<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Alzacyo! Alzacyo!
Pochodzenie Nowele z czasów oblężenia Paryża
Wydawca Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Potocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




ALZACYO! ALZACYO!



Kilka lat temu odbytem małą podróż po Alzacyi i ta wycieczka jest jednem z najmilszych moich wspomnień. Nie była to podróż koleją, podczas której widzi się tylko okolicę, poprzerzynaną szynami i drutami telegraficznymi, ale wycieczka piesza z torbą na plecach, z porządnym kijem i małomównym towarzyszem... Wyborny sposób podróżowania! Wtedy wszystko, co się widzi, pozostaje w pamięci! Teraz szczególniej, kiedy Alzacya jest od nas oderwaną, przypominają mi się wszystkie moje wrażenia dawniejsze z tego utraconego kraju, z świeżością niespodzianek, jakich dostarczają wędrówki w okolicach prześlicznych, gdzie lasy tworzą ogromne zasłony zielone dokoła wiosek spokojnych, oblanych słońcem; gdzie na każdym zakręcie góry widzi się dzwonnice, osady fabryczne, przecięte strumieniami, tartaki, młyny, nieoczekiwane pojawianie się nieznanego kostyumu, wychodzącego nagle ze świeżej zieloności równiny.
— Panie! panie! już czwarta godzina — wołał do nas chłopak hotelowy.
Zrywaliśmy się prędko z łóżek i spakowawszy manatki, schodziliśmy po omacku po małych schodkach ze skrzypiących i cienkich desek. Na dole przed odejściem wypijaliśmy szklankę kirszu w ogromnej kuchni hotelowej, gdzie już od wczesnego ranka palił się ogień z trzaskaniem gałązek, co pobudza do marzenia o mgłach i wilgotnych od deszczu szybach. Potem w drogę! Z początku było to dość trudnem. O tej godzinie czuje się jeszcze całe zmęczenie dnia poprzedniego. W powietrzu i w oczach taka senność. Ale powoli zimna rosa znika, mgła ulatnia się ku słońcu. Idzie się i idzie naprzód... Kiedy upał stawał się zbyt uciążliwym, zatrzymywaliśmy się na śniadanie w pobliżu jakiegoś źródła lub strumyka i zasypialiśmy potem na trawie przy szmerze wody płynącej, ażeby się zbudzić od brzęku skrzydeł dużego bąka, który muska, wirując jak kula. Kiedy upał spadł trochę, udawaliśmy się w dalszą drogę. W krótce słońce zniżało się i w miarę tego droga wydawała się krótszą. Szukaliśmy jakiegoś przytułku, schronienia i zmordowani układaliśmy się do snu na łóżku w oberży, albo gdzieś w otwartej stodole, albo pod stertą pod gołem niebem, wśród szczebiotu ptasząt, brzęku owadów pod liśćmi, lekkich podskoków, cichych polotów, wśród wszystkich tych szmerów nocnych, które po wielkiem znużeniu wydają się początkiem marzeń sennych.
Jak się nazywały te wszystkie wioski, które spotykaliśmy rozrzucone przy drogach, nie przypominam sobie teraz, ale wszystkie one tak są do siebie podobne, szczególniej nad górnym Renem, że przeszedłszy ich tyle i w różnych porach, zdaje mi się, jakobym widział tylko jedną; szeroka ulica, małe okienka w ołowianych ramach obrośnięte chmielem i różami, drzwi poroztwierane, w których starzy stali oparci, paląc fajki, albo wychylały się kobiety, ażeby zwołać dzieci z drogi... Kiedy przechodziliśmy rano, wszystko spało. Słychać było tylko szelest poruszanej słomy w oborach, lub zziajany oddech psów pode drzwiami. Po przejściu dwóch mil dalej, spotykaliśmy już wsie rozbudzone. Słychać było stukanie otwierających się okiennic, uderzanie się wiader, napełnianie koryt. Krowy wolnym krokiem idą do pojenia, opędzając muchy długimi ogonami. Dalej jeszcze była to zawsze taka sama wieś, ale w chwili wielkiej ciszy godziny popołudniowej, w lecie, gdy nie słychać nic prócz brzęku pszczół, które obsiadały gałęzie drzew, dochodzące aż do szczytu dachów, i prócz deklamacyi jednostajnej dzieci w szkole. Czasami, gdzieś na końcu kraju, jakiś mały zakątek już nie wioski, ale prowincyi — dwupiętrowy dom biały z błyszczącą, nowiuteńką tabliczką towarzystwa ubezpieczeń, z szyldem notaryusza, albo dzwoneczkiem lekarza. Przechodząc, słyszeliśmy dźwięki jakiegoś walca, granego na fortepianie, lub jakiej aryi trochę przestarzałej, wydobywające się przez zielone żaluzye na drogę, oblaną słońcem. Później trochę, o zmierzchu, pędzono bydło do domu, powracano z przędzalni. Ruch i hałas ogromny. Wszyscy przede drzwiami, na ulicy, całe bandy małych dzieci z jasnym i włosami, i szyby w oknach, oświetlone promieniami zachodzącego słońca...
Jeszcze jedno wspominam z rozkoszą, mianowicie wieś alzacką w poranek niedzielny, w godzinach nabożeństwa; ulice puste, w domach niema nikogo, prócz kilku starych, którzy grzeją się przede drzwiami na słońcu; kościół pełny, szyby w oknach kolorowe, barwy żółtoróżowej, jak płomień gromnicy, palącej się w dzień biały, przez kłęby dymu w przejściu płynie śpiew kościelny, jakieś dziecko z chóru, w szkarłatnej sutannie, z gołą głową, prędko przebiega plac z kadzielnicą w ręku po żar do piekarza...
Czasami całymi dniami przesiadywaliśmy w takiej wiosce. Wyszukiwaliśmy laski z wyrębami, drogi ukryte, te wysmukłe gaje, rosnące nad Renem, gdzie jego piękna, zielona woda ginie w bagniskach, pokrytych chmarą brzęczących owadów.
Niekiedy przez cienkie pręty gałęzi widzieliśmy wielką rzekę, obciążoną tratwami, barkami pełnemi trawy skoszonej na wyspach, wydającemi się same jak małe, rozrzucone wysepki, porwane prądem wody. Dalej był kanał między Rodanem i Renem, obrośnięty długim szeregiem topoli, których zielone wierzchołki zanurzają się w tej wodzie, jak gdyby udomowionej i uwięzionej w ciasnem łożysku. Tu i ówdzie na urwistem wybrzeżu widać chatkę dozorcy szluzu, dzieci z bosemi nogami, biegające po belkach szluzu, a wśród tryskającej piany płynie powoli transport drzewa, zajmujący całą szerokość kanału.
Potem, kiedy mieliśmy już dosyć tych zboczeń i włóczęgi, wychodziliśmy znowu na gościniec prosty, biały, wysadzany orzechami, które rzucały cień oświeżający, gościniec do Bazylei z łańcuchem Wogezów po prawej stronie i pasmem czarnego lasu po lewej. O! miłe wypoczynki w upalny dzień lipcowy, jakie robiłem przy tej drodze do Bazylei, leżąc w rowie rozciągnięty jak długi na miękkiej, suchej trawie. Kuropatwy wabiły się z jednego pola na drugie, a nad naszemi głowami ciągnęła się melancholijnie szeroka droga... Słyszeliśmy przekleństw a furmana, wiozącego towary, odgłos dzwonka, skrzyp osi, stuk rozbijanych kamieni, galop konia śpieszącego żandarma, który rozpędził ogromne stado gęsi na drodze, roznosicieli towarów, stękających pod ciężkiemi pakami; widzieliśmy posłańca w bluzie niebieskiej, wyszywanej czerwono, który nagle schodził z gościńca i skręcał w boczną drogę pomiędzy dzikimi płotami, gdzie przeczuwa! jakąś chatkę, jakąś fermę, jakieś życie odosobniono zupełnie gdzieś w zakątku...
A te cudowne niespodzianki podróży pieszej! skrócenia, które się wydłużają, zwodnicze drogi, porobione kołami wozów, ślady końskie, które zaprowadzą was na sam środek pola, drzwi fałszywe, które się nie otwierają, przepełnione oberże i wreszcie ulewa, ta dobra letnia ulewa, która ulatnia się tak prędko w ciepłem powietrzu, wywołując parowanie równiny, wełny trzody i nawet opończy pastuszka.
Pamiętam jednę okropną burzę, która zaskoczyła nas w lesie, schodzących z góry, zwanej Banią Alzacyi. Kiedy wychodziliśmy z oberży tam na szczycie, chmury były pod nami. Niektóre sosny wystawały ponad nie szczytami; ale w miarę tego, jak spuszczaliśmy się niżej, wchodziliśmy rzeczywiście w wiatr, w deszcz, w grad. Nagle zostaliśmy schwytani, objęci siecią błyskawic. Bliziutko nas upadła sosna, rażona piorunem. Schodząc po małej ścieżce, służącej do sprowadzania drzewa z gór, ujrzeliśmy przez zasłonę spływającej strumieniami wody, kupkę małych dziewczynek, ukrytych w wydrążeniu skały. Wystraszone, przyciśnięte jedna do drugiej, siedziały, trzymając oburącz fartuszki muślinowe i małe koszyczki, plecione z łozy, napełnione czarnemi jagodam i, świeżo uzbieranemi. Jagody błyszczały, jak jaśniejące punkciki, a małe czarne oczki, które patrzyły na nas z głębi skały, podobne były do tych mokrych czernic. Ta wielka sosna, rozciągnięta na pochyłości, te uderzenia piorunów, te małe włóczęgi leśne, obdarte i prześliczne — wszystko to wyglądało jakby obrazek z opowieści kanonika Szmidta... Ale za to jakie przyjemne ciepło po przybyciu do Rouge-Goutte! Jakie prześliczne ognisko do osuszenia naszej gromadki, a na ogniu pryska jajecznica, niezrównana jecznica alzacka, chrupiąca i złocista jak ciastko.
Właśnie na drugi dzień po owej burzy widziałem rzecz porywającą.
Na drodze do Donnemarie na skręcie płotu leżało pole, zasiane wspaniałem zbożem, dziś zniszczonem, ściętem, zrytem deszczem i gradem, literalnie pokładzionem na ziemię, splątanem na krzyż, połamanem. Ciężkie dojrzałe kłosy nurzały się w błocie, a chmary małych ptasząt trzepotały nad tą straconą niwą i skakały po wyrwach, pokrytych zmoczoną słomą, rozrzucając ziarna dokoła siebie. Wspaniałym był ten rabunek przy blasku słonecznym, pod czystem niebem! Koło tego pola zniszczonego stał wysoki chłop pochylony, ubrany w dawny strój alzacki i przyglądał się szkodzie w milczeniu. Na jego twarzy malowała się prawdziwa boleść, ale zarazem jakaś rezygnacya i spokój, jakaś nieokreślona nadzieja, jak gdyby mówił sobie, że przecież pod tymi kłosami zwalonymi pozostała mu jego ziemia żyjąca, urodzajna, wierna, i dopóki ta ziemia jeszcze jego, nie należy rozpaczać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Antoni Potocki.