Chorąży
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chorąży |
Pochodzenie | Nowele z czasów oblężenia Paryża |
Wydawca | Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia C. K. Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Antoni Potocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Pułk był rozstawiony na zboczu drogi żelaznej i służył za cel wojsku pruskiemu, stojącemu zbitą masą naprzeciw nas pod lasem. Strzelano do siebie z odległości ośmdziesięciu metrów. Oficerowie krzyczeli wciąż: »położyć się«, ale nikt nie chciał słuchać — dumny pułk stał dokoła swego sztandaru. Na tym wielkim widnokręgu, w świetle zachodzącego słońca, wśród zboża, falującego kłosami, i pastwisk, ta masa ludzi, poruszająca się niespokojnie, pokryta ciemnym dymem, miała wygląd trzody, zaskoczonej na stepie pierwszymi zwiastunami burzy.
Padał tam deszcz żelazny na to zbocze drogi! Nie było słychać niczego prócz suchego trzasku strzelaniny, głuchego odgłosu manierek, staczających się do rowu, i świstu kul, wirujących długiemi liniami od jednego końca pola walki do drugiego, jakby struny naciągnięte głośnego, złowrogiego jakiegoś instrumentu. Od czasu do czasu sztandar, powiewający ponad głowami wojska, rażony kartaczem, znikał w pomroce dymu; wtedy dawał się słyszeć głos silny, dumny, panujący nad hukiem wystrzałów, jękiem umierających i przekleństwami rannych: »do sztandaru, dzieci — do sztandaru!«
Natychmiast jeden z oficerów rzucał się jak cień jaki w tej mgle czerwonej i bohaterski znak, po wrócony do życia, powiewał znowu nad walczącymi. Dwadzieścia dwa razy upadł już dzisiaj... Dwadzieścia dwa razy jego drzewce ciepłe jeszcze było wyrywane z ręki umierającego i wznoszone znów w górę, a kiedy o zachodzie słońca ci, co pozostali z pułku, zaledwie garstka mała, schodzili z pola walki, sztandar był już tylko strzępem w ręku sierżanta Hornusa, dwudziestego trzeciego chorążego w tym dniu.
Sierżant Hornus był to sobie stary prostak, umiejący zaledwie podpisać swoje nazwisko, który dwadzieścia lat stracił na wysłużenie galonów podoficerskich. Wszystkie nędze żywota podrzutka, wszystkie nikczemności życia koszarowego widać było na tem czole niskiem, wypukłem, w tych plecach zgarbionych od noszenia tornistra, w tej minie niepewnej siebie żołnierza w szeregu. W dodatku trochę się jąkał, ale do noszenia sztandaru nie potrzeba dobrej wymowy. Wieczorem po bitwie pułkownik powiedział do niego:
— Masz sztandar, mój zuchu, pamiętaj, strzeż go.
I na jego płaszczu wojskowym, który już przeszedł przez ogień i wodę, markietanka przyszyła natychmiast złoty pasek podporucznika.
Była to jedyna duma w jego życiu, pełnem upokorzeń. Wyprostowała się odrazu postawa wojaka. Biedna ta istota, przyzwyczajona do garbienia się, do chodzenia z oczami spuszczonemi ku ziemi, teraz miała zawsze wyraz dumy na twarzy, wzrok podniesiony do góry, ażeby widzieć rozwiewającą się jedwabną chorągiew i trzymać ją prosto, wysoko, ponad śmiercią, zdradą i ucieczką...
Nie było nigdy szczęśliwszego człowieka od Hornusa w dnie walki, kiedy oburącz trzymał drzewce sztandaru, dobrze umocowane w skórzanym futerale. Nie mówił nic, nie ruszał się wcale. Z miną poważną jak ksiądz, zdawało się, że trzyma coś świętego. Całe życie, cała siła skupiła się w palcach, zaciśniętych dokoła tej pięknej szmaty złoconej, na którą padały kule, i w tym wzroku wyzywającym, jakim patrzał wprost na Prusaków, jakby chciał powiedzieć:
— Spróbujcie tylko przyjść mi go zabrać!...
Nikt nie śmiał próbować, nawet śmierć sama. Po straszliwie krwawych walkach pod Borny i Gravelotte sztandar wyszedł porwany, podziurawiony, przeświecający od zadanych mu ran; ale zawsze niósł go stary Hornus.
Następnie nadszedł wrzesień, wejście armii do Metz, blokada i ten długi spoczynek w błocie, gdzie działa pokrywały się rdzą, gdzie najwaleczniejsze w świecie wojsko, zdemoralizowane bezczynnością, brakiem pożywienia i wiadomości, umierało z febry i nudów obok broni, ustawionej w kozły. I dowódcy i żołnierze nie wierzyli w ocalenie, tylko Hornus jeden pełen był ufności, a szmata trójkolorowa starczyła mu za wszystko; dopóki czuł ją przy sobie, zdawało mu się, że jeszcze nie wszystko stracone. Na nieszczęście tylko, ponieważ nie było bitwy, pułkownik trzymał sztandar u siebie na przedmieściu Metzu i biedny Hornus cierpiał tak prawie, jak cierpi matka, kiedy odda dziecko swoje na mamki. Myślał o nim nieustannie. Kiedy go już brała wielka tęsknota, biegł jednym tchem do Metzu i tam, ujrzawszy sztandar, stojący spokojnie pod ścianą, zawsze na tem samem miejscu, wracał do swego przemoczonego namiotu pełen energii, cierpliwości, marzeń o przyszłych walkach, o posuwaniu się naprzód, o wielkim, w całej okazałości rozwiniętym sztandarze, powiewającym na granicy pruskiej.
Ale rozkaz dzienny marszałka Bazaine’a rozwiał jego złudzenie. Pewnego ranka, obudziwszy się, Hornus ujrzał cały obóz w ruchu, żołnierzy, stojących grupami, bardzo ożywionych, podnieconych, wydających okrzyki wściekłości, z pięściami wyciągniętemi w stronę miasta, jak gdyby gniew ich wskazywał winowajcę.
Krzyczano dokoła:
— Weźmy go... niech go rozstrzelają...
Oficerowie pozwalali na to... Chodzili na uboczu, z głowami pospuszczanemi, jakby się wstydzili tych podwładnych swoich. Było się czego wstydzić zaiste! Odczytano stu pięćdziesięciu tysiącom żołnierzy, dobrze uzbrojonych, zdolnych do boju, rozkaz marszałka, który bez walki oddawał ich w ręce nieprzyjaciela.
— A sztandar? — zapytał Hornus, blednąc.
Chorągwie oddane były razem z resztą, z bronią, z amunicyą, ze wszystkiem...
— Niech go pio... pio... pioruny!... — wyjąkał biedny człowiek — nie dostaną mego!...
Tam także panowało wielkie ożywienie. Gwardya narodowa, mieszczanie, gwardya ruchoma, wszyscy krzyczeli, poruszali się bezładnie. Szły drżące ze strachu deputacye do marszałka. Hornus nic nie widział, nic nie słyszał. Mówił sam do siebie, idąc ulicą przedmieścia.
— Odebrać mi mój sztandar! Zobaczymy!... Czy to możliwe? czy mają do tego prawo? Niech oddaje Prusakom to, co jest jego, swoje złocone karety, swoje naczynia stołowe, które przywiózł z Meksyku. Ale to, to moje! To mój honor! Zabraniam dotknąć się tego komukolwiek!
Mówił tak zdaniami, przerywanemi biegiem i jąkaniem się, ale w gruncie rzeczy miał pomysł — stary. Pomysł jasny, zdecydowany — zabrać sztandar, zanieść go do pułku, przerżnąć się przez Prusaków ze wszystkimi tymi, którzyby poszli za nim.
Kiedy przybył na miejsce, nie wpuszczono go nawet. Pułkownik także rozzłoszczony, nie chciał widzieć nikogo, ale Hornus nie rozumiał tego. Przeklinał, krzyczał, bił dyżurnego:
— Mój sztandar! Chcę mego sztandaru!
W końcu jakieś okno otworzyło się:
— To ty Hornusie?
— Tak pułkowniku, ja...
— Wszystkie chorągwie są w arsenale, pójdź tam a wydadzą ci kwit...
— Kwit?... po co?...
— Taki jest rozkaz marszałka.
— Ależ pułkowniku...
— Daj mi spokój!
I okno zamknęło się gwałtownie. — Stary Hornus chwiał się, jak pijany.
— Kwit... kwit... — powtarzał bezwiednie, wkońcu zaczął iść, zdając sobie sprawę tylko z jednej rzeczy, że sztandar jego jest w arsenale, i że należy go odebrać za jakąbądź cenę.
Brama do arsenału była zupełnie otwartą, ażeby mogły przejechać furgony pruskie, które czekały, stojąc rzędem w podwórzu. Wszedłszy tam Hornus, zadrżał. Wszyscy inni chorążowie byli zgromadzeni — pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu oficerów wzburzonych, milczących. Te ponure wozy na deszczu, ci ludzie stojący grupami — robiło to wrażenie pogrzebu.
W jednym kącie na zabłoconym bruku leżały zwalone na kupę wszystkie sztandary wojska Bazaine’a. Niewypowiedzianie smutny był widok tych chorągwi z jasnego jedwabiu, tych szczątków złotych frendzli i drążków ozdobnych, tych oznak sławy, rzuconych na ziemię, zbrukanych deszczem i błotem. Jakiś oficer z admininistracyi brał je po jednej i wywoływał numer pułku. Chorążowie zaś podchodzili kolejką dla otrzymania kwitu. Dwaj pruscy oficerowie sztywni i obojętni pilnowali ładowania. Więc tak odchodzicie święte, pełne chwały łachmany! odsłaniając swoje dziury, wycierając bruk, smutne jak ptaki z podciętemi skrzydłami! Odeszłyście z uczuciem wstydu z powodu sponiewierania tych pięknych rzeczy i każda z was uniosła ze sobą cząstkę Francyi. Odblaski słońca, które wam przyświecało podczas długich pochodów, pozostało jeszcze w waszych fałdach zniszczonych. W tych znakach od kul zachowałyście pamięć umarłych nieznanych, którzy wypadkowo polegli pod sztandarem, wziętym na cel...
— Hornusie, to ty!... wołają ciebie... idź odbierz pokwitowanie...
Sztandar stał przed nim. Tak! to był jego sztandar najpiękniejszy, najbardziej poszarpany ze wszystkich... Kiedy go ujrzał, zdało mu się, że jest jeszcze tam wysoko, na zboczu drogi żelaznej. Słyszał świst kul, druzgotanie manierek i głos pułkownika:
— Do sztandaru, moje dzieci!... — i oto on dwudziesty trzeci z kolei pośpiesza podnieść, podtrzymać biedny sztandar, chwiejący się w słabnących rękach. O! tego dnia zaprzysiągł bronić go, pilnować aż do śmierci. — A teraz...
Na myśl o tem krew z serca uderzyła mu do głowy. Pijany, nieprzytomny rzucił się na oficera, wyrwał mu znak ukochany i schwycił oburącz; później próbował podnieść go wysoko, prosto, z okrzykiem: »Do sztandaru«... ale głos uwiązł mu w gardle. Uczuł, że drzewce chwieje się, wyślizguje mu się z rąk. W tem dusznem powietrzu śmierci, które cięży nad miastem, poddającem się wrogowi, sztandary nie mogły powiewać, nic dumnego nie mogło już w niem żyć... Stary Hornus upadł nieżywy.