naszą bezradnością, nie pouczymy ich o tej czynności i energji, jaką koniecznie powinni w sobie budzić, aby mogli zostać ludźmi. Będą musieli emigrować na północ, gdzie praca jest w modzie i przeszła w zwyczaj. Powiedz mi, proszę, czyż się znajdzie w waszych Północnych Stanach tyle miłości chrześcijańskiej, żeby się one podjęły wychowania murzynów i zgodziły się przyjąć ich do grona obywatelstwa? Posyłacie tysiące dolarów obcym misjonarzom; lecz czyż ścierpicie, aby w łonie waszych miast i wsi byli poganie?... czyż poświęcicie swój czas, zajęcia i dochody dla uczynienia z nich chrześcijan? Oto co chciałbym wiedzieć! Czyż przyjmiecie na siebie oświatę negrów, skoro im damy wolność? Czy dużo się znajdzie u was rodzin gotowych wziąć murzyna z jego żoną, oświecać ich, znosić ich wady, uczynić ich lepszymi? Któryż kupiec weźmie do siebie Adolfa, jeślibym go chciał wyuczyć handlu, lub któryż rzemieślnik przyjmie go w celu nauczenia go swego rzemiosła? Czy wiele się znajdzie szkół na Północy, któreby przyjęły Janinę i Różę, chociaż niemniej są białe, jak dużo kobiet Północy i Południa. Widzisz, kuzynko, ja tylko chcę, aby sprawiedliwość nam była przyznaną. Tak! położenie nasze jest hańbiące, jesteśmy uznani ciemiężycielami negrów; lecz wasz przesąd na Północy niemniej okrutnie ich prześladuje.
— Zgadzam się na to — rzekła panna Ofelja; — ja sama podzielałam ten przesąd, nim się nie przekonałam, że powinnością jest moją go przełamać, i mam nadzieję, że tego dokazałam. O, bez wątpienia! jest dużo ludzi poczciwych na Północy, którym wskażcie tylko ich powinność, a z całą energją będą ją wypełniać. W istocie, potrzeba mieć więcej miłości chrześcijańskiej dla przyjęcia pogan pośród siebie, jak dla posyłania do nich misjonarzy; lecz sądzę, że i to się stanie.
— Ty, kuzynko, postępowałabyś, z zaparciem się siebie; jesteś gotową spełnić każdą swoją powinność, nie wątpię o tem.
— Nie jestem wcale jakąś doskonałością — przerwała panna Ofelja. — I inni uczyniliby to samo, skoroby patrzeli na rzeczy z tegoż samego punktu widzenia. Wezmę Topsy z sobą, gdy będę wracała do domu. Z początku będą na to patrzeli wielkiemi oczami, lecz z czasem, mam nadzieję, ujrzą w tem to, co ja dziś widzę. Wierzaj mi, jest wielu na Północy, którzy postępują zupełnie tak, jak w tej chwili mówisz.
— Znaczna mniejszość — rzekł Saint-Clare. — Lecz skoro zaczniemy uwalniać niewolników trochę większemi masami, przekonamy się, ile tam u was takich się znajdzie.
Panna Ofelja nic nie odpowiedziała. Jakiś czas panowało milczenie. I ożywiona dotąd twarz pana Saint-Clare pokryła się smutkiem.
— Nie rozumiem! — odezwał się znowu pan Saint-Clare. — Skąd mi przychodzą nieustannie myśli o mojej matce. — Jestem w jakiemś dziwnem usposobieniu. Zdaje mi się, że ona tuż obok mnie; przychodzi mi na myśl wszystko, o czem miała zwyczaj mówić. Dziwnie, że przeszłość czasami się przedstawia naszym oczom tak jasno jakby na jawie.
I zaczął się przechadzać po pokoju, po niejakim czasie dodał:
— Pójdę się przejść, może się dowiem cośkolwiek nowego.
Wziął kapelusz i wyszedł. Tomasz poszedł za nim, pytając, czy ma mu towarzyszyć?
— Nie, dobry mój Tomaszu — odpowiedział — wrócę za godzinę.
Wieczór był prześliczny, księżyc świecił w całym swym blasku. Tomasz usiadłszy na galerji, patrzał na fontannę, przysłuchując się szumowi podnoszącej się i opadającej wody. Marzył o swojej ojczyźnie, o tem, że wkrótce będzie wolny i będzie mógł wrócić do niej, gdy zechce. Z radością dotykał swych muskularnych rąk, myśląc, że wkrótce będą wolne i będą musiały się poświęcić pracy dla wykupienia żony i dzieci i westchnął na myśl, że będzie musiał porzucić młodego, szlachetnego swego pana i mimowiednie usta jego zaczęły szeptać modlitwę, którą za niego odmawiał. Nakoniec stanęła mu w myśli prześliczna Ewa, którą z głębokiem wewnętrznem przekonaniem widział szczęśliwą w gronie aniołów. Zdawało mu się, że jej miła twarzyczka ze złocistemi kędziorami spogląda na niego z poza fontanny. W tych marzeniach poczciwy Tomasz zasnął i we śnie widział, jak Ewa, skacząc według zwyczaju podbiegła ku niemu z wiankiem jaśminowym na głowie, z rumieńcem na twarzy, z blaskiem szczęścia w oczach... Patrzał na nią z zachwyceniem, powoli zaczęła się oddalać, twarzyczka jej pobladła, złote promienie otoczyły jej główkę... i... znikła. Wtem silny stuk do drzwi i wiele na raz głosów rozbudziło Tomasza. Przelękniony pobiegł odemknąć.
Kilku ludzi krokiem ciężkim, zcicha rozmawiając, wnieśli na noszach ciało zawinięte w płaszcz. Światło lampy padło na twarz... rozpaczliwy krzyk Tomasza rozległ się w galerji i doszedł do uszu panny Ofelji, siedzącej ze swą robotą w salonie, dokąd przez otwarte drzwi wniesiono nosze.
Przyszedł lekarz, obejrzał i przewiązał ranę przy pomocy panny Ofelji i Tomasza, którzy jedni tylko zachowali spokój. W twarzy lekarza można było wyczytać, że nie miał żadnej nadziei.
— Teraz — rzekł — proszę wyjść, chory potrzebuje spokoju i długiego wypoczynku.
Pan Saint-Clare otworzył oczy, utkwił wzrok w tych nieszczęśliwych, których panna Ofelja i lekarz zaczęli wyprowadzać.
— Biedni wy! — rzekł i cień bolesnego smutku osiadł na jego twarzy. Adolf, utraciwszy z przestrachu zupełnie przytomność umysłu, upadł na posadzkę; żadną miarą nie można go było nakłonić, aby powstał. Inni, skoro panna Ofelja powiedziała, że zdrowie ich pana zależy od bezzwłocznego wypełnienia zleceń lekarza, natychmiast wyszli.
Saint-Clare mógł zaledwie mówić. Leżał z zamkniętemi oczami; jednak widocznem było, że bolesne myśli odbywały w nim walkę. Po kilku minutach, położywszy swą rękę na ręku Tomasza, klęczącego przy nim, rzekł cicho:
— Tomaszu! biedny mój Tomaszu!
— Co panie? — spytał Tomasz.
— Ja umieram — rzekł Saint-Clare, ściskając jego rękę! — módl się!...
— Czy nie przywołać księdza? — spytał lekarz.
Saint-Clare skinął głową na znak przyzwolenia i z większem jeszcze naleganiem powtórzył: „módl się!“
Tomasz modlił się z całym zapałem za duszę, która ulatywała która z głębi tych wielkich błękitnych oczu patrzała na niego z takim smutkiem. Była to modlitwa zroszona łzami rozdartego boleścią serca.
Kiedy Tomasz skończył, Saint-Clare wziąwszy jego rękę, pilnie się weń wpatrywał, ale nie rzekł ani słowa; ściskając tę szorstką, czarną rękę zamknął oczy... U wrót wieczności znika różnica koloru. Saint-Clare szeptał cicho, powoli:
Recordare, Jesu pie.
............
Ne me perdas — illa die:
Quaerens me — sedisti lassus.
Słowa, które śpiewał tegoż jeszcze wieczora, — słowa prośby do nieskończonego miłosierdzia. Usta jego coraz rzadziej się poruszały, wymawiając wyrazy hymnu.
— Traci już przytomność — rzekł lekarz.
— O nie! On idzie — zbliża się!... — zawołał Saint-Clare z dziwną siłą: — Jezu mój, miej litość nad grzesznym sługą Twoim. Panno święta pod Twoją opiekę ja grzeszny się oddaję!...
Śmiertelna bladość pokryła twarz jego, lecz wkrótce jakby pod wpływem tchnienia dobrego ducha, pokrył ją wyraz cudownego spokoju, jakby u dziecięcia usypiającego ze zmęczenia.
Tak leżał kilka minut. Przytomni czuli, że prawica Najwyższego rozpościera się nad nim. Otworzył jeszcze raz oczy, nagły promień radości przebiegł po twarzy jego; zdawało się, że kogoś poznał: Jezu mój, Jezu! — i skonał. Kiedy kapłan przybył, nieszczęśliwy już nie żył; ale pewnie żal serdeczny i pragnienie ostatniej pociechy otworzyło mu bramy nieba.
- ↑ Pomnij, Zbawicielu błogi, Żem przyczyną Twojej drogi; Nie gubże mnie w on dzień trwogi, Tyś mnie szukał w krwawym pocie, Zbawił krzyżem na Golgocie, Nie daj przepaść Twej robocie.