Na forpocztach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na forpocztach |
Pochodzenie | Nowele z czasów oblężenia Paryża |
Wydawca | Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia C. K. Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Antoni Potocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Notatki, które niżej podaję, były pisane z dnia na dzień, podczas zwiedzania posterunków wysuniętych. Jest to kartka z mego pamiętnika, którą wyrywam dziś, gdy pamięć o oblężeniu Paryża jest jeszcze świeżą. Wszystko tu jest urywkowe, dowolne, klecone na kolanie, poszarpane, jak od wybuchu granatu, ale podaję tak jak jest, nie zmieniwszy nic, nie odczytawszy nawet uprzednio. Bałbym się dodać coś wymyślonego, ażeby notatki zrobić bardziej zajmującemi i przez to zepsuć wszystko.
Przed nami równina biała, zimna, ponura, nieprzyjemna, kredowata. Po zmarzniętej grudzie drogi snują się bezładnie bataliony liniowe, pomieszane z artyleryą.
Pochód powolny i smutny. Przygotowują się do bitwy. Ludzie idą ze spuszczonemi głowami, drżący, z karabinami na pasach, z rękami wsuniętemi w rękawy jak w mufki. Od czasu do czasu słychać wołanie:
— Stać!
Konie plączą się, rżą. Wózki z amunicyą i żywnością podskakują. Artylerzyści podnoszą się na siodłach i z niepokojem patrzą poza białe mury Bourget.
— Co oni tam widzą? — zapytują żołnierze, idący pieszo.
Dalej naprzód!... I ludzka fala, zatrzymana na chwilę, płynie wciąż powoli, wciąż milcząca... Przed fortem Aubervilliers na widnokręgu, pod zimowem niebem, które oświeca srebrzysto-matowe wschodzące słońce, oddzieliła się mała, delikatna grupka, jakby na japońskim rysunku na perłowej muszli. To wódz ze swym sztabem. Bliżej mnie, tuż przy drodze, stado czarnych wron — to braciszkowie z ambulansu. Z rękami, skrzyżowanemi pod opończami, stoją i patrzą na defiladę tego mięsa armatniego z wyrazem pokory, poświęcenia i smutku.
Ten sam dzień. Puste, opuszczone wsie, domy pootwierane, dachy połamane, okna bez daszków, patrzące na nas, jakby oczy nieboszczyków. Chwilami w tych ruinach, gdzie wszystko wydaje odgłos, słychać jakiś ruch, szmer kroków, skrzypienie drzwi, a kiedy już dom minie, na progu ukaże się jakiś żołnierz z oczyma wpadniętemi, patrzącemi podejrzliwie — to maruder szperający, albo dezerter, pragnący się ukryć...
Około południa weszliśmy do jednego z takich domów chłopskich. Był pusty i nagi, jakby odrapany paznogciami. Izba dolna, ogromna kuchnia bez drzwi i okien wychodziła na podwórze; w głębi podwórza żywopłot, a za nim pole, jak okiem sięgnąć. W jednym kącie były małe kamienne schodki ślimakowate. Usiadłem na stopniu i siedziałem tam dość długo. Tak pięknem było to słońce i ta wielka cisza dokoła. Dwie czy trzy duże muchy, pozostałe z ubiegłego lata, ożywione światłem, brzęczały na suficie pod belkami. Przed kominkiem, na którym były jeszcze ślady ognia, leżał jakiś kamień, czerwony od krwi zastygłej na nim. To siedzenie okrwawione w tym zakątku z ciepłymi jeszcze popiołami mówiło o posępnej robocie nocnej...
Wyszedłem 3-go września przez bramę Montreuil. Niebo pochmurne, chłodne, wiatr północny, mgła. Nikogo niema w Montreuil. Drzwi i okna pozamykane. Poza parkanem usłyszałem gęganie stada gęsi — ztąd wieśniak nie odjechał, tylko się schował. Trochę dalej znajduje się otwarta karczma. Ciepło tu, piec sapie. Trzej żołnierze prowincyonalnej gwardyi ruchomej nawpół stojąc jedzą śniadanie. Milczący, z zapuchłemi oczami, nabrzmiałą twarzą, z łokciami opartymi na stole, biedni żołnierze jedzą i śpią razem. — Wyszedłszy z Montreuil, przeciąłem przez lasek Vincennes, niebieski od dymu biwaków. Tam stoi armia Ducrota. Żołnierze dla rozgrzania się rąbią drzewo. Aż litość bierze patrzeć na te osiki, brzozy, młode jesiony, które znoszą żołnierze, trzymając korzenie do góry, gdy piękna złocista korona ciągnie się za nimi po ziemi.
W Nogent też stoją żołnierze. Artylerzyści w ogromnych płaszczach, mobile[1] z Normandyi, pucułowaci i okrągli jak jabłka, mali żuawi zakapturzeni, zgrabni żołnierze liniowi, przygarbieni, zgięci we dwoje, podwiązani pod kepi niebieskiemi chustkami — wszystko to się porusza hałaśliwie i wałęsa po ulicy, tłoczy się przede drzwiami dwóch sklepów korzennych, które pozostały otwarte. Istne małe miasteczko w Algieryi.
Nareszcie wieś! Długa, prosta droga prowadzi do Marny. Przecudowny widnokrąg perłowej barwy, ogołocone z liści drzewa drżą we mgle. W głębi ogromny wiadukt kolei żelaznej ponury, z powyszczerbianymi łukami, jakby mu zębów brakowało. Przechodząc Perreux, widać jedną z małych willi przydrożnych — ogród stratowany, dom zrabowany, ponury, poza ogrodzeniem trzy duże, białe chryzantemy, które ocalały od rabunku, zupełnie rozkwitłe. Otworzyłem furtkę — wszedłem, ale były tak piękne, że nie ośmieliłem się ich zerwać.
Idę wprost przez pola i dochodzę do Marny. Przybyłem nad rzekę. Skąpane słońce igrało w wodzie. To cudowne! Naprzeciwko Petit Bry, gdzie tak zawzięcie walczono dnia poprzedniego; dziś małe, białe domki stoją spokojne na wzgórzu wśród winnic. Z tej strony rzeki stoi łódź w trzcinie. Na wybrzeżu garstka ludzi rozmawia, spoglądając na przeciwległy pagórek. Są to wysłani na zwiady do Petit Bry, dla sprawdzenia, czy Sasi nie powrócili. Przeprawiam się z nimi na drugą stronę. Podczas, gdy łódź przepływa, jeden z żołnierzy, siedzący z tyłu, mówi do mnie cichym głosem:
— Może potrzebujecie karabinów? w merostwie, w Petit Bry, jest ich pełno.
Zostawili tam także pułkownika liniowego, wysokiego blondyna, z twarzą białą jak u kobiety i w żółtych butach, zupełnie nowych...
Głównie zwróciły jego uwagę buty nieboszczyka! Wciąż do nich powracał.
— Jak Boga kocham, piękne buty! aż mu oczy błyszczą, kiedy mówi o nich.
Gdy wchodziliśmy do Petit Bry, jakiś marynarz w płóciennych sandałach, obładowany czterema czy pięcioma karabinami, wyskoczył z uliczki i pędem podbiegł do nas, wołając:
— Patrzcie! Prusacy!
Przyczajamy się za niskim murem i patrzymy.
Ponad nami, na samym szczycie winnic, ukazała się najprzód melodramatyczna sylwetka kawalerzysty, pochylonego na siodle ku przodowi, w kasku na głowie, z karabinem w prawej ręce. Za nim ukazali się inni kawalerzyści, następnie piechota, która, przeskakując z tarasu na taras, rozbiegła się po winnicach.
Jeden z nich, bliziutko od nas, zajął pozycyę za drzewem i nie ruszał się ztamtąd; ogromny drab w długim szarym płaszczu, z kolorową chustką, obwiązaną dokoła głowy. Z tego miejsca, gdzie my stoimy, przedstawia doskonały cel do strzelania. Ale po co!... Wysłani na zwiady wiedzą już, czego dowiedzieć się chcieli. Prędko wracamy do łodzi. Marynarze zaczynają kląć. Przepływamy Marnę bez przeszkody. Ale zaledwo wylądowaliśmy, jakieś stłumione głosy wołają na nas z drugiego brzegu:
— Oho! łódź!
To mój amator butów i kilku jego towarzyszy, którzy chcieli dojść do merostwa, a teraz pośpiesznie wracają. Na nieszczęście niema komu płynąć po nich. Przewoźnik zniknął.
— Ja nie umiem wiosłować — mówi żałosnym głosem sierżant, ukryty razem ze mną w jakiejś dziurze nad brzegiem wody.
Tymczasem tamci niecierpliwią się:
— Ależ dawajcie łódź! dawajcie łódź!
Trzeba ruszać. Twardy obowiązek. Przeprawa przez Marnę ciężka. Wiosłuję z całych sił moich i ciągle czuję na sobie wzrok Sasa, który patrzy na mnie z góry, stojąc nieruchomo za swojem drzewem.
Kiedyśmy przybijali do brzegu, jeden z naszych wskoczył z taką gwałtownością, że łódź się przechyliła i napełniła wodą. Niepodobieństwo wieźć wszystkich od razu, żeby się nie potopić. Jeden z dzielniejszych pozostaje na brzegu. Jest to kapral z wolnych strzelców, miły chłopak w niebieskiem ubraniu, z małym ptaszkiem, przypiętym nad daszkiem czapki. Chciałbym bardzo wrócić, zabrać go, ale oto zaczyna się strzelanina z jednego brzegu na drugi. Poczekał chwilkę, nic nie mówiąc, potem zawrócił w stronę Champigny, idąc pod murami. Nie wiem, co się z nim stało.
Ten sam dzień. Połączenie dramatyczności z komizmem, czy to w rzeczach, czy u istot żywych wytwarza nadzwyczaj silne efekty. Czyż boleść na tle śmieszności nie wzruszy jeszcze głębiej, niż jakakolwiek inna? Czy można wyobrazić sobie mieszczanina z obrazu Daumier’a w agonii przedśmiertnej, albo wylewającego łzy nad trupem zabitego syna, którego mu odnieśli? Czyż nie jest to szczególnie wzruszającem?
Otóż więc wszystkie te wille mieszczańskie z nad brzegu Marny, wszystkie te śmieszne, kolorowane domki, blado-różowe, zielono-jabłeczne, kanarkowo-żółte, wieżyczki średniowieczne z cynkowemi ozdobami, kioski z fałszywej cegły, ogródki w stylu rococo, w których chwieją się banie srebrzyste, teraz, kiedy widzę je wśród dymu bitwy, z dachami powyszczerbianymi przez granaty, z połamanemi chorągiewkami, ze ścianami porysowanemi, pełne słomy i krwi — mają one teraz dla mnie straszny wygląd...
Dom, do którego wstąpiłem, żeby się obsuszyć, należał właśnie do tego typu. Wszedłem na pierwsze piętro do saloniku różowego ze złotem. Tapetowanie nie było jeszcze skończone. Po ziemi walały się ruloniki tapetów i kawałki złoconych gzemsów — zresztą ani śladu mebli, tylko skorupki potłuczonych butelek, a w kącie siennik, na którym spał jakiś człowiek w bluzie. A nad tem wszystkiem obrzydliwy zapach prochu, wina, świec i zbutwiałej słomy. Grzeję się przed ogniem, roznieconym z nóżki od stolika, na śmiesznym kominku w kształcie różowego plaska. Spojrzawszy na niego, zdaje mi się, że spędzam popołudnie niedzielne na wsi, u poczciwej rodziny małomieszczańskiej. Czyż tam za mną w salonie nie grają w »żakieta?« Nie! to wolni strzelcy nabijają karabiny i strzelają. Huk pojedyńczych wystrzałów, to zupełnie jakby odgłos tej gry w kości. Na każdy wystrzał odpowiadają nam z przeciwnego brzegu. Odgłosy odbijają się od wody i powtarzają bez końca pomiędzy wzgórzami. Przez okno salonu widać Marnę, połyskującą, urwiste wybrzeże, zalane słońcem, i Prusaków, którzy, jak ogromne charty, wyglądają z poza tyk winogradu.
Na samym szczycie fortu na bastionie, pomiędzy worami z ziemią, armaty okrętowe wznoszą się dumnie na lawetach na wprost Chatillon. Ustawione z paszczami do góry, z antabami po obu stronach niby uszy, podobne były do wielkich psów myśliwskich, szczekających na księżyc, wyjących na śmierć... Trochę niżej na tarasie majtkowie dla rozrywki zrobili coś w rodzaju małego angielskiego ogródka, jak to robią czasem w kąciku statku. Była tam ławka, altana, trawniki, obwódki z wysadzanych kamyczków i nawet jeden krzew bananowy. Nie duży, nie wyższy może od hyacyntu, ale cóż to szkodzi! Pomimo to wygląda! ładnie ze swoją kitą zieloną, która oświeżała wzrok, zmęczony widokiem tych worków z piaskiem i stosów kartaczy.
O! mały ogródku z fortu Montrouge! Chciałbym go ogrodzić i postawić w nim kamień pamiątkowy, na którym byłyby wypisane nazwiska Carves’a, Desprer’a, Soisset’a i wszystkich tych dzielnych marynarzy, którzy polegli tam, na tym sławnym bastionie!
Ranek 20 stycznia.
Pogoda piękna, cicha i jasna. Ogromne obszary zasianego pola falują w oddali, jak morze. Po lewej stronie wysokie wzgórza piasczyste, osłaniające fort Mont-Valerien. Na prawo młyn Gibet, mały wiatrak murowany, ze zgruchotanemi skrzydłami i bateryą na platformie. Idę przez kwadrans długim przekopem, nad którym unosi się jakby mgła nadwodna — to dym z biwaków. Żołnierze, siedząc w kuczki, robią sobie kawę i rozniecają ogień z mokrego drzewa, który ich oślepia dymem, pobudza do kaszlu. Od jednego końca rowu do drugiego przebiega długi kaszel suchy.
Fouilleuse. Folwark, otoczony na widnokręgu małymi gaikami. Przybyłem właśnie w tej chwili, kiedy ostatnie nasze szeregi cofały się. Był to trzeci batalion gwardyi ruchomej Paryża. Szedł w porządku, mało przerzedzony, z dowódcą na czele. Po tym opłakanym i niezrozumiałym popłochu, którego jestem świadkiem od wczorajszego wieczoru, widok ten dodał mi trochę otuchy. Poza wojskiem dwaj jeźdźcy na koniach mijają mnie — był to generał i jego adjutant. Konie idą stępa, ludzie rozmawiają, głosy ich brzmią dźwięcznie. Słychać, jak mówi adjutant głosem młodym, trochę uniżonym:
— Tak, jenerale!... O! nie, jenerale!... Zapewne, jenerale!...
Jenerał mówi tonem łagodnym, wzruszonym:
— Jakto? on zabity?... biedne dziecko!... biedne dziecko!...
Poczem nastaje milczenie, słychać tylko stąpanie kopyt końskich po tłustej ziemi.
Zatrzymuję się trochę, ażeby się przyjrzeć temu smutnemu krajobrazowi, który przypomina mi cokolwiek Szelif i Mitidża w Algierze.
Szereg ludzi w niebieskich bluzach, niosących nosze z rannymi, posuwa się wolno po nierównej drodze, z chorągwiami białemi i czerwonym krzyżem. Można sądzić, że jesteśmy w Palestynie w czasie wojen krzyżowych...