Clerambault/Część druga/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Po ośmiu dniach Clerambault począł znów wychodzić z domu. Po tych strasznych przejściach był złamany, ale stanowczy w swem postanowieniu. Egzaltacja rozpaczy opadła; pozostała mu wola stoika dążyć do prawdy i szukać jej w jej najdalszych kryjówkach. Ale wspomnienie obłędu, któremu się dawniej chętnie oddawał i pół-kłamstw, któremi się karmił, czyniło go pokornym. Nie ufał własnym siłom, a chcąc iść powoli naprzód, gotów był przyjmować rady przewodników, bardziej doświadczonych od niego. Przypomniał sobie Perrotina, który słuchał niegdyś jego zwierzeń z szyderczą powściągliwością, co go wtedy drażniło, a dziś pociągało ku sobie. I pierwszą osobą, którą odwiedził, powróciwszy do zdrowia, był jego rozumny przyjaciel.
Jakkolwiek Perrotin był bystrzejszym obserwatorem książek, aniżeli twarzy ludzkich — (będąc silnym krótkowidzem i nieco egoistą, nie zadawał sobie dużo trudu, aby widzieć dokładnie to, czego nie potrzebował) — mimo to jednak uderzyło go silne wzburzenie, jakie spostrzegł na twarzy Clerambaulta.
— Mój drogi przyjacielu, — zapytał go, — byłeś pan chory?
— Byłem w istocie bardzo chory, — odpowiedział Clerambault. — Ale teraz mam się lepiej. Przychodzę znów do siebie.
— Tak, to cios najstraszniejszy, — westchnął Perrotin, — stracić w naszym wieku przyjaciela, jakim był dla pana pański biedny syn.
— Najokrutniejsze, — rzekł Clerambault, — jest nie to, że go straciłem, lecz że przyczyniłem się do jego śmierci,
— Co pan mówisz, drogi przyjacielu? — zapytał Perrotin zdziwiony. — Cóż mogłeś pan jeszcze wynaleźć, aby dodać do swego cierpienia?
— Zamknąłem mu oczy, — odpowiedział z goryczą Clerambault. — On zaś otworzył mi oczy.
Perrotin przerwał zupełnie pracę swoją, którą zwykł był się dalej zajmować, mimo że do niego mówiono i począł się przypatrywać z ciekawością swemu przyjacielowi. Tenże zaś, z głową pochyloną, głucho, z wyrazem głębokiej boleści, rozpoczął swoje opowiadanie. Możnaby sądzić, że to chrześcijanin, w pierwszych czasach nowej wiary, składa wyznanie publiczne. Oskarżał się o kłamstwo, o kłamstwo wobec swej wiary, wobec swego serca, wobec swego rozumu. Nikczemność apostoła wyparła się swego Boga. On, Clerambault, nietylko opuścił sprawę braterstwa ludzkości, ale poniżył ją; nie przestawał mówić o braterstwie, pobudzając do nienawiści. Jak owi obłudni kapłani, którzy w sposób kłamliwy głoszą zasady ewangelji, aby je oddać na usługi swej przewrotności, świadomie wypaczył najwznioślejsze hasła, aby pokryć ich pozorem namiętność mordowania; mienił się zwolennikiem pokoju, wysławiając równocześnie wojnę; mówił o sobie, że ma na oku jedynie dobro ludzkości, a już z góry kładł nieprzyjaciół za nawias wszelkich zasad humanitarnych... Ach, o ile byłby bardziej otwarty, gdyby zrezygnował wobec siły, zamiast zawierać z nią uwłaczające mu kompromisy! Właśnie dzięki takim sofizmatom, jak te, które głosił, posyłano na rzeź idealizm młodych ludzi. Myśliciele artyści, starzy zatruwacze, zaprawiali miodem swej retoryki napój śmiertelny, który, gdyby nie ich obłudna gra, każde sumienie byłoby natychmiast poznało po zapachu i odrzuciło ze wstrętem...
— Krew mego syna ciąży na mnie, — mówił z boleścią Clerambault. — Krew młodzieńców w całej Europie, we wszystkich krajach, wytryska w obliczu myśli europejskiej. Myśl ta stała się wszędzie pomocniczką kata.
— Mój biedny przyjacielu, — rzekł Perrotin, pochyliwszy się ku strapionemu ojcu i biorąc go za rękę, — pan zawsze i we wszystkiem przesadzasz... Niewątpliwie masz pan słuszność, gdy przyznajesz się do błędnego zdania, do jakiego pociągnąłeś za sobą opinję publiczną i mogę dziś panu otwarcie wyjawić, że to mnie ze strony pańskiej bardzo zasmuciło. Ale mylisz się pan, jeżeli przypisujesz sobie, jeżeli przypisujesz mowcom taką odpowiedzialność za dzisiejsze wypadki. Jedni mówią, drudzy działają, ale nie można twierdzić, by ci działali z powodu tamtych: oni wszyscy zbaczają z prostej drogi. Ta biedna myśl europejska jest również zbłąkana. Prąd porywa ją z sobą; ona nie tworzy prądu.
— Ale zachęca, aby mu ulec, — rzekł Clerambault. — Zamiast podtrzymywać tych, którzy płyną i zamiast wołać do nich: „Walczcie z falami!“ ona mówi do nich: „Dajcie się unosić!“ Nie, mój przyjacielu, nie staraj się pan zmniejszać odpowiedzialności jej. Jest większa, aniżeli każda inna, albowiem myśl nasza miała najlepsze miejsce, aby widzieć; jej obowiązkiem było czuwać; a jeżeli nie widziała, to jedynie dlatego, ponieważ nie chciała widzieć. Nie może spychać winy na swoje oczy: oczy jej są dobre. Pan o tem wiesz dobrze, a ja wiem także, teraz, odkąd znów odzyskałem panowanie nad sobą. Ta sama inteligencja, która mi zawiązała poprzednio oczy, zdarła mi teraz z nich zasłonę. Jak może ona być równocześnie władzą opartą na kłamstwie i narzędziem prawdy?
Perrotin potrząsnął głową i odpowiedział:
— Tak, inteligencja jest tak wielką i tak wzniosłą władzą, że nie może, bez poniżenia się, oddać się na usługi innych sił. Trzeba jej oddać wszystko. Gdy nie jest wolną, ani panią siebie, upadla się. Jest to Grek, zdegradowany przez Rzymianina, swego władcę, ale wyższy od niego duchem, zmuszony stać się jego dostawcą. Graeculus. Sofista. Leno... Człowiek pospolity pragnie się posługiwać inteligencją, jak gdyby służącą do wszystkiego. Ona wypełnia to zadanie ze zręcznością niegodziwą i podstępną, właściwą istotom tego rodzaju. Jest naprzemian na usługach nienawiści, pychy, to znów prywaty. Inteligencja pochlebia tym małym potworom, obleka je w szaty idealizmu, miłości, wiary, wolności, wspaniałomyślności społecznej: (gdy człowiek nie kocha ludzi, mówi, że kocha Boga, Ojczyznę albo Ludzkość) To znów biedny władca tej inteligencji staje się sam niewolnikiem, niewolnikiem państwa. Pod groźbą kary maszyna społeczna zmusza go do uczynków, które budzą w nim wstręt. Ale usłużna inteligencja wmawia w niego natychmiast, że te uczynki są piękne, chlubne i że wypełnia je dobrowolnie. W jednym i drugim wypadku inteligencja wie, jak ma postępować. Jest zawsze do naszego rozporządzenia, jeżeli chcemy w istocie, aby nam powiedziała prawdę. Ale my się tego wystrzegamy. Unikamy być z nią sam na sam. Urządzamy się w ten sposób, by się spotykać z nią tylko na miejscu publicznem i zadajemy jej pytania tonem, który z góry nakazuje odpowiedzi... — Ostateczniemimo to wszystko, ziemia odbywa dalej swoje obroty, e pur si muove, prawa światowe wypełniają się, a umysł wolny je widzi. Wszystko inne jest marnością: namiętności, wiara szczera lub udawana, są tylko zabarwionym wyrazem konieczności, która ciągnie ku sobie świat, nie troszcząc się o nasze bóstwa: rodzinę, rasę, ojczyznę, religję, społeczeństwo, postęp... Postęp? Co za wielkie złudzenie! Czyż ludzkość nie jest poddana prawu poziomu, które nakazuje, aby, gdy się go przekracza, otworzyła się klapa i zbiornik się wypróżnił?... Rytm katastrofalny... Szczyty cywilizacji i upadek. Idzie się w górę... Potem daje się nurka...
Perretin spokojnie odsłaniał myśli swoje. One nie były przyzwyczajone ukazywać się nagie, ale zapomniały, że mają świadka i jak gdyby były same, odkrywały się. Były nadzwyczaj śmiałe, jak są często myśli wielkiego polityka, nie zmuszonego do czynów i nie pragnącego tego wcale: wprost przeciwnie. Clerambault, przerażony, słuchał go z otwartemi ustami; niektóre słowa oburzały go, inne ściskały mu serce, doznawał zawrotu głowy, ale zapanował nad swoją słabością aby nic nie uronić z głębin, jakie się przed nim otwierały. Zadawał szybkie pytania przyjacielowi, który zadowolony w swej dumie, z uprzejmym uśmiechem, rozwijał przed nim swoje wizje w duchu sceptyka Pyrrhona, spokojne i niszczycielskie...
Byli otoczeni oparami z otchłani i Clerambault podziwiał swobodę tego wolnego umysłu, który się usadowił nad brzegiem próżni i był z tego zadowolony, gdy wtem otwarły się nagle drzwi i służący wręczył panu Perrotin bilet wizytowy. Groźne widma duszy rozprószyły się natychmiast, drzwi zamknęły się nad próżnią, a oficjalny dywan na posadzce salonu zakrył jej miejsce. Perrotin, przebudzony, rzekł skwapliwie:
— Ależ naturalnie... Prosić.
A zwracając się do Clerambaulta, dodał:
— Wszak pozwolisz pan, drogi przyjacielu? To pan podsekretarz stanu w ministerstwie Oświaty publicznej...
Powstał szybko z miejsca i szedł na spotkanie swego gościa, młodego człowieka, z twarzą zupełnie ogoloną, która mu nadawała wygląd księdza, aktora albo jankesa. Głowę miał wysoko wzniesioną, tors wypukły okrywał krótki surdut otwarty, koloru popielatego, na którym widniała rozeta, oznaka walecznych i lokai. Starzec uradowany przedstawił nowoprzybyłemu gościowi swego przyjaciela:
— Pan Agenor Clerambault... Pan Hiacynt Moncheri...
Potem zapytał „pana podsekraterza stanu“, czemu ma zawdzięczać zaszczyt jego odwiedzin.
„Pan podsekretarz stanu“, wcale nie zdziwiony uniżonem zachowaniem się sędziwego mistrza, usiadł wygodnie w fotelu, z poufałą wyższością, jaką mu nadawało jego stanowisko urzędowe nad obydwoma znakomitymi mężami w dziedzinie myśli francuskiej: wszak był przedstawicielem państwa. Mówił przez nos i wydawał dźwięki podobne jak dromedar. Przyniósł Perrotinowi zaproszenie ministra, aby objął przewodnictwo na uroczystem posiedzeniu żołnierzy intelektualistów dziesięciu narodów, w wielkim amfiteatrze Sorbony; miało to być zgromadzenie, celem „wypowiedzenia przekleństw“, jak się wyraził. Perrotin przyjął skwapliwie, dziękując z wylaniem za ten zaszczyt. Ton jego uniżony i służalczy wobec tego głupca, mającego stanowisko rządowe, zostawał w dziwnej sprzeczności ze śmiałemi twierdzeniami, jakie wygłaszał przed chwilą. I Clerambault, niemile tem dotknięty, pomyślał sobie w duchu: „Graeculus“.
Gdy Perrotin odprowadził aż na próg swego dostojnego gościa, który szedł ze sztywnym karkiem i podniesioną dumnie głową, jak osioł obładowany relikwjami i gdy obaj przyjaciele zostali sami, Clerambault chciał znów podjąć rozmowę. Był nieco ostudzony i nie ukrywał tego wcale. Zaproponował przyjacielowi, aby wyjawił publicznie uczucia swe, które przed nim wyznał. Perrotin, rzecz jasna, odmówił, śmiejąc się z tej naiwności. I ostrzegał go po przyjacielsku przed pokusą do tego rodzaju publicznych wyznań. Clerambault dąsał się, rozprawiał, upierał się przy swojem. Perrotin, w nastroju do otwartych zwierzeń, chcąc przyjaciela informować o prawdziwym stanie rzeczy, odmalował mu swoje otoczenie, wielkich intelektualistów wysokiego uniwersytetu, których był urzędowym przedstawicielem: historyków, filozofów, retoryków. Wyrażał się o nich z tajoną pogardą, głęboką, chociaż w sposób grzeczny, z domieszką osobistej goryczy: albowiem, mimo swej wielkiej ostrożności, był zanadto inteligentny, by nie być podejrzany mniej inteligentnym z pomiędzy swoich kolegów. Mówił o sobie, że jest starym psem ślepego, otoczonym ujadającymi kundysami i musi przeto, jak one, szczekać na przechodniów...
Clerambault rozstał się z nim, bez urazy, ale z uczuciem głębokiej litości w sercu.