Clerambault/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Clerambault | |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny | |
Wydawca | „Globus” | |
Data wyd. | 1928 | |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Tłumacz | Leon Sternklar | |
Tytuł orygin. | Clérambault | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ROMAIN ROLLAND
LAUREAT NOBLA
CLERAMBAULT
DZIEJE SUMIENIA NIEZAWISŁEGO
W CZASIE WOJNY POWIEŚĆ
AUTORYZOWANY PRZEKŁAD
LEONA STERNKLARA
Oficera Akademji francuskiej.
WYDAWNICTWO „GLOBUS“ WE LWOWIE.
DRUKARNIA „SZTUKA“ LWÓW, PL. STRZELECKI 2. Tel. 4268..
|
Przedkładając Czytelnikom polskim dzieło znakomitego autora francuskiego, odznaczonego nagrodą Nobla, zaznaczamy niniejszem, że nie identyfikujemy się bynajmniej z poglądami autora na wojnę i na stosunek obywateli państwa do ojczyzny. Jakkolwiek wojny są naogół straszną klęską dla ludzkości i zasługują na bezwarunkowe potępienie, zderzają się jednak wypadki, w których wojna jest jedynym środkiem dla ujarzmionego narodu do odzyskania niepodległości. Taką zbawienną wojną była właśnie dla nas Polaków ostatnia wielka wojna, która naszej rozdartej Ojczyźnie nietylko przywróciła upragnioną jedność i wolność, ale nadto dała jej poważne stanowisko w rzędzie mocarstw europejskich.
Pomimo tych poglądów francuskiego autora, uważaliśmy jednak za wskazane przyswoić literaturze naszej to niepospolite dzieło, pełne głębokich myśli i olśniewające wspaniałym stylem obrazowym, godne stanąć obok przepięknej prozy Lamartine’a i Alfreda de Musset.
To dzieło nie jest właściwie powieścią, ale zwierzeniem się duszy niezawisłej w jej udręce; są to dzieje jej błędów, jej walk i jej trwogi. Proszę nie dopatrywać się tutaj żadnych przeżyć własnych autora. Gdy będę chciał kiedyś mówić o sobie samym, będę mówił o sobie samym, bez maski i nie pod pożyczonem nazwiskiem. Przeniosłem wprawdzie na mego bohatera niektóre z moich myśli, ale istota jego, charakter i poszczególne okoliczności jego życia są jego własnością. Chciałem dać opis wewnętrznego labiryntu, wśród którego błąka się, szukając drogi, dusza słaba, chwiejna, bez energji, ale otwarta i kochająca namiętnie prawdę.
Książka ta w niektórych rozdziałach zbliża się do „Medytacyj“ naszych starych moralistów francuskich, do traktatów stoickich z końca XVI wieku. W czasach podobnych do naszych, ale jeszcze straszniejszych swą tragiczną grozą, wśród konwulsyjnych miotań się Ligi, pierwszy prezydent, Wilhelm Du Vair, pisał śmiało swe pierwsze dialogi „O wytrwałości i o pociechach w czasie klęsk publicznych“.
Gdy o Paryż toczyły się jak najbardziej zawzięte boje, rozprawiał w swym ogrodzie z przyjaciółmi, Linusem, słynnym podróżnikiem, Muzeusem, pierwszym dziekanem wydziału medycznego i pisarzem Orfeuszem. Oczy ich były jeszcze pełne strasznych obrazów, jakie niedawno widzieli na ulicach (nędzarze umierający z głodu, kobiety wołające rozpaczliwie, że lancknechci zjadają dzieci obok klasztoru Templarjuszów), mimo to jednak pragną wznieść zbolałą duszę na szczyty, skąd można ogarnąć myśl wieków, gdzie człowiek uczy się cenić to, czego nie złamią żadne przejścia. Odczytując te dialogi w latach wojny, czułem się nieraz bliski poczciwego Francuza, który pisał:
Paryż, w maju 1920.
Treścią tej książki nie jest wojna, jakkolwiek wojna rzuca na nią swój cień potężny. Treścią tej książki jest pochłonięcie duszy indywidualnej przez duszę masy, w której otchłani ona znika. Jest to, mojem zdaniem, wydarzenie o wiele donioślejsze w swych następstwach dla przyszłości ludzkiej, aniżeli przemijająca przewaga jednego narodu nad innemi.
Zostawiam rozmyślnie na drugim planie kwestje polityczne. Należy je pozostawić osobnym studjom. Ale bez względu na to, jakie się przypisuje powody wybuchowi wojny, jaka jest teza i przyczyny, które ją wspierają, żaden wzgląd na świecie nie może usprawiedliwić abdykacji ducha wobec opinji publicznej.
Rozwój powszechny demokracyj, skojarzonych ze skamieniałemi przeżytkami przeszłości, ta potworna racja stanu przywiodła dusze ludzkie w Europie do tego artykułu wiary, że człowiek nie ma wyższego ideału, aniżeli stać się sługą społeczności. A tę społeczność określa się mianem państwa.
Mam odwagę powiedzieć to: kto się robi ślepym służalcem społeczności ślepej — lub zaślepionej — jakiemi są wszystkie państwa dzisiejsze, gdzie kilku ludzi, zazwyczaj niezdolnych ogarnąć całości narodów, umie im tylko narzucać, zapomocą kłamliwej prasy i nieubłaganego mechanizmu państwa scentralizowanego, myśli i czyny, odpowiadające ich własnym kaprysom, ich namiętnościom i ich interesom, ten nie służy w istocie społeczeństwu, lecz oddaje je, wraz z sobą samym, w niewolę i poniżenie. Kto chce być pożyteczny drugim, powinien przedewszystkiem być wolny. Nawet miłość nie ma wartości, jeżeli to jest miłość niewolnika.
Dusze wolne, charaktery silne, oto czego dzisiaj najbardziej brak światu. Różnemi drogami: — martwa uległość wobec kościołów, dusząca nietolerancja państw, ogłupiający unitaryzm socjalizmów — wracamy napowrót do życia w stadach. Człowiek się zwolna oswobodził z gorącego mułu ziemi. Zdaje się, że tysiącletni wysiłek wyczerpał go: wpada napowrót w glinę; dusza zbiorowa porywa go; pochłania go wstrętne tchnienie otchłani. A więc ocknijcie się wy, co nie sądzicie, że okres rozwoju człowieka już się skończył. Miejcie odwagę oddzielić się od trzody, która was pociąga za sobą. Każdy człowiek, który jest prawdziwym mężczyzną, powinien się nauczyć stać sam jeden wśród wszystkich, myśleć sam jeden za wszystkich, a w razie potrzeby, przeciw wszystkim. Myśleć szczerze jeżeli to jest nawet przeciw wszystkim, jest jeszcze zawsze dla wszystkich. Ludzkość potrzebuje, aby ci, którzy ją miłują, stawiali jej czoło i buntowali się przeciw niej, gdy tak być powinno. Nie będziecie jej służyć, wypaczając, aby jej pochlebiać, wasze sumienie i wasz rozum, lecz przeciwnie, gdy będziecie bronić ich nieskazitelności przeciw nadużyciom władzy z jej strony, albowiem one są także jednym z jej głosów. I popełnicie zdradę na całej ludzkości, jeżeli zdradzicie siebie samych.
Sierre, w marcu 1917.
Agenor Clerambault, siedząc w altance swego ogrodu w Saint-Prix, czytał żonie i dzieciom odę, którą właśnie napisał do Pokoju, władającego nad wszystkimi ludźmi i nad wszystkiemi sprawami ludzkiemi: Ara Pacis Augustae. Chciał w niej wysławiać rychłe nastanie powszechnego braterstwa ludów.
Był to wieczór lipcowy. Na wierzchołki drzew kładły się ostatnie promienie różane. Poprzez jasny opar, rzucony jak zasłona na stoki pagórków, na szarą równinę i na dalekie miasto, błyszczały szyby w Montmartre, podobne do złotych iskier. Właśnie skończył się obiad. Clerambault oparł się o stół, z którego jeszcze nie zdjęto nakrycia i mówiąc, rzucał spojrzenie, pełne naiwnej radości, na swoich troje słuchaczy po kolei. Był pewny, że znajdzie w nich odbłysk swego własnego zadowolenia.
Żona jego, Paulina, z trudnością mogła podążyć za lotem jego myśli i obrazów: każda lektura nagłos sprawiała, że zaraz po trzeciem zdaniu popadała w stan senności, w którym kłopoty gospodarskie zajmowały jakieś dziwne miejsce; możnaby
powiedzieć, że głos czytającego pobudzał je do śpiewu, jak czyżyki w klatce. Napróżno wysilała się, aby łowić z ust męża wyrazy, których znaczenia już nie mogła rozumieć; oczy jej mechanicznie spostrzegały dziurę w obrusie, ręce zbierały okruszyny na stole, mózg zajmował się uporczywie natrętnym rachunkiem, aż do chwili, kiedy spojrzenie męża zdawało się ją chwytać na nieuwadze. Wtedy starała się jak najśpieszniej uczepić ostatnich zasłyszanych zgłosek, zachwycała się poematem, bełkocąc szczątek wiersza (nigdy bowiem nie umiała przytoczyć dokładnie wiersza).
— Jak ty to powiedziałeś, Agenorze? Powtórz raz jeszcze to zdanie... Boże, jakie to piękne!...
Róża, mała córeczka jej, marszczyła brwi. Maksym, duży chłopiec, przybierał wyraz szyderczy i mówił z niezadowoleniem:
— Mamo, nie przerywaj ciągle.
Ale Clerambault uśmiechał się i głaskał czule rękę swej dobrej żony. Ożenił się z nią z miłości, gdy był bardzo młody, ubogi i nieznany; znosili razem lata niedostatku. Nie stała wprawdzie na tym samym poziomie umysłowym, co on, a różnica ta nie zmniejszała się z wiekiem; ale Clerambault mimo to kochał i szanował swoją długoletnią towarzyszkę. Zadawała sobie wiele trudu, atoli bez wielkiego powodzenia, aby dotrzymywać kroku swemu sławnemu już mężowi, którym się szczyciła. On był dla niej nadzwyczaj pobłażliwy. Nie miał wyrobionego zmysłu krytycznego, czuł się jednak szczęśliwy w życiu, pomimo niezliczonych błędów w swoich osądach. Ponieważ te błędy były zawsze korzystne dla innych, których widział w lepszem świetle, niż na to w istocie zasługiwali, byli mu za to wdzięczni, z pewnym odcieniem ironji. Nie przeszkadzał im w ich pogoni za zyskiem; jego niewinność parafjańska była dla tych ludzi zblazowanych widokiem pokrzepiającym, tak jak krzak zielony wśród skweru.
Maksyma bawiło to, ale umiał cenić swego ojca. Ten piękny chłopiec dziewiętnastoletni o oczach śmiejących się i pełnych życia, nabył rychło, w środowisku paryskiem, ów dar obserwacji szybkiej, jasnej i szyderczej, która się stosuje raczej do zewnętrznych znamion rzeczy i istot, aniżeli do ich wewnętrznej treści: nie uchodziło jego uwadze nic śmiesznego, nawet u tych osób, które kochał. Nie było w tem jednak żadnej złośliwości i Clerambault uśmiechał się z jego młodzieńczej zarozumiałości. Nie czyniła żadnej ujmy uwielbieniu, jakie Maksym miał dla swego ojca, była raczej przyprawą tego uczucia: ci paryscy młokosi nie mogą kochać inaczej, z miłością łączy się u nich zawsze chęć do pustej swawoli.
Rozyna zaś milczała podług swego zwyczaju i nie łatwo było wiedzieć, co myśli. Słuchała z ciałem pochylonem, z rękoma skrzyżowanemi, z ramionami opartemi na stole. Są natury, które wydają się stworzone na to, aby przyjmować, jak ziemia milcząca, która otwiera się wszystkim ziarnom; niezliczone ziarna wpadają do niej i zostają tam uśpione, a niewiadomo, które wydadzą owoce. Podobnie było z duszą młodej dziewczyny: słowa czytającego nie odbijały się na niej, jak na inteligentnych i ruchliwych rysach Maksyma, ale lekka różowość twarzy i wilgotny blask źrenic, które osłaniały powieki, świadczyły o wewnętrznym ogniu i o silnem wzruszeniu, podobnie jak na obrazach Dziewicy florentyńskiej, gdy słyszy magiczne Ave archanioła.
Clerambault nie mylił się. Spojrzenie jego, które krążyło po tem nielicznem gronie osób, zatrzymywało się ze szczególną radością na tej jasnej główce pochylonej, która czuła, że ojciec na nią patrzy.
I tych czworo osób tworzyło, wśród owego wieczora lipcowego, małe ognisko domowe, pełne miłości i spokojnego szczęścia, którego ośrodkiem był ojciec, bożyszcze rodziny.
On wiedział o tem i rzecz dziwna, ta świadomość nie czyniła go niemiłym w obejściu, nie psuła jego charakteru. Sprawiało mu tyle przyjemności, że sam kocha, miał tyle uczucia, by obdarzać niem wszystkich, bliskich i dalekich, że uważał to za rzecz zupełnie naturalną, iż go wzajemnie kochano. Był starem dzieckiem. Od krótkiego czasu doszedł do sławy, po życiu wśród ciasnych stosunków, nie pozłacanych żadnym blichtrem. Miernotę tę znosił z łatwością, ale sława, jaką osiągnął, napełniała go radością.
Skończył lat pięćdziesiąt i nie odczuwał tego nawet; było wprawdzie kilka srebrnych nitek w jego grubych jasnych wąsach galijskich, ale serce zachowało wiek jego dzieci. Zamiast iść z prądem swego pokolenia, łączył się z każdą nową falą; za najlepsze w życiu uważał zapał młodości nieustannie odnawianej. Nie troszczył się o sprzeczności, w jakie go może wprowadzić ta młodość, będąca w ciągłem przeciwieństwie do tej, która ją poprzedzała. Te sprzeczności roztapiały się w jego duszy, bardziej entuzjastycznej, aniżeli logicznej, upojonej pięknem, które widział wszędzie rozsiane. Z tem łączyła się dobroć, która nie zgadzała się wprawdzie zupełnie z owym panteizmem estetycznym, ale którą czerpał ze swych własnych zasobów.
Stał się tłumaczem wszystkich myśli szlachetnych i ludzkich, sympatyzował z partjami postępowemi, z robotnikami, z ludźmi uciśnionymi, z gminem, którego prawie wcale nie znał, albowiem był z pochodzenia czystej krwi burżujem o poglądach szlachetnych, acz niejasnych. Bardziej jeszcze, aniżeli lud, kochał tłum; lubiał się w nim zanurzać, cieszył się, że się roztapia (tak mu się przynajmniej zdawało) w duszy ogółu. Był to w owym czasie szał modny w klasach wykształconych. A moda, jak to zwykle czyni, podkreślała jedynie w sposób silny nastrój ogólny ówczesnej epoki. Ludzkość kroczyła po drodze do ideału mrowiska. Owady najbardziej wrażliwe, artyści, ludzie intelektualni, byli pierwsi, którzy objawiali symptomy tego kierunku. Widziano w tem tylko zabawkę i nie spostrzegano stanu ogólnego, którego te objawy były zapowiedzią.
Ewolucja demokratyczna świata, która trwa od czterdziestu lat, nie zdołała urzeczywistnić w polityce rządów ludu, a tem mniej w społeczeństwie panowania mierności. Elita artystów zrazu słusznie opierała się temu podciągnięciu różnych inteligencyj pod jeden strychulec, ale będąc zanadto słaba, aby móc walczyć, usunęła się na bok, podkreślając z przesadą swoją pogardę i swoje osamotnienie; głosiła jako ideał sztukę, dostępną jedynie małej garstce wybranych i wtajemniczonych. Niema nic lepszego nad takie cofnięcie się w zacisze, gdy się w nie wnosi bogactwo wiedzy i serca i duszę tryskającą zapałem. Ale była wielka różnica między zebraniami literackiemi z końca dziewiętnastego wieku, a samotniami płodnemi, gdzie się skupiają zdrowe myśli. Dbali oni więcej o to, aby oszczędzać swój mały zasób intelektualny, aniżeli aby go ciągle odnawiać. By go oczyścić, wycofali go z obiegu. Z tego wynikło, że wkrótce nie miał wartości obiegowej. Życie ogółu płynęło obok niego, nie troszcząc się o niego wcale. Kasta artystów więdła wśród rafinowanych zabaw. Gwałtowne wichury, w czasie burzy wywołanej sprawą Dreyfusa, wyrwały kilka dusz z tego odrętwienia. Gdy wyszli ze swych cieplarń, tchnienie powietrza na dworze odurzyło ich. Rzucili się w dużą falę, która obok nich płynęła, z tą samą przesadną gorliwością, z jaką ich poprzednicy z niej się wycofali. Sądzili, że zbawieniem jest lud, że on jest wszystkiem, co jest dobre i co jest piękne, a pomimo niepowodzeń, jakich doznali w swoich wysiłkach, aby się do niego zbliżyć, inaugurowali nowy kierunek w życiu duchowem Europy. Z dumą uważali siebie za tłumaczów duszy zbiorowej Europy. Nie oni wszakże zdobywali ją; oni byli przez nią podbici; dusza zbiorowa uczyniła wyłom we wieży z kości słoniowej; osoby osłabione myślicieli poddawały się. A aby ukryć przed sobą swe poddanie się, nazywały je dobrowolnem. Filozofowie i estetycy, czując potrzebę przekonywania siebie samych, budowali teorje dowodzące, że prawo wymaga, aby się poddać fali życia jednomyślnego, zamiast nią kierować, albo mówiąc skromniej, iść ze spokojem swoją maluczką drogą. Chełpiono się, że się nie już sobą samym, że się nie jest już wolnym rozumem (wolność była w tych demokracjach hasłem przestarzałem). Szczycono się, że się jest jednem z ciałek krwi, które przynosi rzeka, jedni mówili, że to rzeka rasy, drudzy, że to rzeka życia ogólnego. Te piękne teorje, z których ludzie biegli i zręczni umieli wydobywać recepty sztuki i myśli, były w całej pełni rozkwitu w roku 1914.
Zachwycały one serce naiwnego Clerambaulta. Nic nie przemawiało lepiej do jego serca pełnego uczuć i do jego chwiejnej duszy. Temu, kto nie panuje nad sobą samym, łatwo jest poddać się. Poddaje się innym, wszechświatowi, tej władzy opatrznościowej, niepojętej, nieokreślonej, na którą człowiek składa ciężar, by za niego myślała i układała zamiary. Wielki prąd płynął tuż obok i dusze te leniwe i ociężałe, zamiast iść dalej swą własną drogą na brzegu, uważały za rzecz bardziej prostą i bardziej upajającą, dać się unosić temu prądowi... Dokąd? Nikt nie zadawał sobie trudu, aby o tem myśleć. Będąc w bezpiecznem schronisku na swoim zachodzie, nie kłopotali się myślą, że ich cywilizacja może utracić nabyte korzyści. Pochód ludzkości na drodze do postępu wydawał im się tak samo pewny, jak obracanie się ziemi, a to przekonanie pozwalało im czekać z założonemi rękoma; zdawano się na Naturę, a ona, żłobiąc swą otchłań, czekała na nich w dole.
Ale Clerambault, jako dobry idealista, rzadko patrzył na swoje stopy. Nie przeszkadzało mu to wcale mieszać się w sprawy polityki naoślep, co było w owym czasie zamiłowaniem literatów. Wtrącał tam swoje słowo, ni w pięć, ni w dziewięć, zachęcany do tego przez dziennikarzy, poszukujących materjału dla siebie, wpadał w ich sidła i zabierał się naiwnie do rzeczy poważnych. Zresztą dobry poeta dobry człowiek, inteligentny acz nieco głupi, o czystem sercu i słabym charakterze, wrażliwy na słowa podziwu i nagany, przystępny wszystkim sugestjom swego środowiska, niezdolny jednakże do niskiego uczucia zazdrości lub nienawiści, niezdolny również przypisywać te uczucia drugim. W całym układzie uczuć ludzkich był zawsze krótkowidzem na to, co złe, a dalekowidzem na to, co dobre. Jest to typ pisarza stworzonego na to, aby podobać się publiczności, albowiem nie widzi wad i błędów ludzkich, a złoci natomiast ich drobne zalety. Nawet ci, których to nie wyprowadza w pole, są za to wdzięczni; gdy ktoś nie może czemś być, pociesza się, że się przynajmniej tem wydaje, a człowiek lubi zwierciadło, które upiększa miernotę.
Ta powszechna sympatja, która wprowadzała w zachwyt Clerambaulta, sprawiała również nadzwyczajną rozkosz tym trojgu osobom, które go w tej chwili otaczały. Szczyciły się nim, jak gdyby był ich dziełem. To, co człowiek podziwia, wydaje mu się poniekąd, jak gdyby je sam stworzył, a jeżeli ktoś jest jeszcze w bliskim stosunku do osoby podziwianej, gdy jest z tej samej krwi, przestaje odróżniać dokładnie, czy jest jej twórcą, czy też sam od niej pochodzi. Oboje dzieci i małżonka Agenora Clerambaulta spoglądali na swego wielkiego człowieka oczyma roztkliwionemi i zadowolonemi, jak na swoją własność. On zaś, który górował nad nimi swojem płomienistem słowem i wyniosłą postacią, o barczystych plecach, znosił to cierpliwie: wiedział dobrze, że to własność trzyma za łeb właściciela.
Clerambault zakończył czytanie swego poematu wizją w stylu Schillera o radości braterskiej, którą zapowiada przyszłość. Maksym, przejęty zachwytem pomimo swej ironji, wyrażał ojcu najżywsze uznanie. Paulina objawiła głośno niepokój, czy mąż nie zgrzał się zanadto przy czytaniu, a Rozyna, która cały czas zachowywała się milcząca, w czasie ogólnego poruszenia wycisnęła ojcu ukradkiem pocałunek na ręce.
Służąca przyniosła pocztę i dzienniki wieczorne.
Nikt nie śpieszył się z czytaniem ich. Zapatrzeni w promienną przyszłość, nie troszczyli się o wiadomości bieżące. Maksym jednak zerwał opaskę wielkiego dziennika burżuazyjnego, przebiegł okiem cztery strony symetrycznie zadrukowane, podskoczył przy ostatnich wiadomościach i zawołał:
— Słuchajcie! Wojna!
Nie słuchano go. Clerambault upajał się jeszcze ostatniemi dźwiękami słów swoich, które właśnie przebrzmiały. Rozyna zaś znajdowała się w stanie spokojnej ekstazy. Tylko matka, której umysł nie mógł się na jednem miejscu utrzymać, jak mucha, która w różnych kierunkach lata, znajdując przypadkowo okruszynę chleba, usłyszała to ostatnie słowo syna i zawołała:
— Maksymie, nie pleć andronów!
Maksym zaprotestował przeciw tym słowom i pokazał w swoim dzienniku wiadomość, że Austrja wypowiedziała wojnę Serbji.
— Komu?
— Serbji.
— Ej, co tam! — rzekła poczciwa kobieta takim tonem, jak gdyby chciała powiedzieć: „Co nas to obchodzi, co się dzieje na księżycu...“
Ale Maksym odpowiedział z wyrazem przekonania — doctus cum libro — dowodził, że takie odległe wstrząśnienie, zbliżając się coraz bardziej, może łatwo rzucić iskrę zapalną w beczkę prochu. Clerambault obudził się ze swego rozkosznego odrętwienia, uśmiechnął się spokojnie i zawyrokował, że nic z tego nie będzie:
— Bluff, jak ich tyle widziano od trzydziestu lat: co rok, na wiosnę albo w lecie... Udawali walecznych i pobrzękiwali szablą... Nie wierzyli w możliwość wojny: nikt jej nie życzył sobie... Wojna była niemożliwa; wykazano to jasno. Był to straszak, który należy raz na zawsze wygnać z mózgów w wolnych państwach demokratycznych..
I rozwijał dalej ten temat...
Noc była pogodna, rozkoszna, zaciszna. Na polach odzywały się świerszczyki. Robaczek świętojański połyskiwał wśród murawy. Zdala słychać było turkot pociągu. Glicyny wydzielały swą woń upajającą. Krople wodotrysku spadały z cichym szmerem. Na niebie bez księżyca widniała świetlana smuga wieży Eiffel.
Obie kobiety weszły do pokoju. Maksym, zmęczony długiem siedzeniem, biegał w głębi ogrodu ze swoim młodym psem. Przez otwarte okna słychać było Rozynę, grającą na fortepianie, z nieśmiałem wzruszeniem, melodje Schumanna. Clerambault został sam, siedząc wygodnie na swoim fotelu plecionym z łoziny, pełen szczęścia, że żyje i że jest człowiekiem. Z wdzięcznością w sercu, wchłaniał w siebie słodycz tej cichej nocy letniej.
Upłynęło sześć dni.
Clerambault spędził popołudnie w lasku. Był podobny do mnicha z legendy. Leżąc u stóp dębu, mógłby z otwartą gębą słuchać śpiewu ptaka, a wiek upłynąłby mu, jak jeden dzień. Dopiero z nastaniem wieczora zdecydował się wrócić do domu. W przedsionku Maksym wybiegł na jego spotkanie, nieco blady, ale uśmiechnięty i zawołał:
— A więc, papo, stało się.
I zawiadomił go o najnowszych wypadkach: mobilizacja rosyjska, stan wojenny w Niemczech.
Clerambault spoglądał na niego, nie rozumiejąc go. Myśli jego były tak daleko od tych ponurych szaleństw. Próbował dyskutować. Wiadomości były jednak zupełnie dokładne. Siedli do stołu. Clerambault nic prawie nie jadł.
Szukał powodów, aby zaprzeczyć następstwom tych dwóch zbrodni: zdrowy rozum opinji publicznej, mądrość rządów, ponawiane zapewnienia partyj socjalistycznych, stanowcze słowa Jaurèsa. Maksym dał mu mówić, uwaga jego była gdzie indziej zwrócona: podobnie jak pies jego, nastawiał ucha na szmery nocne... Noc była tak czysta, tak pełna czułości!... Ci, którzy przeżyli te ostatnie wieczory lipca 1914 i ten piękniejszy jeszcze wieczór pierwszego dnia sierpniowego, zachowali niezawodnie w pamięci cudowny blask przyrody, obejmującej czułemi ramionami, z łagodnym uśmiechem litości, nikczemną rasę ludzką gotową pożreć się wzajemnie.
Było już blisko dziesiątej godziny. Clerambault przestał mówić. Nikt mu nie odpowiadał. Milczeli teraz wszyscy, z troską w sercu, każdy pozornie czemś zajęty, kobiety robótką, Clerambault książką, którą tylko oczy jego czytały. Maksym wyszedł na ganek, palił cygaro. Oparty o balustradę, patrzył na uśpiony ogród i na czarodziejski odbłysk światła księżycowego wśród ciemnej alei.
Dzwonek telefonu przejął go dreszczem. Wzywano Clerambaulta. Poszedł ociężałym krokiem do aparatu; twarz jego miała wyraz senny i roztargniony. Nie rozumiał zrazu, co mu mówiono.
— Kto mówi?... A, to ty, drogi przyjacielu?
(Kolega paryski telefonował do niego z redakcji jakiegoś dziennika).
Wciąż jeszcze nie rozumiał słów jego.
— Nie rozumiem... Jaurès... Cóż więc? Jaurès?... A, mój Boże!...
Maksym, powodowany tajną obawą, słuchał zdaleka tej rozmowy; przybiegł, by chwycić z rąk ojca słuchawkę, którą Clerambault upuścił z gestem rozpaczy.
— Hallo!... Hallo!... Co pan mówisz? Jaurès zamordowany!...
Okrzyki bolu i gniewu skrzyżowały się na drucie. Maksym słuchał szczegółów, które powtarzał swej rodzinie głosem urywanym. Rozyna przyprowadziła Clerambaulta do stołu. Usiadł przygnębiony. Cień niezmiernego nieszczęścia, jak starożytne fatum, zaciężył nad domem. Nietylko żal za przyjacielem ściskał serca — znikła jego twarz wesoła i poczciwa, jego ręka wyciągnięta do serdecznego uścisku, umilkł głos, który swym dźwiękiem rozpraszał chmury smutku... Znikła także ostatnia nadzieja ludów zagrożonych, jedyny człowiek, który mógł (tak sądzili przynajmniej z ufnością dziecięcą i wzruszającą) zażegnać nadciągającą burzę. Gdy on padł, jak drugi Atlas, runęły niebiosa.
Maksym pobiegł na dworzec. Chciał zasięgnąć wiadomości z Paryża i przyrzekał, że powróci w nocy. Clerambault został w samotnym domu, skąd widać było zdaleka, na ciemnem tle, światła stolicy. Nie ruszał się z krzesła, na które upadł w stanie odrętwienia. Katastrofa groźna zbliżała się: tym razem nie wątpił o tem; już nawet nastąpiła. Pani Clerambault nakłaniała go, by poszedł na spoczynek: nie chciał o tem słyszeć. Myśli jego rozsypały się w gruzy; nie mógł rozróżnić w nich nic stałego i pewnego, wprowadzić w nie ładu, iść za pewnym planem. Jego przybytek wewnętrzny runął; wśród kurzu, jaki się wznosił wśród gruzów, nie można było poznać, co zostało nietknięte; zdawało się, że nic wogóle nie zostało. Piętrzył się stos cierpień. Clerambault patrzył na nie okiem osłupiałem i nawet nie zauważył, że łzy mu płyną z oczu.
Maksym nie wracał. Ogarnęło go podniecenie, jakie panowało w Paryżu. O godzinie pierwszej w nocy pani Clerambault, która udała się na spoczynek, przyszła po swego męża i potrafiła nakłonić go, by poszedł wraz z nią do ich wspólnej sypialni. I położył się także do łóżka. Ale gdy Paulina zasnęła (ją niepokój wprawiał w sen!), wstał z łóżka i wrócił do sąsiedniego pokoju. Dusiło go w gardle, stękał, cierpienie owładnęło tak bardzo całem jego jestestwem, że nie zostawiało mu miejsca do oddychania. W przeczuleniu proroczem artysty, który widzi często lepiej przyszłość, aniżeli chwilę obecną, obejmował okiem przerażonem i sercem bolejącem to wszystko, co miało nastąpić. Ta wojna nieunikniona między najpotężniejszemi narodami na świecie wydawała mu się bankructwem cywilizacji, upadkiem najświętszych nadziei, że ziści się szczytny ideał braterstwa ludów. Zgrozą przejmowała go wizja tej ludzkości szalonej, która składała swoje najcenniejsze skarby, swe siły, swój genjusz, swe najwyższe cnoty bestjalskiemu molochowi wojny w ofierze. Była to agonja moralna, krwawiąca serce wspólność z miljonami nieszczęśliwych. I na cóż, na cóż się przydały wysiłki tylu wieków? W sercu jego zapanowała straszliwa pustka. Czuł, że nie mógłby dłużej żyć, gdyby wiara jego w rozum ludzi i ich wzajemną miłość do siebie była zburzona, gdyby musiał uznać, że jego credo na polu życia i sztuki było mylne, że rozwiązaniem zagadki świata jest ponury pesymizm. Był zanadto tchórzliwy, aby patrzeć wprost na ten obraz; z trwogą odwracał od niego oczy. Ale potwór stał przed nim i dmuchał mu w twarz. I Clerambault błagał kornie (nie wiedział sam kogo lub co), aby to nie nastąpiło, aby to nie nastąpiło! Raczej wszystko inne, aniżeli taka prawda. Ale prawda żarłoczna stała za drzwiami, które się otwierały. Całą noc Clerambault walczył, aby te drzwi napowrót zamknąć...
Nad ranem począł się w nim budzić instynkt zwierzęcy, niewiadomo z jakiego źródła pochodzący; pod wpływem tegoż jął w swej rozpaczy szukać jakiejś ściśle określonej przyczyny tego nieszczęścia, spychać za nie odpowiedzialność na jednego człowieka, to znów na grupę osób i wyładowywać na nich swój gniew za tę straszną klęskę, jaką sprowadzili na całą ludzkość. Było to dopiero krótkie zjawisko — pierwsza daleka emanacja obcej duszy, ciemnej, olbrzymiej, nie znającej oporu, gotowej do wkroczenia — Duszy tłumu.
Przybrała ona wyraźniejsze kształty za przybyciem Maksyma, który przynosił z sobą świeżą woń tych wypadków, zebraną przez całą noc wśród ulic Paryża. Wszystkie fałdy jego ubrania, wszystkie włosy jego ciała były nią przesiąknięte. Znużony, podniecony, nie chciał siadać, myślał tylko o tem, aby znów odejść z domu. Dziś miał się pojawić dekret mobilizacyjny. Wojna była niewątpliwa. Była konieczna. Była dobroczynna. Trzeba było to raz zakończyć. Szło tu o całą przyszłość ludzkości. Wolność świata była zagrożona. Oni skorzystali z zamordowania Jaurèsa, aby siać niezgodę i wywołać bunt w ojczyźnie napadniętej. Ale cały naród podniósł się do walki, skupiony dokoła swoich wodzów. I miały się znów powtórzyć wzniosłe dni wielkiej rewolucji...
Clerambault nie sprzeciwiał się tym wywodom, zapytał tylko:
— Tak sądzisz? Jesteś tego pewny?
Była to jednak jak gdyby ukryta prośba, aby Maksym jeszcze raz powtórzył swe twierdzenie, aby to uczynił z jeszcze większym zapałem. Wiadomości, jakie przyniósł, powiększały jeszcze chaos, podnosiły go do szczytu, ale równocześnie poczęły kierować rozprószone siły duszy do pewnego stałego punktu. Pierwsze poszczekiwanie psa pasterskiego, który spędza stado do kupy.
Clerambault odczuwał teraz tylko jedno pragnienie: połączyć się ze stadem, otrzeć się o bydlęta ludzkie, istoty sobie bratnie, czuć jak one, działać jak one. Jakkolwiek był wyczerpany bezsennością, poszedł, nie zważając na żonę, by wraz z Maksymem pojechać pociągiem do Paryża. Czekali długo na dworcu, potem w pociągu. Droga była zajęta, wagony przepełnione. Wzburzenie Clerambaulta znajdowało pewną ulgę w ogólnem podnieceniu. Wypytywał się, słuchał; wszyscy zachowywali się wobec siebie, jak bracia. I wszyscy, nie wiedząc nawet jeszcze sami, co myślą, czuli, że myśli ich są jednakowe: groziła im ta sama zagadka, ta sama próba, ale nikt z nich nie stawał sam, aby to niebezpieczeństwo pokonać lub pod niem upaść; to dodawało nieco otuchy, każdy odczuwał zapał drugiego. Znikła różnica klas: nie było już robotników, ani burżujów, nie zwracano uwagi na ubrania, ani na ręce, patrzano w oczy, gdzie drgał ten sam blask życia, zagrożony tem samem tchnieniem śmierci. A wszyscy ci biedni ludzie byli tak widocznie obcy przyczynom tej katastrofy, temu złowrogiemu przeznaczeniu, które zawisło nad nimi, że uczucie ich niewinności wiodło ich wszystkich do dziecinnego szukania winowajców gdzie indziej. To także pocieszało i koiło sumienie.
Gdy Clerambault przybył do Paryża, odetchnął nieco swobodniej. Po agonji ubiegłej nocy nastąpiła melancholja męska i stoicka.
Ale był zaledwie przy pierwszym etapie.
Na drzwiach urzędów miejskich przybito ogłoszenie mobilizacji powszechnej. Ludzie w milczeniu czytali je, odczytywali powtórnie i odchodzili, nie mówiąc z sobą ani słowa. Po niespokojnem oczekiwaniu ubiegłych dni (tłum cisnął się dokoła kiosków z dziennikami, ludzie siedzieli na chodnikach, czekając na ostatnie wiadomości, a gdy dzienniki nadchodziły, skupiali się, aby je czytać), nastała teraz pewność. Naprężenie zwolniało. Nieszczęście nieznane, którego zbliżanie się czujemy, nie wiedząc, o której godzinie i skąd uderzy, wywołuje gorączkę. Ale gdy już nadeszło, człowiek lżej oddycha, spogląda mu w oczy i zakasuje rękawy. Nastąpiło teraz kilka godzin potężnego skupienia. Paryż zaczerpnął oddechu i przygotowywał pięści. A potem to, co wzbierało w duszach, wylało się na zewnątrz. Domy opustoszały, a ulicami przelewał się strumień ludzi, którego wszystkie krople szukały się wzajemnie, by się zlać w jedną całość.
Clerambault wpadł w środek tego prądu, który go pochłonął. W okamgnieniu. Gdy tylko wyszedł z dworca kolejowego, gdy tylko stanął na bruku miejskim. Bez żadnego słowa, bez żadnego ruchu, bez żadnej trudności. Owionął go pogodny zapał tłumu. Ten wielki lud nie był jeszcze skażony gwałtami. Czuł się niewinny (uważał się za takiego), a miljony serc jego w tej pierwszej godzinie, kiedy wojna była jeszcze nietkniętą dziewicą, płonęły ogniem świętym i pełnym powagi. Na to upojenie spokojne i wzniosłe składały się świadomość niesprawiedliwości, jaką temu ludowi wyrządzono, uczucie szlachetnej dumy z powodu swych własnych sił, ofiary, na jakie się miał zgodzić, litość nad sobą samym, litość nad innymi, którzy się stali cząstką jego samego, nad braćmi, dziećmi, ukochanymi. Wszystkie te ciała były z sobą splecione nadludzkim uściskiem, a związek ten wytwarzał świadomość ciała olbrzymiego; nad głowami ich zaś unosiło się widmo, ucieleśniające ten związek — Ojczyzna. Napół zwierzę, napół bóstwo, jak sfinks egipski lub byk asyryjski, ale każdy widział wtedy tylko jego promienne oczy: nogi pozostawały ukryte.
Była ona boskim potworem, w którym każdy z żyjących odnajdował siebie pomnożonego, była nieśmiertelną pochłaniaczką, w której ci, co idą na śmierć, chcą wierzyć, że zostaną żywi, nadżywi i opromienieni wieczną sławą. Jej niewidzialna obecność płynęła w przestworzu, jak wino. A każdy przynosił z sobą w kadzi do winobrania swój kosz, swój plecak, swe grona: swe myśli, swe namiętności, swoją ofiarność, swoje interesy. Było wprawdzie dużo wstrętnych owadów wśród gron winnych, dużo niechlujstwa pod drewnianemi bucikami, które je przygniatały, ale wino samo było rubinowe i ogrzewało serca. I Clerambault pił bez miary.
Nie doznał jednak wskutek tego istotnej zmiany. Dusza jego nie zmieniła się. Zapomniał jedynie o niej. Gdy atoli był sam, odnajdował ją boleśnie jęczącą. To też instynkt kazał mu unikać samotności. Uparł się, aby nie wracać więcej do Saint-Prix, gdzie rodzina jego zwykle spędzała lato i usadowił się napowrót w swem mieszkaniu w Paryżu, w piątej dzielnicy, przy ulicy d’Assas. Nie chciał nawet czekać ośmiu dni, nie chciał nawet udać się tam, aby pomagać przy przeprowadzaniu się. Łaknął przyjacielskiego ciepła, które wznosiło się z bruku paryskiego, które wchodziło przez jego okna. Korzystał z każdej sposobności, aby się w niem zanurzyć, aby zejść na ulicę, zmieszać się z grupami ludzi, brać udział w manifestacjach, kupować na chybi trafi wszystkie dzienniki, któremi w normalnych czasach pogardzał. I wracał stamtąd do domu coraz bardziej pozbawiony swego własnego ja, znieczulony na to, co się działo w jego wnętrzu, odwykły od swego własnego sumienia, obcy w swoim domu i w swojem sercu. Dlatego też czuł się bardziej swojsko poza swym domem, aniżeli wewnątrz niego.
Pani Clerambault wróciła z córką do Paryża. Pierwszego wieczora po ich przybyciu, Clerambault wyciągnął z sobą Rozynę na bulwary.
Nie był to już uroczysty zapał pierwszych dni. Wojna już się rozpoczęła. Prawda była zamknięta w więzieniu. Wielka kłamczyni, prasa, wylewała z pełnego kubła na narody, stojące z otwartą gębą, alkohol zwycięstw bez jutra i zasypywała je swemi zatrutemi opowiadaniami. Paryż był cały przystrojony flagami, jak w dzień świąteczny. Domy były od dołu do góry ozdobione trzema kolorami. W ulicach zamieszkałych przez robotników każde okno na poddaszu miało, jak gdyby kwiat za uchem, swoją małą chorągiewkę za pięć centymów.
Na rogu przedmieścia Montmartre spotkali jakiś dziwny pochód. Na czele kroczył wysoki starzec o siwej brodzie, dzierżąc w ręku sztandar. Szedł naprzód długiemi krokami, zwinnemi i gibkiemi, jak gdyby chciał skakać lub tańczyć. Poły jego surduta powiewały z wiatrem. Za nim szła masa ludzi gęsto zbita, w nieładzie, z dzikiem wyciem. Trzymając się pod ręce, stąpali robotnicy obok burżujów; ktoś niósł dziecko na plecach; między kaszkietem szofera i czapką żołnierza widniały źle uczesane rude włosy jakiejś dziewczyny z ćwierćświatka. Wszyscy mieli piersi naprzód wystawione, głowy w górę podniesione, szczęki otwarte i śpiewali przeraźliwie Marsyljankę. Po prawej i po lewej stronie kroczącego pochodu, stał na brzegu chodnika podwójny szereg ludzi z twarzami wisielców, gotowych lżyć każdego przechodnia, któryby w roztargnieniu nie uchylił kapelusza przed sztandarem. Rozynę przejął ten widok do głębi, ojciec jej zaś, z odkrytą głową, śpiewał i podążył za pochodem; śmiejąc się i mówiąc głośno, ciągnął za sobą młodą dziewczynę, nie zważając na to, że jej dłoń zaciśnięta stara się go powstrzymać.
Wróciwszy do domu, Clerambault był dalej rozmowny i podniecony. Mówił całemi godzinami. Obie kobiety słuchały go cierpliwie. Pani Clerambault, jak zwykle, nie rozumiała słów męża, ale mu potakiwała. Rozyna rozumiała wszystko i nic nie mówiła. Rzucała jednak na ojca ukradkiem spojrzenia; były one podobne do wody, która się ścina w lód.
Clerambault zapalał się. W głębi duszy nie był jeszcze egzaltowany, ale zabierał się sumiennie do tego, aby być nim. Zostawało mu jednak jeszcze dość jasnego sądu, aby się przerażać niekiedy swojemi postępami. Artysta jest z powodu swej wrażliwości bardziej wystawiony na fale wzruszeń, które przychodzą z zewnątrz; ma jednak także, aby im stawiać opór, broń, której inni nie posiadają. Nawet taki artysta, który posiada najmniej refleksji, który się oddaje swym wylewom lirycznym, ma do pewnego stopnia zdolność studjowania swej własnej duszy i zależy tylko od niego, by z niej korzystał. Jeżeli tego nie czyni, to raczej z braku woli, aniżeli możności; boi się przyglądać się sobie zanadto zbliska, ujrzałby obraz dla siebie niepochlebny. Ale ci, którzy, jak Clerambault, mają, w braku darów psychologicznych, zaletę szczerości, są dość wyposażeni, by wykonywać kontrolę nad swoją egzaltacją.
Pewnego dnia przechadzał się samotnie i ujrzał po drugiej stronie ulicy zbiegowisko ludzi. Na terasie kawiarni cisnęło się wiele osób. Przeszedł przez ulicę. Był zupełnie spokojny. Znalazł się na drugim chodniku, wśród chaotycznego zamieszania, wirującego dokoła jakiegoś niewidzialnego punktu środkowego. Z trudem udało mu się wejść do środka. Zaledwie się wsunął w to koło młyńskie, a już stał się cząstką jego obwodu; zdawał sobie jasno sprawę z tego; dusza jego obracała się wraz z tem kołem. W piaście koła ujrzał człowieka szamotającego się z tłumem, a zanim jeszcze poznał powód wściekłości napastników, już ją podzielał. Nie miał pojęcia, czy ma się tu do czynienia ze szpiegiem, czy z jakimś nierozważnym mówcą, który naraził się namiętnościom tłumu, ale krzyczano dokoła niego i zauważył, że... tak jest, że on, Clerambault, także zawołał:
— Zabijcie go!
Gwałtowne poruszenie się tłumu zepchnęło go z chodnika; powóz przejeżdżający oddzielił go od tej gromady ludzi, a gdy droga znów była wolna, sfora psów oddaliła się, goniąc za swoją zdobyczą. Clerambault ścigał ich wzrokiem i słyszał jeszcze dźwięk swego własnego głosu. Wrócił się i poszedł napowrót do domu. Nie był dumny z siebie...
Począwszy od tego dnia, mniej często wychodził z domu. Nie miał zaufania do siebie samego. Ale i w swym pokoju dalej zostawał pod wpływem tego szału. Sądził, że przy swem biurku znajduje się w bezpiecznem schronisku. Nie znał jeszcze trucizny tej straszliwej plagi powszechnej. Jad choroby wkrada się oknami, szczelinami drzwi, powietrzem, zapomocą drukowanego papieru, myślą. Ludzie najbardziej wrażliwi wdychają go, gdy tylko wejdą do miasta, zanim jeszcze coś widzieli, zanim jeszcze coś przeczytali. U innych wystarcza, aby raz, w przechodzie, zetknęli się z nim; infekcja następuje potem, w samotności.
Entuzjazm syna był mu w tem wielką pomocą. Maksym wstąpił do wojska. Fala zapału bohaterskiego ogarnęła to młode pokolenie. Wszak już tak długo oczekiwało — (nie śmiało się już nawet spodziewać) — sposobności do działania i do poświęcania się.
Ludzie starsi, którzy sobie nigdy nie zadawali trudu, aby to młode pokolenie zrozumieć, byli przejęci podziwem. Przypominali sobie swoją własną młodość, mierną i straconą, niski egoizm, drobne ambicje i płytkie rozkosze. Nie poznając już siebie w swoich dzieciach, przypisywali wojnie rozkwit tych cnót, które rosły od dwudziestu lat dokoła ich obojętności i które wojna miała teraz skosić. Nawet obok ojca o tak szerokiej duszy, jakim był Clerambault, Maksym więdnął i usychał. Clerambault był zanadto zajęty swojem własnem ja, rozlewnem i występującem z brzegów, aby pojmować i wspierać osoby, które kochał. Przynosił im gorący cień swej myśli, ale zabierał im słońce.
Ci młodzi ludzie, których własne siły wprawiały w kłopotliwe położenie, napróżno szukali jakiegoś użytku dla nich; nie znajdowali go w ideale szlachetniejszego starszego pokolenia. Humanitaryzm takiego Clerambaulta był zanadto nieokreślony; zadowalał się miłemi nadziejami, bez żadnego ryzyka i bez tężyzny, na jakie mogło sobie tylko pozwalać pokolenie, które się zestarzało wśród gadatliwego pokoju parlamentów i akademij; nie starał się przewidywać niebezpieczeństw ukrytych w przyszłości, chyba jako tematy dla mów; jeszcze mniej myślał o tem, jakie ma sobie zakreślić postępowanie w dniu, kiedy niebezpieczeństwo wybuchnie. Ludzie nie mieli siły zdobyć się na wybór między ideałami działania, najbardziej skrajnemi. Było się patrjotą i międzynarodowcem. Budowano w duchu pałace pokoju i superdrednoty. Chciano wszystko rozumieć, wszystko ogarnąć, wszystko kochać. Ten kierunek mógł mieć swoją wartość pod względem estetycznym. W praktycznem życiu jednak cechował go brak związku i spójności i nie dawał on młodym ludziom żadnej dyrektywy na rozstajach dróg, gdzie się nagle znaleźli. Dreptali na tem samem miejscu, drżąc z niecierpliwości, wśród niepewnego oczekiwania jutra i widząc bezużyteczność dni swoich, które mijały...
Wojna położyła kres tej chwiejności. Powitali ją oklaskami. Ona dokonała zamiast nich wyboru. Rzucili się, aby iść za nią. Iść na śmierć, zgoda! Ale iść znaczy przecież żyć. Bataljony wyruszały ze śpiewem, gnane niecierpliwością, z georginjami u czapek, z karabinami ozdobionemi kwiatami. Ci, którzy byli uwolnieni od służby wojskowej, wstępowali teraz do wojska, młodzieńcy zapisywali się, matki popychały ich do tego. Można było sądzić, że idą na igrzyska olimpijskie.
Po drugiej stronie Renu młodzież czyniła to samo. I tam, jak tutaj, towarzyszyły im ich bóstwa: Ojczyzna, Sprawiedliwość, Prawo, Wolność, Postęp świata, rajskie marzenia o ludzkości odnowionej, — cała ta fantazmagorja pojęć mistycznych, któremi się oblekają namiętności młodych ludzi. Nikt z nich nie wątpił, że sprawa jego jest dobra. Niechaj inni bawią się w roztrząsania. Oni byli żywym dowodem. Kto składa swe życie w ofierze, nie potrzebuje innego argumentu.
Ale ludzie starsi, którzy pozostali w tyle, nie mieli swoich powodów, aby się zamykać przed rozumem. Na to go wszakże otrzymali, aby się nim posługiwali, nie w interesie prawdy, ale dla zwycięstwa. W wojnach dzisiejszych, które obejmują całe narody, myśl ludzka także jest powołana do szeregu, ona zabija tak samo, jak armaty; ona zabija duszę; ona zabija poprzez morza, zabija poprzez wieki: jest to poniekąd ciężka artylerja, która pracuje z odległości. Rzecz jasna, że Clerambault ustawiał jej działa. Dla niego istotną kwestją nie było już, aby widzieć jasno, aby ogarniać okiem szeroki horyzont, lecz aby celować w nieprzyjaciela. Miał złudzenie, że wspiera w ten sposób swego syna.
Z nieświadomą i gorączkową złą wiarą, którą podtrzymywało jego uczucie, szukał we wszystkiem, co widział, słyszał lub czytał, argumentów, aby utrwalać swą wiarę w świętość sprawy narodowej. Szukał, coby mogło służyć za dowód, że tylko wrogowie pragnęli wojny, że tylko oni byli nieprzyjaciółmi pokoju, że prowadzić wojnę z wrogami było właśnie tylko dążeniem do pokoju. Dowodów nie brakło. Nie brak ich nigdy. Otwierać, zamykać oczy w stosownej chwili, oto wszystko. A jednak Clerambault nie był w zupełności uspokojony. Tajemne niezadowolenie, w którem owe półprawdy, owe prawdy, wlokące za sobą ogon kłamstw, wystawiały na próbę jego sumienie uczciwego człowieka, objawiało się w coraz bardziej rosnącym gniewie na wrogów. A równolegle z tem — (jak dwa wiadra studni, gdy jedno idzie w górę, drugie idzie na dół) — wzbierał entuzjazm patrjotyczny jego i zatapiał w zbawiennem upojeniu ostatnie męczarnie duszy.
Teraz czyhał na najdrobniejsze wypadki w dziennikach, któreby mogły poprzeć jego tezę, a jakkolwiek wiedział dobrze, co należy myśleć o prawdomowności tych dzienników, nie wątpił o niej nigdy, gdy ich twierdzenia służyły jego namiętności, trawionej niepokojem i gorączką. Odnośnie do nieprzyjaciela przyjął zasadę, że, „to, co najgorsze, jest zawsze niewątpliwe.“ Był prawie wdzięczny Niemcom, że mu dostarczali, swemi aktami okrucieństwa i częstemi pogwałceniami praw, gruntownego potwierdzenia owej zasady, którą, dla większej pewności, wypowiedział już z góry.
Niemcy szli mu w tem bardzo na rękę. Nigdy jeszcze żadne państwo w wojnie nie wydawało się bardziej pochopne do tego, by oburzyć przeciw sobie sumienie całej ludzkości. Ten naród apoplektyczny, który ginął od nadmiaru siły, rzucił się na nieprzyjaciela w szale pychy, gniewu i trwogi. Zwierzę ludzkie, puszczone wolno, zatoczyło, zaraz po pierwszych krokach, dokoła siebie koło grozy, szerzonej metodycznie. A ci, którzy je trzymali na smyczy, urzędowi jego kierownicy, jego główny sztab generalny, jego profesorowie wcieleni do pułków i pastorowie pod bronią, podniecali umiejętnie wszystkie brutalności, płynące z instynktu i przekonania. Wojna była zawsze i będzie zawsze zbrodnią. Ale Niemcy organizowali ją, tak jak czynią ze wszystkiem. Ujmowali w kodeks morderstwa i podpalania. A na to wszystko mistycyzm gniewny, na który się składali Bismark, Nietzsche i Biblja, wylewał swój wrzący olej. Zmobilizowano nadczłowieka i Chrystusa, aby świat zmiażdżyć i potem go odnowić.
Odnowienie rozpoczęło się w Belgji. Jeszcze za tysiąc lat będą o tem mówili. Świat przerażony był świadkiem piekielnego widowiska, jak stara cywilizacja europejska, licząca więcej, aniżeli dwa tysiące lat, padała w gruzy pod barbarzyńskiemi i umiejętnemi ciosami wielkiego narodu, który był jej przednią strażą, pod obuchem Niemiec, bogatych w inteligencję, wiedzę i potęgę, a po piętnastu dniach wojny, niewolniczo uległych i spodlonych. Ale jednego nie przewidzieli organizatorowie szału germańskiego, mianowicie, że tak jak cholera, którą przynoszą z sobą armje walczące, tak i szał ten przeniesie się na obóz przeciwny, a gdy raz się usadowi w krajach nieprzyjacielskich, nie ustąpi pierwej, zanim nie zarazi całej Europy i nie uczyni jej niezamieszkalną na długie wieki. Niemcy dawali przykład wszystkich szaleństw, wszystkich gwałtów tej okrutnej wojny. Duże ich cielska, bardziej mięsiste, lepiej odżywiane, dawały szersze pole epidemji; to też była ona piorunująca. A gdy choroba ta poczęła u nich słabnąć, przesiąknęła już do innych narodów, w postaci gorączki powolnej a uporczywej, która, z jednego tygodnia na drugi, wżarła się aż do kości.
Na chorobliwe niedorzeczności myślicieli niemieckich były natychmiastową odpowiedzią przesadne wybryki mówców z Paryża i skądinąd. Byli to istni bohaterowie Homera. Ale nie bili się wcale. Za to tem głośniej krzyczeli. Znieważano nietylko przeciwnika, znieważano także jego ojca, jego dziadków, całą jego rodzinę. Posunięto się jeszcze dalej, targnięto się na jego przeszłość. Najniższy z członków akademji pracował zawzięcie, aby zniesławiać wielkich ludzi, którzy śpią w cichej mogile.
Clerambault słuchał, słuchał chciwie, pochłaniał... Był wszakże jednym z nielicznych poetów francuskich, którzy utrzymywali przed wojną stosunki europejskie i których dzieła znalazły sympatję w Niemczech. Prawdę mówiąc, nie władał żadnym obcym językiem, jako dobre stare dziecko Francji pieszczone, które nie zadaje sobie trudu, by odwiedzać innych, pewne, że inni przybędą do niego w odwiedziny. Przynajmniej przyjmował gości uprzejmie, dusza jego była wolna od uprzedzeń narodowościowych, a intuicja serca wypełniała braki wykształcenia, tak, że mógł hojnie szafować podziwem genjuszom zagranicznym. Ale teraz, gdy go uczono, że nie należy ufać nikomu („Milczcie! Nie ufajcie!“), że od Kanta prowadzi droga do Kruppa, nie śmiał już podziwiać bez urzędowej gwarancji. Sympatyczna skromność, która sprawiała, że w czasie pokoju przyjmował z szacunkiem, jak gdyby słowa ewangelji, to, co ogłaszali ludzie wykształceni i poważani, przybrała teraz, w czasie wojny, rozmiary bajecznej łatwowierności. Brał za dobrą monetę, bez najmniejszego wahania, dziwne odkrycia, jakie czynili teraz uczeni jego kraju, badając i przetrząsając sztukę, wiedzę, duszę i inteligencję obcego kraju w ciągu wieków. Była to gorączkowa praca w złej wierze, która odmawiała narodowi nieprzyjacielskiemu wszelkiego genjuszu i znajdowała w jego najwyższych tytułach do sławy dowód jego obecnej niegodziwości, albo nawet odbierała mu całkowicie te tytuły, przypisując je innej rasie.
Clerambault był tem zmieszany, zdumiony i — (jakkolwiek się do tego nie przyznawał) — w głębi duszy uradowany.
Aby podzielić się z kimś swoim zapałem i aby go podtrzymywać nowemi argumentami, poszedł odwiedzić swego przyjaciela Perrotina.
Hipolit Perrotin był to jeden z owych ludzi, których jest dzisiaj niewielu i którzy byli sławą wysokiej nauki francuskiej; jeden z owych wielkich humanistów, których chciwość wiedzy rozległa i przenikliwa, spokojnym krokiem idąc, zrywa zioła w ogrodzie wieków. Zanadto bystry obserwator, aby coś uronić z obecnego widowiska, które było wszakże najmniej ważnym przedmiotem jego uwagi, umiał sprowadzić obecne wypadki ostrożnie do rozmiarów całego obrazu. To, co dla innych było najważniejsze, nie było takie w jego oczach, a wichrzenia polityki wydawały mu się jak usadowienie się mszyc na krzaczku róży. Ponieważ jednak był zbieraczem roślin a nie ogrodnikiem, nie uważał się za powołanego do oczyszczania krzaczka róży. Ograniczał się na studjowaniu go, wraz z jego pasożytami. Był to dla niego przedmiot ciągłej rozkoszy. Miał zmysł jaknajbardziej wyrobiony dla odcieni piękności literackich. Wiedza jego, zamiast mu być przeszkodą, pomagała mu w tem, nasuwając myśli jego prawie nieskończone pole wybornych doświadczeń do porównywania i wydawania osądu. Należał on do wielkiej tradycji francuskiej owych sławnych uczonych, którzy byli zarazem mistrzami pióra, począwszy od Buffona do Renana i Gastona Paris. Był członkiem Akademji i kilku towarzystw naukowych, a bogactwo jego wiedzy zapewniało mu ponad zwykłymi literatami, jego kolegami, wyższość nietylko pod względem smaku klasycznego i nieomylnego, ale także wyższość umysłu bardziej niezależnego i przystępnego nowym prądom. Nie uważał się za człowieka, który już nie potrzebuje się uczyć, jak większa część tychże, z chwilą, kiedy przestąpili próg świętej kopuły; jakkolwiek był starym mistrzem, pozostał wiernym szkole. Kiedy Clerambault był jeszcze nieznany innym Nieśmiertelnym, z wyjątkiem dwóch lub trzech kolegów poetów, którzy mówili o nim (i to jak najrzadziej) jedynie z uśmiechem pogardliwym na twarzy, on go odkrył i umieścił w swoim zielniku. Uwagę jego zwróciły niektóre obrazy w utworach młodego poety; pociągały go ku sobie oryginalność niektórych wyrażeń, mechanizm wyobraźni prymitywnej i połączonej z naiwnością; w końcu człowiek sam obudził jego zajęcie. Clerambault, któremu wyraził swoje uznanie, pełen wdzięczności, przybył mu podziękować i tak zawiązały się między obydwoma tymi ludźmi węzły przyjaźni.
Nie byli do siebie wcale podobni. Clerambault był obdarzony talentem lirycznym i średnią inteligencją, nad którą górowało serce; Perrotin natomiast posiadał umysł jasny i trzeźwy, którego nigdy nie wprawiały w kłopot zapędy wyobraźni. Ale obydwaj mieli wspólne poważne i pełne godności pojmowanie życia, prawość duszy, bezinteresowną miłość sztuki i wiedzy, która znajduje przyjemność w sobie samej, a nie w powodzeniu. To nie przeszkodziło Perrotinowi w zrobieniu karjery, jak się można było o tem naocznie przekonać. Posady i zaszczyty same mu się nastręczały. Nie ubiegał się o nie, ale ich nie odpychał od siebie: nie zaniedbywał niczego.
Clerambault zastał go zajętego odwijaniem z oryginalnej myśli filozofa chińskiego pieluchów, w jakie ją spowili ci, co ją kolejno w ciągu wieków czytali. Przy tej zabawie, która była jego zwyczajem, dochodził w sposób naturalny do tego, że odkrywał przeciwieństwo sensu, jaki był zrazu widoczny: przechodząc z ręki do ręki, bożyszcze staje się coraz czarniejsze.
W tym to stanie umysłu Perrotin, roztargniony ale bardzo uprzejmy, przyjął u siebie Clerambaulta. Nawet słuchając słów jego w salonie, jednocześnie przeprowadzał dalej krytykę tekstu. Ironja jego bawiła się tem, jego kosztem.
Clerambault odkrywał przed nim swoje nowe spostrzeżenia. Punktem wyjścia wywodów jego była, jako fakt stanowczy i niewątpliwy, uznana niegodziwość narodu nieprzyjacielskiego, a najważniejszą kwestją było wiedzieć, czy należy przyjąć jako fakt upadek nieuleczalny wielkiego narodu, czy też jedynie i poprostu stwierdzić barbarzyństwo, które zawsze istniało, ale się ukrywało zręcznie pod zasłoną. Clerambault przychylał się do tego drugiego wyjaśnienia. Pod wpływem tego, co w ostatnich czasach czytał, czynił odpowiedzialnymi za pogwałcenie neutralności belgijskiej i za zbrodnie armij niemieckich Lutra, Kanta i Wagnera. Nie mógł o tem sądzić na podstawie własnego przekonania, albowiem nie był ani muzykiem, ani teologiem, ani metafizykiem; mówił, polegając na zdaniu członków Akademji. Czynił jedynie zastrzeżenia co do osoby Beethovena, który był Flamandczykiem i co do Goethego, który był obywatelem wolnego miasta i prawie strassburczykiem, to jest napół Francuzem albo raczej całym Francuzem. Czekał na potwierdzenie tego zdania.
Był zdziwiony, nie znajdując u Perrotina zapału, któryby odpowiadał jego własnemu zapałowi. Perrotin uśmiechał się, słuchał, spoglądał na Clerambaulta z ciekawością uważną i dobroduszną. Nie mówił nie, ale nie mówił także tak. Co do kilku twierdzeń uczynił rozważne zastrzeżenia, a gdy Clerambault w uniesieniu przedkładał mu odezwy, podpisane przez kilku sławnych kolegów Perrotina, tenże machnął ręką, jak gdyby chciał powiedzieć:
— A, to jeszcze niewiele znaczy!
Clerambault zapalał się, Perrotin wtedy zmienił ton, począł okazywać żywe zajęcie „rozsądnemi i słusznemi uwagami“ swego „zacnego przyjaciela“, potakiwał ruchem głowy wszystkiemu, co ten mówił, odpowiadał na jego bezpośrednie pytania w sposób wymijający albo zgadzał się na nie uprzejmie, jak się to czyni z człowiekiem, któremu się nie chce sprzeciwiać.
Clerambault odszedł zbity z tropu i niezadowolony.
Uspokoił się jednak odnośnie do swego przyjaciela, gdy w kilka dni później przeczytał podpis Perrotina na gwałtownym proteście połączonych Akademij przeciw barbarzyńcom. Wyraził mu z tego powodu w liście swoje uznanie. Perrotin podziękował w kilku słowach ostrożnych i tajemniczych, jak księgi sybilińskie:
„Mój drogi Pánie“ — (w swych listach bowiem przestrzegał ściśle formuł ceremonjalnych i odmierzonych cyrklem) — „jestem zawsze gotów słuchać sugestyj ojczyzny: są to dla nas rozkazy. Moje sumienie jest na jej usługi, jak to jest obowiązkiem każdego dobrego obywatela...“
Jednym z najciekawszych skutków wojny na dusze ludzkie było, że odkryła między poszczególnemi osobnikami nowe pokrewieństwa. Ludzie, którzy dotychczas nie mieli ani jednej myśli wspólnej, odkrywali nagle, że poglądy ich są jednakowe. I schodzili się z sobą, ponieważ byli do siebie podobni. Nazywało się to „Świętym Związkiem“. Ludzie z różnych obozów i o różnych temperamentach, cholerycy, flegmatycy, monarchiści, anarchiści, klerykali, ateiści. Zapominali nagle o tem, czem byli zawsze, o swoich namiętnościach, manjach i antypatjach, zrzucali teraz z siebie zwierzchnią skórę i widziano obecnie nowe istoty, grupujące się w sposób nieprzewidywany z góry, tak jak kurzawa opiłek unosi się dokoła ukrytego magnesu. Wszystkie dawne kategorje znikły w jednej chwili i nikt się nie dziwił, że czuje się obecnie bliższy komuś, którego wczoraj wcale nie znał, aniżeli długoletnim swoim przyjaciołom. Możnaby sądzić, że dusze porozumiewają się z sobą ukrytemi podziemnemi łodygami, które sięgają daleko, wśród niejasnych instynktów. Regjon mało znany, gdzie się rzadko zapuszcza badanie. Psychologja nasza ogranicza się na tę część jaźni, która wystercza ponad ziemią; opisuje z szczegółową drobiazgowością jej indywidualne odcienie, ale nie zwraca uwagi na to, że to tylko szczyt rośliny; dziewięć dziesiątych jej części jest zakrytych ziemią i połączonych korzeniem z innemi roślinami. Ten regjon duszy, głęboki (lub niski), jest w czasach normalnych znieczulony; umysł nasz nie odczuwa go wcale. Wojna, budząc to życie podziemne, sprawiła, że nabieramy świadomości o pokrewieństwie moralnem, o którem dotąd nie mieliśmy nawet wyobrażenia. I tak objawił się nagle stosunek poufały między Clerambaultem, a bratem jego żony, którego miał słuszny powód uważać dotychczas za skończony wzór filistra.
Leon Camus nie doszedł jeszcze pięćdziesiątki. Był wysokiego wzrostu, chudy, nieco przygarbiony, miał czarną brodę, cerę śniadą, włosy rzadkie — (łysina zaczęła się u niego ukazywać z tyłu pod kapeluszem). — Na twarzy jego biegły drobne zmarszczki w różnych kierunkach, przecinając się, sprzeczając się z sobą, jak siatka źle zrobiona; minę miał zawsze chmurną, czoło zmarszczone i był wiecznie zakatarzony. Od lat trzydziestu był urzędnikiem państwowym, a karjera jego upłynęła w cieniu podwórza gmachu ministerjalnego. W przeciągu lat zmieniał pokój, ale nie zmieniał cienia; awansował, ale zawsze na tem samem podwórzu. Nie było widoków, aby w tem życiu wyszedł z niego. Obecnie był zastępcą przełożonego, co mu pozwalało znów również rzucać cień. Z publicznością nie miał prawie żadnych stosunków: ze światem zewnętrznym stykał się jedynie poprzez szaniec fascykułów i piętrzących się aktów urzędowych.
Był to stary kawaler i nie miał żadnych przyjaciół. W swej nienawiści do ludzi utrzymywał, że na świecie niema wogóle przyjaciół, chyba dla interesu. Był jedynie przywiązany do rodziny swej siostry. Ale i tego nie pokazywał po sobie inaczej, jak tylko ganiąc wszystko, co czynili. Należał do tych ludzi, których niespokojna troskliwość czyni cierpkie wyrzuty temu, kogo kochają, gdy go widzą cierpiącym i którzy usiłują dowieść wszelkiemi sposobami, że cierpi li tylko z własnej winy. Ale w domu Clerambaulta nie wzruszano się tem bardzo. Pani Clerambault nawet, kobieta nie obdarzona zbyt wielką energją, lubiała być w ten sposób gromiona. Co się zaś tyczy dzieci, wiedziały dobrze, że po takiem łajaniu następowały zwykle drobne upominki; zabierały przeto te podarunki i nie troszczyły się o resztę.
Zachowanie się Leona Camusa wobec szwagra zmieniło się z biegiem lat. Gdy siostra jego poślubiała Clerambaulta, Camus nie krył się ze swem zdaniem, że nie pochwala tego małżeństwa. Poeta nieznany nie wydawał mu się osobą „dość poważną“. Poeta (do tego jeszcze poeta nieznany) to pretekst, aby nie pracować... A, jeżeli się jest poetą „znanym“, to już rzecz inna. Camus cenił wysoko Wiktora Hugo, umiał nawet wygłaszać wiersze z utworu „Kary“ albo wiersze Augusta Barbier. Ale to byli poeci „znani“. W tem słowie mieściło się wszystko... Otóż właśnie Clerambault stał się także „znany“. Dziennik Camusa doniósł mu o tem pewnego dnia. Od tego czasu począwszy, Camus zdecydował się czytać poezje swego szwagra. Nie rozumiał ich wprawdzie, podobały mu się jednak; chętnie mówił sam do siebie, że to „staroświecki styl“; zdawało mu się, że w ten sposób ugruntowuje swoją wyższość. Jest wielu takich ludzi, jak on, na świecie, którzy są dumni z tego, że czegoś nie rozumieją. Czyż nie jest rzeczą konieczną, aby każdy się czemś chełpił, jedni tem, co mają, drudzy tem, czego wcale nie posiadają? Camus przyznawał zresztą, że Clerambault umie „pisać“. (Wszak był obeznany z tym zawodem!) Miał dla swego szwagra szacunek coraz bardziej rosnący, w miarę jak wzmagały się pochwały w dziennikach i lubiał z nim rozmawiać. Zawsze cenił, nie mówiąc o tem, jego serdeczną dobroć, a co mu się bardzo podobało u tego wielkiego poety, (albowiem teraz stale tak go nazywał), to było jego oczywiste niedołęstwo w interesach, jego praktyczna nieporadność; na tem polu Camus był jego mistrzem i dawał mu to wyraźnie do poznania.
Clerambault miał naiwne zaufanie do ludzi. Nic nie mogło lepiej odpowiadać zaczepnemu pesymizmowi Camusa. To mu dawało sposobność do ożywionej polemiki. Największa część jego wizyt była poświęcona temu, aby obracać w niwecz piękne złudzenia Clerambaulta. One miały jednak życie trwałe. Każdym razem trzeba było rozpoczynać pracę na nowo. Camus niecierpliwił się, doznawał jednak zarazem tajemnej rozkoszy. Trzeba mu było ustawicznie nowego pretekstu, aby osądzać świat niegodziwym a ludzi idjotami. Zwłaszcza nie wybaczał żadnemu politykowi. Ten urzędnik państwowy czuł nienawiść do wszystkich rządów. Gdyby go pytano, czegoby pragnął na ich miejsce, nie mógłby na to dać stanowczej odpowiedzi. Jedyną formą polityki, jaką rozumiał, była opozycja.
Cierpiał z powodu życia zmarnowanego, z powodu gwałtu, jaki zadawał swej naturze. Pochodził z rodziny wieśniaczej i był stworzony na to, aby uprawiać winnice, jak jego ojciec lub też dawać upust, w małym zakresie wioski, swoim instynktom zwierzchnictwa. Ale przeszkodziły temu choroby winnic i ambicja zostania gryzipiórkiem. Rodzina przeniosła się do miasta. Teraz nie mógłby, bez ujmy dla siebie, wrócić do właściwego sobie pola działania, odpowiadającego jego prawdziwej naturze. Było już za późno. A nie znalazłszy dla siebie odpowiedniego stanowiska w społeczeństwie, oskarżał je; służył mu, jak tysiące urzędników, jako zły służebnik, jako wróg tajemny.
Umysł tego rodzaju, zgryźliwy, gorzki, nienawidzący ludzi, powinien był, tak możnaby przynajmniej sądzić, wskutek wojny być zupełnie wytrącony z równowagi. A tymczasem stała się rzecz wprost przeciwna: wojna przywróciła mu spokój. Wymarsz zbrojnych oddziałów przeciw państwom obcym jest nieszczęściem w oczach nielicznych ludzi niezawisłych, którzy ogarniają wszechświat; powiększa jednak tłum tych, którzy wegetują w niepłodnym egoizmie anarchicznym; przenosi ich na wyższe piętro egoizmu organizowanego. Camus obudził się nagle z tem uczuciem, że po raz pierwszy w życiu nie był na świecie odosobniony.
Instynkt ojczyzny jest, być może, jedyny, który w obecnych warunkach nie doznaje uszczerbku w życiu codziennem. Wszystkie inne instynkty, dążenia naturalne, uprawnione pragnienie kochania i działania, są w społeczeństwie tłumione, kaleczone, muszą przechodzić przez jarzmo wypierania się i kompromisów. A gdy człowiek, doszedłszy do punktu środkowego swego życia, obraca się wstecz, by na te instynkty patrzeć, widzi je wszystkie znaczone stygmatem klęską jego i jego podłości; wtedy z goryczą w ustach wstydzi się ich i wstydzi się siebie samego. Jedynie instynkt ojczyzny został w społeczeństwie na uboczu, nie zastosowywany, ale niesplamiony. A gdy się znów podnosi, jest niepokalany, dusza, która go ogarnia, przenosi na niego zapał całej swej ambicji, swej miłości, swoich pragnień, których życie nie spełniło. Życie przez pół wieku tłumione, bierze teraz odwet. Otwierają się miljony małych ciemnic więzienia społecznego. Nareszcie!... Instynkty rozpętane wyciągają swe stężałe członki, mają prawo skakać na wolnem powietrzu i krzyczeć. Prawo? Mają teraz obowiązek rzucać się wszystkie razem, jak potężna masa, która spada. Poszczególne płatki śniegu stały się groźną lawiną.
Lawina ta pociągnęła za sobą Camusa. Mały naczelnik biura tworzył z nią jedno ciało. I nie było tu żadnego szału, żadnej próżnej gwałtowności. Był spokój i wielka siła. Czuł się zupełnie dobrze w sercu i na ciele. Minęła już dawna bezsenność. Po raz pierwszy od wielu lat żołądek nie sprawiał mu żadnych dolegliwości, gdyż zapomniał o nim zupełnie. Spędził nawet całą zimę — (tego nie widziano u niego jeszcze nigdy) — i nie był ani przez jeden dzień zakatarzony. Nie słyszano go już skarżącego się cierpkim głosem na to lub owo, nie gderał na to, co zrobiono i na to czego nie zrobiono; ogarnęła go litość święta dla całego ciała społecznego, dla tego ciała, które było jego ciałem, ale silniejsze, piękniejsze i lepsze, czuł się bratersko złączony z wszystkimi tymi, którzy to ciało tworzyli swoim bliskim związkiem, jak rój pszczół siedzący na tej samej gałęzi drzewa. Zazdrościł najmłodszym, którzy wyruszali w pole, aby tego ciała bronić: spoglądał rozczulonemi oczyma na swego siostrzeńca Maksyma, który się wesoło gotował do drogi. A gdy odchodził pociąg, który uwoził z sobą młodych ludzi, uściskał Clerambaulta, ścisnął rękę nieznajomym rodzicom, którzy odprowadzali swoich synów; w oczach miał łzy wzruszenia i radości. W tych godzinach Camus oddałby wszystko, co miał. Był to jego miesiąc miodowy z życiem. Dusza samotna, która była dotychczas pozbawiona życia, widzi je nagle przechodzące obok siebie i obejmuje je uściskiem... Życie przechodzi. To błogie samopoczucie siły, jakie ogarnęło Camusa, nie było tego rodzaju, aby mogło trwać dłużej. Ale ten, który go raz zaznał, żyje już tylko wspomnieniem i pragnieniem ożywienia go. Wojna dała mu je. Pokój jest mu zatem wrogiem. Wrogami są mu także ci, którzy pragną pokoju!
Clerambault i Camus wymieniali swe myśli. Wymienili je tak gruntownie, że Clerambault nie wiedział w końcu, gdzie się jego własne myśli podziały. W miarę jak gubił siebie samego, odczuwał tem bardziej potrzebę działania: był to dla niego sposób objawiania swych przekonań... Objawiania swych przekonań? Niestety! Były to przekonania Camusa, które wypowiadał. Pomimo całego swego ognia i zapału, był tylko echem... i to jakich nędznych głosów!
Zabrał się do pisania dytyrambów wojennych. Poeci, którzy nie wyruszyli do boju, współzawodniczyli między sobą na tem polu. Niema widoków, by ich utwory przeszły do pamięci następnego pokolenia. Nic w ich poprzedniej karjerze nie przygotowywało tych biedaków do podobnego zadania. Napróżno natężali głos i czerpali z zasobów retoryki galijskiej; pospolitacy, czytając te utwory, wzruszali ramionami. Ale naród, który zostawał poza frontem bojowym, wolał o wiele więcej te poezje, aniżeli opowiadania bez promiennego światła, oblepione błotem, które do niego dochodziły z rowów strzeleckich. Wizja Barbusse’a nie narzuciła jeszcze tym gadatliwym cieniom swej prawdy. Clerambault nie miał trudności, by zabłysnąć na tym konkursie wymowy. Posiadał złowrogi dar wymowy, odznaczającej się harmonją słowa i rytmu, która oddziela poetów od świata rzeczywistego, owijając ich siecią pajęczą. W czasach pokoju pajęczyna nieszkodliwa wisiała na krzakach; wiatr powiał środkiem, a uległa Arachne nie pragnęła złowić w swe oczka nic innego, jak tylko światło. Dziś ci poeci uprawiali w sobie instynkty mordercze, na szczęście przedawnione, a w głębi ich siatek widać było zaczajone wstrętne zwierzę, którego oko czyhało na zdobycz. Opiewali nienawiść i święte mordowanie. Clerambault robił to, co oni, robił lepiej od nich, albowiem głos jego był pełniejszy. Sam głośno krzycząc, poczciwiec w końcu odczuwał te namiętności, których wcale nie miał. Poznając nakoniec nienawiść („poznawanie“ w znaczeniu biblijnem), odczuwał skrycie niską dumę ucznia szkół średnich, który po raz pierwszy wychodzi z domu publicznego. Teraz był nareszcie mężczyzną! W istocie, niczego mu już nie brakło, aby był podobny do nikczemności innych ludzi.
Camus otrzymywał pierwociny wszystkich jego utworów. To mu się należało. Rżał z entuzjazmu, albowiem poznawał w nich siebie samego. Poecie zaś schlebiało to, ponieważ sądził, że trafia w strunę popularną. Obaj szwagrowie spędzali wieczory z sobą sam na sam. Clerambault czytał; Camus wchłaniał jego wiersze; umiał je na pamięć; powtarzał każdemu, kto go chciał słuchać, że Wiktor Hugo zmartwychwstał, że każdy z jego utworów miał wartość zwycięstwa. Jego hałaśliwy podziw uwalniał szczęśliwie innych członków rodziny od wyjawiania swego zdania. Rozyna urządzała się regularnie w ten sposób, by pod koniec czytania pod jakimś pozorem wyjść z pokoju. Miłość własna Clerambaulta spostrzegała to; byłby chętnie pragnął słyszeć zdanie swej córki; uważał jednak za roztropniejsze, nie pytać jej o nie. Wolał wmawiać w siebie, że powodem ucieczki Rozyny była jej nieśmiałość i wzruszenie. Mimo to jednak czuł się tem dotknięty. Ale głosy z zewnątrz sprawiły, że rychło zapomniał o tej drobnej przykrości. Poematy jego pojawiły się w organach burżuazji i zyskały autorowi najświetniejsze powodzenie w całej jego karjerze. Żadne z jego dzieł nie obudziło dotychczas tak powszechnego entuzjazmu. Poeta jest zawsze zadowolony, gdy słyszy, że ostatnie jego dzieło zostało uznane za najlepsze, zwłaszcza gdy ma to przeświadczenie, że ono jest najmniej dobre. Clerambault wiedział o tem doskonale. To też wchłaniał z dziecinną próżnością niskie pochlebstwa prasy. Wieczorem dawał je odczytywać głośno Camusowi, w gronie rodziny. Słuchając ich, promieniał szczęściem; gdy ten ukończył czytanie, omal że nie powiedział:
— Czytaj jeszcze!
W tym koncercie pochwał jedyna nieco fałszywa nuta pochodziła od Perrotina. (Stanowczo, zawiódł się na nim srodze! To nie był szczery przyjaciel...) Rzecz jasna, że sędziwy uczony, któremu Clerambault przysłał zbiór swych utworów poetycznych, wyraził mu grzecznie swoje uznanie; wysławiał jego niezwykly talent, ale nie powiedział mu, że ta książka jest jego najlepszem dziełem; zachęcał go nawet, aby teraz, „skoro już złożył swoją daninę muzie wojny, napisał dzieło, płynące li tylko z poetyckiego marzenia i oderwane od związku z teraźniejszością“. Co chciał przez to dać do zrozumienia? Czy przystoi, gdy artysta przedkłada komuś swoje dzieło do podziwiania, powiedzieć mu: „Chciałbym czytać inne dzieło, któreby nie było do tego wcale podobne?“
Clerambault widział w tem nową oznakę smutnego braku patrjotyzmu, o który już dawniej posądzał Perrotina. Ten brak zrozumienia ostudził go do reszty wobec jego starego przyjaciela. Pomyślał sobie, że wojna jest wielkim probierzem charakterów, że poddaje rewizji wartość ludzi i różniczkuje ich. I nie sądził, by utrata takiego przyjaciela, jak Perrotin, nie była dość wynagrodzona nabytkiem przyjaźni Camusa i tylu innych nowych przyjaciół, niewątpliwie skromniejszych, ale o sercu prawem i gorącem...
A jednak w nocy miał niekiedy ataki duszności; budził się, zdjęty niepokojem; był z siebie niezadowolony i wstydził się... Czegoż właściwie? Czyż nie wypełniał swego obowiązku?
Pierwsze listy Maksyma były mu pokrzepieniem, kordjałem, którego jedna kropla rozpraszała niepokoje i trwogi. Żyło się z tego w długich przestankach, jakie następowały między poszczególnemi listami. Chociaż milczenie to napełniało rodzinę obawą, gdyż każda sekunda mogła być złowroga dla ukochanej istoty, to jednak ufność młodzieńca (którą tenże, być może, umyślnie przesadzał, z miłości dla swojej rodziny lub też z przesądu) udzielała się wszystkim. Listy jego tchnęły siłą młodości i wezbranej radości, która dosięgła punktu kulminacyjnego w dniach po zwycięstwie nad Marną. Cała rodzina zwracała się myślą ku niemu. Tworzyła jedno ciało, jedną roślinę, której wierzchołek jest skąpany w świetle i która pnie się ku niemu, drżąc w podziwie mistycznym...
Niezwykłe to było światło, w którem rozkwitały dusze, wczorajszego dnia jeszcze słabe i delikatne, które los rzucał w piekielne koło wojny! Światło śmierci, światło gry ze śmiercią! Maksym, ten duży dzieciak pieszczony, delikatny, brzydzący się wszystkiem, który w czasach normalnych dbał o siebie, jak młoda panienka, znajdował niespodziewaną rozkosz w trudach i umartwieniach nowego życia. Zachwycony sobą samym, popisywał się tem w listach nieco chełpliwych, które budziły radość w sercach rodziców. Ani ojciec, ani matka nie byli rodzicami w stylu bohaterów Corneille’a i myśl poświęcenia dziecka na ołtarzu idei barbarzyńskiej, przejęłaby ich zgrozą. Ale ta przemiana ich drogiego syna, który się stał nagle walecznym bohaterem, budziła w nich tkliwość niezmierną, jakiej jeszcze nigdy nie zaznali. Entuzjazm Maksyma przejmował ich, pomimo niepokoju, jaki odczuwali, rozkosznem upojeniem. Czynił ich niewdzięcznymi wobec dawnego życia, dobrego życia zacisznego, serdecznego, długich dni jednostajnych. Maksym objawiał dla tego życia zabawną pogardę. Wydawało mu się śmieszne, teraz, gdy się widziało to, co się działo „tam“... „Tam“ ludzie byli zadowoleni gdy mogli spać trzy godziny w nocy na gołej ziemi albo na wiązce słomy, co się bardzo rzadko zdarzało; byli zadowoleni, gdy mogli się zrywać o godzinie trzeciej zrana, aby się ogrzać trzydziestokilometrowym marszem, niosąc na plecach swój worek i kąpać się w swoim pocie ośm do dziesięciu godzin; zwłaszcza byli zadowoleni, gdy spotkali nieprzyjaciela, aby położywszy się za spadzistem wzgórzem, odetchnąć nieco, strzelając z zasadzki na Niemiaszków... Ten mały Cyrano twierdził, że walka jest wypoczynkiem po marszu. Gdy opowiadał o jakiejś potyczce, można było sądzić, że był wtedy na koncercie lub w kinie. Rytm granatów, huk, z jakim padają i z jakim wybuchają, przypominały mu dźwięki boskiego scherza z Dziewiątej Symfonji. Gdy tylko komary stalowe, figlarne, gwałtowne, wściekłe i podstępne albo tylko pełne wdzięcznej swobody, zabrzęczały ponad ich głowami swoją muzyką powietrzną, doznawał wzruszenia podobnego, jak urwisz paryski, który wymyka się chyłkiem z domu, aby widzieć piękny pożar. Nie czuł wcale strudzenia. Dusza i ciało były rześkie i żwawe. A gdy zabrzmiało oczekiwane „Naprzód!“ każdy zrywał się jednym skokiem, lekki, jak pióro i pod gęstym deszczem, biegł do najbliższego uchroniska, pełen radości, jak pies, który wietrzy zwierzynę. Posuwano się na czworakach, czołgano się na brzuchu, pędzono galopem, będąc zgięty we czworo, robiono szwedzką gimnastykę wśród leśnych polanek... Wskutek tego zapominali, że nie mogą dalej iść, a gdy noc zapadła, mówili do siebie: „Patrzcie, już wieczór! Cóż właściwie zrobiliśmy dzisiaj?...“ Na wojnie, kończył ten młody kogucik galijski, jest tylko to przykre, co się robi w czasie pokoju, — marsze na wielkich gościńcach...
Tak mówili ci młodzi ludzie w pierwszych miesiącach wojenki. Żołnierze z nad Marny wyrażali się w ten sposób o wojnie, która się posuwała naprzód. Gdyby to było dłużej trwało, byłaby ta wojna wskrzesiła rasę bosaków z okresu rewolucji, którzy, wyruszywszy na podbój świata, nie umieli się potem powstrzymać.
Musieli się jednak powstrzymać. Z chwilą, kiedy ugrzęźli w rowach strzeleckich, ton się zmienił. Stracił swoją swobodę i chłopięcą niedbałość; stawał się z każdym dniem bardziej męski, stoicki, samowolny, rozdrażniony. Maksym wciąż zapewniał o ostatecznem zwycięstwie. Potem jednak przestał o tem mówić; mówił jedynie o koniecznym obowiązku. Ale potem nie mówił już także i o tem. Listy jego stały się ponure, zamglone; znać w nich było znużenie, wyczerpanie.
W kraju, za frontem, entuzjazm nie stracił na sile. Clerambault nie przestawał drgać, jak piszczałka organów. Ale Maksym nie był już echem oczekiwanem i wzywanem.
Nagle przybył do domu za urlopem siedmiodniowym. Nie uprzedził o tem nikogo. Na schodach zatrzymał się, nogi mu ciężyły; jakkolwiek wydawał się bardziej krzepki, nużył się szybko; był silnie wzruszony. Odzyskał oddech i poszedł na górę. Na głos dzwonka matka przyszła otworzyć drzwi. Krzyknęła z radości i zdumienia. Clerambault, który przechadzał się po mieszkaniu w ustawicznej nudzie i oczekiwaniu, przybiegł także, głośno krzycząc. Powstał wielki hałas.
Po kilku chwilach przestano się ściskać i mówić bez związku. Maksym musiał siąść obok okna, w dobrem świetle i poczęli go dokładnie oglądać zachwyconemi spojrzeniami. Unosili się nad jego cerą, nad jego pełnemi policzkami, nad jego zdrowym wyglądem. Ojciec, wyciągając do niego ramiona, zawołał: „Mój bohaterze!“ — A Maksym, zacisnąwszy dłonie, czuł nagle, że nie może wymówić słowa.
Przy stole pożerano go oczyma, wchłaniano jego słowa: mówił jednak bardzo mało. Egzaltacja rodziny powstrzymała go zaraz, w pierwszym zapale. Na szczęście nie zauważyli tego; przypisywali milczenie jego znużeniu, a także po części głodowi. Clerambault mówił zresztą za dwóch. Opowiadał Maksymowi o życiu w rowach strzeleckich. Poczciwa pani Paulina przemieniła się w Kornelję Plutarcha. Maksym spoglądał na nich, jadł, znów patrzył na nich: przepaść utworzyła się między nimi.
Po obiedzie, gdy wrócili do pokoju ojca, gdy usiadł wygodnie w fotelu i zapalił fajeczkę, należało wreszcie zaspokoić oczekiwanie tych biednych ludzi. Począł więc opisywać z umiarkowaniem sposób życia w okopach; usuwał ze swego opowiadania wszelką przesadę i obrazy tragiczne. Słuchali go, pałając niecierpliwością. Gdy skończył, wciąż jeszcze czekali. A potem zasypali go gradem pytań. Maksym odpowiadał kilku słowami urywanemi. Clerambault próbował ożywić „swego zucha“, podsuwał mu jowjalnie kilka zdań:
— A więc, opowiadaj nieco... Mów o którejś z waszych potyczek... to musiało być piękne!... Ta radość, ta święta wiara!... Chciałbym doprawdy widzieć to, chciałbym być na twojem miejscu!...
Ale Maksym odpowiedział:
— Twoje miejsce tutaj jest lepsze, aby widzieć wszystkie te piękne rzeczy.
Odkąd był w okopach, nie widział jeszcze żadnej walki, nie widział prawie żadnego Niemca. Widział jedynie wodę i błoto. Nie chcieli mu jednak wierzyć. Myśleli, że mówi tak umyślnie, aby się im sprzeciwiać, że czyni to z dziecinnej nawyczki.
— Żartownisiu! — zawołał Clerambault, śmiejąc się dobrodusznie, — cóż więc robicie tam całemi dniami w waszych ziemiankach?
— Chronimy się i zabijamy czas. To nasz największy wróg.
Clerambault poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
— Zabijacie także innych wrogów.
Maksym odsunął się nieco, widział serdeczne i pełne ciekawości spojrzenie ojca i matki i odpowiedział:
— Nie, nie, mówmy o czem innem.
A po chwili dodał:
— Chcecie mi wyświadczyć przyjemność? Nie pytajcie mnie dzisiaj o nic.
Zdumieni, zgodzili się na to. Sądzili, że z uwagi na znużenie syna, należy go oszczędzać i otoczyli go troskliwością. Ale Clerambault, mimowoli, co chwila zwracał się do niego ze zdaniami, które wymagały odpowiedzi. W tyradach swych podkreślał szczególnie wyraz „Wolność“. Na twarzy Maksyma pojawił się blady uśmiech; młody człowiek przypatrywał się bacznie swej siostrze. Zachowanie się Rozyny było w istocie dziwne. Gdy brat wszedł, rzuciła mu się na szyję. Ale potem okazywała pewną powściągliwość; możnaby rzec, trzymała się w oddaleniu. Nie brała udziału w pytaniach rodziców, nie pragnęła wywoływać zwierzeń Maksyma, zdawała się ich raczej obawiać; natarczywość Clerambaulta wprawiała ją w zakłopotanie. Obawa tego, co brat może powiedzieć, objawiała się w jej ledwie dostrzegalnych ruchach lub w przelotnych spojrzeniach, które jedynie Maksym podchwytywał. Młody żołnierz doznawał tego samego zakłopotania; unikał rozmowy sam na sam z siostrą. A jednak nie byli nigdy bliżsi sobie duchem, aniżeli teraz. Ale wyjawić powód tego, kosztowałoby ich za wiele ofiar.
Maksym musiał się pokazać znajonym osobom w dzielnicy; oprowadzano go po Paryżu, aby go rozerwać. Pomimo szat żałobnych, miasto odzyskało napowrót swe uśmiechnięte oblicze. Nędza i zmartwienia kryły się w głębi domów i w głębi serc dumnych. Ale wieczny jarmark na ulicach i w prasie wystawiał swą maskę zadowoloną. Naród wypełniający kawiarnie i salony z herbatkami, gotów był wytrzymać lat dwadzieścia gdyby tego zachodziła potrzeba. Maksym wraz ze swą rodziną, siedząc przy małym stoliku z ciastkami, wśród swobodnego szczebiotania i ponętnej woni kobiecej, widział oczyma duszy rów strzelecki, gdzie go bombardowano przez dwadzieścia sześć dni z rzędu i gdzie nie mógł ani na chwilę opuścić rowu pełnego lepkiego błota i zawalonego trupami, które służyły za wał ochronny. Wtem ręka matki położyła się na jego dłoni. Ocknął się z zadumy, ujrzał czułe oczy swych rodziców, które patrzyły na niego z zapytaniem; począł sobie czynić wyrzuty, że niepokoi tych biednych ludzi i uśmiechając się, wysilał się na wesołą rozmowę. Wróciła mu żywa pustota dużego dzieciaka. Twarz Clerambaulta przez którą przemknął cień, znów się rozjaśniła, a spojrzenie jego padło z wyrazem naiwnej podzięki na Maksyma.
Nie był jednak jeszcze u kresu swych niespodzianek. Gdy wyszli z cukierni — (Clerambault opierał się na ramieniu swego syna) — spotkali na ulicy pogrzeb wojskowy. Były tam wieńce, mundury, mundur członka Akademji, szpada w nogach, a muzyka grała żałobny tren bohaterski. Tłum ustawiał się w skupieniu; Clerambault, stanąwszy, odkrył głowę z emfazą, lewa ręka jego przycisnęła silniej do siebie ramię młodzieńca. Uczuł, że tenże zadrżał; spojrzał mu w twarz, miała jakiś dziwny wyraz; sądził, że Maksym jest silnie wzruszony i chciał go za sobą pociągnąć. Ale Maksym nie ruszał się z miejsca; był jakby osłupiały.
— „Jeden umarły!“ myślał. „I to wszystko dla jednego nieboszczyka!... Tam przecież depcemy po nich... Pięćset umarłych naraz, to porcja zwyczajna“.
Zaśmiał się złośliwie. Clerambault przestraszony pociągnął go za ramię.
— Chodźmy! — rzekł.
I oddalili się.
— „Gdyby widziano“, myślał Maksym, „gdyby ci ludzie widzieli. Całe ich społeczeństwo zaczęłoby trzeszczeć w swych posadach... Ale nie zobaczą nigdy, nie chcą widzieć...“
I oczy jego, w sposób okrutny zaostrzone, odkryły nagle dokoła niego... nieprzyjaciela: obojętność świata, głupotę ludzką, egoizm, zbytek, chciwość, nieuczciwe zyski wojenne, radość z wojny, kłamstwo aż do jego najdalszych korzeni, ze strony tych ludzi, którzy się sami schronili w bezpieczne miejsce, tych, którzy się zaczaili w zasadzce, tych „ciskaczy granatów“, z ich bezczelnemi samochodami, podobnemi do armat, ich żony ze wstrętnemi twarzami... Ci są zadowoleni... Wszystko idzie wybornie!... „To potrwa długo, to potrwa!...“ — Jedna połowa ludzkości zjada drugą...
Wrócili do domu. Wieczorem, po obiedzie, Clerambault pragnął gorąco przeczytać synowi poemat, który właśnie napisał; pomysł był wzruszający i nieco śmieszny; w miłości ku symowi starał się być, przynajmniej w duchu, uczestnikiem jego sławy i jego mitręgi, opisał więc zdaleka „Świt w rowie strzeleckim“. Dwa razy wstawał z miejsca, by iść po rękopis. Ale gdy już miał w rękach kartki, wstyd przemógł. Odstąpił od zamiaru.
Dni mijały. Czuli się blisko złączeni węzłami ciała, ale dusze ich nie mogły się stykać z sobą. Nikt z nich nie chciał przyznać tego otwarcie, ale każde z nich wiedziało o tem. Smutek zapanował między nimi; nie chcieli widzieć prawdziwej przyczyny jego, woleli go raczej kłaść na karb zbliżającej się chwili odjazdu. Od czasu do czasu ojciec, to znów matka czynili nową próbę, aby znów wskrzesić dawną poufałość, każdym razem jednak doznawali niepowodzenia. Maksym poznał, że nie mógł już w żaden sposób porozumiewać się z nimi; wogóle z nikim z tych, którzy zostali w głębi kraju. Były to dwa różne światy. Czyż się już nigdy więcej nie zrozumieją?... A jednak on rozumiał ich; wszak sam pozostawał niegdyś pod tym wpływem, który ciężył na nich; wyszedł z omamienia dopiero tam, w zetknięciu się ze śmiercią i cierpieniem rzeczywistem. Ale właśnie dlatego, ponieważ sam był niegdyś tym stanem dotknięty, wiedział, że jest rzeczą niemożliwą wyleczyć innych rozumowaniem. Milczał tedy, dawał im mówić, uśmiechał się zagadkowo, potakiwał im, nie wysłuchawszy ich nawet do końca. Troski i kłopoty tych ludzi z głębi kraju, wrzaski dzienników, sprawy osobiste (i to do jakich osób się odnoszące! do starych poliszynelów, do polityków wyschłych i wyjałowiałych), przechwałki patrjotyczne strategów kałamarza, niepokoje z powodu chleba czerstwego lub karty na cukier albo zamknięcia cukierni w pewnych dniach, to wszystko budziło w nim obrzydzenie, wstręt, głęboką litość dla tych ludzi w kraju, poza linją bojową. Stali mu się zupełnie obcymi.
Zasklepił się tedy w milczeniu zagadkowem, uśmiechnięty, ale chmurny. Porzucał je tylko chwilowo, gdy sobie przypominał, jak mało czasu ma jeszcze spędzić z tymi dobrymi ludźmi, którzy go kochali. Wtedy począł mówić z ożywieniem. O byle czem. Najważniejszą rzeczą było dawać swój głos, ponieważ nie można było dawać swej myśli. I rzecz jasna, że wpadano znów w codzienne komunały. Pierwsze miejsce zajmowały sprawy ogólne, polityczne, wojskowe. Tak samo mogliby czytać na głos swój dziennik. „Zmiażdżenie barbarzyńców“, „triumf sprawiedliwości“, wypełniały rozmowy i myśli Clerambaulta. Maksym zachowywał się powściągliwie i w chwilach przerwy potakiwał. Ale oboje rodzice oczekiwali, aby syn zaczął mówić...
Czekali tak długo, aż nadszedł dzień rozstania się. Krótko przed swym wyjazdem, Maksym wszedł do gabinetu ojca. Był zdecydowany rozmówić się z nim otwarcie.
— Ojcze, czy jesteś pewny?... — zapytał go.
Ale niepokój, jaki się objawił na twarzy Clerambaulta, nie dał mu dokończyć zdania. Uczuł litość dla ojca i zapytał go, czy jest pewny, kiedy pociąg odchodzi. To zakończenie zdania sprawiło ojcu widoczną ulgę. A gdy mu dał informacje, których Maksym zresztą wcale nie słuchał, dosiadł znów swego konika krasomówczego i zapuścił się w swe zwykłe deklamacje patetyczne. Maksym milczał zniechęcony. Podczas ostatniej godziny mówili sobie tylko tuzinkowe rzeczy. Wszyscy, oprócz matki, odczuwali, że przemilczają to, co najważniejsze. Padały słowa wesołe i pełne ufności, pozornie znać było podniecenie. Ale w sercu odzywały się głuche jęki: „Boże mój, Boże, przecz opuściłeś nas?“
Maksym odjeżdżał, zadowolony, że wraca front. Przepaść, jaką stwierdził między frontem a tylną częścią kraju, wydawała mu się głębszą, aniżeli rowy strzeleckie w okopach. A najbardziej zabójcze były nie działa, ale wyobrażenia. Wychylony z okna odjeżdżającego wagonu, ścigał spojrzeniem wzruszone twarze swej rodziny, które się oddalały i myślał sobie w duchu:
— Biedni ludzie! Wy jesteście ich ofiarami. A my jesteśmy waszemi...
Nazajutrz, po jego powrocie na front, rozwinęła się wielka ofenzywa wiosenna, którą gadatliwe dzienniki oznajmiały nieprzyjacielowi już od kilku tygodni. Karmiono tem nadzieje narodu podczas ponurej zimy oczekiwania i nieruchomej śmierci. A cały naród ogarnął dreszcz niecierpliwej radości. Był przekonany o zwycięstwie i wołał: „Nareszcie!“
Pierwsze wiadomości zdawały się mu przyznawać słuszność. Wymieniały, jak to się samo przez się rozumie, tylko straty nieprzyjaciół. Twarze wszystkich promieniały szczęściem. Rodzice, których synowie, kobiety, których mężowie byli w okopach, czuli się dumni, że ich potomkowie i osoby przez nich umiłowane biorą udział w tych krwawych zapasach; w uniesieniu, jakie ich ogarnęło, nie przychodziło im nawet na myśl, że osoby im drogie mogą paść tam ofiarą. A gorączka była tak silna, że Clerambault, ojciec czuły, kochający, troskliwy dla osób sobie bliskich, obawiał się, że syn jego nie wróci na front dość wcześnie, aby brać udział, „w tem święcie“. Pragnął, aby tam już był; płomienne oczy jego popychały go tam i trącały w otchłań; dawał go na ofiarę, rozporządzał nim i jego życiem, nie troszcząc się o to, czy było to także wolą jego syna. Nie należał sam do siebie i nie mógł rozumieć, aby ktoś, kto był mu bliski, mógł do siebie należeć. Ciemna wola mrowiska pochłonęła wszystko.
Jednak resztki dawnego przyzwyczajenia duszy, która się sama analizuje, sprawiły, że odnalazł niespodziewanie nieco śladów swej dawnej natury: jak nerw wrażliwy, którego się dotyka, — głuche uderzenie, cień bolu. Przemija to jednak i człowiek wypiera się potem tego...
Po upływie trzech tygodni, ofenzywa wyczerpana nie posunęła się naprzód ani o kilometr. Dzienniki poczęły odwracać uwagę publiczności, nastręczając jej gdzie indziej nowy trop. Maksym nie pisał nic od czasu swego wyjazdu. Szukano zwykłych motywów, aby się uzbroić w cierpliwość, motywów, jakich dostarcza usłużny rozum, ale serce nie wierzyło im. Upłynęło dalszych ośm dni. W rodzinie Clerambault wszyscy troje, gdy byli razem, udawali spokój. Ale w nocy, gdy byli sami w swych pokojach, dusze ich nękała straszna trwoga. W czasie tych długich godzin, uszy ich słuchały z natężeniem, łowiły odgłos każdego kroku idącego po schodach; nerwy groziły urwaniem się, przy każdym dźwięku dzwonka, wskutek szmeru ręki, która zbliżała się do drzwi.
Zaczęły nadpływać pierwsze urzędowe wiadomości o poniesionych stratach. We wielu rodzinach, zaprzyjaźnionych z rodziną Clerambault, wiedziano już o swych poległych i o swych ranionych. Ci, którzy stracili wszystko, zazdrościli tym, którym ich ukochani, chociaż skrwawieni, może pokaleczeni nawet, mieli być zwróceni. Wielu oblekło się śmiercią swych drogich, jak gdyby cieniem nocy; dla nich skończyła się wojna, skończyło się życie. U innych jednak, rzecz dziwna, pierwotna egzaltacja trwała dalej: i tak widział Clerambault pewną matkę, którą patrjotyzm jej i żałoba przejmowały gorączką do tego stopnia, że się prawie radowała śmiercią swego syna. Mówiła z jakąś dziką radością:
— Oddałam wszystko! Oddałam wszystko!...
Była jak owa kobieta nieprzytomna, w ostatniej sekundzie przed śmiercią, która się topi z miłości wraz ze swym ukochanym. — Ale Clerambault, słabszy od niej albo budząc się z szału, myślał sobie w duchu:
— Ja także dałem wszystko, — nawet to, co do mnie nie należało.
Zwrócił się do władz wojskowych. Tam jeszcze nic nie wiedziano. W ośm dni później nadeszła wiadomość, że sierżant Clerambault Maksym został zapisany do rejestru, jako zaginiony, od nocy z 27 na 28 ubiegłego miesiąca. Także i w biurach w Paryżu Clerambault nie mógł się dowiedzieć żadnych bliższych szczegółów. Wyjechał do Genewy, zwiedził biuro Czerwonego Krzyża, Ajencję opiekującą się jeńcami wojennymi, nie dowiedział się niczego, rzucił się na poszukiwanie śladów, uzyskał pozwolenie wypytywania się po szpitalach i po punktach koncentracyjnych w kraju, u kolegów swego syna, którzy mu dawali informacje wprost z sobą sprzeczne — (jeden twierdził, że dostał się do niewoli, drugi widział go nieżywego na polu bitwy, poczem, nazajutrz, obaj przyznali, że się pomylili... O Boże! Co to za męczarnia!...) — i wrócił po dziesięciu dniach tej drogi krzyżowej, postarzały, złamany na duchu, zupełnie wyczerpany.
Zastał żonę w paroksyzmie bolu hałaśliwego, który u tej łagodnej i dobrodusznej kobiety obrócił się w szaloną nienawiść przeciw nieprzyjaciołom. Wołała o zemstę. Po raz pierwszy Clerambault nie odpowiedział jej na to. Nie miał dość sił, aby nienawidzić; zostało mu się ledwie tyle, aby mógł cierpieć.
Zamknął się w swym pokoju. Podczas tej swej dziesięciodniowej strasznej wędrówki ledwie miał czas oddać się myśleniu. Jedna myśl hipnotyzowała go nieustannie, dniem i nocą. Był jak pies, który tropi ślady: prędzej biec, coraz prędzej! Powolność powozów, pociągów kolejowych, przejmowała go rozpaczą. Zdarzyło mu się, że gdy raz zamówił pokój na noc, pojechał dalej tego samego wieczora, nie chcąc wypocząć w nocy. Ta gorączka pośpiechu i oczekiwania trawiła go nieustannie. Uniemożliwiała mu rozumowanie logiczne i to było jego szczęściem. Ale teraz ta pogoń się urwała i dusza jego znajdowała się bez tchu, w stanie zupełnego wyczerpania. Clerambault miał obecnie pewność, że Maksym nie żyje. Nie wyjawił tego swej żonie, zamilczał przed nią niektóre szczegóły, które odbierały wszelką nadzieję. Należała bowiem do rzędu tych ludzi, dla których jest potrzebą życiową zachować, nawet wbrew wszelkiemu rozsądkowi, połysk kłamstwa, który ich mami aż do tej chwili, kiedy wielka fala boleści się wyczerpała. A być może, że Clerambault był przedtem także takim człowiekiem. Teraz jednak nie był nim już więcej, widział bowiem, dokąd to omamienie go zawiodło. Nie osądzał jeszcze niczego, nie próbował wypowiadać swego zdania. Spoczywał wśród swej nocy. Za słaby, aby się podnieść, aby szukać poomacku drogi dokoła siebie, był podobny do człowieka, który po upadku porusza swe ciało potłuczone, nabiera za każdym bolem świadomości życia i stara się zrozumieć, co się stało. Niedorzeczna otchłań tej śmierci przejmowała go grozą. Ten piękny młodzian, którego z taką radością, z takim trudem pielęgnowano i wychowano, całe to bogactwo rozkwitającej nadziei, ten mały nieoceniony wszechświat, jakim jest takie młode życie ludzkie, te wieki przyszłości. I to wszystko zburzone w niespełna jednej godzinie... Dlaczego? Dlaczego?...
Trzeba było przynajmniej wmówić w siebie, że to nastąpiło dla jakiejś rzeczy wzniosłej i koniecznej. Clerambault czepiał się z rozpaczą tej liny ratunkowej, przez kilka następnych dni i nocy. Gdyby palce jego puściły ją, upadłby prostopadle na dół. Z jeszcze większym uporem bronił świętości sprawy. Zresztą nie chciał się nawet wdawać w żadną dysputę w tym względzie. Ale palce jego zwolna ześlizgiwały się po tej linie; każde poruszenie strącało go w dół, albowiem każde nowe potwierdzenie słuszności sprawy budziło w sumieniu jego głos wewnętrzny, który mówił:
— Gdybyście nawet mieli dwadzieścia tysięcy razy więcej słuszności w tej walce, czyż wasza słuszność, na którą się powołujecie, warta jest tych wszystkich nieszczęść, jakiemi należy ją okupić? Czyż wasza sprawiedliwość wymaga tego, aby miljony niewinnych ofiar padały, jako okupienie niesprawiedliwości i błędów innych osób? Czyż zbrodnia zmywa się zbrodnią, morderstwo morderstwem? I czy trzeba było, aby wasi synowie byli nietylko ofiarami tych zbrodni, ale i współwinnymi, aby byli mordowani i aby byli mordercami?...
Przypominał sobie ostatnie odwiedziny swego syna, ostatnie rozmowy z nim i rozbierał je w myśli. Ile rzeczy pojmował teraz, których wtedy nie rozumiał! Milczenie syna, niemy wyrzut w jego spojrzeniach. Najgorsze było to, gdy musiał wyznać przed sobą, że rozumiał to już wtedy, gdy syn jego był tutaj, ale że nie chciał się do tego zastosować.
A to odkrycie, które od kilku tygodni ciążyło na nim, jak groźba straszliwa, — to odkrycie kłamstwa wewnętrznego zmiażdżyło go.
Rozyna Clerambault aż do chwili obecnego kryzysu pozostawała w cieniu. Życie jej wewnętrzne było nieznane innym i prawie jej samej. Ojciec jej miał o niem zaledwie słabe pojęcie. Żyła pod skrzydłami gorącego, egoistycznego, dławiącego przywiązania rodzinnego. Nie miała wcale przyjaciółek, ani towarzyszek rówieśnic. Rodzice stawali między nią a światem zewnętrznym; przyzwyczaiła się rosnąć w ich cieniu, a gdy, wyrósłszy na młodą dziewczynę, chciała się stamtąd wymknąć, nie śmiała, ani nie umiała tego uczynić. Czuła się zakłopotana, gdy tylko wyszła poza obręb swej rodziny i nie miała władzy nad swemi ruchami, mogła zaledwie mówić; uważano ją za nic nie znaczącą. Wiedziała o tem i cierpiała z tego powodu, albowiem była ambitna. Wychodziła zatem jak najmniej z domu i zostawała najchętniej u siebie, gdzie była prosta, naturalna, milcząca. To milczenie nie pochodziło z jakiegoś odrętwienia myśli; powodem jego była gadatliwość innych. Ojciec, matka, brat byli rozmowni; jej mała osóbka zaś, przez przeciwieństwo, zamykała się w sobie. Ale mówiła sama z sobą.
Była wysoka, szczupła, o kształtach młodego chłopaka, miała piękne jasne włosy, których pukle spadały jej na twarz, usta duże i poważne, dolną wargę nieco wydętą w punktach zetknięcia się z drugą, oczy szerokie, pogodne o spojrzeniu niepewnem, brwi delikatne i zgrabnie zarysowane, podbródek pełen wdzięku. Piękna szyja, szczupła, piersi, bioder prawie żadnych; ręce nieco czerwone i wielkie o żyłach nabrzmiałych. Rumieniła się byle co. Wdzięk młodości widniał na jej czole i podbródku. Oczy jej pytały, marzyły, mówiły mało.
Ojciec miał dla niej szczególną miłość, jak matka dla syna; zachodziło między nimi powinowactwo dusz. Nie myśląc wcale o tem, Clerambault od dzieciństwa zagarnął swą córkę, otaczał ją swem przywiązaniem, które ją całą pochłaniało. On to po części kierował jej wykształceniem. Z naiwnością niekiedy nieco rażącą artysty, uczynił z niej powiernicę swego życia wewnętrznego. Przywiodło go do tego jego ja, przelewające się życiem wezbranem i słabe echo, jakie znajdował w swej żonie. Ta poczciwa kobieta, która była, jak to powiadają, u jego nóg, pozostała tam na zawsze; potakiwała wszystkiemu, co powiedział, podziwiała go pełna ufności, ale nie rozumiała go i nawet nie spostrzegała tego; albowiem rzeczą najważniejszą nie były dla niej myśli jej męża, ale jego osoba, jego zdrowie, jego zadowolenie, wygody, pożywienie, ubranie. Zacny Clerambault, pełen wdzięczności, nie osądzał swej żony, tak samo jak Rozyna nie osądzała swej matki. Ale oboje wiedzieli instynktownie, czego się mają trzymać i tajny węzeł zbliżał ich jedno do drugiego. I Clerambault nie zauważył nawet tego, że uczynił z córki swą prawdziwą żonę dla duszy i serca. Zaczynał się tego domyślać dopiero w ostatnich czasach, kiedy zdawało się, że wojna zrywa milczącą zgodę, jaka panowała między nimi i kiedy mu nagle zabrakło przyzwolenia Rozyny, do którego był przyzwyczajony. Rozyna o wiele prędzej przed nim znała prawdziwy stan rzeczy. Nie chciała badać jego tajemnicy. Wszak można wiedzieć sercem, chociaż rozum nie ma wiadomości.
O dziwne i wspaniałe tajniki miłości, która kojarzy dusze! Jest ona niezawisła od praw społeczeństwa i nawet od praw przyrody. Ale bardzo mało ludzi wie o tem, a mniej jeszcze ma odwagę to wyjawić: boją się brutalności świata, który żąda wyroków sumarycznych i trzyma się znaczenia wyrazów, przekazanego mową tradycyjną. W tej mowie konwencjonalnej, rozmyślnie niedokładnej, wskutek uproszczenia społecznego, słowa nie wyrażają i nie odsłaniają żywych różnorodnych odcieni rzeczywistości: więżą ją, układają w rejestry i kodeksy, oddają ją na usługi rozumu, również udomowionego, rozumu, który nie wytryska z głębi duszy, ale z sadzawek szerokich i obmurowanych, jak basen wersalski, ramami społeczeństwa już urządzonego. W tym słowniku prawie prawniczym, miłość jest związana z płcią, wiekiem, warstwami społeczeństwa, a stosownie do tego, czy się nagina do warunków wymaganych, jest albo nie jest zgodna z naturą, jest albo nie jest prawnie uznana.
Ale jest to tylko strumień wody, pochwycony z głębokich źródeł miłości. Miłość niezmierna, która jest prawem grawitacji, wprawiającem w ruch światy, nie troszczy się o ramy, jakie my jej zakreślamy. Spełnia się między duszami, które wszystko oddziela, w przestrzeni i w godzinie; ponad wiekami kojarzy myśli żywych i umarłych; zawiązuje węzły ciasne i niewinne między sercami młodemi i staremi; sprawia, że przyjaciel jest bliższy przyjacielowi, sprawia, że często dusza dziecka jest bliższa duszy starca i że w całem swojem życiu nie znajdą, być może, kobieta towarzysza, mężczyzna towarzyszki. Między rodzicami i dziećmi te węzły istnieją niekiedy tak, że oni nie mają o tem wiadomości. A „wiek“ (jak mówili nasi starzy) wchodzi tak mało w rachubę wobec miłości wiecznej, iż zdarza się, że między rodzicami i dziećmi stosunek jest odwrócony i że nie młodsze z nich dwojga jest dzieckiem. Ilużto synów odczuwa nabożnie miłość ojcowską dla sędziwej matki! A czyż nie zdarza się nam niekiedy, że czujemy się bardzo pokorni i maluczcy przed spojrzeniem dziecka? Bambino Botticellego kładzie na Dziewicy czystej spojrzenie swe brzemienne bolesnem doświadczeniem, które jest samo siebie nieświadome i stare jak świat.
Przywiązanie Clerambaulta i Rozyny do siebie było tego rodzaju, wzniosłe, religijne, gdzie rozum nie ma wcale przystępu. Dlatego też w głębi morza wzburzonego, pod zawichrzeniami i konfliktami sumienia, jakie wojna rozpętała, rozgrywał się dramat tajemny, bez gestów, prawie bez słów, między temi dwiema duszami, złączonemi z sobą świętą miłością. To uczucie tajemne wyjaśniało subtelność ich wzajemnych stosunków do siebie. Zrazu nieme oddalenie się Rozyny, zawiedzionej w swojem przywiązaniu, zrażonej w swoim tajnym kulcie, przez zachowywanie się ojca, którego wojna obłąkała i stroniącej od niego, jak mały posąg starożytny, skromnie udrapowany. Wskutek tego wybucha natychmiast niepokój Clerambaulta, którego wrażliwość, zaostrzona czułością, poczuła niezwłocznie to Noli me tangere! Nastąpiło potem, w czasie okresu poprzedzającego śmierć Maksyma, milczące poróżnienie między ojcem a córką. Nie możnaby mówić (słowa są tak brutalne) o waśni miłosnej, choćby w najszlachetniejszem znaczeniu. To tajne poróżnienie, o którem nie wspomnieli nigdy ani jednem słówkiem, stało się dla nich obojga cierpieniem, niepokoiło młodą dziewczynę, drażniło Clerambaulta; wiedział o przyczynie tego, ale duma jego zrazu wzbraniała mu przyznać się do tego. Zwolna i stopniowo zbliżał się do wyznania, że Rozyna miała słuszność; chciał się upokorzyć, ale wstyd fałszywy krępował mu język. Tak tedy nieporozumienie dusz zaostrzało się, podczas gdy serca obustronnie błagały o ustępstwa.
W zamieszaniu, jakie nastąpiło po śmierci Maksyma, to błaganie wywarło większy nacisk na duszę mniej zdolną do oporu. Pewnego dnia, gdy się znaleźli wszyscy troje razem, wieczorem przy obiedzie, — (była to jedyna chwila, kiedy byli razem, albowiem zresztą każde z nich odłączało się od innych: Clerambault zamknięty sam ze swoją żałobą, pani Clerambault zawsze goniąca bez celu i Rozyna całemi dniami nieobecna, zajęta dziełami humanitarnemi) — Clerambault usłyszał, jak żona łajała gwałtownie Rozynę: młoda dziewczyna wspominała o pielęgnowaniu ranionych nieprzyjaciół, a pani Clerambault oburzała się na to jak na zbrodnię.
Odwołała się do wyroku męża. Clerambault, którego oczy zmęczone, zamglone i zbolałe poczęły rozumieć, spojrzał na Rozynę, która milczała, siedząc z pochylonem czołem, w oczekiwaniu odpowiedzi. I rzekł:
— Moja mała ma słuszność.
Rozyna zarumieniła się od nagłego wzruszenia, nie spodziewała się bowiem takiej odpowiedzi. Podniosła ku ojcu oczy z wyrazem podziękowania, spojrzenie ich zdawało się mówić:
— Nareszcie dusze nasze zrozumiały się.
Po krótkim posiłku wszyscy troje rozeszli się; każde z nich poszło oddać się na osobności swej boleści. Clerambault siedział przed swojem biurkiem, ukrył twarz w dłoniach i płakał. Spojrzenie córki przyniosło ulgę jego sercu stężałemu z bolu: odnalazł swą duszę utraconą, od tylu miesięcy dławioną, tę samą, którą miał przed wojną i ona patrzyła na niego...
Otarł łzy, słuchał przez drzwi... Żona, jak każdego wieczora, w pokoju Maksyma, obróciwszy dwukrotnie klucz w zamku, rozkładała i składała bieliznę i ubrania zmarłego... Wszedł do pokoju, gdzie Rozyna siedziała sama przy oknie i szyła. Była pogrążona w myślach; nie słyszała go wchodzącego, aż gdy był tuż obok, gdy stał przed nią. Oparł o nią siwiejącą głowę i wyszeptał:
— Córeczko moja!...
Wtedy jej serce poczęło również tajeć. Upuściła robótkę, ujęła w obie ręce starą głowę ojca o szorstkich włosach i rzekła, mieszając łzy swe z płynącemi łzami jego:
— Drogi ojcze...
Ani jedno, ani drugie nie potrzebowało żadnych pytań, ani wyjaśnień. Po długiem milczeniu, gdy Clerambault odzyskał spokój, rzekł, spoglądając na córkę:
— Zdaje mi się, że się budzę ze strasznego obłędu...
Głaskała go po włosach, nic nie mówiąc.
— Ale ty czuwałaś nademną, nieprawda? Widziałem to dobrze... Sprawiało ci to przykrość?...
Uczyniła głową ruch potwierdzający, nie śmiejąc nań patrzeć. Ucałował jej ręce, podniósł się i rzekł:
— Mój dobry aniele, ocaliłaś mnie.
Wrócił do swego pokoju.
Pozostała nieruchoma, przejęta silnem wzruszeniem. Siedziała tak długo, z głową pochyloną, z rękoma opartemi na kolanach. Fale uczuć, które w niej szumiały, tamowały jej oddech. Serce jej wzbierało miłością, szczęściem i wstydem. Pokora ojca wstrząsnęła nią głęboko... I nagle wybuch czułości i gorącej czci uwolnił ją od bezwładności, która dotychczas krępowała jej członki i duszę; wyciągnęła ramiona ku nieobecnemu i rzuciła się wzruszona obok swego łóżka na kolana, dziękując Bogu i błagając Go, aby zachował całą boleść dla niej i aby dał szczęście temu, którego ona kocha.
Ale Bóg, do którego się modliła, nie wysłuchał jej prośby, albowiem na oczy młodej dziewczyny spuścił orzeźwiający sen zapomnienia, Clerambault zaś miał spełnić do dna swój puhar boleści.
W ciemności pokoju, gdy lampa zgasła, Clerambault patrzył w głąb swej duszy. Pragnął wniknąć w najgłębsze tajniki duszy tej, kłamliwej i tchórzliwej, która przed nim uciekała. Ręka córki jego, której miły chłód czuł jeszcze na swem czole, położyła kres wszystkim jego wahaniom. Był zdecydowany stawić czoło potworowi Prawdzie, choćby go miały poszarpać jego szpony, które nie puszczają już tego, co raz pochwyciły. Z trwogą w sercu, ale śmiałą ręką, począł zdzierać pokrwawione strzępy z osłony śmiertelnych przesądów, namiętności i myśli, obcych jego duszy, która ją całą omotała.
Najpierw gęste runo zwierzęcia o tysiącu głów, duszę zbiorową trzody. Szukał u niego schronienia z obawy i znużenia. Ono ogrzewa, człowiek dusi się w niem, jest to wstrętna pierzyna; gdy się ktoś raz w niej zanurzył, nie może już uczynić ruchu, aby się z niej wydobyć i nie pragnie nawet tego. Nie trzeba już ani myśleć, ani chcieć; jest się bezpiecznie chroniony od zimna, od wszelkiej odpowiedzialności. Lenistwo i tchórzostwo!... A więc precz z niem!... I natychmiast szczelinami wdziera się wiatr mroźny. Człowiek cofa się w tył... Ale już ten powiew wtrząsnął jego odrętwieniem; energja nadwerężona zrywa się na nogi, potykając się. Co znajdzie zewnątrz? Mniejsza o to! Trzeba zobaczyć...
Ujrzał z początku, z obrzydzeniem w sercu, czemuby nigdy nie chciał wierzyć, jak to plugawe runo wżarło się głęboko w jego ciało. Poczuł w niem, gdyby stęchliznę odległą zwierzęcia pierwotnego, dzikie nieprzyznane instynkty wojny, morderstw, przelanej krwi, ciała drgającego, które szczęki rozrywają na drobne kawałki. Siła żywiołowa śmierci dla życia. W głębi duszy ludzkiej rzeźnia w otchłani, którą cywilizacja, zamiast zasypać, osłania mgłą swoich kłamstw i nad którą unoszą się wstrętne wyziewy jatek... Ten cuchnący powiew ocucił do reszty Clerambaulta. Zdarł ze wstrętem skórę zwierzęcia, którego był łupem.
Ach, jaka była ciężka! Jest równocześnie gorąca, gruba, piękna, cuchnąca i skrwawiona. Składa się z najniższych instynktów i z najwznioślejszych złudzeń. Kochać, oddać się wszystkim, poświęcać się za wszystkich, być tylko jednem ciałem i jedną duszą, jedną żyjącą Ojczyzną. Ale czemże jest właściwie ta Ojczyzna, to jedyne życie, któremu się poświęca nietylko swoje własne życie i wszystkie życia, ale także swoje sumienie i wszystkie sumienia? I czemże jest ta ślepa miłość, której drugie oblicze janusowe o wyłupionych oczach zieje ślepą nienawiścią?...
„...Odebrano w niewłaściwy sposób nazwę rozumu miłości“, powiada Pascal „i przeciwstawiono je sobie bezpostawnie, gdyż miłość i rozum jest jednem i tem samem. Jest to nagły zwrot myśli, które się kierują w jedną stronę, nie badając dokładnie wszystkiego, ale jest to zawsze rozum...“
A więc badajmy wszystko! Ale czyż nieprawda, że za miłość właśnie dla wielu ludzi jest tylko obawa badania wszystkiego, tak jak dziecko które, aby nie widzieć cienia na ścianie, ukrywa głowę pod prześcieradłem?...
Ojczyzna? Świątynia hinduska: ludzie, potwory, bogowie. Czemże jest? Ziemią macierzyńską? Cała ziemia jest matką nas wszystkich. Rodzina? Jest tu i tam, u wrogów, jak i u nas i pragnie jedynie pokoju. Biedni, robotnicy, ludy? Są po obu stronach, jednakowo nieszczęśliwi, jednakowo wyzyskiwani. Ludzie myślący? Mają wspólne pole, a co się tyczy ich próżności i ich współzawodnictwa, wady te są jednakowo śmieszne na Wschodzie, jak na Zachodzie; świat nie staje do walki z powodu sporów śmiesznych figur z komedyj. Państwo? Państwo nie jest Ojczyzną. Tylko ci wywołują to zamieszanie pojęć, którzy mają z tego korzyści. Państwo jest naszą siłą, której używa i nadużywa kilka osób; są to ludzie, jak my, nie lepsi od nas, często gorsi, którym nie dajemy się oszukiwać, których w czasie pokoju osądzamy swobodnie. Ale gdy wojna wybuchnie, daje im się wolność działania; mogą się odwoływać do najniższych instynktów ludzkich, mogą dławić wszelką kontrolę, zabijać wszelką wolność, prawdę, ludzkość; oni są panami, trzeba stawać w szeregach, aby bronić honoru i błędów tych bezwstydnych intrygantów, tych lokai, którzy przywdziali ubranie panów. Powiadają, że jesteśmy jedni i solidarni? Straszliwe kojarzenie słów. Jesteśmy nimi bezwątpienia, to fakt znany. Ale aby nas łączył obowiązek dzielić ich niesprawiedliwość i ich zbrodnie, — temu zaprzeczam stanowczo!...
Nie mam wcale zamiaru źle się wyrażać o solidarności. Nikt (tak duma Clerambault) nie cieszył się nią namiętniej odemnie i nie wysławiał bardziej jej wielkości. Jest to dobrze, zdrowo, wzmacnia nas i pokrzepia, gdy zanurzymy nasz egoizm osobisty, nagi, sztywny i lodowaty, w kąpieli zaufania i braterskiej ofiarności, jaką jest dusza zbiorowa. Odprężamy się, oddychamy swobodniej; człowiek potrzebuje innych ludzi i winien jest siebie innym. Ale nie jest winien siebie całego. Bo coby mu zostało w takim razie dla Boga? Powinien dawać innym. Ale aby dawał, trzeba, aby miał, trzeba, aby był. Otóż jakże może być, jeżeli się zlewa w jedno z innymi? Jest dużo obowiązków na świecie, ale pierwszy ze wszystkich jest być i zostać sobą samym aż do ofiary i do oddania siebie. Kąpanie się w duszy ogółu nie mogłoby, bez niebezpieczeństwa, stać się stanem stałym. Można się tam zanurzyć ze względów higjenicznych, ale należy wyjść stamtąd, aby nie utracić całej krzepkości moralnej. W naszej epoce jest się już od dzieciństwa zanurzony, mimowoli i z musu, w kadzi demokratycznej. Społeczeństwo myśli za ciebie, moralność tego społeczeństwa wydaje postanowienia zamiast ciebie, państwo, utworzone przez to społeczeństwo, działa zamiast ciebie; jego zwyczaje i poglądy wnikają nawet w powietrze, którem oddychasz, wyrzekasz się własnego oddechu, własnego serca, własnego światła. Służysz temu, czem gardzisz, kłamiesz wszystkiemi swemi gestami, słowami, myślami, rezygnujesz z siebie samego, przestajesz istnieć... Piękna korzyść dla wszystkich, jeżeli wszyscy zrezygnują w ten sposób! Na czyją korzyść? W jakim celu? Czy na rzecz ślepych instynktów, czy na rzecz szalbierzy? Czy to Bóg tak rozkazuje, czy jacyś szarlatani, którzy każą mówić wyroczni? Zdejmijcie zasłonę! Spojrzyjcie w twarz temu, co się za nią ukrywa!... Ojczyzna!... Słowo wzniosłe! Słowo piękne! Ojciec, bracia spleceni uściskiem... Ale to nie jest to, co wy mi ofiarowujecie, wasza fałszywa ojczyzna, plac ogrodzony zamknięciem, rów dla zwierząt, rowy strzelnicze, przegrody, kraty więzienne!... Moi bracia! Gdzie są moi bracia? Gdzie są ci, którzy trudzą się i mozolą na całym świecie? Plemię Kaina, coście z nimi uczynili? Wyciągam ku nim ramiona; rzeka krwi oddziela mnie od nich; w moim własnym narodzie jestem tylko bezimiennem narzędziem, które ma zabijać.. Moja Ojczyzna! Ależ to wy ją zabijacie!... Ojczyzna moja była wielką wspólnością całej ludzkości. Wy złupiliście ją. Myśl ani wolność nie mają już przytułku w Europie... Mam odbudować mój dom, dom dla was wszystkich, albowiem wy już nie macie domu: dom wasz stał się więzieniem.. Cóż mam czynić? Gdzie szukać? Gdzie się chronić?.. Zabrali mi wszystko! Niema już ani piędzi ziemi, ani ducha, któraby była wolna; wszystkie sanktuarja duszy, sztukę, wiedzę, religję, wszystko pogwałcili i ujarzmili! Jestem sam jeden na świecie, zgubiony, nie mam już nic więcej, padam!...
∗
∗ ∗ |
Gdy zdarł wszystko z siebie, nic mu już nie zostało, jak tylko naga dusza. Przez cały koniec nocy drżała ona, wstrząsana zimnym dreszczem. Ale w tej drżącej duszy, w tej drobnej istocie, zbłąkanej wśród wszechświata, jak jedno z owych zjawisk, cidola, które pierwotni malarze przedstawiali jako wychodzące z ust ludzi umierających, tliła iskra. Wraz ze świtem począł się budzić płomień niedostrzegalny, który tłumiła ciężka osłona kłamstw. Z powiewem wolnego powietrza znów zapłonął. I teraz nic go już nie mogło powstrzymać, by się dalej wzmagał.
∗
∗ ∗ |
Powolny i szary dzień następuje po tej agonji lub po tym porodzie. Spokój zakłócony. Clerambault nieruchomy, z głową opartą o poręcz fotelu, dumał w gorączce, z sercem ciężkiem od wspomnień. Nie wiedział nawet, że łzy mu płyną z oczu. Na dworze budziła się przyroda, pełna melancholji, w ostatnich dniach zimy, tak samo, jak on, dreszczem wstrząsana i jeszcze ogołocona ze wszystkiego. Ale pod lodowałem powietrzem, drżał już nowy ogień.
Wkrótce ogarnie wszystko swoim płomieniem.
Po ośmiu dniach Clerambault począł znów wychodzić z domu. Po tych strasznych przejściach był złamany, ale stanowczy w swem postanowieniu. Egzaltacja rozpaczy opadła; pozostała mu wola stoika dążyć do prawdy i szukać jej w jej najdalszych kryjówkach. Ale wspomnienie obłędu, któremu się dawniej chętnie oddawał i pół-kłamstw, któremi się karmił, czyniło go pokornym. Nie ufał własnym siłom, a chcąc iść powoli naprzód, gotów był przyjmować rady przewodników, bardziej doświadczonych od niego. Przypomniał sobie Perrotina, który słuchał niegdyś jego zwierzeń z szyderczą powściągliwością, co go wtedy drażniło, a dziś pociągało ku sobie. I pierwszą osobą, którą odwiedził, powróciwszy do zdrowia, był jego rozumny przyjaciel.
Jakkolwiek Perrotin był bystrzejszym obserwatorem książek, aniżeli twarzy ludzkich — (będąc silnym krótkowidzem i nieco egoistą, nie zadawał sobie dużo trudu, aby widzieć dokładnie to, czego nie potrzebował) — mimo to jednak uderzyło go silne wzburzenie, jakie spostrzegł na twarzy Clerambaulta.
— Mój drogi przyjacielu, — zapytał go, — byłeś pan chory?
— Byłem w istocie bardzo chory, — odpowiedział Clerambault. — Ale teraz mam się lepiej. Przychodzę znów do siebie.
— Tak, to cios najstraszniejszy, — westchnął Perrotin, — stracić w naszym wieku przyjaciela, jakim był dla pana pański biedny syn.
— Najokrutniejsze, — rzekł Clerambault, — jest nie to, że go straciłem, lecz że przyczyniłem się do jego śmierci,
— Co pan mówisz, drogi przyjacielu? — zapytał Perrotin zdziwiony. — Cóż mogłeś pan jeszcze wynaleźć, aby dodać do swego cierpienia?
— Zamknąłem mu oczy, — odpowiedział z goryczą Clerambault. — On zaś otworzył mi oczy.
Perrotin przerwał zupełnie pracę swoją, którą zwykł był się dalej zajmować, mimo że do niego mówiono i począł się przypatrywać z ciekawością swemu przyjacielowi. Tenże zaś, z głową pochyloną, głucho, z wyrazem głębokiej boleści, rozpoczął swoje opowiadanie. Możnaby sądzić, że to chrześcijanin, w pierwszych czasach nowej wiary, składa wyznanie publiczne. Oskarżał się o kłamstwo, o kłamstwo wobec swej wiary, wobec swego serca, wobec swego rozumu. Nikczemność apostoła wyparła się swego Boga. On, Clerambault, nietylko opuścił sprawę braterstwa ludzkości, ale poniżył ją; nie przestawał mówić o braterstwie, pobudzając do nienawiści. Jak owi obłudni kapłani, którzy w sposób kłamliwy głoszą zasady ewangelji, aby je oddać na usługi swej przewrotności, świadomie wypaczył najwznioślejsze hasła, aby pokryć ich pozorem namiętność mordowania; mienił się zwolennikiem pokoju, wysławiając równocześnie wojnę; mówił o sobie, że ma na oku jedynie dobro ludzkości, a już z góry kładł nieprzyjaciół za nawias wszelkich zasad humanitarnych... Ach, o ile byłby bardziej otwarty, gdyby zrezygnował wobec siły, zamiast zawierać z nią uwłaczające mu kompromisy! Właśnie dzięki takim sofizmatom, jak te, które głosił, posyłano na rzeź idealizm młodych ludzi. Myśliciele artyści, starzy zatruwacze, zaprawiali miodem swej retoryki napój śmiertelny, który, gdyby nie ich obłudna gra, każde sumienie byłoby natychmiast poznało po zapachu i odrzuciło ze wstrętem...
— Krew mego syna ciąży na mnie, — mówił z boleścią Clerambault. — Krew młodzieńców w całej Europie, we wszystkich krajach, wytryska w obliczu myśli europejskiej. Myśl ta stała się wszędzie pomocniczką kata.
— Mój biedny przyjacielu, — rzekł Perrotin, pochyliwszy się ku strapionemu ojcu i biorąc go za rękę, — pan zawsze i we wszystkiem przesadzasz... Niewątpliwie masz pan słuszność, gdy przyznajesz się do błędnego zdania, do jakiego pociągnąłeś za sobą opinję publiczną i mogę dziś panu otwarcie wyjawić, że to mnie ze strony pańskiej bardzo zasmuciło. Ale mylisz się pan, jeżeli przypisujesz sobie, jeżeli przypisujesz mowcom taką odpowiedzialność za dzisiejsze wypadki. Jedni mówią, drudzy działają, ale nie można twierdzić, by ci działali z powodu tamtych: oni wszyscy zbaczają z prostej drogi. Ta biedna myśl europejska jest również zbłąkana. Prąd porywa ją z sobą; ona nie tworzy prądu.
— Ale zachęca, aby mu ulec, — rzekł Clerambault. — Zamiast podtrzymywać tych, którzy płyną i zamiast wołać do nich: „Walczcie z falami!“ ona mówi do nich: „Dajcie się unosić!“ Nie, mój przyjacielu, nie staraj się pan zmniejszać odpowiedzialności jej. Jest większa, aniżeli każda inna, albowiem myśl nasza miała najlepsze miejsce, aby widzieć; jej obowiązkiem było czuwać; a jeżeli nie widziała, to jedynie dlatego, ponieważ nie chciała widzieć. Nie może spychać winy na swoje oczy: oczy jej są dobre. Pan o tem wiesz dobrze, a ja wiem także, teraz, odkąd znów odzyskałem panowanie nad sobą. Ta sama inteligencja, która mi zawiązała poprzednio oczy, zdarła mi teraz z nich zasłonę. Jak może ona być równocześnie władzą opartą na kłamstwie i narzędziem prawdy?
Perrotin potrząsnął głową i odpowiedział:
— Tak, inteligencja jest tak wielką i tak wzniosłą władzą, że nie może, bez poniżenia się, oddać się na usługi innych sił. Trzeba jej oddać wszystko. Gdy nie jest wolną, ani panią siebie, upadla się. Jest to Grek, zdegradowany przez Rzymianina, swego władcę, ale wyższy od niego duchem, zmuszony stać się jego dostawcą. Graeculus. Sofista. Leno... Człowiek pospolity pragnie się posługiwać inteligencją, jak gdyby służącą do wszystkiego. Ona wypełnia to zadanie ze zręcznością niegodziwą i podstępną, właściwą istotom tego rodzaju. Jest naprzemian na usługach nienawiści, pychy, to znów prywaty. Inteligencja pochlebia tym małym potworom, obleka je w szaty idealizmu, miłości, wiary, wolności, wspaniałomyślności społecznej: (gdy człowiek nie kocha ludzi, mówi, że kocha Boga, Ojczyznę albo Ludzkość) To znów biedny władca tej inteligencji staje się sam niewolnikiem, niewolnikiem państwa. Pod groźbą kary maszyna społeczna zmusza go do uczynków, które budzą w nim wstręt. Ale usłużna inteligencja wmawia w niego natychmiast, że te uczynki są piękne, chlubne i że wypełnia je dobrowolnie. W jednym i drugim wypadku inteligencja wie, jak ma postępować. Jest zawsze do naszego rozporządzenia, jeżeli chcemy w istocie, aby nam powiedziała prawdę. Ale my się tego wystrzegamy. Unikamy być z nią sam na sam. Urządzamy się w ten sposób, by się spotykać z nią tylko na miejscu publicznem i zadajemy jej pytania tonem, który z góry nakazuje odpowiedzi... — Ostateczniemimo to wszystko, ziemia odbywa dalej swoje obroty, e pur si muove, prawa światowe wypełniają się, a umysł wolny je widzi. Wszystko inne jest marnością: namiętności, wiara szczera lub udawana, są tylko zabarwionym wyrazem konieczności, która ciągnie ku sobie świat, nie troszcząc się o nasze bóstwa: rodzinę, rasę, ojczyznę, religję, społeczeństwo, postęp... Postęp? Co za wielkie złudzenie! Czyż ludzkość nie jest poddana prawu poziomu, które nakazuje, aby, gdy się go przekracza, otworzyła się klapa i zbiornik się wypróżnił?... Rytm katastrofalny... Szczyty cywilizacji i upadek. Idzie się w górę... Potem daje się nurka...
Perretin spokojnie odsłaniał myśli swoje. One nie były przyzwyczajone ukazywać się nagie, ale zapomniały, że mają świadka i jak gdyby były same, odkrywały się. Były nadzwyczaj śmiałe, jak są często myśli wielkiego polityka, nie zmuszonego do czynów i nie pragnącego tego wcale: wprost przeciwnie. Clerambault, przerażony, słuchał go z otwartemi ustami; niektóre słowa oburzały go, inne ściskały mu serce, doznawał zawrotu głowy, ale zapanował nad swoją słabością aby nic nie uronić z głębin, jakie się przed nim otwierały. Zadawał szybkie pytania przyjacielowi, który zadowolony w swej dumie, z uprzejmym uśmiechem, rozwijał przed nim swoje wizje w duchu sceptyka Pyrrhona, spokojne i niszczycielskie...
Byli otoczeni oparami z otchłani i Clerambault podziwiał swobodę tego wolnego umysłu, który się usadowił nad brzegiem próżni i był z tego zadowolony, gdy wtem otwarły się nagle drzwi i służący wręczył panu Perrotin bilet wizytowy. Groźne widma duszy rozprószyły się natychmiast, drzwi zamknęły się nad próżnią, a oficjalny dywan na posadzce salonu zakrył jej miejsce. Perrotin, przebudzony, rzekł skwapliwie:
— Ależ naturalnie... Prosić.
A zwracając się do Clerambaulta, dodał:
— Wszak pozwolisz pan, drogi przyjacielu? To pan podsekretarz stanu w ministerstwie Oświaty publicznej...
Powstał szybko z miejsca i szedł na spotkanie swego gościa, młodego człowieka, z twarzą zupełnie ogoloną, która mu nadawała wygląd księdza, aktora albo jankesa. Głowę miał wysoko wzniesioną, tors wypukły okrywał krótki surdut otwarty, koloru popielatego, na którym widniała rozeta, oznaka walecznych i lokai. Starzec uradowany przedstawił nowoprzybyłemu gościowi swego przyjaciela:
— Pan Agenor Clerambault... Pan Hiacynt Moncheri...
Potem zapytał „pana podsekraterza stanu“, czemu ma zawdzięczać zaszczyt jego odwiedzin.
„Pan podsekretarz stanu“, wcale nie zdziwiony uniżonem zachowaniem się sędziwego mistrza, usiadł wygodnie w fotelu, z poufałą wyższością, jaką mu nadawało jego stanowisko urzędowe nad obydwoma znakomitymi mężami w dziedzinie myśli francuskiej: wszak był przedstawicielem państwa. Mówił przez nos i wydawał dźwięki podobne jak dromedar. Przyniósł Perrotinowi zaproszenie ministra, aby objął przewodnictwo na uroczystem posiedzeniu żołnierzy intelektualistów dziesięciu narodów, w wielkim amfiteatrze Sorbony; miało to być zgromadzenie, celem „wypowiedzenia przekleństw“, jak się wyraził. Perrotin przyjął skwapliwie, dziękując z wylaniem za ten zaszczyt. Ton jego uniżony i służalczy wobec tego głupca, mającego stanowisko rządowe, zostawał w dziwnej sprzeczności ze śmiałemi twierdzeniami, jakie wygłaszał przed chwilą. I Clerambault, niemile tem dotknięty, pomyślał sobie w duchu: „Graeculus“.
Gdy Perrotin odprowadził aż na próg swego dostojnego gościa, który szedł ze sztywnym karkiem i podniesioną dumnie głową, jak osioł obładowany relikwjami i gdy obaj przyjaciele zostali sami, Clerambault chciał znów podjąć rozmowę. Był nieco ostudzony i nie ukrywał tego wcale. Zaproponował przyjacielowi, aby wyjawił publicznie uczucia swe, które przed nim wyznał. Perrotin, rzecz jasna, odmówił, śmiejąc się z tej naiwności. I ostrzegał go po przyjacielsku przed pokusą do tego rodzaju publicznych wyznań. Clerambault dąsał się, rozprawiał, upierał się przy swojem. Perrotin, w nastroju do otwartych zwierzeń, chcąc przyjaciela informować o prawdziwym stanie rzeczy, odmalował mu swoje otoczenie, wielkich intelektualistów wysokiego uniwersytetu, których był urzędowym przedstawicielem: historyków, filozofów, retoryków. Wyrażał się o nich z tajoną pogardą, głęboką, chociaż w sposób grzeczny, z domieszką osobistej goryczy: albowiem, mimo swej wielkiej ostrożności, był zanadto inteligentny, by nie być podejrzany mniej inteligentnym z pomiędzy swoich kolegów. Mówił o sobie, że jest starym psem ślepego, otoczonym ujadającymi kundysami i musi przeto, jak one, szczekać na przechodniów...
Clerambault rozstał się z nim, bez urazy, ale z uczuciem głębokiej litości w sercu.
Przez kilka dni znów nie wychodził z domu. To pierwsze zetknięcie się ze światem zewnętrznym wywarło na nim wrażenie przygnębiające. Przyjaciel, w którym spodziewał się znaleźć przewodnika, zawiódł go boleśnie. Był silnie wzburzony. Clerambault był człowiekiem słabego charakteru, nieprzyzwyczajonym, by kierować sam sobą. Ten poeta, jakkolwiek tak szczery, nie znajdował się dotychczas nigdy w takiem położeniu, aby musiał myśleć bez pomocy innych ludzi; dotychczas dawał się unosić ich myślom, przyjmował je, był ich głosem natchnionym i egzaltowanym. — Zmiana nastąpiła gwałtownie. Pomimo owej nocy przełomowej, znów go ogarnęły dawne wahania; natura człowieka nie może się odrazu zmienić, zwłaszcza gdy ktoś przekroczył pięćdziesiątkę, chociażby umysł jego pozostał jak najbardziej giętki. A światło, jakie przynosi z sobą objawienie, nie pozostaje zawsze jednakowe, jak kaskada światła słonecznego na tle pogodnego nieba letniego. Jest raczej podobne do światła elektrycznego, które chwilowo się przyćmiewa i które gaśnie kilkakrotnie, zanim się prąd nie ureguluje. W tych niejednostajnych przerwach, cień wydaje si jeszcze bardziej ciemny, a dusza w jeszcze większej niepewności pogrążona. — Clerambault nie mógł się zdecydować, aby się obejść bez pomocy innych.
Postanowił odwiedzić kolejno swych przyjaciół. Miał ich wielu w kołach literatów, w sferach uniwersyteckich, wśród inteligentnej burżuazji. Było rzeczą niemożliwą, aby w tej liczbie nie znalazł ludzi, którzyby jak on, albo lepiej od niego, w drodze intuicji, mogli rozwiązać zagadnienia, które go trapiły i pomóc mu do ich oświetlenia. Nie wydając się jeszcze ze swemi uczuciami, lękliwie próbował czytać na ich twarzach, słuchać ich i przypatrywać się im. Ale nie zauważył tego, że oczy jego były zmienione, a wizja świata, który wszakże znał dobrze, wydawała mu się nagle nowa i zmroziła go lodem.
Cały światek literacki był zmobilizowany. Nie odróżniano już poszczególnych osobistości. Uniwersytety tworzyły ministerstwo inteligencji swojskiej; miało za zadanie redagować akty władcy i gospodarza państwa. Różne rodzaje służby można było poznać po ich zawodowych odmianach.
Profesorowie literatury byli zwłaszcza biegłymi znawcami w rozwoju moralnym, w trzech punktach, w sylogizmie krasomówczym. Mieli zamiłowanie do szczególnego upraszczania rozumowania, posługiwali się wielkiemi słowami zamiast dowodami i nadużywali idej jasnych, nielicznych, zawsze tych samych, bez cienia, bez odcieni, bez życia. Brali je z arsenału rzekomej starożytności klasycznej, którego klucza strzegły zazdrośnie w ciągu wieków pokolenia mameluków akademickich. Te pojęcia wymowne i przestarzałe, które nazywano niesłusznie „humanitarnemi“, pomimo że pod wielu względami raziły zdrowy rozum i serce dzisiejszej ludzkości, otrzymały pieczęć państwa Rzymskiego, pierwowzoru wszystkich państw europejskich. Ich dyplomowani tłumacze byli retorami w służbie państwowej.
Filozofowie królowali zaś w konstrukcji abstrakcyjnej. Posiadali sztukę tłumaczenia rzeczy konkretnych abstrakcjami, rzeczywistości jej cieniem, układania w system kilku pośpiesznych spostrzeżeń, częściowo wybranych i wysnuwania z nich, w drodze krytyki, prawideł do panowania nad wszechświatem. Zamierzali poddać życie, różnorodne i zmienne, jedności ducha — to znaczy jedności ich ducha. Temu imperjalizmowi rozumu pomagały życzliwe oszustwa rzemiosła sofistycznego, biegłego w szermowaniu ideami: umieli je wyciągać, rozciągać, wykręcać i wiązać razem, jak panieńską skórkę, służącą za lekarstwo: nie sprawiałoby im żadnej trudności przeprowadzić wielbłąda przez ucho od igły. Mogli równie łatwo udowodnić, że coś jest białe lub czarne i znajdowali dowolnie w dziełach Immanuela Kanta hasło wolności świata albo zasady militaryzmu pruskiego.
Historycy byli urodzonymi skrybami, notarjuszami i adwokatami państwa, mającymi czuwać nad jego ustawami konstytucyjnemi, nad jego pretensjami i procesami — uzbrojeni od stóp do głowy przeciw przyszłym szykanom... Historja! Czemże jest właściwie historja? Jest to hisiorja powodzenia, są to dzieje dokonanego faktu, bez względu na to, czy jest sprawiedliwy, czy nie. Pokonani nie mają historji. Milczenie panuje o was, Persowie z pod Salaminy, niewolnicy Spartakusa, Gallowie, Arabowie z pod Poitiers, Albigensowie, Irlandczycy, Indjanie z obydwóch części Ameryki i rasy kolonjalne. Gdy człowiek prawy, walcząc z niesprawiedliwością swego czasu, pokłada, aby się pocieszyć, swoją nadzieję w potomności, zamyka oczy na szczupłe środki, jakie ma ta potomność, aby być dobrze poinformowany o wypadkach ubiegłych. Ona wie tylko to, co poprzedn/cy historji oficjalnej uważają za korzystne dla sprawy swego klienta, dla państwa. Chyba, że wkracza tu adwokat strony przeciwnej — bądźto innego narodu, bądźto innej grupy społecznej lub religijnej, uciskanej. Ale jest na to mało widoków doniczka z różami jest czujnie strzeżona.
Retorzy, sofiści i znawcy procesów; oto trzy korporacje na wydziale literatury, literatury państwowej, opatrzonej dyplomem i patentem.
Ci, którzy zajmują się naukami ścisłemi, byliby w swoich studjach nieco lepiej chronieni przed sugestjami i wpływami zewnętrznymi, gdyby pozostali w swoim zawodzie. Ale kazano im przekroczyć jego granice. Zastosowanie nauk ścisłych zajęło tak wybitne stanowisko w rzeczywistem życiu i w praktyce, że uczonych rzucono w pierwsze szeregi osób działających. Musieli zatem ulec zaraźliwym zetknięciom się z nastrojem powszechnym. Ich miłość własna była bezpośrednio zainteresowana zwycięstwem ich społeczeństwa, a ono wciela do tego samego szeregu zarówno bohaterstwo żołnierzy, jak i szaleństwo opinji publicznej i kłamstwa publicystów. Mało jednostek miało dość siły, by się od tego uwolnić. Większość wniosła w szeregi walczących swą surowość, sztywność geometryczną swej duszy, a obok tego zawodowe współzawodnictwo, które jest zawsze dość ostre między ciałami uczonemi różnych krajów.
Co się tyczy pisarzy w ścisłem tego słowa znaczeniu, poetów, powieściopisarzy, nie zajmujących stanowisk oficjalnych, ci powinni byli korzystać ze swej niezawisłości. Mało ich jednak jest na nieszczęście zdolnych osądzić same przez się wypadki, które przekraczają zakres ich codziennych zajęć, estetycznych lub handlowych. Przeważna ich część, i to ludzie bardzo sławni, są ignorantami w najwyższym stopniu. Najlepiej byłoby, aby pozostali ograniczeni w swoim zwykłym zakresie, a ich instynkt naturalny dopomógłby im tam utrzymać się na swoim poziomie. Ale podrażniona ich próżność w głupi sposób pobudzała ich, by się mieszali do spraw publicznych i by także wypowiedzieli swoje słówko o losie wszechświata. Plotą o tem naoślep. W braku zdania osobistego, czerpią natchnienie w wielkich prądach. Reakcja ich na tak doniosłe wypadki jest nadzwyczaj żywa, albowiem są bardzo przeczuleni i próżni aż do chorobliwości; gdy tedy nie mogą wyrazić myśli własnych, przesadzają myśli innych osób. To jest jedyna odpowiedzialność, jaką rozporządzają i Bóg wie najlepiej, w jakim stopniu nią się posługują.
Któż więc pozostaje jeszcze? Słudzy kościoła? Oni właśnie mają w ręku najgrubsze środki wybuchowe: hasła Sprawiedliwości, Prawdy, Dobra ludzkości, Boga; artylerję tę oddają w służbę swych namiętności Szalona pycha ich, o której nawet sami nie mają świadomości, przywłaszcza sobie niesłusznie Boga i wyłączne prawo handlowania nim hurtem w detalu. Nie brak im tyle szczerości, cnoty, nawet dobroci, ile pokory. Nie znają wcale pokory, jakkolwiek głoszą ją publicznie. Ta pokora, jaką okazują czynami, polega na tem, że ubóstwiają swe własne ja, które się odbija w talmudzie, w biblji lub ewangelji. Są to istne potwory pychy. Nie są oni bardzo dalecy od owego legendarnego szaleńca, który uważał się za Boga Ojca. Czyż jest o wiele mniej niebezpiecznie uważać się za jego intendenta lub też za jego sekretarza?
Agenorem Clerambault wstrząsnął dreszcz zgrozy, gdy uzmysłowił sobie charakter chorobliwy ludzi intelektualnych. Przewaga, jaką uzyskały w klasie burżuazyjnej zdolności organizowania i wyrażania swych myśli, ma w sobie coś potwornego. Równowaga życiowa jest zniszczona. Jest to biurokracja umysłowa, która się uważa za znacznie wyższą od zwykłego robotnika. Niewątpliwie, jest użyteczna... Któż chciałby temu zaprzeczyć? Gromadzi i składa myśli w swoich przegródkach; sporządza z nich różne konstrukcje. Ale jak rzadko przychodzi jej na myśl sprawdzać materiały, których używa do swego dzieła i odnawiać treść myśli! Pozostaje chełpliwą strażniczką skarbca, którego zawartość straciła wartość obiegowa.
Gdyby przynajmniej ten błąd nie był szkodliwy! Ale myśli, których się nie porównuje ustawicznie z rzeczywistością, te, które się nie kąpią co chwila w fali doświadczenia, nabierają, schnąc, własności trucizny. Rozpościerają ponad nowem życiem swój ciężki cień, który sprawia noc, który wywołuje gorączkę.
Niedorzeczne nadużywanie słów abstrakcyjnych! I na cóż przyda się zrzucać królów z tronu, jakiem prawem można wyszydzać tych, którzy giną za swoich panów, jeżeli się zastępuje tych władców istotami tyrańskiemi, które się ubiera w ich szych świecący? Lepszy jeszcze jest monarcha z ciałem i kośćmi, którego się widzi, którego można ująć i usunąć. A te pojęcia abstrakcyjne, ci niewidzialni despoci, których nikt nie znał i nigdy nie pozna!... Albowiem mamy do czynienia jedynie z wielkimi eunuchami, z kapłanami „ukrytego krokodyla“ (jak ich nazywał Taine), z intrygującymi sługami, którzy każą przemawiać bożyszczu. O, gdyby zasłona się podarła i gdybyśmy poznali zwierzę, które się w nas ukrywa! Byłoby mniej niebezpieczeństwa dla człowieka być otwarcie zwierzęciem, aniżeli okrywać swoją brutalność idealizmem obłudnym i chorobli91 wym Nie ruguje z siebie swych instynktów zwierzęcych, ale je wynosi między bóstwa. Idealizuje je i stara się je wytłumaczyć. Ponieważ nie może tego, uczynić, nie poddając ich zbytniemu uproszczenia (jest to prawo jego ducha, który, aby rozumieć; burzy tyle, ile bierze), wypacza je, wzmacniając je w jednym, jedynym kierunku. Wszystko, to się oddala od linji wytkniętej, wszystko, co jest zawadą dla ciasnej logiki jego konstrukcji umysłowej, temu wszystkiemu nietylko przeczy, ale je burzy, postanawia je zniszczyć w imię świętych haseł, Następstwem tego jest, że w żywej nieskończoności natury dokonuje ogromnego zniszczenia, a pozwala istnieć dalej tylko tym drzewom myśli, które wybrał: one rozwijają się wśród zgliszcz i pustyni — w sposób potworny. Takie jest, przygniatające swą formą despotyczną, panowanie rodziny, ojczyzny i ograniczonej moralności, którą się stawia na ich usługi. Nieszczęśliwy jest z tego dumny, a jest ofiarą tego. Ludzkość, która się wymordowuje, nie śmiałaby tego czynić jedynie dla swoich korzyści. Korzyściami nie chlubi się przeto, ale chlubi się swojemi ideami, które są tysiąc razy więcej zabójcze. Człowiek widzi w ideach, za które walczy, swoją wyższość ludzką, ja zaś widzę w tem jego szaleństwo. Idealizm rycerski jest chorobą jemu właściwą. Skutki jego są podobne do następstw alkoholu. Pomnaża sto razy przewrotność i zbrodniczość. Zatrucie nim nadwątla mózg. Zaludnia go halucynacjami i poświęca im osoby żywe...
Jakie to nadzwyczajne widowisko, widziane z wnętrza czaszek! Rzucanie się gwałtowne mar i widm, które wychodzą gdyby opary z rozgorączkowanych mózgów: Sprawiedliwość, Wolność, Prawo, Ojczyzna... Wszystkie te biedne mózgi są jednakowo szczere, wszystkie zaś oskarżają się wzajemnie, że niemi nie są. A z tej fantastycznej walki legendarnych cieni nie widać nic na zewnątrz, jak tylko konwulsje i krzyki zwierzęcia ludzkiego, opętanego stadami demonów... Ponad gęstemi obłokami, brzemiennemi błyskawicami, gdzie walczą z sobą duże ptaki pełne wściekłości, realiści, przebiegli spekulanci, jak wszy wśród wełny, ruszają się ze szmerem i gryzą: paszcze ich chciwe, ręce łakome, podniecają podstępnie szaleństwa drugich i wyzyskują je, nie dzieląc ich wcale.
O Myśli, kwiecie potworny i pełen świetnego blasku, który rośniesz na ziemi, zawierającej od wieków instynkty ludzkie!... Ty jesteś żywiołem, ty przenikasz człowieka, on przesiąka tobą, ale ty nie pochodzisz od niego. Źródło twoje wymyka się przed nim, a siła twoja prześciga go. — Zmysły człowieka są mniej więcej zastosowane do jego użytku praktycznego, ale myśl jego nie. Ona występuje z brzegów i prowadzi go na manowce. Kilka istot, w liczbie nadzwyczaj ograniczonej, umie kierować się wśród tego strumienia. On jednak unosi z sobą olbrzymią masę, na chybi trafi, z największą szybkością i siłą. Straszna jego potęga nie podlega rozkazom człowieka. Człowiek pragnie się nią posługiwać, a największem niebezpieczeństwem jest, że się nią posługuje. Jest jak dziecko, które ma w ręku środki wybuchowe. Nie zachodzi żaden stosunek pomiędzy temi olbrzymiemi maszynami, a przedmiotem. do jakiego ich używają jego słabe ręce. Niekiedy wysadzają wszystko w powietrze...
Jak zapobiec temu nieszczęściu? Przytłumiać myśl, wyrywać pojęcia szalone? Znaczyłoby to wycinać człowiekowi mózg, pozbawiać go głównego bodźca do życia. A jednak alkohol myśli zawiera truciznę tem straszliwszą, że jest rozsypana po masach w fałszywych lekarstwach... Człowieku, wytrzeźwiej! Spojrzyj dokoła siebie! Zmień pojęcia, uwolnij się od twych własnych myśli! Naucz się panować nad twoją Gigantomachją, nad temi wściekłemi widmami, które się między sobą szarpią... Ojczyzna, Prawo, Wolność, Wielkie Bóstwa, my was pozbawimy przedewszystkiem waszych wielkich liter. Zstępujcie z Olimpu do żłobu, przybywajcie bez ozdób, bez broni, bogate jedynie swoją własną pięknością i naszą miłością!... Nie znam żadnych bóstw Sprawiedliwości, Wolności. Znam moich współbraci, którzy są ludźmi i znam ich uczynki, jużto sprawiedliwe, jużto niesprawiedliwe. I znam narody, pozbawione prawdziwej wolności, które jednak wszystkie do niej dążą i które wszystkie, mniej lub więcej, dają się gnębić.
Widok tego świata, trawionego gorączką, byłby obudził w mędrcu pragnienie usunąć się w zacisze i czekać, aż paroksyzm minie. Ale Clerambault nie był mędrcem. Wiedział jedynie, że nim nie jest. Wiedział, że mówić byłoby napróżno; a jednak wiedział, że powinien mówić, wiedział, że to uczyni. Starał się jak najbardziej opóźnić tę niebezpieczną chwilę, a lękliwość jego, która nie mogła się oswoić z myślą, że zostanie sam jeden w walce z wszystkimi, żebrała dokoło niego o towarzysza dla jego myśli. Gdyby ich było przynajmniej dwóch albo trzech razem, byłoby mniej trudno wdać się w walkę.
Pierwsi, u których ostrożnie próbował zyskać sobie sympatję, byli biedni ludzie, którzy, podobnie jak on, stracili syna. Ojciec, znany malarz, miał pracownię przy ulicy Notre-Dame-des-Champs. Z rodziną Clerambault sąsiadowała rodzina Omer Calville. Była to stara para małżeńska, mieszczańska, ludzie dobrzy, żyjący z sobą w przykładnej zgodzie. Posiadali tę łagodność myślenia, właściwą wielu artystom owego czasu, którzy znali Carriere’a i otrzymali odległe odbłyski tołstoizmu; prostota ich wydaje się nieco udana, chociaż odpowiada ich naturalnej dobroci, ale moda czasu dodała tam nieco za wiele pociągnięć pendzla. Nikt nie jest mniej zdolny zrozumieć namiętności wojennej, aniżeli ci artyści, którzy wyznają ze szczerym zapałem cześć religijną dla wszystkiego, co żyje. Małżonkowie Calville trzymali się na uboczu panującego prądu; nie protestowali, przyjmowali go z rezygnacją, tak jak się przyjmuje chorobę, śmierć, złość ludzką, smutnie, z godnością, bez przyzwolenia. Płomienne poematy Clerambaulta, które im odczytywał, słuchane z grzeczną uwagą, budziły w nich słaby oddźwięk... — A tymczasem oto w tej godzinie właśnie, kiedy Clerambault, wyleczony ze swego złudzenia wojennego, sądził, że się zbliży do nich, oni się oddalili od niego, albowiem wrócili na miejsce, które on właśnie opuścił. Śmierć syna wywarła na nich skutek zupełnie odmienny, aniżeli ten, który przekształcił Clerambaulta. Teraz wchodzili niezgrabnie w wir bitwy jak gdyby chcieli zastąpić tego, który stamtąd odszedł; wdychali chciwie cuchnące wyziewy dzienników. Clerambault zastał ich, uradowanych w swem nieszczęściu zapewnieniem, że Ameryka gotowa jest prowadzić wojnę dwudziestoletnią. Ośmielił się zauważyć:
— Cóżby pozostało z Francji, z Europy, po latach dwudziestu?
Ale oni oddalili od siebie tę myśl z pośpiechem i rozdrażnieniem. Zdawało się, że wedle ich zdania nie przystoi nawet przypuszczać coś podobnego, a tem mniej o tem mówić. Szło przedewszystkiem o to, aby zwyciężyć. Za jaką cenę? Potem się robi rachunek. — Zwyciężyć? A gdyby już nie został we Francji żaden zwycięzca? — Mniejsza o to. Aby tylko ci drudzy tam zostali pobici! Nie, nie uchodzi, aby krew ich została napróżno przelana...
A Clerambault pomyślał sobie w duchu:
— Czy trzeba, aby go pomściły, by inne życia niewinne zostały również poświęcone?
Czytał w duszy tych poczciwych ludzi odpowiedź:
— Dlaczegożby nie?
Czytał te same słowa prawie u wszystkich tych ludzi, którym, jak małżeństwu Calville, wojna zabrała istotę najdroższą, syna, męża, brata...
— Niech inni cierpią także! My cierpieliśmy strasznie. Nie mamy już więcej do stracenia...
Nic więcej? Ależ przeciwnie, jedną rzecz jeszcze, której dziki egoizm tych ludzi, dotkniętych żałobą, strzegł zazdrośnie: oto wiarę w użyteczność tej ofiary. Niech nic jej nie zachwieje! Nie wolno wątpić o świętości sprawy, dla której ich zmarli oddali swe życie. O, jak oni o tem dobrze wiedzieli, ci władcy kierujący wojną i jak umieli wyzyskiwać tę ponętę. Nie, przy tych ogniskach domowych, dotkniętych żałobą, nie było miejsca dla wątpliwości Clerambaulta i dla jego duszy, w której się obudziła litość.
— Któż miał litość nad nami? — myśleli ci nieszczęśliwi. — Dlaczego my mielibyśmy ją mieć dla innych?
Byli także ludzie mniej ciężko doświadczeni; ale co charakteryzowało prawie wszystkie te koła mieszczańskie, to wpływ, jaki na nie wywierały wielkie słowa przeszłości: „Komitet Zbawienia Publicznego... Ojczyzna w niebezpieczeństwie... Plutarch... De Viris... Stary Horacy...“ Rzecz niemożliwa, aby spoglądali na obecność oczyma dzisiejszemi. Ale czy mieli wogóle oczy, aby na nią patrzeć? Ileito jednostek z anemicznej burżuazji naszych czasów, po ukończeniu lat trzydziestu, zdolnych jest myśleć samoistnie poza ciasnym kręgiem swoich własnych interesów? Nawet nie pragną tego. Podaje im się ich myśli gotowe, podobnie jak jedzenie, i to po tańszej cenie. Za kilka centymów dziennie znajdują je w prasie. Ci, którzy są bardziej inteligentni i szukają ich w książkach, nie zadają sobie trudu szukać ich w życiu i twierdzą, że życie jest odbiciem książek. Są podobni do przedwczesnych starców: członki ich tracą ruchliwość, umysł staje się ociężały.
Wśród licznej gromady dusz, przetrawiających w myśli przeszłość, odznaczała się podówczas grupa gorących zwolenników Rewolucji francuskiej. Wydawali się niegdyś podżegaczami w czasach bardzo odległych, — w epoce Szesnastego maja i jakiś czas później w burżuazji zacofanej. Podobnie jak ludzie pięćdziesięcioletni, ustatkowani i zażywni, którzy sobie przypominają z dumą, że byli niegdyś nicponiami; żyli wspomnieniami wzruszeń, jakie wywoływała ongi ich zuchwałość. Jeżeli się nie zmienili w swoim zwierciedle, świat zmienił się dokoła nich. Ale oni się tego nawet nie domyślali; wciąż naśladowali swoje zgrzybiałe wzory. Dziwny instynkt naśladownictwa, niewolnictwo mózgu, który zostaje hypnotyzowany dokoła pewnego punktu z przeszłości. Zamiast starać się iść za biegiem Proteusza, życia podlegającego zmianom, podejmuje on starą skórę, z której już dawno wyśliznął się młody wąż. I pragnąłby go w niej napowrót zaszyć. Pedantyczni nabożnisie zmarłych rewolucyj twierdzą, że rewolucje przyszłości będą się ściśle wzorować na tych starych grobowcach. I nie przypuszczają wcale, że nowa Wolność pójdzie innemi torami i że przekroczy zapory, u których się zatrzymała zdyszana jej babka z roku 93. Mają jeszcze więcej urazy dla braku szacunku ze strony młodych ludzi, którzy ich prześcigają, aniżeli do pełnego nienawiści krzyku starców, których oni prześcignęli. To nie bez powodu: albowiem ci młodzieńcy odkrywają im, że się postarzeli; i teraz oni wznoszą przeciw tej młodzieży przeraźliwe okrzyki.
Zawsze będzie się działo tak samo. Zaledwie kilka jednostek starzejących się pozwoli życiu iść swoim biegiem, a gdy oczy ich będą gasnąć, będą się wielkodusznie cieszyli przyszłością oczyma młodego pokolenia. Ale większość tych, którzy w młodości swej kochali wolność, pragnie z niej uczynić klatkę dla młodego pokolenia, gdy sami nie mogą już latać.
Internacjonalizm dzisiejszy nie miał żarliwszych wrogów, aniżeli niektórych zwolenników kultu narodowego rewolucyjnego, na modłę Dantona lub Roberpierre’a. Oni sami nie byli zawsze w zgodzie z sobą; stronnicy Dantona i stronnicy Roberpierre’a, których dzieliło jeszcze od siebie widmo gilotyny, przezywali się wzajemnie heretykami, wygrażając sobie w sposób cierpki. Ale zgadzali się z sobą w tem jednem, aby uznać za godnych najsroższej pary tych, którzy nie wierzyli, że się niesie wolność paszczami dział, którzy śmieli czuć ten sam wstręt do każdego gwałtu, bez różnicy, czy go wykonuje Cezar, czy Demos, czy ich garbarze. A choćby się to nawet działo w imieniu Prawa lub Wolności! Maskę można łatwo zmienić, twarz pod spodem zostaje ta sama.
Clerambault znał wielu z tych fanatyków. Było rzeczą niemożliwą rozprawiać z nimi, czy prawo lub też matactwo w czasie wojny nie znajduje się po obu stronach. Byłoby to tak samo, jak gdyby manichejczyk wdał się w rozprawę z świętą inkwyzycją. Religje świeckie mają swoje wielkie seminarja i swoje tajne towarzystwa, gdzie się przechowuje dumnie doktrynę w depozycie. Kto się od niej oddala, podlega wyklęciu, zanim sam również nie będzie należał do przeszłości; wtedy będzie miał możność zostać także bogiem i w jego imieniu będzie się znów wyklinało przyszłość.
Ale jeżeli Clerambault nie kusił się o to, by nawrócić tych zatwardziałych intelektualistów, opancerzonych w swoją ciasną prawdę, znał także innych, którzy nie mieli tej dumnej pewności siebie: byli od niej dalecy. Grzeszyli raczej przez miękką słabość i z dyletantyzmu. — Arsen Asselin był to miły Paryżanin; nieżonaty, światowiec, człowiek inteligentny i sceptyk, którego raził niemile każdy błąd przeciw dobremu smakowi, zarówno w uczuciu jak w wyrazie; jakżeż mógł znaleźć upodobanie w tych przesadnych nieumiarkowanych myślach, będących wrzątkiem kultury, z której rozwija się wojna? Jego umysł krytyczny i ironja powinny go skłaniać do wątpliwości: nie było powodu, by nie rozumiał słusznych wywodów Clerambaulta. Niewiele też brakowało, aby podzielał jego myśli. Wybór przez niego dokonany zależał od okoliczności przypadkowych. Ale z chwilą, kiedy uczynił krok w kierunku przeciwnym, było dla niego rzeczą niemożliwą cofnąć się wstecz. A im dalej grzązł, tem bardziej stawał się uparty. Miłość własna Francuza nie uznaje nigdy popełnionego błędu, raczej dałby się za niego zabić... ale czyż wielu jest wogóle ludzi na świecie, Francuzów lub też innych, którzyby mieli energję powiedzieć: „Pomyliłem się, trzeba wszystko odrobić na nowo...“ Nie, wolą raczej przeczyć w oczy oczywistej prawdzie... „Wytrwać aż do końca!“... I potem zginąć.
Dziwnym człowiekiem był pewien pacyfista przedwojenny, Aleksander Mignon. Stary przyjaciel Clerambaulta, mniej więcej rówieśnik jego, należący do kół burżuazji, człowiek inteligentny z wykształceniem uniwersyteckiem, który swem pełnem godności życiem zyskał sobie słusznie ogólny szacunek. Nie należało go utożsamiać z owymi pacyfistami bankietowymi, mającymi różne odznaczenia urzędowe i wielkie wstęgi orderów międzynarodowych, dla których pokój w wygłaszanych mowach jest, w latach cichych, ideałem wszelkiego odpoczynku. Przez lat trzydzieści był szczerym przeciwnikiem niebezpiecznych knowań polityków i spekulantów nieczystych swego kraju; był członkiem Ligi obrony praw człowieka i miał zawsze popęd do przemawiania za kimbądź, będącym w nieszczęściu. Wystarczało mu, by jego klient uważał się za uciśnionego. Nie pytał się sam siebie, czy ów rzekomy uciśniony nie był przypadkiem ciemiężcą, któremu się nie powiodło uciskać drugiego. Jego wielkoduszność niespokojna i swarliwa ściągnęła na niego nieco śmieszności, która jednak dawała się pogodzić z ogólnym szacunkiem, jaki go otaczał. Nie robił sobie nic z tego. Nie obawiałby się nawet tego, gdyby miał uronić ze swej popularności, byleby tylko czuł się otoczony swoją grupą, której uznanie było mu potrzebne. Uważał się za niezależnego. Nie był nim jednak w istocie. Był jednym z członków grupy, która była niezależna, gdy wszyscy trzymali się razem. Powiadają, że związek tworzy siłę. Tak, to prawda, ale z drugiej strony przyzwyczaja do tego, że nie można się później obejść bez związku. Aleksander Mignon doświadczył tego na sobie.
Śmierć Jauresa pozbawiła tę grupę orjentacji. Gdy zabrakło jednego głosu, który przemawiał jako pierwszy, zabrakło wszystkich innych: czekały na hasło i nikt nie śmiał go dać. Miotani niepewnością w chwili, kiedy toczył się wartko potok, ludzie ci, szlachetni i słabi, zostali porwani prądem pierwszych dni. Nie rozumieli go: nie pochwalali go; ale nie mieli nic, coby mu mogli przeciwstawić. Już od pierwszej godziny począwszy, wielu opuszczało ich szeregi: było to następstwo wywołane przez owych ohydnych retorów, którzy władali państwem, — adwokatów demagogów, biegłych we wszystkich sofizmatach ideologji republikańskiej: „Wojna dla Pokoju, Pokój wieczysty do końca...“ (Requiescat!) Biedni pacyfiści widzieli w tych podstępnych sztuczkach jedyną sposobność, chociaż nie bardzo błyszczącą (nie byli z tego wcale dumni), wydobyć się z kłopotliwego położenia; pochlebiali sobie z chełpliwością, której potworności wcale nie spostrzegali, że uzgodnią swoje zasady pokojowe z faktem gwałtu. Gdyby byli odmówili udziału, byliby się wydali na pastwę sfory wojennej, któraby ich była wszystkich pożarła.
Aleksander Mignon byłby miał odwagę stawić czoło tym krwawym paszczom, gdyby miał tę świadomość, że jego mała gromadka stoi za nim. Ale stanąć do walki samemu, to było ponad jego siły. Nie wypowiadając zrazu swego zdania, zostawił swobodny bieg wypadkom. Cierpiał w duszy głęboko. Przebywał podobne udręczenia, jak Clerambault. Ale także nie zdołał z nich wyjść. Kierował się mniej popędem, aniżeli rozumem; aby pokonać swe ostateczne skrupuły, pokrył je rozumowaniem ostrożnem. Przy pomocy swych kolegów, udowodnił pracowicie zapomocą formułki a+b, że wojna była obowiązkiem konsekwentnego pacyfizmu. Liga jego mogła bez trudu wymieniać karygodne uczynki nieprzyjaciół; nie zajmowała się jednak podobnemi uczynkami swego własnego obozu. Aleksander Mignon spostrzegał chwilami ogólną niesprawiedliwość. Była to dla niego nieznośna wizja... Zamykał co rychlej swoje okiennice...
Im bardziej się owijał w tę swoją logikę wojenną, tem trudniej mu było z niej się wywikłać. Wtedy zapalił się, jak dziecko, które nierozważnem uczynkiem, w swej niezgrabnej nerwowości, urwało owadowi skrzydełko. Owad jest teraz zgubiony. Dziecko zawstydzone cierpi z tego powodu i rozdrażnia się, a następnie mści się na nieszczęśliwym owadzie i rozdziera go na kawałki.
Można teraz łatwo się domyślić, z jaką przyjemnością wysłuchał Clerambaulta, gdy ten mu wyznawał swoją mea culpa. Wrażenie było zdumiewające. Mignon, zmieszany, oburzył się na Clerambaulta. Zdawało mu się, że tenże oskarżając siebie, oskarżał również i jego. Stał się jego nieprzyjacielem. Nikt nie był później bardziej uprzedzony, aniżeli Mignon, przeciw temu żywemu wyrzutowi sumienia.
Clerambault byłby znalazł więcej zrozumienia u kilku polityków. Ci wiedzieli o prawdziwym stanie rzeczy tyle, co on, nawet znacznie więcej, ale to im nie przerywało wcale snu w nocy. Już od dawna byli przyzwyczajeni do różnych combinazioni, do wykrętów w myślach; z dobrą wiarą wmawiali w siebie, że służą swojemu stronnictwu, za cenę kilku kompromisów: raz więcej, raz mniej!... Iść prostą drogą, snuć myśli prawe, było jedyną rzeczą niemożliwą dla tych istot rozlazłych, idących zawsze ukośnie, które szły naprzód, czołgając się jak węże. które posuwały się naprzód, cofając się równocześnie wstecz, które, aby lepiej zapewnić zwycięstwo swemu sztandarowi, wlokły go przez błoto: któreby czołgając się na brzuchu, wylazły aż na Kapitol.
Wreszcie kryły się tu i ówdzie niektóre umysły jaśniejsze. Musiano się ich domyślać, albowiem nie widziano ich: te melancholijne robaczki świętojańskie zgasiły starannie swoje światełka, widocznie obawiały się, by ich nie dostrzeżono. Niezawodnie nie były opanowane szałem wojny, ale nie wierzyły, by można wojnie zapobiec. Fataliści. Pesymiści.
Clerambault uczynił to spostrzeżenie, że gdy brak osobistej energji, najwyższe zalety serca i ducha przyczyniają się jeszcze do powiększenia niewoli ogólnej. Stoicyzm, który się poddaje prawom wszechświata, nie dopuszcza do walki przeciw tym, które są okrutne. Zamiast powiedzieć Przeznaczeniu:
— Nie!... Ty nie przejdziesz tędy,..
(Czy przejdzie, zobaczymy!)... stoik ustępuje grzecznie z drogi i powiada:
— Ależ proszę bardzo wejść.
Bohaterstwo, które się wykonuje, upodobanie do rzeczy nadludzkich, do rzeczy nieludzkich oczyszcza duszę ofiarami; im więcej są niedorzeczne, tem bardziej są wzniosłe. Chrześcijanie dzisiejsi, jeszcze hojniejsi od swego Mistrza, dają wszystko Cezarowi: wystarcza by jakaś sprawa wymagała od nich poświęcenia się, a natychmiast wydaje im się święta; oddają nabożnie hańbie wojny płomień swej wiary i ciała swoje na stos — Rezygnacja ironiczna i bierna ludów pochyla z pokorą plecy i przyjmuje ciężar... „Nie trzeba sobie nic robić z tego“... I bez wątpienia, wieki, wieki niedoli potoczyły się na tym kamieniu. Ale kamień zużywa się z czasem i zamienia się w błoto.
Clerambault próbował rozmawiać to z jednym, to z drugim... Spotykał wszędzie ten sam mechanizm oporu ukrytego, napół nieświadomego. Byli opancerzeni wolą, aby nie słyszeć, albo raczej mieli cudowny brak woli słyszenia. Dusza ich nie przypuszczała argumentów przeciwnych. Ludzie są w ogólności, dla swej wygody, obdarzeni cudowną zaletą: mogą na rozkaz stać się ślepymi i głuchymi, gdy im nie odpowiada widzieć i słyszeć, albo jeżeli przez nieuwagę wzięli po drodze jakiś przedmiot, który im jest zawadą, upuszczają go napowrót i zapominają o nim natychmiast. We wszystkich państwach ilużto obywateli wiedziało, co mają sądzić o odpowiedzialności wspólnej za wojnę: o smutnej roli swych polityków, ale łudząc się sami, udawali, że nic o tem nie wiedzą i udawało im się to wybornie.
Jeżeli każdy uciekał sam przed sobą, ile tylko miał sił, można sobie łatwo wyobrazić, że uciekał jeszcze bardziej przed takimi ludźmi, którzy, jak Clerambault, chcieli mu pomóc, aby się sam złapał. Aby się tylko móc wymknąć, ludzie inteligentni, poważni, otoczeni powszechnym szacunkiem, nie wstydzili się używać drobnych forteli, jakiemi się posługuje kobieta lub dziecko, aby mieć słuszność. Obawiając się dysputy, któraby ich mogła wprowadzić w zakłopotanie, rzucali się na pierwsze niezręczne słowo Clerambaulta, oddzielali je od całego tekstu, w razie potrzeby zabarwiali je po swojemu i zapalali się nad niem, podnosili głos, wybałuszali oczy, udawali oburzonych, w końcu byli nimi w rzeczywistości, obstawali uporczywie przy swojem, nawet gdy im przeciwstawiano dowody; gdy musieli uznać te dowody, odchodzili, trzaskając drzwiami i wołając: „Dość już tego!“ — a we dwa lub w dziesięć dni później podejmowali znów argumenty obalone, jak gdyby nic nie było zaszło.
Niektórzy, bardziej przewrotni, wyzywali nierozwagę, która miała służyć ich celom, popychali z pozorną dobrodusznością Clerambaulta, aby powiedział więcej, aniżeli chciał i potem nagle wybuchali. Najżyczliwsi oskarżali go, że brak mu zdrowego rozumu. (Za zdrowy rozum uważali naturalnie swoje przekonanie).
Byli także wytworni mówcy, którzy nie obawiając się szermierki na słowa, przyjmowali dysputę i pochlebiali sobie, że przywiodą zbłąkanego napowrót do owczarni. Nie kwestjonowali zasad zawartych w jego myślach, ale stosowność ich w obecnej porze i odwoływali się do szlachetnych uczuć Clerambaulta.
— „Zapewne, zapnewne, — mówili, — masz pan słuszność w zasadzie, ja myślę tak samo, jak pan; myślę prawie tak samo, jak pan; pojmuję pana wybornie, drogi przyjacielu... Ale, drogi przyjacielu, bądź pan ostrożny, nie obudzaj pan niepokoju w sumieniach naszych żołnierzy, walczących w polu. Nie każdą prawdę dobrze jest wyjawiać, — przynajmniej nie należy tego uczynić natychmiast. Pańska prawda będzie bardzo piękna... za pięćdziesiąt lat. Nie należy wyprzedzać natury: trzeba czekać...“
— „Czekać, aż się wyczerpie apetyt wyzyskiwaczy i głupota wyzyskiwanych? Jakżeż oni tego nie rozumieją, że myśl jasnowidząca ludzi lepszych, która rezygnuje na korzyść myśli ślepej ludzi prościejszych, idzie wprost przeciw zamiarom przyrody, do których oni się chcą rzekomo stosować i przeciw przeznaczeniu dziejowemu, przed którem uważają za punkt honoru ukorzyć się? Czy znaczy to szanować zamiary przyrody, tłumić część jej myśli i to najwznioślejszą? Ta koncepcja, która odcina z życia jego siły najbardziej śmiałe, aby je nagiąć do namiętności tłumu, doprowadziłaby do tego, że odpadłaby straż przednia armji i że jej główna część zostałaby bez kierownictwa... Barka przechyla się; czy nie pozwoli mi pan, abym się przeniósł na drugą stronę, by przywrócić równowagę? Czyż mamy się wszyscy usadowić z tej strony, na którą się barka przechyla? Myśli postępowe są ciężarem równoważącym, ustanowionym przez przyrodę w stosunku do ciężkiej przeszłości, która stawia opór. Bez nich barka zatonęłaby. — Co się zaś tyczy przyjęcia, jakie je spotka, to już kwestja drugorzędna. Kto je wypowiada, może być przygotowany na to, że zostanie ukamienowany. Ale kto, mając te myśli, nie wypowie ich, shańbi się. Jest podobny do żołnierza, któremu podczas bitwy dano niebezpieczne zlecenie. Czy ma możność uwolnić się od niego?!!“.
Gdy tedy widzieli, że ich argumenty nie przekonywują Clerambaulta, odkrywali swoje baterje i oskarżali go gwałtownie o pychę śmieszną i zbrodniczą. Zapytywali go, czy uważa się za rozumniejszego od wszystkich ludzi, by przeciwstawiać swoje zdanie przekonaniu całego narodu? Na czem mógł opierać tę nadzwyczajną pewność siebie? Obowiązkiem każdego jest być pokornym i zostać skromnie na swojem miejscu w społeczeństwie. Obowiązkiem każdego jest ukorzyć się, gdy owe społeczeństwo przemówiło i — czy się wierzy, czy nie — wypełnić jego rozkazy. Biada temu, kto się buntuje przeciw duszy swego narodu! Mieć słuszność przeciw niej, znaczy nie mieć słuszności. A niesłuszność jest zbrodnia w godzinie czynu. Rzeczpospolita pragnie, aby synowie jej byli jej posłuszni.
Rzeczpospolita albo Śmierć! — mówił z szyderstwem Clerambault. — Piękny kraj wolności! Wolny, tak, ponieważ zawsze miał i zawsze będzie miał dusze, jak moja, nie przyjmujące jarzma, którego ich sumienie nie uznaje. Ale jakiż to naród tyranów! Zaiste, nic nie zyskaliśmy przez zdobycie Bastylji. Niegdyś narażał się za dożywotnie więzienie ten, kto ośmielił się inaczej myśleć, aniżeli król, — na stos, kto myślał inaczej, aniżel kościół. Dziś zaś trzeba myśleć tak samo, jak czterdzieści miljonów ludzi, trzeba stosować się do nich w ich szalonych sprzecznościach, wyć pewnego dnia: „Precz z Anglją!“ nazajutrz znów: „Precz z Niemcami!“ pojutrze; „Precz z Włochami!“... aby znów rozpocząć, w tydzień później, oklaskiwać jakiegoś człowieka lub jakąś myśl, którym się będzie nazajutrz złorzeczyło; a ten kto się wzbrania, naraża się na hańbę albo na strzał z rewolweru. Nikczemna niewolo, najsromotniejsza ze wszystkich!... I jakiem prawem stu ludzi, tysiąc ludzi, jeden lub czterdzieści miljonów może wymagać, abym się wyparł swej duszy? Wszak każdy z nich ma tylko jedną duszę, jak ja. Czterdzieści miljonów dusz razem tworzy zanadto często tylko jedną duszę, która się czterdzieści miljonów razy wyparła siebie... — Ja myślę to, co myślę. Wy myślcie to, co myślicie! Prawda żywa może powstać jedynie z równowagi myśli sobie przeciwnych. Aby obywatele szanowali państwo, trzeba, aby państwo szanowało również obywateli. Każdy z nich ma swoją duszę. To jego prawo. A pierwszym obowiązkiem jest nie sprzeniewierzać się jej. Nie oddaję się złudzeniom, nie przypisuję sumieniu swemu przesadnego znaczenia wśród tego wszechświata goniącego za łupem. Ale choćby każdy z nas był osobą jak najmniej znaczącą i czynił jak najmniej, powinien jednak być sobą i wedle tego postępować. Każdy może zbłądzić. Ale czy błądzi, czy nie, powinien być szczery. Błąd popełniony w szczerości nie jest kłamstwem; jest stacją na drodze do prawdy. Kłamstwo jest lękiem przed prawdą i dążeniem do zdławienia jej. Choćbyście mieli tysiąc razy słuszność przeciw błędowi popełnionemu w szczerości, jeżeli się będziecie uciekać do przemocy, aby go rozdeptać, popełnicie najohydniejszą zbrodnię przeciw rozumowi samemu. Jeżeli rozum jest tym, który prześladuje, a błąd jest przedmiotem prześladowania, ja jestem po stronie prześladowanego. Albowiem błąd jest prawem równem prawdzie... Prawda, Prawda... Prawdą jest nieustanne dążenie do prawdy. Szanujcie wysiłki tych, którzy się trudzą w tych poszukiwaniach. Znieważać brutalnie człowieka, który sobie toruje mozolnie ścieżkę, prześladować tego, który chce — i który nie będzie mógł — znaleźć dla ludzkiego postępu dróg mniej nieludzkich, znaczy zrobić z niego męczennika. Powiadacie, że wasza droga jest lepsza, że jest jedyna dobra? A więc idźcie nią i pozwólcie mi iść moją drogą! Ja was wcale nie zmuszam, abyście tą także obrali. Cóż was zatem rozdrażnia? Czy się może lękacie, że mam słuszność?
Clerambault postanowił jeszcze raz odwiedzić Perrotina. Pomimo uczucia smutnego politowania, jakie w nim obudziło ich ostatnie widzenie się, rozumiał teraz lepiej jego ironiczne i ostrożne zachowanie się wobec świata. Nie miał już wprawdzie wielkiego szacunku dla charakteru Perrotina, ale zachował w całości podziw dla wysokiego rozumu sędziwego uczonego; widział w nim nadal przewodnika, któryby mu pomógł do rozniecenia światła w jego duszy.
Nie można twierdzić, by Perrotin był zachwycony ponownemi odwiedzinami Clerambaulta. Był zanadto subtelnym człowiekiem, by nie zachować przykrego wspomnienia małej podłości, jaką musiał owego dnia nietylko popełnić (toby dla niego nic nie znaczyło, był do tego przyzwyczajony...), ale do której musiał nadto milcząco się przyznać, pod spojrzeniem świadka nie dającego się przekupić. Przewidywał dysputę a czuł wstręt do dysput z ludźmi mającymi ustalone przekonanie. (Nie sprawia to żadnej przyjemności! Biorą wszystko na serjo!...). Ale był bardzo grzeczny; człowiek miękki, wentą dość dobry, niezdolny stawiać oporu, gdy się go brało szturmem. Zrazu próbował unikać kwestyj poważnych; później jednak, gdy widział, że Clerambault naprawdę potrzebuje jego pomocy i że być może powstrzyma go od popełnienia jakiej nierozwagi, zgodził się z westchnieniem poświęcić mu swój poranek.
Clerambault wyłożył mu wynik swoich zabiegów. Zdawał sobie sprawę z tego, że świat obecnie wyznawał inną wiarę, aniżeli jego ideały. On sam służył dawniej również tej wierze i podzielał ją; dziś jeszcze był dość sprawiedliwy, by przyznać jej pewną wzniosłość, pewną piękność. Ale po ostatnich przejściach poznał także jej niedorzeczność i ohydę; odsunął więc się od niej i poświęcił się innemu ideałowi, który na nieszczęście był w walce z poprzednim ideałem. Otóż Clerambault wyjaśnił mu ten nowy ideał w krótkich i namiętnych słowach i prosił Perrotina, aby mu wyjawił, czy go znajduje prawdziwym, czy fałszywym. Ale jasno, otwarcie, z pominięciem wszelkich grzeczności, wszelkiego oszczędzania. Perrotin, uderzony poważnym i tragicznym wyrazem Clerambaulta, zmienił zupełnie ton i zastosował się do jego nastroju.
— Ostatecznie, czy jestem w błędzie? — zapytał Clerambault z trwogą. — Widzę, że stoję samotnie, ale nie mogę inaczej postępować. Powiedz mi pan bez ogródek: czy jestem w błędzie, gdy myślę w ten sposób?
Perrotin odpowiedział poważnie:
— Nie, mój przyjacielu, pan masz słuszność.
— A więc powinnością moją jest zwalczać błąd zabójczy innych ludzi?
— Co do tego, to już inna rzecz.
— Jeżeli jestem w posiadaniu prawdy, czy po to, aby ją zdradzać?
— Prawda, mój biedny przyjacielu Nie, nie patrz pan na mnie temi oczyma! Pan sądzisz, że ja powiem, jak tamten: „Co to jest prawda?“... Ja ją miłuję tak samo, jak pan i może dłużej od pana... Prawda, mój przyjacielu, jest wznioślejsza i obszerniejsza, niż pan, niż my, niż wszyscy ci, którzy żyli, którzy żyją i którzy będą żyli. My zaś, sądząc, że jesteśmy w służbie Wielkiej Bogini, służymy zawsze tylko niższym bogom, dii minores, świętym z bocznych kaplic, których tłum po kolei uwielbia, a potem opuszcza. Ten, na którego cześć świat dzisiaj się morduje i kaleczy z szałem korybantów, nie może, rzecz jasna, być ani pańskim, ani moim bogiem. Ideał ojczyzny jest wielkim bogiem, pełnym okrucieństwa, który pozostawi w przyszłości po sobie obraz Kronosa, straszydła dla dzieci albo jego syna, Olimpijczyka, którego Chrystus strącił z tronu. Pański ideał ludzkości jest wyższym szczeblem, zapowiedzią nowego boga. A ten bóg zostanie kiedyś znów strącony z tronu przez innego, jeszcze wyższego, który ogarnie większy zakres wszechświata. Ideał i życie rozwijają się nieustannie w drodze ewolucji, a ten ciągły rozwój jest dla wolnego ducha prawdziwą treścią świata. Ale jeżeli duch może bezkarnie przeskakiwać stopnie rozwoju, w świecie faktów postępuje się krok za krokiem i w ciągu całego życia zyskuje się zaledwie kilka cali terenu. Ludzkość wlecze za sobą nogi. Pańską winą, jedyną pańską winą jest, że ją wyprzedziłeś o jeden lub więcej dni. Ale jest to właśnie jedna z tych win, które się najtrudniej wybacza... Być może, że nie bez słuszności. Gdy ideał starzeje się, jak oto ideał ojczyzny, wraz z formą społeczeństwa, na której się opiera, wtedy staje się rozdrażniony i sypie najstraszniejszym ogniem; najmniejsze powątpiewania co do jego uprawnienia a czyni go wściekłym, albowiem w nim samym obudziła się już wątpliwość. Niech się pan w tym względzie nie łudzi. Te miljony ludzi, którzy się mordują w imieniu ojczyzny, nie mają już tej młodej wiary z roku 1792 lub 1813, jakkolwiek ona sprawia dziś więcej spustoszenia i więcej hałasu. Wielu z tych, którzy giną i nawet z tych, którzy każą zabijać, czują w głębi duszy straszliwy ząb wątpliwości. Ale pochwyceni w tryby maszyny i za słabi, aby się stamtąd wydobyć albo nawet tam obmyśleć dla siebie drogę ocalenia, zawiązując sobie oczy i rzucają się w otchłań, wyznając z rozpaczą, że ich wiara jest raniona. Wrzuciliby tam zwłaszcza, w szale niewyznanej zemsty, tych którzy swemi słowami lub swojem zachowaniem się, obudzili w nich tę wątpliwość. Chcieć wyrwać złudzenie tym, którzy giną za nie, znaczy tyle, co chcieć sprawić, aby ginęli dwukrotnie.
Clerambault wyciągnął rękę, aby go powstrzymać.
— Ach, pan nie potrzebujesz mi mówić, co mnie już i tak dręczy. Czy sądzisz pan, że ja nie odczuwam trwogi, wstrząsając tymi nieszczęśliwymi ludźmi? Szanować wiarę drugich, nie budzić zgorszenia w żadnym z tych maluczkich... Boże! Ale jak to zrobić? Pomóż mi pan wyjść z tego kłopotliwego położenia: albo pozwolić robić źle, dozwalać innym się gubić, — albo narazić się na to, by im sprawić boleść, zranić ich w ich wierze, próbując ich ocalić, ściągnąć na siebie ich nienawiść. Jak należy w tym wypadku postąpić?
— Ocalić siebie samego.
— Ocalić siebie znaczy zgubić siebie, jeżeli to ma być za cenę innych osób. Jeżeli nie uczynimy nic dla nich, — (pan, ja, żaden wysiłek nie będzie tu zbyteczny) — zagraża bezpośrednio zniszczenie Europie, całemu światu...
Perrotin z najwyższym spokojem oparł oba łokcie na poręczy fotelu, ręce splótł na swoim brzuchu, przypominającym brzuch Buddy i kręcąc wielkie palce, spojrzał dobrodusznie na przyjaciela, potrząsnął głową i rzekł:
— Pańskie szlachetne serce, pańska wrażliwość artysty, na szczęście zwodzą pana, drogi przyjacielu. Świat nie jest jeszcze bliski końca, widział już inne przejścia i będzie widział jeszcze wiele innych. To, co się dzieje dzisiaj, jest niezawodnie bardzo przykre, ale nie jest żadną miarą nienormalne. Wojna nigdy nie przeszkadzała ziemi obracać się i nie tamowała rozwoju życia. Jest nawet jedną z form jego ewolucji. Pozwól pan, aby stary uczony filozof przeciwstawił twemu świętemu człowiekowi boleści spokojną nieludzkość i jego myśli. Może znajdziesz pan w tem, mimo wszystko, pewne dobrodziejstwo. Ten kryzys, który pana tak przeraża, to wielkie zamieszanie, nie jest w gruncie rzeczy niczem innem, jak tylko zwykłem zjawiskiem kurczenia się, ściąganiem się kosmicznem, hałaśliwem ale prawidłowem, podobnem do marszczenia się skorupy ziemskiej, któremu towarzyszą burzycielskie trzęsienia ziem. Ludzkość ścieśnia się. A wojna jest seismicznym objawem tego. Wczoraj, w każdem państwie toczyły ze sobą prowincje wojnę; przedwczoraj, w każdej prowincji miasta. Teraz, gdy jedność narodowa jest faktem dokonanym, przygotowuje się jedność o wiele obszerniejsza. Oczywiście należy nad tem ubolewać, że dzieje się to drogą gwałtu. Ale jest to sposób naturalny. Z burzliwego zmieszania się żywiołów, które uderzają o siebie, ma powstać nowe ciało chemiczne. Będzie — będzie — li to Zachód, czy Europa? Nie wiem tego. Ate to pewne, że to ciało złożone będzie obdarzone nowemi własnościami, bogatszemi aniżeli składniki poszczególne. I to jeszcze nie koniec. Chociaż ta wojna, której jesteśmy świadkami, jest tak piękna... (Proszę mi wybaczyć, piękna dla ducha, dla którego cierpienie już nie istnieje)... przygotowują się jeszcze inne piękniejsze, o wiele wspanialsze. Narody to poczciwe dzieci, które wyobrażają sobie, że wystrzałami dział budują pokój wieczny. Trzeba przedewszystkiem poczekać, aż cały wszechświat przejdzie przez tę retortę. Wojna między obydwiema częściami Ameryki, wojna nowego kontynentu z kontynentem żółtym, a potem wojna między zwycięzcą a resztą ziemi... oto, co nam jeszcze wypełni kilka wieków. A ja nie mam bardzo dobrego wzroku, ja wszystkiego jeszcze nie spostrzegam. Naturalnie, każde z tych wstrząśnień będzie miało, jako następstwa, zawzięte wojny domowe. Gdy to wszystko będzie dokonane za jakie dziesięć wieków (byłbym jednak skłonny do przypuszczenia, że to odbędzie się przecież szybciej, aniżeli się nam wydaje w porównaniu z przeszłością, albowiem chyżość powiększa się w spadaniu), ludzkość dojdzie wtedy do syntezy, bez wątpienia nieco uboższej: wiele czynników składowych, najlepsze i najgorsze ulegnie w drodze zniszczeniu; pierwsze zanadto delikatne, aby móc stawić opór burzom, drugie zanadto szkodliwe i stanowczo nie dające się zaomalgować. I wtedy powstaną owe wymarzone Stany Zjednoczone ziemi; ich związek będzie tem silniejszy, ponieważ ludzkość, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie zagrożona wspólnem niebezpieczeństwem: kanały Marsa, wysychanie planety, oziębienie temperatury, tajemnicze choroby epidemiczne, zegar wahadłowy Edgara Poe’go, widmo złowrogie śmierci zstępującej na ród ludzki... Ileżto pięknych rzeczy wtedy się zobaczy! A w tych chwilach najwyższej trwogi genjusz rodu ludzkiego będzie podniecony. Zresztą będzie mało wolności. Różnorodność ludzka pocznie znikać i nastąpi jednolitość woli. (Czyż już teraz nie objawia się wyraźnie dążenie w tym kierunku?) W ten sposób dokona się, bez gwałtownej zmiany, powrót tego, co jest złożone, do jedności, przemiana Nienawiści w Miłość, w duchu starego Empedoklesa.
— A co potem?
— Potem? Po czasie próby rozpocznie się prawdopodobnie znów wszystko na nowo. Nowe koło, nowy Kalpa. Świat pocznie się znów obracać, na kole świeżo kutem.
— A jakie jest rozwiązanie zagadki?
— Hindusi odpowiedzieliby: „Sziwa.“ Sziwa, który burzy i który tworzy, który tworzy i który burzy.
— Co za straszny sen!
— To rzecz temperamentu Mądrość zawsze wyzwala człowieka. U Hindusów Budda wyzwala. Co do mojej osoby, ciekawość jest mi dostateczną pomocą.
— Dla mnie nie. I nie mogę również zadowolić się mądrością egoistycznego Buddy, który wyzwala sam siebie, opuszczając innych. Znam Hindusów równie dobrze, jak pan. Kocham ich. Ale nawet u nich Budda nie wyrzekł jeszcze ostatniego słowa mądrości. Przypomnij pan sobie owego Bodhisattwę, owego mistrza litości, który złożył przysięgę, że nie stanie się Buddą, że nie schroni się do wyzwalającej nirwany, zanim nie wyleczy wszystkich cierpień, nie okupi wszystkich zbrodni, nie przyniesie ulgi i pociechy wszystkim boleściom!
Perrotin pochylił się z dobrotliwym uśmiechem ku znękanemu bólem obliczu Clerambaulta, pogłaskał mu przyjaźnie rękę i rzekł:
— Mój drogi Bodhisattwo, co chcesz pan właściwie począć? Co zamierzasz ocalić?
— O wiem dobrze, — odpowiedział Clerambault, pochylając głowę, — wiem dobrze, jak małą jestem figurą, wiem dobrze, jak małą mam władzę, znam niewielką wartość moich pragnień i moich protestów. Nie uważaj mnie pan za człowieka tak próżnego i zarozumiałego! Ale cóż mogę innego uczynić, jeżeli obowiązek rozkazuje mi mówić?
— Pańskim obowiązkiem jest to robić, co jest użyteczne i rozumne, nie zaś poświęcać się napróżno.
— A jakżeż możesz pan wiedzieć, czy coś jest napróżno? Czy jesteś pan z góry pewny, które ziarno będzie kiełkowało a które zgnije marnie? Czy jest to może powód, aby nie siać wogóle? Jakiż postęp możnaby było kiedy osiągnąć, gdyby ten, który nosił w sobie jego zaród, zatrzymał się przerażony przed olbrzymim blokiem starych nawyczek, grożącym mu zmiażdżeniem?
— Pojmuję, że mędrzec broni prawdy, którą odkrył. Ale czyż ta praca społeczna jest pańskiem zadaniem? Poeto, pozostań przy twoich marzeniach i niechaj twoje marzenia zostaną przy tobie!
— Jestem najpierw człowiekiem a dopiero potem poetą. Każdy uczciwy człowiek ma pewne posłannictwo do spełnienia na tym świecie.
— Pan masz w sobie zanadto cenne skarby ducha. Poświęcić je byłoby morderstwem.
— Tak, pan pozostawiasz poświęcenie się ludziom maluczkim, którzy nie mają wiele do stracenia...
Milczał chwilę, potem mówił dalej:
— Drogi przyjacielu, często myślałem o tem: nie wypełniamy naszych obowiązków. My wszyscy ludzie myślący, artyści... I to nietylko dzisiaj, ale już oddawna. Zawsze tak było. Mamy w sobie część prawdy, blaski światła, które kryjemy ostrożnie. Miałem z tego powodu już nieraz niejasne wyrzuty sumienia. Ale wtedy bałem się jeszcze wejrzeć w siebie samego. Dopiero przejście, jakiego doznałem nauczyło mnie widzieć. Jesteśmy ludzie uprzywilejowani i to nakłada na nas obowiązki. Nie wypełniamy ich jednak, albowiem obawiamy się śmieszności. Elita ducha jest arystokracją, która twierdzi, że zajęła miejsce arystokracji rodowej, ale zapomina o tem, że ta zaczęła od tego, iż płaciła krwią za swoje przywileje. Od wieków ludzkość słyszy dużo słów mądrości, ale rzadko kiedy widzi, aby mędrcy się za nią poświęcali. A toby przecież nie zaszkodziło światu, gdyby widziano kilku z nich, jak w czasach bohaterskich, oddających swe życie za swoje przekonanie. Bez ofiary nie może powstać nic istotnie płodnego. Aby drudzy wierzyli, trzeba wierzyć samemu, trzeba udowodnić, że się wierzy. Aby ludzie widzieli prawdę, nie wystarcza, by istniała. Trzeba także, aby miała życie. To życie możemy i powinniśmy jej dać: — nasze życie. Inaczej wszystkie nasze myśli są jedynie grą amatorów, teatrem, który ma tylko prawo do oklasków teatralnych. Tylko ci ludzie sprawiają, że ludzkość postępuje naprzód, który dają jej w ofierze swoje własne życie. Przez to odnosi zwycięstwo nad wszystkimi wielkimi ludźmi Syn cieśli z Galilei. Człowiek istnieje jedynie po to, aby stać się wolny.
— Wolny? — zapytał Perrotin, ze swoim spokojnym uśmiechem.
— Tak jest, wolny! Jest to najwyższe dobro, tak rzadkie, jak nazwa jego jest pospolita, tak rzadkie, jak to, co jest istotnie piękne, co jest istotnie dobre i wzniosłe. Za wolnego uważam tego, który się może wyzwolić od siebie samego, od swoich namiętności, od swoich instynktów ślepych, od instynktów swego środowiska i od instynktów danej chwili, nie aby iść za głosem rozumu, jak się powszechnie wyrażają, — (rozum w tem znaczeniu, jak wy go pojmujecie, jest wabikiem; jest to inna namiętność stwardniała) uduchowiona i tem samem sfanatyzowana), — ale aby starać się widzieć poprzez obłoki kurzu, które się wzbijają pod trzodami ludzkiemi na dzisiejszych drogach, aby objąć szerokie widnokręgi, aby wstawić to, co się dzieje, w całość wszystkiego i w porządek wszechświata.
— A zatem, — wtrącił Perrotin, — aby się następnie dostosować do praw wszechświata.
— Nic, — odpowiedział Clerambault, — aby się im przeciwstawić z pełną świadomością, jeżeli są sprzeczne z szczęściem i z tem, co jest istotnie dobre. Albowiem na tem właśnie polega wolność, że człowiek wolny sam w sobie jest prawem wszechświata, prawem świadomem siebie, jedynem, które ma stanowić przeciwwagę przytłaczającej go maszynie, automatowi Spittelera, spiżowej ananke. Widzę istotę wszechświata jeszcze w trzech czwartych częściach ugrzęzła w glinie, w korze, w kamieniu i podlegającą nieubłaganym prawom materji, w której jest osadzona. Tylko jej spojrzenie i oddech są wolne. — „Mam nadzieję“, mówi spojrzenie. A oddech powiada: „Chcę.“ I przy ich pomocy stara się ona uwolnić. Spojrzenie i oddech, to my, to człowiek wolny.
— Spojrzenie mi wystarczy, — rzekł półgłosem Perrotin.
Clerambault zaś odpowiedział:
— A ja, jeżeli nie mam oddechu, zginę.
U człowieka pracującego myślą upływa zawsze pewien czas między słowami a czynem. Gdy nawet czyn jest postanowiony, znajdzie zawsze jakieś pozory, aby go odłożyć na dzień następny. Widzi zbyt dobrze, co ma nastąpić, walki i przykrości i powątpiewa z góry o wyniku. Aby oszukać siebie samego i swój własny niepokój, wypowiada mnóstwo słów energicznych, gdy jest sam z sobą albo w gronie swych najbliższych przyjaciół. W ten sposób wywołuje w sobie złudzenie, że już działa. Ale w głębi duszy nie wierzy temu; czeka, jak Hamlet, na sposobność, któraby go zmusiła do czynu.
Clerambault, tak pełen odwagi w rozmowie z pobłażliwym Perrotin, popadł znów w wątpliwości, gdy tylko wrócił do domu. Wrażliwość jego zaostrzona doznanem nieszczęściem, przeczuwała wzburzenie bliskich mu osób; wyobrażał sobie z góry, jakie ze słów jego wyniknie rozdwojenie między nim a żoną jego. Co więcej, nie czuł się pewny zgody swej córki; nie byłby mógł powiedzieć dlaczego, ale bał się próbować. Byłaby to przykra próba dla serca czułego i kochającego.
W tym czasie pewien lekarz, przyjaciel Clerambaulta, napisał mu, że ma u siebie w szpitalu żołnierza ciężko rannego, który brał udział w ofenzywie w Szampanji i znał Maksyma. Clerambault co rychlej udał się do niego.
Znalazł leżącego nawznak w łóżku człowieka o nieokreślonym wieku, spowitego jak mumja, nieruchomego, Z białych opasek wyzierała twarz chuda wieśniaka, znękana, pomarszczona, z dużym nosem i siwym zarostem. Prawe przedramię wolne opierało na prześcieradle rękę ciężką i zniekształconą; brakowało części palca środkowego; — ale to nie liczyło wcale — to była rana pokojowa. — Pod krzaczastemi brwiami oczy patrzały jasno i pogodnie; niktby się nie spodziewał znaleźć to nowe łagodne światło w tej spalonej twarzy.
Clerambault przystąpił bliżej i zapytał go, jak się czuje. Ranny zrazu podziękował grzecznie, nie dając żadnych bliższych szczegółów, jak gdyby mu szkoda było trudu mówić o sobie.
— Dziękuję panu bardzo. Mam się dobrze, dobrze...
Ale Clerambault nalegał tonem serdecznym; a szare oczy rannego spostrzegły wnet, że w niebieskich oczach, pochylonych nad nim, przebija się coś więcej, aniżeli zwykła ciekawość.
— Ale gdzież pan jest raniony? — pytał Clerambault.
— O, mój panie, byłoby to zadługo wyliczać. Wszędzie potroszę.
— A potem, na dalsze pytania, dodał:
— Jest tego dość, i tu i tam. Wszędzie, gdzie się znalazło miejsce. Nie jestem wszakże bardzo tęgi. Nigdy nie byłbym przypuszczał, że jest tyle miejsca w mojem ciele...
Clerambault dowiedział się w końcu, że wieśniak ten otrzymał około dwadzieścia ran, — ściśle mówiąc, siedmnaście. Został literalnie zasypany („naszpikowany“, jak się wyraził) szrapnelem.
— Siedmnaście ran! — wykrzyknął Clerambault.
Wieśniak poprawił:
— Aby być zupełnie w zgodzie z prawdą, mam teraz tylko około dziesięć.
— A inne rany wyleczone?
— Odcięto mi obie nogi.
Clerambault był tak przejęty temi słowami, że zapomniał prawie o celu swego przybycia. Tyle nieszczęść! Mój Boże! Czemże jest wobec tego nasze nieszczęście? Kroplą w morzu!... Położył swą dłoń na tej szorstkiej ręce ścisnął ją. Pogodne oczy rannego błądziły po całej postaci Clerambaulta; ujrzał żałobną krepę na jego kapeluszu; zapytał:
— Pana także dotknęło nieszczęście?
Clerambault zapanował nad swojem wzruszeniem.
— Tak jest, — odpowiedział. — Pan znałeś, wszak prawda, sierżanta Clerambault?
— Naturalnie, że go znałem.
— To był mój syn.
W spojrzeniu rannego błysnął wyraz litości.
— A, mój biedny panie!... Naturalnie, że go znałem, waszego zacnego, dzielnego chłopaka. Byliśmy razem prawie cały rok. A taki rok, to coś znaczy. Całemi dniami byliśmy, jak krety, zakopani w tej samej dziurze. O, dzieliliśmy z sobą wiele cierpień i niedoli.
— Czy on wiele wycierpiał?
— Nieraz było nam ciężko, mój panie. Młodzieniec musiał znosić wiele mitręgi. Zwłaszcza z początku. Nie był do tego przyzwyczajony. Dla nas nie było to nowością.
— Pan jesteś ze wsi?
— Służyłem za parobka na wsi. Żyje się tam wraz ze zwierzętami, prawie jak one... chociaż, mój panie, prawdę powiedziawszy, człowiek w czasach dzisiejszych obchodzi się z człowiekiem gorzej, aniżeli ze zwierzętami... „Bądźcie dobrzy dla zwierząt“: był w naszym rowie strzeleckim dowcipniś, który przyczepił do ściany taką kartkę... Ale to, co nie jest dobre dla nich, jest dość dobre dla nas... Lecz mniejsza o to... Nie skarżę się. Tak ma być i na to nie ma rady. Ale ten mały sierżant, widać było, że nie jest do tego przyzwyczajony, do deszczu, do błota, do złośliwości ludzkiej, a zwłaszcza do brudu. Czego się człowiek dotykał, co jadł; a zwłaszcza na nim samym, wszędzie pełno robactwa. Z początku, parę razy, widziałem go bliskim płaczu. Wtedy szedłem mu pomagać, zagadywałem go, starałem się mu dodawać odwagi, ale tak, aby tego nie poznawał, albowiem mały był dumny i nie chciał pomocy, — był jednak, pomimo wszystkiego, z niej zadowolony. I ja także. Czuliśmy tam potrzebę zbliżenia się do siebie wzajemnie. W końcu stał się tak samo wytrzymały, jak ja; z kolei on mi potem pomagał. Sam nigdy się nie skarżył. Niekiedy nawet śmialiśmy się razem, albowiem śmiać się trzeba: żadne nieszczęście nie trwa wiecznie, a człowiek w ten sposób mści się na swojej biedzie.
Clerambault słuchał go przygnębiony. Potem zapytał:
A więc w końcu był mniej smutny?
— Tak jest, mój panie. Był zrezygnowany. Byliśmy nimi zresztą wszyscy. Nie wiedzieć, jak to się dzieje; prawie wszyscy wstają codziennie rano tą samą nogą; nie są wprawdzie wszyscy do siebie podobni, ale w końcu są bardziej podobni do innych, aniżeli do siebie samych. To lepiej, człowiek mnie odczuwa swoje cierpienie, mniej czuje siebie; wszyscy tworzą jedną zwartą całość. Tylko gdy się dostaje urlopy... Wtedy ci, którzy z nich powracają, źle się czują... właśnie tak samo mały sierżant, gdy powrócił ostatni raz z urlopu... wtedy już nie szło mu dobrze...
Clerambault ze ściśniętem sercem zawołał szybko:
— A, gdy powrócił z urlopu...?
— Był wtedy bardzo przygnębiony. Nigdy nie widziałem go tak smutnym, jak owego dnia...
Na twarzy Clerambaulta pojawił się wyraz gwałtownego bolu. Na ruch, jaki uczynił, ranny, który mówiąc spoglądał na sufit, zwrócił oczy na niego i zrozumiał widocznie uczucia jego, albowiem dodał:
— Ale potem znów nabrał odwagi.
Clerambault znów pochwycił chorego za rękę:
— Powiedz mi pan, co on panu mówił. Opowiadaj mi pan wszystko.
Wieśniak zawahał się i rzekł:
— Nie przypominam sobie tego już dobrze.
Zamknął oczy i leżał nieruchomy. Clerambault pochylony nad nim, starał się widzieć to, co te oczy widziały pod swojemi zamkniętemi powiekami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Noc ciemna, księżyc skrył się za chmurami. Powietrze mroźne. Z głębi wązkiego i długiego korytarza, wydrążonego w ziemi, widać niebo zimne i zastygłe gwiazdy. O twardą ziemię uderzają kule. Przykucnięci w rowie, z głową opartą o kolana, Maksym i jego towarzysz, siedząc obok siebie, palą fajki. Mały tego dnia właśnie wrócił z Paryża.
Był bardzo przygnębiony i nie odpowiadał na pytania i zamknął się w ponurem milczeniu. Towarzysz jego zostawił go umyślnie całe popołudnie samego, aby się uporał ze swem zmartwieniem; patrzył na niego z pod oka i w ciemności, czując, że nadeszła właściwa chwila, zbliżył się do niego. Wiedział, że młodzieniec sam zacznie mówić. Ponad ich głowami odbiła się kula i grudka zamarzniętej ziemi oderwała się i upadła na dół.
— Hej, ty grabarzu, — rzekł tamten drugi, — zanadto ci śpieszno.
— Niechby to się już raz skończyto, — odpowiedział Maksym, — ponieważ tego wszyscy pragną.
— Aby sprawić przyjemność Niewiaszkom. chcesz oddać twoją skórę? Jesteś w istocie zanadto dobroduszny.
— Nie sami tu Niewiaszkowie przy pracy. Oni wszyscy przykładają rękę, by nam grób wykopać.
— Kto?
— Wszyscy. Ci stąd, skąd ja przychodzę, z Paryża, przyjaciele, krewni, ludzie żywi z tamtego, brzegu. My, my już jesteśmy martwi.
Nastała chwila milczenia. Granat lecący zawył w powietrzu. Towarzysz puścił z fajeczki kłąb dymu.
— A więc nie było ci tam przyjemnie, mój mały? Z góry się tego domyślałem.
— Dlaczego?
— Bo gdy jeden bieduje a drugi nie, nie mają sobie nic do powiedzenia.
— Wszak oni cierpią także.
— Ale to nie jest to samo. Możesz być jak najsprytniejszy, nie wytłumaczysz nigdy temu co tego nigdy nie zaznał, co to jest ból zębów. Spróbuj opowiadać tym, co śpią w swoich łóżkach, co się tu dzieje... Dla mnie to nie jest nowością. Nie potrzebowałem być po to na wojnie. Widziałem to całe moje życie. Czy ty sądzisz, że gdy ja się mozoliłem na roli i gdy pociłem się przy ciężkiej pracy, drudzy się tem kłopotali? Nie jakoby byli to źli ludzie. Nie są ani źli, ani dobrzy. Mniej więcej jak wszyscy na świecie. Nie mogą tego rozumieć. Aby rozumieć, trzeba samemu brać udział; wziąć na siebie pracę i trud. Inaczej, mój przyjacielu — i to właśnie ma miejsce — trzeba się poddać z rezygnacją. Nie próbuj tego tłumaczyć. Świat jest taki, jaki jest; nie można tu nic zmienić.
— Ależ to byłoby okropnie. Nie wartoby w takim razie żyć.
— Dlaczegóż u djabła? Ja to dobrze znosiłem. Ty nie jesteś słabszy odemnie. Jesteś inteligentniejszy j-możesz się nauczyć. Człowiek uczy się znosić. Wszystkiego można się nauczyć. A potem, znosić razem nie jest wprawdzie przyjemnością, ale nie jest już taką męczarnią. Najtrudniej jest być samotny. Ty nie jesteś samotny, mój mały.
Maksym spojrzał mu w twarz i rzekł:
— Tam byłem samotny. Tu nie jestem nim już...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale ów człowiek, leżący na łóżku z oczyma zamkniętemi, nie powiedział nic z tego, co znów widział przed sobą oczyma duszy. Otwierając znów oczy spokojnie, spotkał strwożone spojrzenie ojca, które go błagało, by mówił.
I wtedy próbował z niezgrabną i serdeczną dobrodusznością tłumaczyć, że jeżeli mały był smutny, to prawdopodobnie z tego powodu, ponieważ opuścił drogie mu osoby, ale że mu tam dodawano odwagi. Rozumiano tam jego cierpienie. Wprawdzie on sam, kaleka, nie znał nigdy swego ojca, ale gdy był małem dzieckiem, wyobrażał sobie, co to za szczęście musiało być dla tych, którzy mieli ojca...
— A zatem pozwoliłem sobie... i mówiłem do niego, jak gdybym był panem... Mały się uspokoił. Powiedział, że przecież ma się jedno do zawdzięczenia tej przeklętej wojnie: mianowicie pokazała ona, że jest wielu biednych ludzi na ziemi, którzy dotąd nie znali, a którzy są wyciosani z tego samego materjału. Wprawdzie słychać niekiedy, że jesteśmy braćmi, w ogłoszeniach lub na kazaniach jednak nikt temu nie wierzy. By o tem wiedzieć doprawdy, trzeba razem biedować... I wtedy pocałował mnie.
Clerambault wstał i pochylony nad twarzą człowieka spowitego w bandaże, ucałował szorstką twarz jego.
— Powiedz mi pan, co mogę dla ciebie uczynić, — zapytał.
— Pan jesteś bardzo dobry. Nie ma już dla mnie dużo do zrobienia. Ze mną już poniekąd skończyło się. Bez nóg, jedno ramię złamane, nic we mnie niema zdrowego... na cóż mogę się jeszcze przydać? Zresztą nie jest jeszcze rzeczą pewną, czy zostanę wogóle przy życiu. Będzie tak, jak ma być. Jeżeli odejdę z tego świata, szczęśliwej drogi! Jeżeli zaś zostanę, trzeba będzie czekać. Będą zawsze szły pociągi na tamten świat.
Clerambault podziwiał cierpliwość rannego. Ten zaś powtarzał wciąż ten sam refren:
— Jestem do tego przyzwyczajony. Cierpliwość,, niema w tem żadnej wielkiej zasługi z mej strony, gdy nie może być inaczej... a zresztą, znamy to przecież. Trochę więcej, trochę mniej... Całe życie dla nas to wojna.
Clerambault spostrzegł teraz, że w swoim egoizmie nie pytał nawet rannego dotychczas o żadne szczegóły z jego życia i nie znał nawet jego nazwiska.
— Moje nazwisko? O, jest dla mnie bardzo odpowiednie! Nazywam się Courtais Aimé... Aimé to moje imię chrzestne. Prawda, jakie stosowne dla człowieka, którego los zawsze prześladuje?... I do tego jeszcze Courtais, pysznie, nieprawda? Nie znałem nigdy moich rodziców. Jestem znajdą. Opiekun z domu podrzutków, pewien gospodarz wiejski z Szampanji, zajął się mojem wychowaniem. Poczciwiec dobrze się znał na tem. Byłem tęgo w robocie. Przynajmniej poznałem wcześnie, co mnie czekało w życiu. Napadało dość deszczu do mojej miseczki.
I potem jął opowiadać w kilku krótkich zdaniach, suchych, bez wzruszenia, całą serję niepowodzeń, z których składało się jego życie: ożenił się z dziewczyną, równie jak on, bez grosza, „głód, który żeni się z pragnieniem“, choroby, wypadki śmierci, walka ciągła z przyrodą, — to wszystko nie znaczyłoby jeszcze nic, gdyby ludzie nie dodawali swojego... Homo homini... homo... Cała niesprawiedliwość społeczna, która cięży na tych, co są w dole. — Clerambault nie mógł ukryć swego oburzenia, gdy słyszał jego opowiadanie. Aimé Courtais jednak nie wzruszał się wcale. Tak jest, tak się dzieje, zawsze tak było. Jedni są stworzeni na to, aby cierpieć, drudzy nie. Niema gór, bez dolin. Wojna wydawała mu się niedorzeczna. Nie byłby jednak ruszył palcem, aby jej zapobiec. W jego poglądach kryła się fatalistyczna bierność ludu, który na ziemi galijskiej osłania się pełną ironji niedbałością o los, owem hasłem rowów strzeleckich: „Nic sobie z tego nie robić!“ — I było w tem także nieco owego fałszywego wstydu, właściwego Francuzom, którzy niczego się tak nie boją, jak śmieszności i raczej odważyliby się dwadzieścia razy na śmierć dla rzeczy niedorzecznej, którą sami za taką uznają, aniżeli na szyderstwo z powodu uczynku, choćby nawet rozumnego, ale niezwykłego. Chcieć sprzeciwić się wojnie znaczyłoby tyle, co stanąć w drodze piorunowi. Gdy grad pada, niema na to innej rady, jak tylko starać się, jeżeli to możliwe, zasłonić swe okna, a następnie obejrzeć plon zniszczony. A potem znów się zaczyna to samo, aż do następnego gradu, aż do następnej wojny, aż do końca życia. „Nic sobie z tego nie robić.“ Nie przychodziło mu nawet nigdy na myśl, aby jeden człowiek mógł zmienić drugiego.
Clerambault oburzał się w głębi duszy na tę rezygnację bohaterską, a zarazem niedołężną, która może słusznie zachwycać klasy uprzywilejowane, albowiem one jej zawdzięczają swoje istnienie, ale która czyni z rodu ludzkiego i z jego tysiącletniego wysiłku beczkę Donald, ponieważ cała jego odwaga, wszystkie jego cnoty i trudy zużywają się na to, aby pięknie umierać... Ale gdy oczy jego wróciły się na ten szczątek człowieka, który leżał przed nim, ogarnęła go litość niezmierna. Co mógł robić, czego mógł chcieć, ten nędzarz nieszczęśliwy, ten symbol ludu kaleczonego i posyłanego na rzeź? Tyle wieków cierpi i broczy się we krwi własnej przed naszemi oczyma, a my, jego bracia szczęśliwsi, nic mu nie dajemy, oprócz niedbałej pochwały z daleka, która nie zakłóca wcale naszego spokoju i zachęca go dalej czynić to samo. Jakąż pomoc przynosimy mu? Ani czynami, ani nawet słowami. Owoce swobodnego rozwoju myśli, który zawdzięczamy jego ofiarom, zachowujemy dla siebie; nie śmiemy dać mu ich do kosztowania, boimy się światła, lękamy się bezwstydnej opinji publicznej i władców chwilowych, którzy wołają: „Zgaście je! Wy, którzy macie światło, starajcie się, by go nie było widać, jeżeli pragniecie, aby wam je wybaczono!...“ — Dość tej podłości! Kto będzie mówił, jeżeli nie my? Drudzy umierają z kneblem w ustach...
Cień cierpienia przemknął po twarzy rannego. Oczy utkwił w suficie. Usta jego duże i wykrzywione. uporczywie zamknięte, nie dawały już żadnej odpowiedzi. — Clerambault oddalił się. Był zdecydowany Milczenie ludu na łożu agonji skłoniło go do mówienia.
Clerambault wrócił ze szpitala do domu i zamknąwszy się w swoim pokoju, zabrał się do pisania. Pani Clerambault próbowała raz wejść i z pewnym niepokojem zapytywała go, co robi. Możnaby sądzić, że jakaś rzadka intuicja u tej poczciwej kobiety, która nigdy nie domyślała się niczego, budziła w niej niejasną trwogę z powodu tego, co jej mąż zamierza uczynić. Udało mu się obronić się w swem odosobnieniu, aż był gotów ze swą robotą. Zazwyczaj nie darował swej rodzinie ani jednej linji z tego, co napisał: pochlebiało to jego naiwnej serdecznej próżności; był to taki obowiązek czułości, bez którego ani oni, ani on nie byliby się mogli obejść. Tym razem nie uczynił tego, nie zdając sobie sam dokładnie sprawy, z jakiego powodu. Jakkolwiek był daleki od wyobrażenia sobie następstw swego uczynku, obawiał się zarzutów, a nie był dość pewny siebie, by się nie narażać; pragnął przeto pozostawić innych wobec faktu dokonanego.
Pierwszy jego krzyk był oskarżeniem siebie samego:
„O Zmarli, wybaczcie nam!“.
To wyznanie publiczne miało jako motto melodję starej skargi króla Dawida, płaczącego nad ciałem swego syna Absalona.
„Miałem syna. Kochałem go. Zabiłem go. Ojcowie w pokrytej żałobą Europie, nie przemawiam jedynie w mem własnem imieniu, ale w waszem, miljony ojców, ojców, którzy stracili synów, wrogowie czy przyjaciele, wszyscy, jak ja, zbroczeni ich krwią. To wy wszyscy przemawiacie głosem jednego z was, moim nędznym głosem, który cierpi i odczuwa żal.
Mój syn został zabity, za waszych synów, czy może przez waszych? (nie wiem tego), w każdym razie jak wasi synowie. Tak jak wy, oskarżałem wrogów, oskarżałem wojną. Ale dziś widzę i oskarżam głównego winowajcę: ja nim jestem. Ja nim jestem, a ja, to wy. To my wszyscy, chce was zmusić słyszeć to, co wy dobrze wiecie, ale o czem nie chcecie wiedzieć.
Mój syn miał dwadzieścia lat, gdy padł ofiarą wojny. Dwadzieścia lat kochałem go, ochraniałem od głodu, zimna, chorób, od ciemności duszy, nieświadomości, błędów, od wszystkich zasadzek, ukrytych w cieniu życia. Ale cóż uczyniłem, by go uchronić od nieszczęścia, które się zbliżało?
Nie byłem przecież jeden z tych, którzy się łączą z namiętnościami zazdrosnego nacjonalizmu. Kochałem ludzi, radowałem się, patrząc oczyma duszy na ich przyszłe braterstwo. Dlaczegoż więc nie uczyniłem nic przeciw temu, co groziło temu braterstwu przeciw tej gorączce, skradającej się w ukryciu, przeciw temu kłamliwemu pokojowi, który z uśmiechem na ustach gotował się do morderczego ciosu?
Czy może obawiałem się, że zrażę ludzi do siebie, że ściągnę na siebie ich nieprzyjaźń? Lubiałem zanadto kochać, zwłaszcza zaś być kochanym. Lękałem się, że stracę życzliwość ludzi, którą się cieszyłem; zanadto wysoko ceniłem ułomną i słabą jedność z tymi, którzy nas otaczają, tę komedję, którą gra się dla innych i dla siebie i którą się jednak człowiek nie oszukuje, ponieważ obie strony obawiają się wymówić słowo, któreby zerwało tynk i odsłoniło popękane ściany domu. Była to obawa zajrzeć jasno do własnej duszy, wątpliwość wewnętrzna... Pragnąłem wszystko oszczędzać, pogodzić z sobą stare instynkty i nową wiarę, siły, które się wzajemnie niszczą i niweczą, Ojczyznę, Ludzkość, Wojnę i Pokój... Nie wiedziałem nigdy dokładnie, ku której stronie mam się przechylić. Przechylałem się od jednej strony ku drugiej, jak gdyby na huśtawce. Bałem się wysiłku, by się zdobyć na jakąś decyzję i dokonać wyboru... Było to z mej strony lenistwo i tchórzostwo. Wszystko zaś należycie odświeżone pokrzepiającą wiarą w dobroć wszechrzeczy, które, jak myśleliśmy, potrafią się już zorganizować same przezsię. A my poprzestawaliśmy na tem, aby oglądać i wysławiać nieomylny bieg Przeznaczenia... Byliśmy prawdziwymi dworakami siły!...
Ponieważ my nie mieliśmy dość energji, rzeczy — albo ludzie (inni ludzie) — dokonali za nas wyboru. I wtedy dopiero zrozumieliśmy, żeśmy się pomylili. Ale było to dla nas tak wstrętne przyznać się do błędu i byliśmy tak bardzo odzwyczajeni od szczerości i prawdy, że postępowaliśmy, jak gdybyśmy byli w zgodzie ze zbrodnią. Jako porękę zgody, wydaliśmy naszych własnych synów...
O, kochamy ich bardzo! Niewątpliwie więcej, aniżeli nasze życie... (Gdyby szło tylko oto, aby oddać nasze życie), ale nie kochamy ich bardziej od naszej dumy, która się wysilała rozpaczliwie, aby zasłonić nasze zamieszanie moralne, próżnię naszej duszy i noc w naszem sercu.
To jeszcze może uchodzić u tych, którzy wierzą w stare bożyszcze swarliwe, zazdrosne, zbroczone krwią skrzepłą — w barbarzyńską ojczyznę. Ci, poświęcając mu obcych i swoich, zabijają ich, ale przynajmniej nie wiedzą, co czynią! — Ale ci, którzy już nie wierzą, którzy jedynie chcą wierzyć, (a do nich należę ja, należymy my), poświęcając swoich synów, oddają ich na ofiarę kłamstwu (gdyż potakiwać w razie wątpliwości znaczy kłamać); poświęcają ich, aby udowodnić sobie samym swoje kłamstwo. A teraz gdy nasi drodzy zginęli za nasze kłamstwo, dalecy od przyznania tego, pogrążamy się w niem aż powyżej oczu, aby nic więcej nie widzieć. A po naszych synach muszą inni, wszyscy inni, ginąc również za nasze kłamstwo...
Ale ja, ja nie mogę dłużej tego znieść. Myślę o synach, którzy jeszcze żyją. Czy to mi sprawi ulgę, gdy inni doznają również nieszczęścia? Czy jestem barbarzyńc z czasów Homera, aby sądzić że ukoję ból mego zmarłego syna i jego pragnienie światła, wylewając na ziemię, która go pochłonęła, krew synów innych ludzi? Czy tkwimy zawsze jeszcze w tych wyobrażeniach? — Nie. Każde nowe morderstwo zabija ponownie mego syna, sprawia, że na jego kościach cięży wstrętny namuł zbrodni. Mój syn był przyszłością. Jeżeli chcę go ocalić, muszę ocalić przyszłość, muszę oszczędzić ojcom, którzy przyjdą, boleści, jakiej sam doznaję. Na pomoc! Wesprzyjcie mnie! Odrzućcie to kłamstwo! Czy to dla nas toczą się te walki między państwami, czy dla nas dzieje się to rozbójnictwo na całym świecie? Czego nam potrzeba? Czyż nie jest pierwszą radością, pierwszem prawem prawo do życia dla człowieka, który rośnie prosto, podobny do drzewa, rozpościera się na przydzielonym mu kawałku ziemi i widzi, jak jego różnorodne życie, przez jego wolne soki i spokojną pracę, w nim i w jego synach cierpliwie się wypełnia? I któż pomiędzy nami, braćmi z tego świata, zazdrości innym tego słusznego szczęścia, któżby chciał im je ukraść? Co mamy wspólnego z temi ambicjami, z tem współzawodnictwem, z temi żądzami, z temi chorobami duszy, które bluźniercy obejmują mianem ojczyzny? Ojczyzna, to wy, ojcowie. Ojczyzna to są nasi synowie. Nasi synowie wszyscy. Ocalmy ich!“.
Nie pytając nikogo o radę, gdy tylko napisał te kartki, zaniósł je do małego wydawcy socjalistycznego w swojej dzielnicy. Wrócił od niego z uczuciem ulgi. Myślał sobie w duchu:
— Tak, teraz powiedziałem co myślę. To już mnie więcej nie obchodzi.
Ale następnej nocy uczuł gwałtowne ukłucie w piersiach i poznał, że go to obchodziło więcej aniżeli kiedykolwiek. Obudził się...
— Co uczyniłem?
Odczuwał bolesny wstyd, że wyjawił publicznie swoją świętą boleść. Nie wyobrażając sobie nawet, żeby mógł tem ściągnąć gniew na siebie, przeczuwał, że napotka na brak zrozumienia i na różne komentarze prostackie, które będą profanacją jego uczuć.
Minęło znów kilka dni. Nic nie nastąpiło. Głuche milczenie. Odezwa jego utonęła wśród ogólnego braku uwagi. Wydawca był mało znany, rozpowszechnianie broszury odbywało się niedbale, a niema na świecie gorszych głuchych od tych, którzy nie chcą słyszeć. Kilku czytelników, których pociągnęło ku sobie nazwisko Clerambaulta, odłożyło po pierwszych wierszach tę niemiłą lekturę. Pomyśleli sobie:
— Biedny człowiek! Od nieszczęścia, jakiego doznał widocznie mąci mu się rozum.
Był to dla nich dobry wybieg, aby nie narażać na szwank równowagi swej własnej głowy.
Nastąpił drugi artykuł. Clerambault żegnał się w nim ze starym skrwawionym fetyszem: Ojczyzną. Albo raczej przeciwstawił wielkiemu drapieżnemu potworowi, któremu się oddają na pastwę biedni ludzie owych czasów, wilczycy rzymskiej, dostojną Matkę wszystkiego, co oddycha: Ojczyznę powszechną.
„Niema na świecie bardziej gorzkiego bolu, aniżeli rozłączenie z tą, którą się kochało. Wydrzeć ją z swego serca znaczy wyrwać sobie z piersi własne serce. O ty droga, dobra, piękna, — o gdyby człowiek miał przynajmniej ów ślepy przywilej kochanków namiętnych, którzy mogą zapomnieć wszystko, całą miłość, wszystko, co było niegdyś piękne i dobre i widzieć tylko złe, które ona mu wyrządza dzisiaj i to, czem się stała obecnie! Ale ja nie umiem, nie umiem zapominać; będę cię widział zawsze taką, jaką cię niegdyś miłowałem, gdy wierzyłem w ciebie, gdy byłaś moją przewodniczką i najlepszą przyjaciółką. — Ojczyzno! Dlaczego opuściłaś mnie? Dlaczego zdradziłaś nas wszystkich? Gdybym przynajmniej był sam jeden, który cierpi, ukrywałbym to smutne odkrycie pod mą dawniejszą czułością. Ale widzę twoje ofiary, te narody, tych młodzieńców łatwowiernych i pełnych zapału (poznaję po nich, jakim sam byłem niegdyś...) Jak ty nas zwiodłaś! Głos twój zdawał się nam głosem miłości braterskiej; wzywałaś nas do siebie, aby nas jednoczyć. Nikt już nie miał być osamotniony, wszyscy mieli być braćmi! W każdego wlewałaś siły tysięcy innych, sprawiałaś, że kochaliśmy nasze niebo, naszą ziemię i dzieło rąk naszych; i miłując ciebie, kochaliśmy się wszyscy między sobą... I dokąd zawiodłaś nas? Azali łącząc nas, miałaś jedynie ten cel na oku, aby nas uczynić liczniejszymi, byśmy się nienawidzili i mordowali? 0, mieliśmy dość naszych odrębnych nienawiści! Każdy z nas dźwigał brzemię swoich złych myśli. Ustępując im, wiedzieliśmy przynajmniej, że są złe. Ale ty, trucicielko dusz, ty nazywasz je świętemi...
Poco te walki? Czy o naszą wolność? Czynisz nasz przecież niewolnikami. Czy w obronie naszego sumienia? Wszak kalasz je. O nasze szczęście tu idzie? Ależ burzym je. Czy może o nasz dobrobyt? Ziemia nasza jest zniszczona. Czyż potrzeba nam nowych zdobyczy, skoro pole naszych ojców stało się dla nas zanadto rozległe? Czy tylko dla chciwości kilku pochłaniaczy? Czy ojczyzna ma za zadanie napełniać te brzuchy nieszczęściem publicznem?
Ojczyzno sprzedana bogatym handlarzom, frymarczącym duszami i ciałami narodów, Ojczyzno, która jesteś ich spólniczką, która osłaniasz ich nikczemność twym heroicznym gestem — strzeż się! Oto nadeszła godzina, w której narody strząsają z siebie toczące je robactwo, swoich bogów, swoich panów, którzy nadużywają swej władzy. Niechaj ścigają u ciebie winowajców! Ja idę prosto do Pana, którego cień pokrywa ich wszystkich. Ty, która siedzisz nieruchoma na twoim tronie, podczas gdy tłumy mordują się w twojem imieniu, ty, którą uwielbiają wszyscy, nienawidząc się między sobą, ty, która rozniecasz z przyjemnością krwawy ogień u narodów, kto strąci cię z naszego nieba? Kto zwróci nam słońce i miłość naszych braci? Stoję samotny i mam tylko mój głos, który tchnienie jedno może zgasić. Ale zanim stąd odejdę, zawołam; „Upadniesz! Tyranko, upadniesz! Ludzkość pragnie żyć! Nadejdzie chwila, kiedy człowiek złamie twoje jarzmo śmierci i kłamstwa. Chwila ta nadchodzi. Chwila ta już nadeszła!“.
„Twoje słowa, mój synu, są jak kamień, który dziecko rzuca ku niebu. One nie mogą mnie dosięgnąć. Spadają napowrót na ciebie. Ta, którą ty obrażasz, która sobie przywłaszcza moje imię, jest posągiem bóstwa, który ty wyrzeźbiłeś. Jest stworzona według twego obrazu, a nie według mego. Prawdziwą ojczyzną, jest ojczyzna Ojca, jest wspólna wszystkim. Obejmuje was wszystkich. Ta nie jest jej wina, jeżeli ją pomniejszacie stosownie do waszego wzrostu... O ludzie nieszczęśliwi! Kalacie wszystkie wasze bóstwa, niema żadnej wzniosłej myśli, którejbyście nie poniżyli. Jeżeli wam ktoś chce wyświadczyć coś dobrego, obracacie to w truciznę. Światło, które się na was zsyła, służy wam po to, aby się w niem spalić. Przybyłam do was, aby ogrzać waszą samotność, wasze dusze, drżące od zimna, złączyłam w gromady, z waszej słabości rozprószonej uczyniłam wiązkę. Jam jest miłość braterska, wielka jedność, a wy, szaleńcy, w mojem imieniu, wytępiacie się.
Trudzę się od wieków, aby was wyzwolić z więzów zwierzęcości. Pragnę was wydobyć z waszego twardego egoizmu. Wy kroczycie naprzód, ciężko sapiąc, na drodze Czasu. Prowincje, narody, są słupami milowemi i miejscami wytycznemi dla waszych przystanków, na których się zatrzymujecie zdyszani. To tylko wasza słabość ustawiła je tam. Aby was dalej prowadzić, muszę czekać, aż znów zaczerpniecie oddechu. Ale wasz oddech i serce są tak słabe, że uważacie waszą bezsilność za cnotę; podziwiacie waszych bohaterów z powodu granic, u których musieli się zatrzymać wyczerpani, a nie, ponieważ zdołali tam dotrzeć pierwsi. Doszedłszy bez trudu do miejsca, gdzie ci bohaterowie, którzy was wyprzedzili, padli, sądzicie, że jesteście również bohaterami. Cóż mam jeszcze robić dzisiaj z waszemi cieniami z przeszłości? Bohaterstwo, którego dziś potrzebuję, nie jest już takie, jakiem właściwie niegdyś Boyard, Dziewica Orleańska, rycerze i męczennicy sprawy dziś pokonanej, ale jest to bohaterstwo apostołów przyszłości, serc wielkich, które się poświęcają dla ojczyzny rozleglejszej, dla ideału wznioślejszego. Dalej naprzód! Przekroczcie granice! Ponieważ trzeba wam jeszcze tych szczudeł dla waszego kalectwa, przesuńcie te granice dalej, ku bramom Zachodu, do kresów Europy, aż do tego czasu, kiedy krok za krokiem dojdziecie do celu i kiedy cała ludzkość, podając sobie dłonie, obejmie całą kulę ziemską...
Nędzny pismaku, który zwracasz się do mnie z obelgami, zstąp napowrót do swego wnętrza i zastanów się nad sobą samym! Dałam ci władzę słowa, abyś był przewodnikiem twego ludu, a ty użyłeś jej na to, aby oszukać siebie samego i aby twój lud w błąd wprowadzić. Pogrążyłeś jeszcze głębiej w błędach tych, których miałeś ocalić; miałeś smutną odwagę poświęcić twemu kłamstwu tych, których kochałeś: — twego syna. Teraz, biedna ruino, czy zdobędziesz się przynajmniej na odwagę, aby postawić siebie jako widowisko innym i powiedzieć: „Oto moje dzieło, nie naśladujcie go!“ — Idź i oby twoje nieszczęście mogło ochronić od twego losu tych, którzy przyjdą po tobie! Miej odwagę! Wołaj do nich głośno:
„Narody, ogarnęło was szaleństwo. Sądzicie, że bronicie ojczyzny waszej, a wy ją zabijacie. Ojczyzna, to wy wszyscy. Wrogowie wasi są waszymi braćmi. Uściskajcie się, miljony istot ludzkich!“
Zdawało się, że to samo milczenie pochłonęło także i ten nowy krzyk. Clerambault żył poza kołami niższych warstw ludowych, gdzieby mu z pewnością nie zabrakło gorącej sympatji serc prostych i zdrowych. Nie zauważył żadnego echa, któreby obudziły jego myśli.
Ale jakkolwiek się widział osamotnionym, wiedział, że nim nie jest. Dwa skrajne uczucia, które wydawały się sprzeczne z sobą, — skromność jego i wiara, — łączyły się, aby mu powiedzieć: „To, co ty myślisz, myślą także i inni. Prawda twoja jest zanadto wielka, a ty jesteś zanadto mały, aby ona istniała jedynie w tobie. Światło tego, co ty mogłeś dojrzeć twemi słabemi oczyma, otrzymują także i inne oczy. W tej właśnie chwili Wielka Niedźwiedzica pochyla się na nieboskłonie. Być może, że tysiące spojrzeń jest na nią zwróconych. Ty tych spojrzeń nie widzisz. Ale odległe światło łączy je z twemi oczyma.“
Samotność duszy jest tylko złudzeniem. Pełnem bolesnej goryczy, ale bez rzeczywistej podstawy. Wszyscy, nawet najbardziej niezależni, należymy do jednej rodziny moralnej. Ta wspólność dusz nie jest skupiona w jednym kraju lub w jednym czasie; jej pierwiastki są rozprószone wśród różnych narodów i wieków. Dla konserwatysty znajdują się one w przeszłości, rewolucjoniści i ludzie prześladowani znajdują je w przyszłości. Przyszłość i przeszłość są niemniej rzeczywiste, aniżeli bezpośrednia teraźniejszość, której ściana ścieśnia zadowolone spojrzenie tłumu. A sama teraźniejszość nie jest taką, jakąby chciały ją przedstawić samowolne rozgraniczenia państw, narodów i wyznań religijnych. Ludzkość obecna jest bazarem myśli; nie przebrawszy ich należycie, ułożono je w kupy, które oddzielają od siebie przegródki w pośpiechu sporządzone; tak tedy bracia są oddzieleni od braci i pozamykani razem z obcymi. Każde państwo zawiera w sobie różne rasy, które nie są wcale na to stworzone, aby myśleć i działać razem z sobą; każda rodzina lub każde powinowactwo moralne, które nazywamy ojczyzną, ogarnia dusze, które w rzeczywistości należą do różnych rodzin obecnych, przeszłych lub mających nadejść. Nie mogąc ich pochłonąć, uciska je; one zaś chronią się przed zniszczeniem jedynie różnemi fortelami: — pozorna uległość, wewnętrzny bunt, — albo ucieczka: — dobrowolni wygnańcy, heimatlos. Czynić im wyrzuty, że nie chcą się poddać swej ojczyźnie, znaczyłoby to samo, co wyrzucać Irlandczykom lub Polakom, że chcą uniknąć wchłonięcia przez Anglję lub przez Prusy. Tu i tam ci ludzie pozostają wierni swej prawdziwej ojczyźnie. O wy, którzy utrzymujecie, że ta wojna ma na celu przywrócić każdemu narodowi prawa rozporządzania sobą samym, kiedyś przywrócicie to prawo rzeczypospolitej dusz wolnych, rozprószonej po całym świecie?
Clerambault osamotniony wiedział, że ta rzeczpospolita istnieje. Tak, jak Rzym Sertorjusza, istniała cała w nim. Istniała cała w każdym z tych, nieznających się wzajemnie ludzi, dla których jest prawdziwą ojczyzną.
Nagle mur milczenia, który ogradzał słowa Clerambaulta, runął. A głos, który mu odpowiedział, nie był głosem brata. Tam, gdzie siła sympatji byłaby za słaba, aby przełamać zapory, głupota i ślepa nienawiść uczyniły wyłom.
Po kilku tygodniach Clerambault myślał, że jest zapomniany i zamierzał wystąpić z nową pracą, gdy wtem pewnego poranku wpadł do niego z hałasem Leon Camus. Miotał nim gniew szalony. Z wyrazem tragicznym podał szwagrowi dziennik rozwinięty i zawołał:
— Czytaj to!
A gdy Clerambault czytał, stał za nim, poczem zapytał:
— Co ma znaczyć ta nikczemność?
Clerambault z przerażeniem ujrzał, że ręka, którą uważał dotąd za przyjacielską, ugodziła w niego sztyletem. Pewien znany pisarz, z którym zostawał w dobrych stosunkach, kolega Perrotina, człowiek poważny i cieszący się powszechnym szacunkiem, przybrał bez wahania rolę publicznego oskarżyciela. Jakkolwiek znał oddawna Clerambaulta i nie mógł wątpić o czystości jego zamiarów, przedstawił go jednak publicznie w sposób ubliżający jego honorowi. Umiejąc, jako historyk, obchodzić się z tekstami, wyjął z broszury Clerambaulta kilka oderwanych zdań i wymachiwał niemi, jako dowodem zdrady.
Cnotliwe oburzenie jego nie byłoby się zadowoliło listem prywatnym; wybrało dziennik najbardziej hałaśliwy, najpodlejszy organ szantażu, którego brudnemi kłamstwami powszechnie gardzono, które jednak miljon Francuzów pochłaniało z otwartemi ustami.
— To niemożliwe, — wybełkotał Clerambault, którego ten niespodziewany napad, pełen nienawiści, zaskoczył nieprzygotowanego do obrony.
— Nie mamy ani chwili do stracenia, — zawołał Camus. — Trzeba natychmiast odpowiedzieć.
— Odpowiedzieć? Cóż mogę na to opowiedzieć?
— Przedewszystkiem naturalnie zaprzeczyć temu podłemu kłamstwu, tym nikczemnym wymysłom.
— Wymysłom? Ależ to nie są wymysły, — odpowiedział Clerambault, podnosząc głowę i spoglądając na Camusa.
Tym razem Camus stał, jak piorunem rażony.
— To nie są...? To nie są...? — jąkał się przejęty zdumieniem.
— Napisałem tę broszurę rzeczywiście, — rzekł Clerambault, — ale treść jej została w tym artykule przekręcona...
Camus nie czekał na koniec zdania i ryknął wściekłością:
— Jakto? Ty to napisałeś? Ty?...
Clerambault usiłował uspokoić szwagra i prosił go, by się wstrzymał z wydaniem sądu, zanim nie dowie się o wszystkiem dokładnie. Ale tenże krzyczał na całe gardło, że Clerambault oszalał i pytał go się:
— Powiedz, czy pisałeś przeciw wojnie, przeciw ojczyźnie, tak czy nie? Reszta mnie nie obchodzi.
— Pisałem, że wojna jest zbrodnią i że wszystkie państwa splamiły się nią...
Camus skoczył z wściekłością i nie pozwolił Clerambaultowi dłużej się tłumaczyć, uczynił ręką ruch, jak gdyby go chciał chwycić za kark, potem wstrzymał się i cisnął mu w twarz obelgę, że on właśnie jest zbrodniarzem i że zasługuje na to, by stanąć natychmiast przed sądem wojennym.
Zwabiona temi krzykami, służąca słuchała pod drzwiami. Pani Clerambault przybiegła i starała się uspokoić brata potokiem słów łagodzących; Clerambault zagłuszony napróżno błagał Camusa, aby mu pozwolił przeczytać sobie zaczepioną broszurę; Camus wzbraniał się z wściekłością, mówiąc, że wystarcza mu poznać z tych brudów to, co dzienniki o tem podają. (Uważał wprawdzie dzienniki za kłamliwe, ale zatwierdzał ich kłamstwa). I występując w roli sędziego, wezwał Clerambaulta, aby napisał natychmiast wobec niego odwołanie publiczne.
Clerambault wzruszył ramionami; odpowiedział, że nie ma obowiązku przed nikim zdawać sprawy, jak tylko przed własnem sumieniem — że jest wolnym człowiekiem...
— Nieprawda! — krzyknął Camus.
— Jakto? Nie jestem wolnym człowiekiem, nie mam prawa wypowiadać swobodnie tego, co myślę?
— Nie, nie jesteś wolny, nie masz prawa! — krzyczał Camus z wściekłością. — Jesteś zależny od ojczyzny. A przedewszystkiem od rodziny. Rodzina miałaby prawo kazać cię zamknąć.
Żądał, aby Clerambault natychmiast napisał list w tym duchu. Tenże obrócił się do niego tyłem. Camus odszedł trzaskając drzwiami i krzycząc, że noga jego nie stanie więcej w tym domu, że między nimi wszystko skończone.
A potem Clerambault musiał się jeszcze poddać płaczliwym pytaniom swej żony, która nie wiedząc, co uczynił, narzekała na jego nierozwagę i pytała go, dlaczego lepiej nie zachował milczenia. Czyż nie doznali już dość nieszczęść? Co go skłoniło do mówienia nie w porę? A co za dziwactwo zwłaszcza chcieć mówić inaczej, aniżeli inni?
Rozyna wróciła właśnie do domu. Clerambault powołał ją na świadka, opowiedział jej w pośpiechu przykrą scenę, jaka właśnie miała miejsce i prosił ją, by usiadła przy jego biurku, aby jej przeczytał swój artykuł. Rozyna, nie zdjąwszy nawet kapelusza, ni rękawiczek, usiadła obok ojca, wysłuchała go spokojnie i cierpliwie, a gdy skończył, wstała i uściskała go, poczem rzekła:
— Tak, to bardzo pięknie... Ale papo, po co ty to zrobiłeś?
Clerambault spojrzał na nią zmieszany.
— Jakto? Po co to zrobiłem? Czyż to nie jest prawda, co napisałem?
— Nie wiem... Sądzę, że tak... To musi być prawda, skoro ty tak powiadasz... Ale może nie było rzeczą potrzebną pisać to...
— Nie było rzeczą potrzebną? Jeżeli to jest prawda, w takim razie było potrzebne.
— Skoro to wywołuje takie hałasy.
— Ależ to nie jest powód.
— Na cóż wywoływać hałasy?
— Posłuchaj mnie, córeczko moja, czy to co pisałem, odpowiada twoim zapatrywaniom?
— Tak, papo, zdaje mi się, że tak...
— Zdaje ci się, że tak?... Nienawidzisz wojny na równi ze mną. Pragnęłabyś ją widzieć ukończoną; wszystko, co tam powiedziałem, powtórzyłem tobie, a ty podzielasz moje poglądy...
— Tak, papo.
— A więc przyznajesz im słuszność?
— Tak, papo.
Objęła go ramieniem za szyję i dodała:
— Ale nie trzeba zaraz pisać wszystkiego...
Clerambault zasmucony próbował jej wyjaśnić to, co mu się wydawało naturalne. Rozyna słuchała go, odpowiadała spokojnie, ale widoczne było, że go nie rozumie. Aby zakończyć rozmowę, uściskała raz jeszcze ojca i rzekła:
— Powiedziałam ci, co myślę. Ty jednak rozumiesz to lepiej odemnie. Nie moją rzeczą jest wydawać sądy w tym względzie.
Uśmiechnęła się do ojca i poszła do swego pokoju, nie domyślając się nawet, że go pozbawiła jego najlepszej podpory.
Nie poprzestano na tym jednym napadzie obelżywym. Skoro raz głos taki się odezwał, zawtórowały mu wkrótce inne. Ale wśród ogólnego zamieszania, głosy te byłyby przebrzmiały, nie zwróciwszy na siebie uwagi, gdyby nie szczególna zajadłość pewnej osoby, która skupiła dokoła siebie cały ten chór rozprószonych złośliwych ataków, zwróconych przeciw Clerambaultowi.
Był to jeden z jego najdawniejszych przyjaciół, literat Oktawjusz Bertin. Kolegowali niegdyś z sobą w liceum Henryka IV. Młody Paryżanin Bertin, wytworny i przedwcześnie dojrzały, przyjmował tam życzliwie niezgrabną, lecz pełną entuzjazmu serdeczność tego dużego chłopaka z prowincji, śmiesznego zarówno pod względem fizycznym, jak umysłowym (ramiona i nogi jego zdawały się nie mieć końca w zbyt krótkiem ubraniu). Przedstawiał on mieszaninę niewinności, naiwnej nieświadomości, złego smaku, patosu i przelewającej się siły, oryginalnych dowcipów i porywających obrazów. Nic z tego wszystkiego nie uszło oczu rozumnych i bystrych młodego Bertina, ani śmieszności, ani wewnętrzne bogactwo Clerambaulta. Uczyniwszy dokładny rachunek, przyjął go za swego serdecznego przyjaciela a na to jego postanowienie wywarł wielki wpływ szczery podziw, jaki mu okazywał Clerambault. Przez wiele lat dzielili się z nadmierną gadatliwością, właściwą wiekowi młodzieńczemu, swojemi myślami. Obaj marzyli, że zostaną kiedyś artystami, odczytywali sobie swoje pierwsze próby literackie, ścierali się z sobą w rozprawach bez końca. Bertin miał zawsze ostatnie słowo, jak wogóle we wszystkiem rej wodził. Clerambault nie myślał nawet o tem, by mu zaprzeczać wyższości; owszem, gdyby kto inny nie chciał jej uznać, byłby go zniewolił do tego pięściami. Podziwiał z otwartemi ustami mistrzostwo myśli i stylu tego świetnego młodzieńca, który bez trudu odnosił wszystkie sukcesy na uniwersytecie i którego nauczyciele jego widzieli już z góry powołanym do najwyższych dostojeństw, przez co, rozumie się, mieli na myśli godności urzędowe i akademickie.
Także i Bertin rozumiał to w ten sposób. Było mu śpieszno dojść do celu i myślał sobie w duchu, że owoc sławy smakuje lepiej, gdy się go zjada zębami dwudziestoletniemi. Zanim jeszcze wyszedł ze szkoły, znalazł sposobność ogłosić w dużem piśmie paryskiem serję szkiców, które mu zjednały natychmiastowy rozgłos. Prawie bez wytchnienia, napisał szybko jedno po drugiem, powieść w stylu Gabryela d’Annunzio, komedję w stylu Rostanda, książkę o Miłości, inną znów o Reformie konstytucji, badanie Istoty modernizmu, monografję o Sarze Bernhardt, w końcu „Rozmowy żywych“ których zapał sarkastyczny i zręcznie stosowany sprawił, że mu przydzielono kronikę paryską w jednym z największych dzienników bulwarowych. Wszedłszy raz do zawodu dziennikarskiego, pozostał już w nim. Był już jedną z gwiazd literackiego Tout Paris, kiedy nazwisko Clerambaulta było jeszcze nieznane. Clerambault bowiem brał powoli swój świat wewnętrzny w posiadanie; miał dość pracy, by walczyć z sobą samym i nie mógł poświęcać dużo czasu na zdobywanie sobie rozgłosu publicznego. To też pierwsze jego książki, z trudem wydane, nie przekraczały zakresu dziesięciu czytelników. Należy oddać tę słuszność Bertinowi, że był jednym z owych dziesięciu i że umiał ocenić talent Clerambaulta; mówił o tem nawet przy sposobności, a póki Clerambault nie był znany, pozwalał sobie na ten zbytek, by występować w jego obronie; dodawał jednak zazwyczaj do tych pochwał kilka rad przyjacielskich i protekcjonalnych, do których Clerambault wprawdzie nie zawsze się stosował, których atoli zawsze wysłuchiwał z tym samym serdecznym szacunkiem.
A potem Clerambault stał się znany, a nawet sławny. Bertin zdziwiony, w gruncie rzeczy szczerze zadowolony powodzeniem swego przyjaciela, był jednak, mimo wszystko nieco tem dotknięty. Dawał do poznania, że znajduje w jego stylu przesadę i że, wedle jego zdania, Clerambault był najlepszy wtedy, gdy jeszcze był nieznany, zanim osiągnął sławę. Próbował mu to nawet kilkakrotnie udowodnić; Clerambault nic na to nie odpowiadał, bo sam tego nie wiedział i mało go to zresztą obchodziło; miał zawsze w myśli jakieś nowe dzieło. Obaj dawni koledzy pozostali nadal w najlepszych stosunkach z sobą, ale zwolna oddalili się nieco od siebie.
Wojna zrobiła z Bertina zażartego szowinistę. Niegdyś w liceum wywoływał on zgorszenie w przybyłym świeżo z prowincji Clerambault swoim zuchwałym brakiem szacunku dla wszystkich wartości politycznych lub społecznych: dla ojczyzny, moralności, religji. Także w swych pracach literackich dawał wyraz swemu anarchizmowi, ale w formie sceptycznej, światowej, nieco niedbałej, która odpowiadała najlepiej gustowi jego bogatego koła czytelników. Wraz z tymi czytelnikami z wszystkimi ich dostawcami, swymi kolegami z prasy i teatrów bulwarowych, z tymi wnukami Parny'ego z Crébillona młodszego, przedcierzgnął się nagle w Brutusa, gotowego poświęcić swych synów. Mógł się może usprawiedliwiać, że ich nie ma, ale możliwie, że żałował tego.
Clerambault nie miał mu nic do wyrzucenia i nie myślał nawet o tem, by mu czynić jakie wyrzuty. Ale mniej jeszcze oczekiwał tego, by jego dawny kolega, który występował niegdyś tak zajadle przeciw moralności. Miał wobec niego odgrywać rolę oskarżyciela w imieniu obrażonej Ojczyzny. Ale czy szło mu tu w istocie tylko o Ojczyznę? Namiętny i złośliwy paszkwil, który Bertin skierował na Clerambaulta, krył w sobie, zdaje się, jakąś urazę osobistą, której Clerambault nie mógł sobie wytłumaczyć. W ogólnem wzburzeniu umysłów możnaby łatwo zrozumieć, że Bertina niemile dotknęły poglądy Clerambaulta i byłoby bardzo naturalne, gdyby się z tego powodu rozprawiał z nim swobodnie w cztery oczy. Ale tenże, nie uprzedziwszy go poprzednio, rozpoczął odrazu od publicznej i brutalnej napaści. Na pierwszej stronie swego dziennika rzucił się na niego z niesłychaną gwałtownością i napadł nie tylko na jego poglądy, ale nawet na jego charakter. Tragiczny kryzys, jaki przebywało sumienie Clerambaulta, przedstawił jako napad megalomanji literackiej, spowodowany niezasłużonem powodzeniem dzieł jego i można było sądzić, że szuka umyślnie wyrazów jak najbardziej obraźliwych dla miłości własnej Clerambaulta. Zakończył tonem ubliżającego mu lekceważenia, wzywając go, by natychmiast odwołał błąd swój.
Zjadliwość artykułu i znane nazwisko kronikarza sprawiły, że „sprawa Clerambaulta“ stała się senzacyjnym wypadkiem paryzkim. Zajmowała ona całą prasę blisko tydzień, co znaczyło wiele dla tych ptasich mózgów. Nikt prawie nie zadał sobie trudu przeczytać broszurę Clerambaulta: to nie było potrzebne, wszak Bertin już ją czytał. Brać dziennikarska nie ma zwyczaju trudzić się pracą zbyteczną. Nie szło tu przecież o czytanie, ale o wydanie sądu.
Dziwny „Święty Związek“ dokonał się tu przeciw osobie Clerambaulta. Klerykali i Jakobini porozumieli się z sobą, by go zgładzić wspólnie. I tak nagle z jednego dnia na drugi, człowiek wczoraj jeszcze powszechnie podziwiany, został obrzucony błotem. Poeta narodowy stał się wrogiem społeczeństwa. Wszyscy Mirmidonowie prasy brali udział w tych bohaterskich zniewagach, a większa część ich zdradzała, obok swej istotnej złej wiary, nieuctwo nie do uwierzenia. Mało który z nich znał dzieła Clerambaulta, ledwie znali jego nazwisko i tytuł którejś z jego książek; to jednak nie przeszkadzało im wcale, by go teraz oczerniać, tak samo, jak nie przeszkadzało im dawniej, by go wysławiać wówczas, gdy jeszcze był w modzie. Teraz znajdowali we wszystkiem, co napisał ślady „boszyzmu“. Cytaty z jego pism, jakie podawali, były zresztą zawsze niedokładne. Jeden z nich, w zapale swego oskarżenia, obdarzył nawet Clerambaulta dziełem innego autora, który, blady z trwogi, zaprotestował natychmiast z oburzeniem, wyrzekając się wszelkiej wspólności ze swym niebezpiecznym kolegą. Dotychczasowi przyjaciele, których przejmował niepokojem ich serdeczny stosunek z Clerambaultem, nie czekali, aby im go wypominano; uczynili sami pierwszy krok i wystosowali do niego „Listy otwarte“, które dzienniki ogłosiły na miejscu widocznem. Jedni, jak Perrotin, dołączyli do swej nagany publicznej patetyczne zaklęcie, aby wyznał „mea culpa“. Inni, nawet bez tego łagodnego zastrzeżenia, zrywali z nim wszelkie stosunki w słowach gorzkich i obrażających go. Ta zajadła nienawiść przeraziła Clerambaulta; powodem jej nie mogły być jedynie jego artykuły, musiała się już pierwej gnieździć w sercach tych ludzi. Jakto! Tyle ukrytej zawiści!... Cóż im tak złego wyrządził?... Artysta, który ma powodzenie, nie domyśla się nawet, że między tymi, którzy mu towarzyszą z miłym uśmiechem, niejeden ukrywa pod przyjaznym wyrazem twarzy ostre zęby, czyhające na chwilę, kiedyby mogły kąsać.
Clerambault starał się ukrywać przed swą żoną zniewagi, jakiemi go obsypywały dzienniki. Tak, jak student, który pragnie ukryć przed rodziną złe noty, czekał na listonosza, by odebrać od niego złośliwe dzienniki. Ale jad ich wkońcu zatruł nawet powietrze, którem oddychano. Pani Clerambault i Rozyna musiały w swoich stosunkach towarzyskich znosić różne przykre docinki, liczne obraźliwe przytyki i zniewagi. Z owym wrodzonym instynktem sprawiedliwości, które znamienuje zwierzę ludzkie, a zwłaszcza kobietę, czyniono je odpowiedzialnemi za poglądy Clerambaulta, których prawie nie znały, a w każdym razie nie podzielały. (Ci, którzy je obwiniali, nie znali ich również). Ci, którzy byli jeszcze najbardziej grzeczni, posługiwali się niedomówieniami, unikali w sposób widoczny zapytywania o nowiny, nie wymawiali imienia Clerambaulta... „Nie należy mówić o powrozie w domu wisielca!... To umyślne milczenie było jeszcze bardziej obraźliwe aniżeli otwarta nagana. Możnaby sądzić, że Clerambault dopuścił się jakiegoś oszustwa albo występku przeciw moralności. Pani Clerambault wracała do domu rozgoryczona, Rozyna udawała, że nic sobie z tego nie robi, ale Clerambault widział, że cierpi. Przyjaciółka, którą spotkali na ulicy, przeszła na przeciwległy chodnik i odwróciła głowę, aby im się nie ukłonić. Rozyna została wykluczona z Komitetu dobroczynności, w którym pracowała gorliwie bez przerwy od kilku lat.
W tem patrjotycznem potępieniu odznaczały się zwłaszcza kobiety swoją zawziętością. Odezwa Clerambaulta, nawołująca do zbliżenia się i do wybaczenia, znalazła w nich najbardziej zażarte przeciwniczki. To samo powtarzało się wszędzie. Tyranja opinji publicznej, tej maszyny ucisku, stworzonej przez państwo nowoczesne i jeszcze bardziej despotycznej, aniżeli one, nie miała w czasie wojny bardziej okrutnych narzędzi, aniżeli niektóre kobiety. Bertrand Russell opowiada o pewnym biednym człowieku, konduktorze tramwajowym, żonatym, ojcu rodziny, zwolnionym od służby wojskowej, który sobie odebrał życie z rozpaczy, wskutek zniewag i prześladowań ze strony kobiet Middlesex. We wszystkich państwach te bachantki wojny w podobny sposób prześladowały, ścigały, oddawały na śmierć setki nieszczęśliwych... Nie powinniśmy się temu wcale dziwić. Aby nie przewidywać tego fanatyzmu i tej dzikości trzeba być jednym z tych, którzy, tak jak dotychczas Clerambault, żyją w zgodzie z opinją publiczną i idealizują ogólny spokój. Naprzekór usiłowaniom kobiety, aby się zbliżyć do kłamliwego ideału, wymarzonego przez mężczyznę gwoli jego zadowolenia i jego spokoju, kobieta nawet zwiędła i wydelikacona, jakiemi są kobiety dzisiejsze, jest bliższa stanu pierwotnego aniżeli mężczyzna. Znajduje się u źródła instynktów naturalnych i jest sowiciej wyposażona w siły, które nie są ani moralne, ani niemoralne, ale poprostu zwierzęce. Jeżeli nawet miłość jest jej głównym celem, to nie jest to miłość uszlachetniona rozumem, ale miłość w stanie pierwotnym, surowym, ślepa i szalejąca, gdzie się łączą z sobą egoizm i ofiarność, oboje zarówno nieświadome siebie i będące w służbie tajemniczych celów gatunku. Wszystkie te delikatne i kwieciste upiększenia, któremi para ludzka stara się osłonić te przerażające ją siły, są jak gdyby plecionką z pnących się roślin ponad potokiem. Celem ich jest łudzić się. Człowiek nie zniósłby życia, gdyby jego słaba dusza znalazła się oko w oko naprzeciw owych potężnych sił, które go unoszą. Jego przemyślne tchórzostwo wysila się tedy na to, aby te siły w duchu zastosować do jego słabości: kłamie w miłości, kłamie w nienawiści, kłamie w stosunku do kobiety, kłamie w stosunku do ojczyzny, kłamie wobec swoich Bogów; tak dalece się lęka, aby ukazująca się mu rzeczywistość nie wprawiła go w konwulsje, że podstawił w jej miejsce blade farby swego idealizmu.
Wojna zburzyła ten słaby wał ochronny. Clerambault widział, jak spadła szata obłudnej qrzeczności, którą się okrywa cywilizacja i oto ukazał mu się dziki zwierz w całej swej nagiej brutalności.
Najbardziej wyrozumiali z pomiędzy dawnych przyjaciół Clerambaulta byli ci, którzy należeli do świata politycznego, deputowani, ministrowie wczorajsi lub jutrzejsi. Przyzwyczajeni kierować trzodą ludzką, wiedzieli, ile jest warta. Śmiałe wynurzenia Clerambaulta wydawały im się wielce naiwne. Oni sami myśleli o wiele gorzej, ale uważali za głupstwo coś takiego mówić, za rzecz niebezpieczną coś takiego pisać, a za rzecz jeszcze bardziej niebezpieczną na to odpowiadać, albowiem gdy się na coś napada otwarcie, czyni się je powszechnie znanem, a gdy się coś potępia, uznaje się tem samem jego ważność. Toteż wedle ich zdania byłoby najrozsądniej zupełnie pominąć milczeniem te nieszczęsne broszury, którychby opinja publiczna sama przez się, senna i ociężała, wcale nie zauważyła. To było w czasie wojny hasło ogólnie przestrzegane w Niemczech, gdzie władza publiczna tłumiła girlandami kwiatów zbuntowanych pisarzy, skoro ich nie mogła udusić bez hałasu. Ale zmysł polityczny demokracji francuskiej jest bardziej szczery i bardziej ograniczony. Ona nie zna milczenia. Zamiast ukrywać swą nienawiść, wychodzi na trybunę, aby ją publicznie wyjawić. Wolność francuska jest taka, jak ją przedstawił Rude: ma paszczę otwartą i ryczy. Kto nie ma tych samych poglądów, co ona, jest natychmiast zdrajcą; znajdzie się zawsze jakiś podły dziennikarz, który powie, za jaką cenę został kupiony ten głos wolny, a dwudziestu opętanych podburzy przeciw niemu wściekłość gapiów. Gdy raz ta muzyka się rozegra, nie można nic innego robić, jak tylko czekać, aż gwałtowność wyczerpie się swoim własnym nadmiarem. Tymczasem należy się mieć na baczności; rozumni chronią się w bezpieczne miejsce lub wyją wraz z wilkami.
Dyrektor dziennika, który uważał to dla siebie za zaszczyt, że od wielu lat ogłaszał poezje Clerambaulta, kazał mu oświadczyć cichaczem, że uważa cały ten hałas za śmieszny, że cała ta historja nie warta nawet funta kłaków, że jednak, ku swemu wielkiemu ubolewaniu, widzi się zmuszony, przez wzgląd na swoich prenumeratorów, zaatakować go... O, w należytej formie!... Nie weźmie mu tego za złe, wszak prawda?... W istocie, nie było tu nic brutalnego, poprzestano tylko na tem, że go wystawiono na śmieszność.
I nawet Perrotin — (jak nędzny jest ród ludzki!) — w wywiadzie wyszydził, w dowcipny sposób, Clerambaulta, wystawił go na śmiech, a w duchu zaś myślał zostać dalej jego przyjacielem.
Nawet i we własnym domu Clerambault nie znajdował już teraz poparcia. Jego stara towarzyszka, która od trzydziestu lat myślała jedynie jego głową i powtarzała jego poglądy, nawet zanim je jeszcze rozumiała, przerażała się teraz i oburzała jego nowemi zapatrywaniami, wyrzucała mu z goryczą wywołanie tego skandalu, krzywdę, jaką wyrządził swemu nazwisku, nazwisku rodziny, pamięci zmarłego syna, świętej zemście, ojczyźnie. Co się tyczy Rozyny, kochała go zawsze, ale nie rozumiała go już teraz. Kobieta może rzadko uznawać wymagania ducha, zna tylko wymagania serca. Wystarczało jej to, że ojciec jej nie łączy się z hasłami nienawiści, że pozostaje dalej dobry i przystępny litości, nie pragnęła jednak wcale, by ujmował swe uczucia w teorje, a tem mniej, aby je wygłaszał publicznie. Miała zdrowy rozum serdeczny a zarazem praktyczny kobiety, która czyni zadość wymogom serca, a przytem umie się zastosować do reszty. Nie pojmowała tej nieugiętej konieczności logicznej, która zmusza mężczyznę do wysnuwania ostatnich konsekwencyj z jego przekonań! Tego nie mogła rozumieć. Godzina jej minęła, ta godzina, w której otrzymała i wypełniła, sama o tem nie wiedząc, szczytne zadanie podnieść w sposób macierzyński na duchu swego ojca, człowieka słabego, chwiejnego, złamanego, ukryć go pod swemi skrzydłami, ocalić jego sumienie i wsunąć mu znów w rękę pochodnię, którą upuścił. Teraz, gdy ją znów miał w dłoni, rola jej skończyła się. Stała się napowrót „małą dziewczynką“, kochającą, usuniętą na drugi plan, niepokaźną, która snogląda na wielkie wypadki na świecie oczyma nieco obojętnemi i tylko w głębi jej duszy zostało się coś, jak gdyby odbłysk owej nadziemskiej godziny, którą przeżyła, którą zachowuje w sobie z czcią nabożną i której już teraz nie rozumie.
Mniej więcej w tym samym czasie odwiedził Clerambaulta młody żołnierz na urlopie, przyjaciel rodziny. Syn inżyniera i sam inżynier, Daniel Favre, którego żywa inteligencja nie zamykała się w ciasnych granicach jego zawodu, był już oddawna gorącym wielbicielem Clerambaulta: potężne wzloty nowoczesnej wiedzy zbliżyły w dziwny sposób jej dziedzinę do dziedziny poezji; stała się obecnie sama najwznioślejszym z poematów. Daniel był zapalonym czytelnikiem utworów Clerambaulta; pisywali do siebie serdeczne listy, a młodzieniec, którego rodzina pozostawała w stosunkach przyjaznych z rodziną Clerambaulta, odwiedzał ich często, być może nietylko z tego powodu, by mieć przyjemność widzenia się z poetą. Przyjmowano nadzwyczaj serdecznie tego miłego młodego człowieka, mającego około trzydzieści lat, wysokiego i dobrze rozwiniętego, o rysach wyrazistych, nieśmiałym uśmiechu i jasnych oczach na ogorzałej twarzy i nietylko samemu Clerambaultowi sprawiały te odwiedziny przyjemność. Daniel byłby mógł z łatwością wyjednać sobie, by go przydzielono do służby poza frontem, w jakiejś fabryce metalowej, ale prosił, by mu pozwolono zostać na jego niebezpiecznym posterunku na froncie, gdzie w krótkim czasie uzyskał stopień porucznika. A teraz korzystał z urlopu, by odwiedzić Clerambaulta.
Zastał go samego, żona i córka wyszły z domu. Tenże przyjął z radością swego młodego przyjaciela. Ale Daniel wydawał się zakłopotany i odpowiedziawszy byle jak na pytania Clerambaulta, przystąpił obcesowo do tematu, który mu leżał na sercu. Opowiadał, że słyszał, jak na froncie mówiono o artykułach Clerambaulta; ogarnęło go zmieszanie. Mówiono... twierdzono... Jednem słowem, wydano surowe sądy... Wiedział, że to niesprawiedliwie. Ale przybył tutaj — i ujął za rękę Clerambaulta nieśmiało i serdecznie) — przybył go błagać, aby się nie odłączał od tych, którzy go kochają. Przypomniał mu cześć, jaką obudził poeta, który wysławiał niegdyś ziemię francuską i wielkość jej ludności... „Zostań pan, zostań pan z nami, w tej godzinie ciężkich prób i doświadczeń!“.
— Nigdy nie byłem bardziej z wami, aniżeli teraz, odpowiedział Clerambault. A potem zapytał:
— Drogi przyjacielu, powiadasz pan, że rzucono się na to, co napisałem. Co pan sam sądzisz o tem?
— Ja tego nie czytałem, — odpowiedział Daniel. — Nie chciałem tego czytać. Obawiałem się, abym nie doznał smutku w mojem przywiązaniu do pana lub też nie był przeszkodzony w wypełnianiu moich obowiązków.
Nie masz pan wielkiego zaufania do siebie samego, jeżeli się lękasz, że twoje przekonania mogą się zachwiać wskutek przeczytania kilku wierszy.
— Co do mych przekonań jestem pewny, — odrzekł Daniel, nieco dotknięty temi słowami, — ale są pewne tematy, których lepiej nie poruszać.
— Oto słowo, — rzekł Clerambault, — którego nie oczekiwałem od męża głębokiej nauki. Zali prawda może coś stracić, gdy się o niej dysputuje?
— Prawda nie, ale miłość. Miłość ojczyzny.
— Mój drogi Danielu, jesteś pan śmielszy odemnie. Ja wcale nie przeciwstawiam prawdy miłości ojczyzny, staram się je jedynie pogodzić.
Daniel przerwał mu, mówiąc:
— O ojczyźnie się nie dysputuje.
— A więc to artykuł wiary? — zapytał Clerambault.
— Nie wierzę w religję, — zaprotestował Daniel. — Nie wierzę w żadną. I właśnie dlatego. Cóżby zostało na ziemi, gdyby nie było ojczyzny?
Sądzę, że jest na ziemi wiele pięknych i dobrych rzeczy. Ojczyzna jest jedną z nich. Kocham ją także. Nie dysputuję bynajmniej o miłości, ale o sposobie kochania.
Jest tylko jeden sposób, — rzekł Daniel.
— Jaki?
— Być posłuszny.
— A więc miłość z zamkniętemi oczyma. Tak, to symbol starożytny. Ja chciałem jej oczy otworzyć.
— Nie, zostaw pan tak, jak jest. Nasze zadanie jest i tak już dość mozolne. Nie czyń go pan nam jeszcze okrutniejszem.
I w kilku zdaniach krótkich, urywanych, drgających wzburzeniem, Daniel wywołał przed nim straszne obrazy tygodni, które właśnie przebył w rowie strzeleckim, obrzydzenie i wstręt do tego, co tam sam przecierpiał, co inni w jego oczach lub przez niego wycierpieli.
— Ależ mój drogi chłopcze, — rzekł Clerambault, — skoro pan sam widzisz tę hańbę, dlaczegoż jej nie przeszkodzić?
— Bo to rzecz niemożliwa.
— Aby o tem wiedzieć, trzebaby naprzód próbować.
— Prawo natury to walka istot z sobą. Niszczyć lub być zniszczonym. Tak się rzecz ma.
— I to się nigdy nie zmieni?
— Nic, — odpowiedział Daniel z wyrazem upartego bolu. — To jest prawem.
Są ludzie głębokiej wiedzy, którym wiedza tak szczelnie zakrywa rzeczywistość, jaką w sobie zawiera, że nie widzą już pod tą siatką rzeczywistości, która się im wymyka. Ogarniają całe pole, jakie wiedza odkryła, ale uważaliby za niemożliwe albo nawet za śmieszne rozszerzyć je poza granice, jakie rozum raz zakreślił. Nie wierzą w żaden inny postęp, jak tylko w ten, który jest przykuty do wnętrza tego ogrodzenia. Clerambault znał zbyt dobrze uśmiech szyderczy, z jakim znakomici uczeni, którzy wyszli ze szkół oficjalnych, odrzucają bez dalszego badania pomysły wynalazców. Pewien rodzaj wiedzy łączy się wybornie z posłuszeństwem. Przynajmniej Daniel nie wnosił do niej żadnej ironji: był to raczej wyraz smutku stoickiego i nieugiętego. Nie brakło mu wcale śmiałości ducha, ale jedynie w rzeczach abstrakcyjnych. Postawiony wobec życia, wyobrażał mieszaninę — albo raczej, ściśle biorąc, następująca po sobie kolej — lękliwości i uporu, skromności, która wątpi i nieugiętego przekonania. Człowiek, jak wielu innych, pełen sprzeczności, złożony z poszczególnych sztuk i kawałków. Tylko, że u człowieka intelektualnego, zwłaszcza u męża głębokiej wiedzy, te poszczególne kawałki leżą obok siebie i szwy są widoczne.
— A jednak, — mówił Clerambault, kończąc nagłos uwagi, jakie czynił właśnie w milczeniu, — nawet podstawy wiedzy ulegają zmianie. Pojęcia chemji, fizyki przechodzą od dwudziestu lat przez kryzys odnowienia się, który niemi wstrząsa, ale je oraz zapładnia. A owe rzekome prawa, które rządzą społeczeństwem ludzkiem albo raczej chronicznym bandytyzmem narodów, miałyby pozostać zawsze niezmienne? Czyż niema miejsca w naszych duszach dla nadziei lepszej przyszłości?
— Nie moglibyśmy walczyć, — odrzekł Daniel, — gdybyśmy nie mieli nadziei, że wprowadzimy w świecie porządek bardziej sprawiedliwy i bardziej ludzki. Wielu z moich towarzyszów broni ma nadzieję, że ta wojna będzie końcem wszystkich wojen w ogólności. Ja w to nie wierzę i nie wymagam tyle. Wiem jednak z pewnością, że nasza Francja jest w niebezpieczeństwie i że gdyby została pokonana, klęska jej byłaby nieszczęściem dla całej ludzkości.
— Klęska każdego narodu jest klęską ludzkości, albowiem wszystkie są potrzebne. Związek wszystkich narodów byłby jedynem prawdziwem zwycięstwem. Każde inne zwycięstwo niszczy zwycięzców narówni ze zwyciężonymi. Każdy dzień tej wojny, który ją przedłuża, sprawia upływ drogiej nam krwi francuskiej i zagraża Francji, że pozostanie na zawsze wycieńczona
Daniel powstrzymał te słowa ruchem niecierpliwym i bolesnym. Tak, on to wiedział, on to wiedział dobrze... Któż mógł wiedzieć lepiej od niego, że Francja ginie z każdym dniem wskutek swego bohaterskiego wysiłku, że kwiat jej młodzieży, jej siły, jej inteligencji, że siła żywotna jej ludności topnieje w sposób gwałtowny, a wraz z nią znika bogactwo, praca, kredyt narodu francuskiego!... Francja brocząc krwią na całem ciele, kroczy po tej samej drodze, po której szła niegdyś Hiszpanja przed czterema wiekami, — po drodze wiodącej do samotnego Eskurjalu... Ale niechaj mu nikt nie mówi o możliwości zawarcia pokoju, któryby położył koniec tym męczarniom, zanim nieprzyjaciel nie będzie zupełnie zmiażdżony! Nie wolno było odpowiadać na propozycje i ustępstwa, jakie czynili wtedy Niemcy, nawet ich brać pod rozwagę. Nie było nawet wolno o tem mówić. I tak samo jak politycy, generałowie, dziennikarze i miljony biedaków, którzy powtarzali wrzeszcząc na całe gardło, lekcję, jaką im podpowiadano, Daniel także wołał: „Aż do ostatniego tchnienia!“
Clerambault spoglądał z serdeczną litością na tego dzielnego chłopaka, nieśmiałego a zarazem bohaterskiego, który przerażał się na samą myśl dysputy o dogmatach, których był ofiarą. Czyż jego dusza, kształcona we wiedzy, nie wzdrygała się przed tą niedorzeczną krwawą grą, gdzie stawką była śmierć dla Francji, jak i dla Niemiec, a może jeszcze bardziej dla Francji, aniżeli dla Niemiec?
Tak dusza jego oburzała się, ale wzbraniała się wyznać to. Daniel zaklinał ponownie Clerambaulta. „Tak, poglądy jego są, być może, słuszne i prawdziwe... ale, nie teraz! Nie są teraz na czasie... Za dwadzieścia lub pięćdziesiąt lat... Pozwól pan nam przedewszystkiem spełnić nasze zadanie, zwyciężyć, położyć podwaliny pod wolność całego świata, stworzyć przez zwycięstwo Francji braterstwo wszystkich ludzi.“
Ach, ten biedny Daniel. Czyż nie przewidywał on w najlepszym razie nadużyć, któremi się pokala niewątpliwie to zwycięstwo: że potem przyjdzie kolej na zwyciężonego, aby w sposób chorobliwy powziął postanowienie odwetu i słusznego zwycięstwa? Każdy naród pragnie końca wojen w ogólności, ale przez swoje własne zwycięstwo. A tymczasem, od jednego zwycięstwa do drugiego, ludzkość stacza się coraz głębiej w otchłań klęski i nieszczęścia.
Daniel powstał z miejsca, by się pożegnać. Ściskając ręce Clerambaulta, przypomniał mu ze wzruszeniem jego dawne utwory poetyckie, w których powtarzając bohaterskie słowo Beethovena, Clerambault wysławiał cierpienie twórcze... „Durch Leiden Freude...“
„Niestety, niestety! Jak oni nas źle rozumieją! ...My opiewamy cierpienie, aby się od niego uwolnić. Ale oni, oni się niem zachwycają! I oto nasz hymn wyzwolenia staje się dla innych ludzi śpiewem ucisku...“
Clerambault nic mu nie odpowiedział. Miał żywą sympatję dla tego poczciwego chłopca. Ci biedni ludzie, którzy się poświęcają, wiedzą dobrze, że nie mają na wojnie nic do zyskania. Ale im więcej ofiary się od nich wymaga, tem bardziej stają się wierzącymi. Niechaj będą błogosławieni!... Ale gdyby przynajmniej nie chcieli poświęcać z sobą całej ludzkości!
Clerambault odprowadzał Daniela do drzwi mieszkania, gdy właśnie weszła Rozyna. Ujrzawszy gościa, uczyniła ruch, w którym się objawiło jej zdziwienie, połączone z zachwytem. Także i twarz Daniela rozjaśniła się natychmiast i Clerambault zauważył radosne ożywienie się obojga młodych ludzi. Rozyna prosiła Daniela, by wrócił z nimi do salonu i został jeszcze na dalszą pogawędkę. Daniel zamierzał to uczynić, wahał się, nie chciał znów siadać, a wkońcu, przybrawszy przymuszony wyraz twarzy, podał jakąś niejasną wymówkę, która go zmuszała do odejścia. Clerambault, który czytał w sercu córki, nalegał po przyjacielsku, aby przyszedł do nich przynajmniej raz jeszcze przed końcem urlopu. Daniel zakłopotany zrazu odmówił później jednak przyrzekł, nie biorąc atoli na siebie pewnego zobowiązania; w końcu, na naleganie Clerambaulta, oznaczył dzień swego powtórnego przybycia i pożegnał się nieco chłodno. Clerambault udał się do swego pokoju i usiadł, Rozyna słała nieruchoma, pogrążona w zadumie, a na twarzy jej widniał wyraz zmartwienia. Clerambault uśmiechnął się do niej; przybliżyła się, by go uściskać.
W oznaczonym dniu Daniel nie przyszedł. Oczekiwano go jeszcze przez dwa dni z rzędu. Odjechał już jednak z powrotem na front. — Za namową Clerambaulta żona jego poszła wkrótce potem z Rozyną odwiedzić rodziców Daniela. Przyjęto obie kobiety z oziębłością lodowatą, prawie obrażającą. Pani Clerambault oświadczyła po powrocie do domu, że nie chce nigdy widzieć tych nieokrzesanych gburów. Rozyna z trudem ukryła łzy, cisnące się jej do oczu.
W następnym tygodniu nadszedł list od Daniela do Clerambaulta. Był nieco zawstydzony postępowaniem swojem i swoich rodziców i starał się nie tyle je usprawiedliwić, ile wytłumaczyć. Napomknął w sposób dyskretny o nadziei, jaką żywił, że stanie się kiedyś bliższym Clerambaultowi, aniżeli jedynie przez węzły podziwu, szacunku, przyjaźni. Dodał jednak, że Clerambault zamącił jego marzenia o przyszłości nieszczęsną rolą, jaką sądził, że musi sobie obrać w dramacie, w którym szło o życie ojczyzny i dalekiem echem, jakie głos jego wywołał. Słowa jego, niezawodnie źle zrozumiane, bez wątpienia jednak nierozważne, przybrały znamię bluźnierstwa i wzburzyły przeciw niemu całą opinję publiczną. Między oficerami na froncie i między przyjaciółmi w kraju panowało jednomyślne oburzenie. Rodzice, którzy widzieli, jakie było jego marzenie o szczęściu w przyszłości, założyli swoje veto. A chociaż cierpiał wiele, nie sądził, by miał prawo odrzucać skrupuły, mające swe źródło w uczuciu głębokiej litości wobec zranionej ojczyzny. Społeczeństwo nie mogłoby tego zrozumieć, aby oficer, który miał zaszczyt przelewać swą krew dla Francji, mógł myśleć o związku, któryby można tłumaczyć jako przystąpienie do tak zgubnych poglądów. Byłoby niewątpliwie w błędzie, ale należy się zawsze liczyć z opinją publiczną. Opinja narodu, nawet pozornie przesadna i niesprawiedliwa, jest jednak mimo to godna szacunku, było błędem ze strony Clerambaulta, że ją wyzywał. — Daniel nalegał na Clerambaulta, aby uznał swój błąd i aby go odwołał, aby zatarł nowemi artykułami nieszczęsne wrażenie, jakie wywołały poprzednie. Przedstawiał mu to jako obowiązek — obowiązek wobec ojczyzny — obowiązek wobec siebie samego — i (jak dawał do zrozumienia) obowiązek wobec tej, która im obydwom była tak droga. — List jego kończył się kilku innemi uwagami, w których była jeszcze kilkakrotnie wzmianka o opinji publicznej; zajmowała ona w jego systemie myślenia miejsce rozumu i nawet miejsce sumienia.
Clerambault przypomniał sobie z uśmiechem na twarzy scenę Spittelera, w której król Epimeteusz człowiek o silnem przekonaniu, gdy nadeszła chwila wystawić je na próbę, nie może go już pochwycić w ręce, widzi, jak ucieka, goni za niem i aby je znów dostać w ręce, kładzie się na ziemi i szuka go pod łóżkiem. I Clerambault pomyślał sobie w duchu, że człowiek może być bohaterem w ogniu nieprzyjacielskim, a małem dzieckiem wobec opinji swoich ziomków.
Pokazał list ten Rozynie. Aczkolwiek miłość jest stronnicza, młoda dziewczyna czuła się jednak zraniona w sercu gwałtem, jaki przyjaciel jej chciał zadać przekonaniom ojca. Pomyślała sobie w duchu, że miłość Daniela ku niej nie jest zbyt wielka i powiedziała sobie, że ona także nie kocha go tak bardzo, aby przyjąć podobne wymagania. Gdyby nawet Clerambault sam był gotów ustąpić, onaby na to nie pozwoliła, albowiem byłoby to niesłusznie.
Potem uściskawszy ojca, wysilała się, aby śmiać się mężnie i zapomnieć o swojem okrutnem nieszczęściu. Ale człowiek nie zapomina o wymarzonem szczęściu, póki zostaje najsłabsza nadzieja do odzyskania go. Myślała o niem zawsze i nawet po pewnym czasie czuł Clerambault, że córka oddala się od niego. Człowiek może mieć wprawdzie tyle zaparcia się siebie, by się poświęcić, ale rzadko ma tyle wyrzeczenia się własnej osoby, by nie żywić urazy dla ludzi, dla których się poświęca. Rozyna mimo woli miała żal do ojca z powodu swego utraconego szczęścia.
Dziwne zjawisko dokonało się teraz w duszy Clerambaulta. Był silnie przygnębiony, a jednak równocześnie wzmocniony na duchu. Cierpiał z tego powodu, że mówił, a przecież czuł, że wkrótce znów się odezwie. Nie był już swoim panem. Pisma jego trzymały go w swej mocy, wywierały na niego przymus; zaledwie ogłosił swoje poglądy, a już czuł się niemi wiązany. Dzieło, które wytrysło z serca, oddziaływa napowrót na serce. Urodziło się w godzinie, kiedy dusza znajdowała się w stanie podniecenia; przedłuża tę godzinę i odtwarza ją w duszy, która bez niego popadłaby w wyczerpanie. Jest ono promieniem światła, które wytryska z głębi, jest najlepszą częścią wewnętrznej istoty ludzkiej i najbardziej wieczną; pociąga za sobą zwierzęcą część ziemskiej istoty. Człowiek, chcąc nie chcąc, idzie, oparty o swoje dzieła i ciągnięty przez nie; żyją one poza nim, zwracają mu straconą siłę, przypominają mu jego obowiązek, kierują nim i rządzą. Clerambault chciał milczeć. A jednak począł znów mówić.
Odczuwał z tego powodu niepokój. — „Drżysz, szkielecie, ponieważ wiesz, dokąd cię zawlokę“, mawiał Turevve do swego ciała przed bitwą. — Szkielet Clerambaulta nie okazywał większej pewności siebie. Wprawdzie bitwa, do której się gotował Clerambault, była bardziej niepokaźna, ale była równie trudna i groźna, albowiem stał sam jeden bez armji. Pojęcie, jakie miał o sobie samym w przededniu walki, było bardzo upokorzające. Widział się obnażonym, w swej miernocie — biedny człowiek, nieśmiały z natury, nieco bojaźliwy, który potrzebuje pomocy drugich, ich przywiązania, ich uznania; było mu okropnie przykro zrywać węzły, które go z nimi łączyły, iść z głową spuszczoną naprzeciw ich nienawiści... Czy będzie dość silny, by stawić opór? — I wątpliwości rozprószone znów wracały do ataku. Któż zmuszał go do mówienia? Kto będzie go słuchał? Na co się to przyda? Czyż nie miał przykładu ludzi mądrzejszych od niego, którzy umieli milczeć?
A jednak mózg jego, nieugięty w swem postanowieniu, dalej mu dyktował, co ma pisać; dłoń jego pisała, nie łagodząc ani jednego słowa. Był jak gdyby złożony z dwóch ludzi: jeden tarzał się na ziemi, zdjęty z trwogą i krzyczał: „Nie chcę się bić!“ — drugi zaś, pełen pogardy dla tchórza, wlókł go za kołnierz, mówiąc: „Pójdziesz!“
Byłoby to jednak za wiele zaszczytu dla niego; gdyby mu przypisywano, że postępował tak z odwagi. Działał tak jedynie z tego powodu, ponieważ nie mógł inaczej. Chociażby nawet chciał się zatrzymać, nie mógłby tego uczynić; musiał iść naprzód, mówić... „To twoje posłannictwo“. Nie rozumiał tego; zapytywał się sam siebie, dlaczego to on właśnie został do tego powołany, on, piewca czułości, stworzony do życia spokojnego, bez walk, bez ofiar, podczas gdy inni ludzie silni, nawykli do wojny i odpowiednio do tego zbudowani, o duszach atletów, nie zostali do tego przeznaczeni. — nie ma celu łamać sobie nad tem głowę. Masz być posłuszny. Tak być musi“.
Już ta sama dwoistość jego natury zmuszała go, skoro raz jedna z obydwóch dusz w nim zyskiwała przewagę, poddać się jej całkowicie. Człowiek, bardziej normalny, byłby niewątpliwie zlał w jedno obie natury albo raczej byłby je połączył, byłby znalazł kompromis, któryby zadowolił równocześnie wymagania jednej i ostrożność drugiej. Ale ludzie w rodzaju Clerambaulta są jednostronni; obierają wyłącznie jeden albo drugi kierunek. Czy droga im się podoba, czy nie, skoro raz jest obrana, idą nią prosto naprzód. I z tych samych przyczyn, które niegdyś budziły w nim bezwarunkową wiarę w to, w co wszyscy dokoła niego wierzyli, musiał teraz Clerambault okazać się człowiekiem bezwzględnym, gdy począł poznawać kłamstwa, które go w błąd wprowadziły, ci którzy z początku nie dali się tak bardzo oszukiwać, nie byliby tych fałszów co teraz odsłonili.
Tak tedy człowiek ten, śmiały mimowoli, jak drugi Edyp, rozpoczął walkę ze sfinksem ojczyzny, który czekał na niego na rozstajnej drodze.
Atak ze strony Bertina ściągnął na Clerambaulta uwagę ze strony kilku polityków ze skrajnej lewicy, którzy nie wiedzieli, jak pogodzić swoją opozycję przeciw rządowi, która była przecież ich warunkiem istnienia, z świętą unją, która została uchwalona przeciw najazdowi wrogów. Przedrukowali dwa pierwsze artykuły Clerambaulta w jednym z owych dzienników socjalistycznych, które wtedy wahały się między sprzecznemi poglądami. Zwalczano w nich wojnę, a równocześnie uchwalano kredyty. Wymowne wyznania poglądów międzynarodowych pojawiały się tam tuż obok napomnień ministrów, którzy robili politykę narodową. W tej grze wahadłowej byłyby kartki Clerambaulta, tchnące nieokreślonym liryzmem, w których atak był umiarkowany a taktyka idei ojczyzny osłonięta głęboką czcią, zachowały charakter nieszkodliwy platonicznego protestu, gdyby cenzura nie wygryzła w nich poszczególnych zdań z zawziętością terwitów. Ślady jej zębów zaś zwracały spojrzenia na to, co byłoby uszło niespostrzeżone w ogólnem zamieszaniu:
I tak w artykule „Do tej, którą się kochało“ zostawiono wyraz Ojczyzna, w miejscu, gdzie się pojawiał po raz pierwszy, połączony z wezwaniem tchnącem miłością, a natomiast wykreślono go w dalszej części ustępu, gdzie był przedmiotem mniej pochlebnej oceny. Głupota cenzora nie widziała tego, że to słowo, w sposób niezręczny wyrwane, tem jaśniej błyszczało w duszy czytelnika. Tak tedy cenzura sama przyczyniła się do tego, aby nadać pewne znaczenie pismu, które samo przez się nie miało wiele wagi. Trzeba nadmienić, że w tej porze powszechnej bierności, najmniejsze słowo wolnej ludzkości przybierało niezwykłą doniosłość i wywierało daleki wpływ, zwłaszcza gdy było wypowiedziane przez osobę ogólnie znaną. Drugi artykuł „O zmarli, wybaczcie nam!“ był lub mógł być, swoim bolesnym akcentem, jeszcze bardziej aniżeli poprzedni, zaraźliwy dla masy serc prostych, które były wojną rozdarte. Gdy się tylko okazały pierwsze poszlaki tego, władza, dotychczas obojętnie się zachowująca, starała się odrazu odciąć Clerambaulta od publiczności. Dość zręczna, aby surowem wystąpieniem nie zwrócić na niego powszechnej uwagi, potrafiła wywrzeć wpływ na dziennik drogą okrężną. Opozycja przeciw pisarzowi powstała w łonie samej redakcji. Naturalnie nie mogli mu czynić wyrzutów z powodu jego międzynarodowych tendencyj; uważali je jednak jako przeczulenie burżuja.
Clerambault sam dostarczył im do tego argumentów, przynosząc trzeci artykuł, w którym jego wstręt do każdego gwałtu zdawał się nawiasowo potępiać rewolucję narówni z wojną. Poeci są zawsze kiepskimi politykami.
Była to odpowiedź pełna oburzenia na ową „Odezwę do Zmarłych“, którą wygłosił Barrès, drżący puszczyk, z wysokości cmentarnego drzewa cyprysowego.
„Śmierć króluje nad światem. Wy co żyjecie, strząśnijcie z siebie jej jarzmo. Nie wystarcza jej to, że niszczy ludy. Pragnie jeszcze ponadto, aby ją wysławiały, aby szły naprzeciw niej ze śpiewem na ustach, a ich władcy żądają, aby sławiły swą własną ofiarę.... „To los najpiękniejszy, najbardziej godzien zazdrości!...“ — Kłamią! Niech żyje życie! Jedynie życie jest święte, a miłość ku życiu jest najwyższą cnotą. Ale ludzie dzisiejsi nie posiadają już tej cnoty. Wykazuje to ta wojna — i istniejąca już od lat piętnastu u wielu ludzi (przyznajcie się do tego!) potworna nadzieja tych krwawych zaburzeń. Wy nie kochacie życia, wy, którzy nie umiecie robić z niego lepszego użytku, aniżeli rzucać je na pastwę śmierci. Życie jest wam ciężarem, wam bogaci burżuje, niewolnicy przeszłości, konserwatyści, którzy dąsacie się na nie z powodu braku apetytu, z powodu moralnej niezdolności trawienia, którzy macie dusze i usta nieczyste i gorzkie, z powodu nudów i przesytu — i wam, proletarjusze, biedni i nieszczęśliwi, którzy jesteście zniechęceni losem, jaki wam przypadł w udziale. Żyjąc wśród przykrych i ciemnych stosunków, mając mało nadziei, by uzyskać kiedy zmianę położenia (o ludzie małoduszni!) pragnęlibyście jedynie wyjść z tego położenia aktem gwałtownym, któryby was podniósł ponad bagnisko choćby przynajmniej na przeciąg jednej minuty — ostatniej. Najpilniejsi z pomiędzy was, ci, którzy najlepiej zachowali energję instynktów pierwotnych, anarchiści czyli rewolucjoniści, odwołują się jedynie do siebie samych, aby dokonać czynu, któryby ich wyzwolił. Ale tłum jest zanadto ociężały, aby podjąć inicjatywę. Dlatego przyjmują tak skwapliwie potężną falę, która wstrząsa aż do głębi ich krajami ojczystemi, — wojnę. Oddajcie jej z ponurą rozkoszą. Jest to jedyna chwila w ich życiu, w której te blade stworzenia czują w sobie przelotnie tchnienie nieskończoności. A ta chwila jest właśnie chwilą, w której stają się nicością.!
O, jaki to zaiste piękny sposób korzystania z życia!... Jest się zdolnym je potwierdzić tylko w ten sposób, że się je zaprzecza na korzyść jakiegoś bóstwa, łaknącego rzezi, czy ono się zwie Ojczyzną, czy Rewolucją..., którego szczęki gryzą hałaśliwie kości miljonów ludzi...
Ginąć, niszczyć, cóż w tem za słowa! Należałoby raczej żyć. A wy tego nie umiecie. Nie jesteście tego godni. Nigdy nie odmawialiście dobrodziejstwa żywej minuty, radości, która pląsa w świetle. O wy, dusze umierające, które pragnęlibyście, aby wszystko umarło wraz z wami, bracia chorzy, którym podajemy dłoń, aby ich ocalić i którzy z wściekłością pociągają nas z sobą ku otchłani...
Ale nie do was mam żal, nieszczęśni, lecz do waszych władców, Wy, panowie chwilowi, nasi władcy intelektualni, nasi władcy polityczni, panowie złota, żelaza, krwi i myśli! Wy, co rządzicie państwami, kierujecie armjami którzy urobiliście te pokolenia, waszemi dziennikami, książkami, szkołami, kościołami, i którzy z dusz wolnych uczyniliście trzody! Całe ich wychowanie, to wasze dzieło ujarzmienia; wychowanie świeckie, wychowanie chrześcijańskie, wysławia jednakowo, z chorobliwą radością, nicość sławy wojskowej i jej szczęśliwość; zarówno kościół, jak i państwo wysuwa na końcu swej wędki, śmierć jako przynętę...
Pełni obłudy pisarze, faryzeusze, biada wam! Politycy i kapłani, artyści, autorzy, koryfeusze śmierci, wewnątrz jesteście pełni kości i zgnilizny. O, wy jesteście zaiste synami tych, którzy zabili Chrystusa! Jak oni, obciążacie barki ludzi strasznemi brzemionami, których sami nie dotknęlibyście się nawet końcem palca. Jak oni przybijacie na krzyż tych, którzy chcą nieść pomoc narodom nieszczęśliwym, tych, którzy przybywają między was, niosąc w rękach pokój, pokój błogosławiony, wtrącacie do więzienia i obsypujecie zniewagami i jak mówi Pismo święte, będziecie ich ścigać z jednego miasta do drugiego, aż cała ta krew, rozlana na ziemi, spadnie na was potokami deszczu.
Dostawcy śmierci, pracujecie jedynie dla niej. Wasza ojczyzna służy wam jedynie na to, aby oddawać przyszłość w jarzmo przeszłości i wiązać ludzi żywych z butwiejącymi umarłymi. Wy skazujecie życie nowe na to, aby przedłużało trwożliwie w nieskończoność puste obrzędy grobowców... My jednak powinniśmy zmartwychwstać! Niech zabrzmią donośnie dzwony wielkanocne dla żywych!
Ludzie, to nieprawda, że wy jesteście niewolnikami zmarłych i przez nich przykuci do ziemi, jak poddani przywiązani do gleby. Niechaj umarli grzebią swoich umarłych i sami wraz z nimi zstąpią do grobów. Wy jesteście synami ludzi żywych i sami żywi. Bracia młodzi i zdrowi, przełamcie tę chorobliwą odrętwiałość nerwową, przerywaną atakami szału, która cięży na duszach, ujarzmionych przez ojczyznę przeszłości. Bądźcie panami dnia dzisiejszego i panami przeszłości, ojcami i synami waszych dzieł! Bądźcie wolni! Każdy z was jest człowiekiem, a nie zbutwiałym trupem, który wydaje niemiłą woń w grobach, jest trzeszczącym ogniem życia, który usuwa zgniliznę, pochłania trupy ubiegłych wieków i jako zawsze nowy i młody, obejmuje ziemię swemi płonącemi ramionami. Bądźcie wolni! O wy, zdobywcy Bastylji, nie zdobyliście jeszcze owej drugiej, która jest w was samych, owego fałszywego przeznaczenia, które od wieków zbudowali, aby was tam uwięzić, wszyscy ci, którzy niewolnicy lub tyrani (są oni tej samej galery), lękają się, abyście nie nabrali świadomości waszej wolności. Ciężki dzień przeszłości — religje, rasy, ojczyzny, wiedza materjalistyczna — przysłania jeszcze wasze słońce. Idźcie naprzeciw niego. Wolność jest tam, za temi szańcami i wieżami przesądów, martwych praw, uświęconych kłamstw, których strzegą interesy kilku augurów, opinja tłumów, zaciągniętych w szeregi wojskowe i wasze wątpliwości co do was samych. Miejcie odwagę chcieć! A nagle, za zburzonemi murami fałszywego przeznaczenia, znów ujrzycie słońce i widnokrąg rozległy, bez końca.“
Zamiast odczuwać płomień rewolucyjny tej odezwy, komitet redakcyjny dziennika uczepił się jedynie trzech lub czterech wierszy, w których Clerambault zdawał się traktować jednakowo gwałty wszelkiego rodzaju, zarówno z obozu lewicy, jak i prawicy. Jakiem prawem ośmielał się ten poeta w dzienniku stronnictwa dawać nauki socjalistom? W imię jakiej doktryny? Czy był wogóle socjalistą? Należy odesłać z powrotem do burżuazji tego burżuja, sympatyzującego z Tołstojem i z anarchizmem, wraz z jego ćwiczeniami stylistycznemi. Napróżno zaprotestowało przeciw temu kilku ludzi obejmujących szersze widnokręgi, którzy twierdzili, że każda myśl wolna, z etykietą lub bez etykiety, powinna być przyjęta i że poglądy Clerambaulta, aczkolwiek on nie zna doktryny ich partji, są w gruncie rzeczy bardziej nacjonalistyczne, aniżeli poglądy socjalistów, biorących udział w rzezi narodowej. Nie zważano na to; artykuł Clerambaulta przeleżał kilka tygodni w głębi szuflady, poczem mu go zwrócono pod pozorem, że mieli wiele materjału aktualnego, nie cierpiącego zwłoki i że brakło im miejsca.
Clerambault zaniósł swój artykuł do małego pisma, które się dało więcej znęcić jego sławą literacką, aniżeli jego poglądami. Następstwem tego było, że pismo to zostało wskutek zarządzenia policji, zawieszone, nazajutrz po pojawieniu się owego artykułu, którę cenzura straszliwie pokiereszowała.
Clerambault jednak okazał tym razem upór. Najbardziej zagorzałymi rewolucjonistami są właśnie ci, których się do tego zmusza i którzy byli całe swoje życie ulegli. Przypominam sobie, że widziałem pewnego razu wielkiego barana, który draźniony przez psa, w końcu rzucił się na niego; pies zaś, przerażony tym nagłym przewrotem praw natury, uciekł, szczekając ze zdumienia i z trwogi. Stosując to porównanie do naszego wypadku, możemy powiedzieć, że pies — państwo jest zanadto pewne swoich ostrych zębów, by się niepokoić kilku zbuntowanemi baranami, ale baran Clerambault nie obliczał przeszkód, lecz uderzał głową na prawo i na lewo. Jest to właściwość serc słabych a szlachetnych, że przechodzą nagle z jednej przesady do drugiej. Clerambault, który dotychczas podzielał przesadnie uczucia tłumu, przeszedł teraz nagle, jednym skokiem, do skrajnego indywidualizmu, w którym się znalazł osamotniony. Znając dobrze bicz posłuszeństwa, widział go teraz wszędzie, tę sugestję społeczną, której skutki były widoczne we wszystkich środowiskach: bohaterska bierność wojska, którą się wysławia do szaleństwa, jak miljony mrówek zamkniętych w głównej armji; barania służalczość parlamentów, które chociaż gardzą naczelnikiem rządu, podtrzymują go swojemi głosami, aż nie nastąpi przypadkiem wybuch, wywołany buntem, jednostki; markotna, ale wcielona w kadry wojskowe uległość nawet stronnictw lewicy, które poświęcają niedorzecznemu bóstwu abstrakcyjnej jedności swoją własną rację bytu. Ta namiętność wyrzekania się własnej woli była dla niego wrogiem. I uważał za swoje zadanie budzić wątpliwości, ducha, który gryzie kajdany i zniszczyć, o ile możności, tę wielką sugestję.
Ogniskiem choroby była idea narodu. Nie można się było dotknąć tego wrzodu, gdyż natychmiast zwierzę wyło z bolu, Clerambault jednak uderzył w to miejsce bez żadnego względu.
„...Cóż mam robić z waszemi narodami? Żądacie odemnie, abym kochał narody lub ich nienawidził? Ja kocham lub nienawidzę ludzi. Są w każdym narodzie szlachetni, podli, mierni. I w każdym narodzie mało jest szlachetnych i podłych, a mnóstwo miernych. Kocham jakiegoś człowieka lub nie kocham go, dlatego, czem on jest, a nie dlatego, czem są inni. A gdyby był tylko jeden jedyny człowiek, któregobym kochał w pewnym narodzie, toby mi wystarczyło, by tego narodu nie potępiać. — Mówicie mi o walkach i nienawiściach ras? Rasy są kolorami w pryzmacie życia, dopiero ich wiązka tworzy razem światło. Biada temu, który łamie ten pryzmat! Ja nie należę do jednej rasy, należę — do życia, do życia całego. We wszystkich narodach, sprzymierzonych lub wrogich, mam braci, a najbliżsi nie zawsze są ci, których wy mi chcecie narzucić, jako ziomków. Rodziny duchowe są rozprószone po całym świecie. Zmieńmy ten stan! Naszem zadaniem jest zburzyć narody chaotyczne, a na ich miejscu utworzyć grupy harmonijne. Nic nie stanie temu na przeszkodzie. Nawet prześladowania sprawią, że ze wspólnych cierpień wzniesie się wspólna miłość dręczonych narodów“.
Innym razem, kilkakrotnie, nie przecząc idei narodu i nawet przypuszczając istnienie narodów, jako — fakt naturalny, — (albowiem Clerambault nie silił się na logikę i pragnął jedynie ugodzić w bożyszcze tam) gdzie były luki w jego pancerzu), — oświadczał w sposób bezwzględny, że nie bierze udziału w rywalizacjach narodów. To stanowisko jego było również bardzo niebezpieczne.
„Nie zajmują mnie spory, jakie toczą wasze narody między sobą o zyskanie przewagi. Jest mi rzeczą obojętną, czy będzie trjumfował na wyścigach ten lub ów kolor. Ktokolwiek będzie zwycięzcą, zawsze zwycięży ludzkość. Jest rzeczą sprawiedliwą, aby naród mający najwięcej życia, najbardziej inteligentny i pracowity, odniósł zwycięstwo w pokojowem współzawodnictwie pracy. Byłoby zaś rzeczą potworną, gdyby współzawodnicy pokonani lub ci, którym grozi taka klęska, chwycili się gwałtu, by ów naród zwycięzki wyrugować z targu światowego. Znaczyłoby to tyle, co podporządkować interesy wszystkich ludzi interesom jednej firmy handlowej. Ojczyzna atoli nie jest firmą handlową. Jest wprawdzie rzeczą przykrą, że podniesienie się jednego narodu powoduje upadek drugiego, ale gdy wielki handel w moim kraju niszczy mały handel w moim kraju, nie powiecie, że to zbrodnia obrazy majestatu wobec ojczyzny; a przecież walka ta ma w swem następstwie spustoszenie jeszcze smutniejsze i jeszcze bardziej nie zasłużone. Cały panujący obecnie na świecie system ekonomji jest błędny i zgubny; należy go naprawić. Ale wojna, która dąży do tego, aby współzawodnik zręczniejszy lub szczęśliwszy został oszukany przez mniej zręcznego lub bardziej leniwego, pogorsza tylko błędy systemu: wzbogaca kilka jednostek a niszczy ogół.
Wszystkie narody nie mogą dążyć po tej samej drodze tym samym krokiem. Naprzemian jedne wyprzedzają inne, to znów zostają za niemi w tyle. Cóż na tem zależy, jeżeli wszystkie tworzą tylko jeden i ten sam pochód! Nie należy powodować się głupią miłością własną. Biegun energji świata zmienia ustawicznie swoje położenie, nawet w tym samym kraju przenosi się często z jednego miejsca na drugie: i tak we Francji przeniósł się z rzymskiej Prowansji nad rzekę Loarę Walezjuszów, teraz jest w Paryżu, ale nie zostanie tam zawsze. Ziemia cała ulega zmiennemu rytmowi płodnej wiosny i sennej jesieni. Drogi handlowe nie pozostają niezmienne. Bogactwa podziemne wyczerpują się. Naród, który podczas wieków wydawał nie licząc wcale, dąży, poprzez swój blask, ku upadkowi; zachowa swój byt tylko wtedy, gdy się wyrzecze czystości swej krwi i zmiesza ją krwią, obcą. Jest rzeczą daremną, a nawet zbrodnią chcieć przedłużać swoją własną dojrzałość, która już minęła, w ten sposób, że się powstrzymuje dojrzałość, innych. Tak postępują dzisiaj nasi starcy, którzy wysyłają młodzież na śmierć. To nie czyni ich młodszymi, a zabijają przyszłość.
Naród zdrowy stara się, zamiast się buntować zaciekle przeciw prawom natury, zrozumieć te prawa; poznaje prawdziwy swój postęp nie w niedorzecznym uporze, by się nie starzeć, ale w nieustannym wysiłku, aby postępować z wiekiem, stawać się innym i większym. Każdy wiek ma swoje zadanie. Czepiać się całe życie tego samego zadania jest oznaką lenistwa i słabości. Uczcie się zmian! Zmiana to życie. Kuźnia ludzkości ma pracę dla wszystkich. Niechaj wszystkie narody pracują i niech każdy będzie dumny z pracy wszystkich. Trud i genjusz innych są także — i naszą własnością“.
∗ ∗
∗ |
Te artykuły pojawiaty się to tu, to tam, kiedy mogły, w jakiemś małem piśmie postępowem, anarchistycznem i literackiem, w którem zresztą gwałtowne ataki osobiste zastępowały rozważną walkę z rządem. Były prawie nieczytelne, pokiereszowane cenzurą, która zresztą, gdy artykuł był później powtórzony w innym dzienniku, przepuszczała z kapryśną niedbałością to co dnia poprzedniego wykreśliła, a natomiast wykreśliła to, co dnia poprzedniego przepuściła. Trzeba było się prawdziwie natężać, by zrozumieć sens artykułu. Było rzeczą dziwną, że nie przyjaciele, ale przeciwnicy Clerambaulta zadawali sobie tę pracę. Zwykle w Paryżu polemiki nie trwają długo. Najzawziętsi wrogowie, najbardziej wyćwiczeni szermierze w walce na pióra, wiedzą bardzo dobrze, że milczenie szkodzi więcej, aniżeli zniewaga i każą milczeć swej nienawiści, aby tem lepszy wywarła skutek. Ale w owem podnieceniu histerycznem, które wówczas owładnęło w Europie wszystkiemi duszami, nie było już żadnej busoli, nawet dla nienawiści. Gwałtowne ataki Oktawjusza Bertin przypominały co chwila Clerambaulta publiczności. Napróżno wołał on pogardliwie do innych: „Nie mówmy o nim więcej!“ Powtarzał te słowa na końcu każdego artykułu, wylał właśnie swą żółć na swego przeciwnika.
Bertin znał doskonale wszystkie tajne słabostki, wszystkie błędy i drobne śmieszności swego dawnego przyjaciela. Nie mógł się oprzeć przyjemności, by w nie nie ugodzić niezawodną strzałą. A Clerambault dotknięty do żywego i niedość roztropny, by tego nie zdradzić, dał się wciągnąć w walkę, odpowiadał i udowodnił, że potrafi także ranić drugiego do krwi. Wybuchła między nimi płomienna nienawiść.
Wynik był łatwy do przewidzenia. Dotychczas nie był Clerambault niebezpieczny. Ograniczał się ściśle biorąc do rozpraw moralnych; polemika jego nie przekraczała zakresu ideowego; mogłaby równie dobrze, jak do Francji dzisiejszej, stosować się do Niemiec, do Anglji, — lub do starożytnego Rzymu. Mówiąc otwarcie, nie znał on wcale wypadków politycznych, na temat których rozpisywał się patetycznie, — jak zresztą dziewięć dziesiątych osób jego warstwy społecznej i jego zawodu. To też akordy jego muzyki nie mogły niepokoić tych, którzy byli w owej godzinie władcami. Hałaśliwe jednak starcie się Clerambaulta i Bertina i wywołana tem wrzawa w prasie miały dwojakie następstwo: z jednej strony Clerambault przyzwyczaił się w swej szermierce do dokładniejszej techniki, był zmuszony szukać pewniejszego gruntu pod stopami, aniżeli walka na słowa; z drugiej strony, nawiązał wskutek tego stosunki z ludźmi, którzy będąc lepiej od niego obeznani z prawdziwym stanem rzeczy, dostarczali mu dowodów do jego twierdzeń. Od niejakiego czasu utworzyło się we Francji małe towarzystwo, napół tajne, które miało na celu prowadzić niezawisłe poszukiwania i wykonywać wolną krytykę co do wojny i przyczyn, jakie ją wywołały. Państwo, tak pilnie baczące na to, aby zdławić każdą próbę wolnej myśli, nie uważało za niebezpiecznych tych ludzi mądrych, spokojnych, przedewszystkiem ludzi o głębokiej wiedzy, którzy nie szukali rozgłosu i zadowalali się prywatnemi dysputami; sądziło, że najlepszą polityką jest, nie spuszczając z nich oka, zostawić ich w ich czterech ścianach. Pomysł ten jednak okazał się błędny. Prawda, wykryta w sposób skromny a mozolny, chociażby zrazu była znana jedynie pięciu lub sześciu osobom, nie może potem być wykorzeniona; wyłazi z pod ziemi z siłą nie znoszącą oporu. Clerambault dowiedział się, po raz pierwszy, o istnieniu tych namiętnych poszukiwaczy prawdy, którzy mu przypominali takich samych poszukiwaczy z czasów procesu Dreyfusa; ich apostolstwo w swem tajnem ukryciu przybrało, w tych czasach ogólnego ucisku, jakieś podobieństwo do nielicznej społeczności chrześcijańskiej w epoce katakumb. Dzięki tym ludziom odkrył, obok niesprawiedliwości, kłamstwa „wielkiej wojny“. Dotychczas przeczuwał je tylko w sposób niejasny, ale nie podejrzywał nawet, w jakim stopniu dzieje, które nas dotyczą tak blisko, zostały sfałszowane. Ogarnęło go straszne oburzenie. Nawet w godzinach najbardziej dokładnych badań, naiwność jego nigdy sobie nie wyobrażała fałszywych podstaw, na jakich się opiera wojna krzyżowa w obronie prawa. A ponieważ nie był człowiekiem, który tego rodzaju odkrycie chowa dla siebie, wyjawiał je głośno i otwarcie w artykułach, które cenzura natychmiast konfiskowała; później w formie satyrycznej, ironicznej, symbolicznej, w małych opowiadaniach, bajkach i przypowieściach w rodzaju Waltera, które niekiedy przemykały się szczęśliwie, z powodu nieuwagi cenzora i które wskazywały władzy Clerambaulta, jako człowieka stanowczo niebezpiecznego.
Ci, którzy sądzili, że go znają, zdziwili się wielce. Przeciwnicy uważali go dotychczas powszechnie za człowieka sentymentalnego. I był nim niewątpliwie. Ponieważ jednak wiedział o tem i był zarazem Francuzem, miał zdolność szydzić z tego i sam to wyśmiewać. To dobre dla sentymentalnych Niemców wierzyć ślepo w siebie, ale na dnie duszy Clerambaulta, wymownego i wrażliwego, czuwało spojrzenie Galijczyka, który zawsze bacznie śledzi w głębi tych gęstych lasów, na wszystko uważa, nic z oka nie traci i gotów jest śmiać się z wszystkiego. A najbardziej dziwne jest to, że ten wewnętrzny popęd objawia się właśnie wtedy, kiedy tego najmniej oczekiwać można, w czasie najniższych prób i groźnych niebezpieczeństw. Uczucie śmieszności powszechnej wzmocniło i ożywiło poniekąd Clerambaulta. Charakter jego przybrał nagle żywą różnorodność, uwolniwszy się od więzów konwencyjnych, któremi był dotychczas skrępowany. Dobry, czuły, skory do walki, łatwo drażliwy, przekraczający miarę, o czem wiedział i co brał z wesołej strony, sentymentalny, ironiczny, sceptyk i zarazem człowiek wierzący, sam dziwił się, gdy się widział w zwierciadle tego, co pisał. Całe jego życie, które dotychczas zamknął w sobie przezornie i burżujnie, wybuchało teraz z niego, rozwinięte samotnością moralną i zdrową atmosferą czynu.
I Clerambault spostrzegł, że sam siebie nie znał dotychczas. Czuł się, gdyby swieoż narodzony, po owej nocy strasznej trwogi. Poznał nowy rodzaj rozkoszy, o którym nie miał jeszcze wyobrażenia, jest to rozkosz zawrotna i samodzielna człowieka wolnego wśród walki: wszystkie jego zmysły były naprężone, jak łuk dobrze napięty i ogarnęło go uczucie błogiego zadowolenia.
I Ale osoby, które go otaczały, nie miały z tego żadnej korzyści. Panią Clerambault spotykały z powodu tej walki same przykrości; otaczała ją atmosfera nieprzyjazna, która znajdowała w końcu swój wyraz nawet u drobnych dostawców w dzielnicy. Rozyna czuła się coraz słabsza. Zmartwienie w miłości, które taiła, podkopywało jej zdrowie. Milczała i nie skarżyła się nikomu, ale matka czyniła to za siebie i za córkę. Obejmowała tem samem uczuciem goryczy głupców, którzy ją obrażali i nierozważnego męża, który był powodem tego. Przy każdem jedzeniu słychać było niezręczne wyrzuty, które miały go przywieść do milczenia. Ale to wszystko nic nie pomogło: wyrzuty nieme lub hałaśliwe odbijały się od Clerambaulta; był niemi bez wątpienia skruszony; oddawał się jednak z zapałem walce. Egoizm nieświadomy i nieco dziecinny sprawiał, że oddalał od siebie to, coby mu mogło mącić tę nową przyjemność.
Okoliczności przybyły pani Clerambault z pomocą. Stara krewnianka, która ją wychowała, umarła. Mieszkała w Berry i zostawiła rodzinie Clerambault swoją małą posiadłość w spadku. Pani Clerambault skorzystała z tego smutnego wypadku, by się oddalić z Paryża, do którego teraz czuła wstręt i aby wyrwać męża z tego niebezpiecznego środowiska. Podała oprócz swej żałoby powody praktyczne i zdrowie Rozyny, której ta zmiana powietrza bardzoby posłużyła. Clerambault ustąpił. Udali się tedy wszyscy troje, aby objąć w posiadanie ten mały spadek i pozostali w Berry przez całe lato i jesień.
Było to na wsi. Stary dom mieszczański, na końcu wioski. Z burzliwego życia w Paryżu przeszedł Clerambault nagle do martwej ciszy. Ciągłe milczenie po całych dniach przerywało tylko pianie kogutów na folwarku i beczenie bydła na pastwiskach. Ale serce Clerambaulta było zanadto rozgorączkowane, by się zastosować do tego pogodnego i powolnego rytmu przyrody. Niegdyś miłował ją, a nawet uwielbiał, nieraz był w harmonii z tym ludem wiejskim, z którego wyszła jego rodzina. Ale dziś wieśniacy, z którymi próbował rozmawiać, sprawiali na nim wrażenie ludzi z innej planety. Wprawdzie nie byli zakażeni jadem wojny, nie unosili się namiętnością, nie okazywali nienawiści wobec wrogów. Ale nie ukazywali także nienawiści wobec wojny. Przyjmowali ją jako fakt dokonany. Nie dawali się w tym względzie wyprowadzić w pole: (niektóre uwagi, wypowiadane z dobroduszną ironją, zdradzały, że wiedzą, co wojna była warta). Ale tymczasem z faktu tego ciągnęli korzyści i robili grube interesy. Bezwątpienia, tracili na polach bitew synów swoich, ale nie tracili swoich posiadłości ziemskich. Nie byli to zresztą ludzie nieczuli, ich żałoba nie wyrażała się coprawda dobitnie, ale była mimo to w ich sercach głęboko wyryta. Ale ostatecznie, życie poszczególnych ludzi przemija, a ziemia pozostaje. Oni przynajmniej nie wysłali, tak jak mieszkańcy miast, dzieci swoich z fanatyzmu narodowego na śmierć. Ale z chwilą, gdy ta ofiara już została spełniona, umieli jej nadać wartość i jest wielce prawdopodobne, że synowie poświęceni sami byliby to uznali za rzecz naturalną. Ale gdy się traci to, co się kocha, czyż trzeba zaraz tracić głowę? Wieśniacy nie stracili jej. Wojna stworzyła, jak powiadają, po wsiach francuskich blizko miljon nowych właścicieli.
Clerambault czuł się tu, ze swojemi zapatrywaniami, jak gdyby na wygnaniu. Myśli jego i myśli tych wieśniaków nie przemawiały tym samym językiem. Wygłosili przed nim kilka swoich nieocenionych skarg. Wieśniak, gdy mówi z mieszczaninem, skarży się zawsze już z przyzwyczajenia; jest to sposób obrony przeciw możliwemu odwoływaniu się do jego mieszka, Tym samym tonem mówiliby o wybuchu zarazy pyskowej u bydła. Clerambult był dla nich zawsze Paryżaninem. Cokolwiekby sobie myśleli, nigdyby mu tego nie wyjawili. On był dla nich człowiekiem innego plemienia.
Brak echa przytłumiał słowa Clerambaulta. Będąc w wysokim stopniu wrażliwy, wkońcu sam ich nie słyszał. Otoczyło go głuche milczenie. Głosy przyjaciół odległych i nieznanych mu, którzy próbowali nawiązać z nim stosunki, podchwyciła służba szpiegowska na poczcie, jedno z łych haniebnych urządzeń, które splamiły owe czasy. Pod pozorem, by stłumić szpiegostwo zagraniczne, państwo czyniło wtedy swoich własnych obywateli szpiegami. Nie poprzestawało na tem, by czuwać nad polityką, gwałciło myśli; kształciło swych ajentów w zawodzie lokai, którzy podsłuchują pod drzwiami. Nagrody, płacone za taką podłość, napełniły cały kraj (wszystkie kraje) dobrowolnymi ajentami policyjnymi, ludźmi z lepszego towarzystwa, często literatami, którzy po większej części uchylali się od służby wojskowej, i okupywali swoje własne bezpieczeństwo, sprzedając bezpieczeństwo innych osób, a denuncjacje swoje pokrywali imieniem ojczyzny. Dzięki tym donosicielom, dusze wolne, które się szukały, nie mogły sobie podać ręki. Olbrzymi potwór, państwo, podejrzywał i lękał się kilku osób wolnych, które stały odosobnione, słabe, bezbronne, tak go piekł cierń nieczystego sumienia. A każda z łych dusz wolnych otoczona tajnym nadzorem, usychała w swem więzieniu; nie wiedząc zaś o tem, że wszyscy doznawali tych samych katuszy, ginęła powoli, wśród lodowatej samotności; zastygła w swej rezpaczy.
Dusza, jaką nosił Clerambault w swojem łonie, była zanadto płomienna, by się dać pokryć śnieżnym całunem. Ale dusza sama nie wystarcza. Ciało jest rośliną, która potrzebuje ludzkiej ziemi. Pozbawione sympatji; skazane na to, aby się żywić własną substancją, marnieje i ginie. Całe rozumowanie Clerambaulta, którem chciał udowodnić sobie, że jego poglądy odpowiadają poglądom tysięcy nieznajomych, nie mogło mu zastąpić rzeczywistego zetknięcia się z jednem jedynem sercem żywem. Duszy może wystarczyć wiara. Ale serce jest niewiernym towarzyszem, musi się dotykać, aby wierzyć.
Clerambault nie przewidywał tej fizycznej słabości. Było jak gdyby duszenie się. Skóra była sucha, krew wyssana przez palące się ciało, źródło życia wyczerpane. Był jak gdyby w przestrzeni pozbawionej powietrza, oddzielony od niego murem.
Otóż pewnego wieczora, gdy podobny do suchotnika w parnym dniu błąkał się po swoim domu, od jednego pokoju do drugiego, szukając nieco powietrza do oddychania, doręczono mu list, któremu udało się przemknąć przez oczka gęstej sieci, jaką go otoczono. Pisał go człowiek mniej więcej w jego wieku, nauczyciel wiejski w ustronnej dolinie prowincji Dauphiné. List ten opiewał:
„Wojna pozbawiła mnie wszystkiego. Z tych, których znałem, jednych zabiła, innych nie poznaję. Po tem wszystkiem, co nadawało wartość memu życiu, po mej wierze w postęp ludzkości i w przyszłość braterstwa duchowego, depcą nogami. Umierałem z rozpaczy, gdy przypadkiem pewien dziennik, który pana znieważał, zapoznał mnie z pańskiemi artykułami “O Zmarli, wybaczcie nam!“ i „Do Tej, którą się kochało“. Przeczytałem je i zapłakałem z radości. A więc człowiek nie jest osamotniony? Nie cierpi sam jeden? Pan masz jeszcze tę wiarę, wszak prawda? Powiedz mi pan. Ona zawsze istnieje, oni nie zabiją jej? Ach, jak to dobrze, a ja już prawie zaczynałem o tem wątpić. Przepraszam pana, ale człowiek jest stary, sam jeden na świecie, znużony... Błogosławię pana. Teraz umrę spokojnie. Teraz, dzięki panu, wiem, że niezawiodłem się...“
Clerarnbault doznał w tej chwili uczucia, jak gdyby świeże powietrze weszło do pokoju przez szczelinę w murze. Płuca mu się wydęły, serce poczęło bić raźniej, zdrój życia znów się otworzył i począł napełniać wyschłe łożysko duszy. O, jak ludzie potrzebują zawsze miłości drugich ludzi!... O ty ręko, wyciągnięta ku mnie w godzinie mej trwogi, ręko, która obudziłaś we mnie uczucie, że nie jestem gałęzią odciętą od pnia drzewa, ale że sięgam do jego serca, ja ciebie ocalam, a ty wybawiasz mnie; daję ci moją siłę, ona zginie, jeżeli jej nie weźmiesz. Prawda samotna jest jako iskra, która wytryska z krzemienia, sucha, odosobniona, przemijająca. Czy zgaśnie? Nie. Dotknęła się innej duszy, a w głębi widnokręgu zapala się gwiazda...
Widział ją tylko przez chwilę. Skryła się znów poza obłoki i znikła na zawsze.
Clerambault odpisał, tego samego dnia jeszcze, nieznanemu przyjacielowi; opowiedział mu z wylaniem o swoich przeżyciach i o swoich niebezpiecznych przekonaniach. Na list ten nie było żadnej odpowiedzi. Po kilku tygodniach, Clerambault pisał ponownie, bez większego powodzenia. Tak silne było w nim pragnienie mieć przyjaciela, z którymby się dzielił boleścią i nadzieją, że wsiadł do pociągu, idącego do Grenoble, a stamtąd poszedł piechotą aż do wioski, której znał adres. Ale gdy z sercem pełnem radości z powodu niespodzianki, jaką sprawia, zapukał do drzwi szkoły, ten, który mu otworzył, nie rozumiał wcale słów jego. Po wyjaśnieniu dowiedział się, że nauczyciel, z którym mówił, przybył świeżo do wioski. Poprzednik jego został przed miesiącem usunięty z tej posady i w drodze niełaski przeniesiony do odległej okolicy. Ale nie potrzebował wcale się trudzić tą podróżą. Zapalenie płuc sprzątnęło go dzień przedtem, zanim miał opuścić tę wioskę, w której mieszkał od lat trzydziestu. I został nadal jej mieszkańcem, ale pod ziemią.
Clerambault ujrzał krzyż na świeżej jeszcze mogile. I nie dowiedział się nigdy, azali przyjaciel zmarły otrzymał przynajmniej jego serdeczne listy. Lepiej było dla niego pozostać w wątpliwości, albowiem zmarły przyjaciel jego tych listów nie otrzymał; zabrano mu nawet ten ostatni jasny promyk światła...
∗ ∗
∗ |
Koniec lata w Berry był jedną z najbardziej jałowych epok w życiu Clerambaulta. Nie rozmawiał z nikim. Nie pisał już nic więcej. Nie miał żadnego sposobu porozumiewać się bezpośrednio z ludem robotniczym. W tych rzadkich okolicznościach, w których się niegdyś z nim ztykał (na tłumnych zebraniach, na uroczystościach, na wykładach ludowych), zyskiwał sobie jego sympatję. Ale pewna nieśmiałość która zresztą była obopólna, nie dozwalała mu całkowicie oddać się ludowi. Po jednej i po drugiej stronie była świadomość dumna lub też przykra własnej niższości, albowiem Clerambault uważał się we wielu względach, i to bardzo istotnych, za niższego od inteligentnych robotników. — (Miał zupełną słuszność; z ich szeregów bowiem wyjdą wodzowie przyszłości). — Elita robotnicze posiadała wtedy w swojem gronie prawe i męskie dusze, któreby były zdolne zrozumieć Clerambaulta. Wierni swemu idealizmowi, stali przecież twardo na gruncie rzeczywistości; przywykli w życiu codziennem do walk, do zawodów, do zdrad, ludzie ci, z których wielu było, pomimo młodego wieku, weteranami walki społecznej, byli wdrożeni do cierpliwości i byliby mogli nauczyć jej Clermbaulta. Wiedzieli, że wszystko trzeba kupić, że nie nabywa się niczego za darmo, że ci, którzy pragną szczęścia przyszłych pokoleń ludzkości, muszą je okupić swemi własnemi cierpieniami, że najdrobniejszy postęp zdobywa się powoli i stopniowo, że często traci się go dwadzieścia razy, zanim się go osiąga ostatecznie... (Nic niema w rzeczywistości ostatecznego)... — Clerambaultowi byliby bardzo potrzebni ci ludzie, pełni siły i wytrwali, jak ziemia. A jego gorąca inteligencja byłaby ich znów ogrzała ciepłem słonecznem.
Ale zarówno oni, jak i on, dźwigali na sobie brzemię systemu kastowego, przestarzałego, obrażającego, zgubnego całym społecznościom, jak i jednostkom, który stwarza między obywatelami, rzekomo równymi, naszych kłamliwych „demokracyj“ przesadna nierówność majątków, wykształcenia, sposobu życia. Jedna kasta stykała się z drugą jedynie za pośrednictwem dziennikarzy. którzy, tworząc kastę oddzielną, nie przedstawiali w rzeczywistości ani jednej, ani drugiej. Jedynie głos dzienników rozbrzmiewał wśród milczenia, jakie otaczało Clerambaulta. Nic nie było w stanie zamącić ich „Brekekekeks! koaks! koaks!“
Nieszczęśliwe wyniki nowej ofenzywy znalazły dziennikarzy, jak zawsze, nieustraszonych na swoim posterunku. Wyrocznie optymistyczne tych kapłanów z głębi kraju zawiodły ponownie. Nikt nie zdawał się zwracać na to uwagi. Następowały inne wyrocznie, podawane i przyjmowane z tą samą ufnością. Ani ci którzy je pisali, ani ci, którzy je czytali, nie poznawali, że się pomylili. Pomimo całej szczerości, nie zauważyli nawet tego. Nie przypominali sobie tego, co mówili poprzedniego dnia. Czyż można polegać na tych bydlętach, na tych ptasich mózgach? Głowy w góry, to znów głowy w dół. W każdym razie nie można im odmówić zdolności, że po wszystkich swoich skokach padają na nogi. Codziennie inne przekonanie. Mniejsza o jakość, ponieważ się odnawia.
Pod koniec jesieni, aby podtrzymywać hart ducha, który poczynał się uginać na myśl o smutnej zimie, wystąpiła praca z nową propagandą na temat okrucieństw germańskich, która powiodła się wybornie. Termometr opinji publicznej wskazywał znów nagle temperaturę gorączki. Nawet w zacisznem ustroniu w Berry, przez kilka tygodni wszyscy ludzie zajmowali się temi okrucieństwami; ksiądz proboszcz przyłączył się również do nich i wygłosił kazanie tchnące zemstą. Clerambault dowiedział się o tem od swej żony i podczas śniadania wypowiedział bez ogródek, co o tem sądził, wobec służącego, usługującego przy stole. Wieczorem cała wioska wiedziała o tem, że jest stronnikiem Niemiaszków i od tego czasu Clerambault mógł to czytać każdego poranku, wypisane na swoich drzwiach. Rzecz jasna, że to nie przyczyniło się do poprawy humoru pani Clerambault. Rozyna zaś, która, w świeżem swem zmartwieniu zawiedzionej miłości, przechodziła obecnie przez kryzys religijny, była zanadto zaprzątnięta cierpieniami swej duszy i ich różnemi fazami, aby móc myśleć o cierpieniach innych osób. Nawet osoby najbardziej tkliwe mają swoje godziny egoizmu naiwnego bezwzględnego.
Pozostawiony sam sobie, pozbawiony środków działania, Clerambault zwrócił swe rozgorączkowane myśli ku swej własnej osobie. Nic nie mogło go już powstrzymać na drodze do gorzkiej prawdy, nic nie łagodziło już jej okrutnego światła. Czuł w sobie spaloną duszę owych fuorusciti, którzy wygnani poza mury swego nieludzkiego miasta, spoglądają na nie z zewnątrz oczyma, w których wyrasta miłość synowska. Nie była to już wizja bolesna pierwszej nocy ciężkich przejść, których rany krwawiące się łączyły go jeszcze z jego grupą ludzką. Wszystkie węzły były zerwane. Dusza jego, zanadto jasna, schodziła, kręcąc się dokoła nad przepaścią, ku otchłani piekielnej. Powoli, od jednego koła do drugiego, samotna, wśród głuchej ciszy.
„Widzę was tedy, trzody, ludy, mirjady istot, które musicie cisnąć się ławami, aby sobie torować drogę i aby myśleć. Każda z waszych grup ma swój odrębny zapach, który jej się wydaje święty. Tak jak u pszczół: woń wydzielana przez królowę tworzy jedność w ulu i radość pszczół z ich pracy. Tak jak u mrówek: kto nie wydziela takiej samej woni, jak ja i moja rasa tego zabiję. Ule ludzkie, każdy z was ma swój odrębny zapach rasy, religji, moralności, obrzędów rytualnych. Zapach ten przenika wasze ciała, wasze dzieła, wasze plemię. Całe wasze życie, od urodzenia do śmierci, jest nim przesiąknięte. Biada temu, kto go z siebie zmywa!
„Kto chce wchłaniać w siebie stęchliznę tych myśli rojów pszczół, ten pot nocy narodu, spędzonych wśród halucynacyj, niech spogląda z odległości na obrzędy i wierzenia w dalekich epokach dziejowych. Niech poprosi szydercę Herodota, aby obracał przed nim film zboczeń ludzkich, ten długi szereg obrazów zwyczajów społecznych, nikczemnych lub śmiesznych, ale zawsze otoczonych głęboką czcią, u Secylów, Issedonów, Getów, Nasamonów, Gindarów, Sauromatów, Lidów, Libijczyków i Egipcjan, dwunogów różnych kolorów, od wschodu do zachodu i od północy do południa. Wielki monarcha, człowiek mądry, żartobliwie wzywa Greków. którzy palą swoich zmarłych, aby ich zjadali, a Hindusów, którzy ich jedzą, aby ich palili i śmieje się z ich oburzenia. Ale mądry Herodot zdejmuje czapkę, uśmiechając się ukradkiem i wzbrania się ich sądzić, oraz gani tych, którzy z nich szydzą, albowiem „gdyby kazano wszystkim ludziom orzec, które z praw, obowiązujących w różnych krajach, są najlepsze, każdyby się oświadczył za prawami swej ojczyzny, tak bardzo każdy jest przekonany, że niema lepszych praw od nich.
To też niema większej prawdy nad słowa Pindore: „Zwyczaj jest królem wszystkich ludzi“...
Każdy pije chętnie ze swojej czary. Ale powinien przynajmniej zezwalać, by inni pili również ze swoich czar. A tymczasem rzecz się ma przeciwnie. Aby się radować ze swej własnej czary, musi pluć: do czary swego sąsiada. Bóstwo tego żąda. Albowiem potrzeba mu bóstwa — jakiegokolwiekby ono było, człowiek czy zwierzę, choćby to nawet miał być jakiś przedmiot, jakaś linja czerwona lub czarna, podobnie jak w wiekach średnich, kos, kruk, herb jakiś, — aby zrzucić na nie swoje własne błazeństwa.
„Dziś, gdy miejsce herbu zajął sztandar, ogłaszamy, że jesteśmy wolni od przesądów. A kiedyż były one większe, aniżeli teraz? Obecnie nowy dogmat. Równość, zmusza nas, abyśmy wszyscy wydawali zupełnie jednakową woń, jedni jak drudzy. Nie wolno nam nawet mówić tego, że nie jesteśmy wolni: byłoby bluźnierstwem. Musimy, dźwigając siodło na karku, ryczeć: „Niech żyje wolność!“ — Córka króla Cheopsa, na rozkaz swego ojca, stała się nierządnicą, aby się przyczyniać haniebnym dochodem swego ciała do budowy piramidy. Aby wznieść piramidę naszych ciężkich republik, miljony obywateli prostytuują swoje sumienie, znieprawiają dusze i ciała kłamstwem i nienawiścią... O tak, słaliśmy się mistrzami w wielkiej sztuce kłamstwa... Niewątpliwie umiano zawsze kłamać. Ale różnica z przeszłością jest ta, że oni wiedzieli, iż są kłamcami i byli nawet gotowi przyznać się do tego naiwnie, jako do potrzeby naturalnej, którą poczciwi mieszkańcy Południa zaspokajają wobec przechodni bez najmniejszego wstydu.
— „Będę kłamał“, mówi Darjusz w szczerości ducha, „albowiem gdy jest użyteczne kłamać, nie należy sobie bynajmniej robić skrupułów z tego powodu. Ci, którzy kłamią, pragną tego samego, co ci, którzy mówią prawdę: kłamie się w nadziei, że się będzie miało z tego jakiś pożytek; mówi się prawdę, gdy się ma na widoku jakąś korzyść i gdy się chce zapewnić sobie zaufanie. Tak tedy, chociaż nie idziemy tą samą drogą, dążymy jednak mimo to do tego samego celu, albowiem, gdyby nie było nic do zyskania, byłoby obojętne temu, który mówi prawdę, powiedzieć raczej kłamstwo, a temu, który kłamie, powiedzieć prawdę“, — ale my, o moi drodzy współcześni, jesteśmy bardziej wstydliwi; nie patrzymy na siebie, gdy kłamiemy w kącie ulicy; kłamiemy przy zamkniętych drzwiach, kłamiemy sobie samym. I nie przyznajemy się do tego nigdy, nawet w największem zaufaniu. Nie, my nie kłamiemy. My „idealizujemy...“ — Chciałbym, aby widziano wasze oczy i aby wasze oczy przejrzały, wy ludzie wolni!
Wolni! W czem jesteście wolni? I kto z was jest wolny, w waszych narodach dzisiejszych? — Czy macie swobodne działania? Nie, gdyż państwo rozporządza waszem życiem; robi z was morderców lub zamordowanych. — Czy macie swobodę mówienia i pisania? Nie, albowiem wtrąca się was do więzienia, skoro wypowiadacie wasze przekonaniu. Czy macie swobodę przynajmniej myśleć sami, co chcecie? Nie, jeżeli tego dobrze nie ukryjecie, a nawet głęboka piwnica nie jest do tego jeszcze dość bezpieczna. Bądźcie cicho, miejcie się na baczności! Nadzór nad wami jest czujny... Są strażnicy więzienni dla czynów: podoficerowie i ozdobieni szlifami. Są i strażnicy dla duszy: kościoły i uniwersytety, które przepisują, w co należy wierzyć a czemu przeczyć.. I na cóż skarżycie się właściwie? (Ale wy się nie skarżycie!) Myślenie nie sprawia wam żadnego trudu. Powtarzacie tylko słowa katechizmu!
„Powiadacie, że ten katechizm został swobodnie przyjęty przez lud, będący u władzy? Piękna władza! Głupcy, którzy sobie wydymają policzki słowem demokracja!.. Demokracja jest to sztuka podstawić się w miejsce ludu i strzyc mu wełnę uroczyście w jego imieniu, ale na korzyść kilku dobrych pasterzy. W czasie pokoju o tem co się dzieje, lud wie tylko tyle, co mu o tem opowiadają w swojej prasie, skrępowanej i przekupionej, ludzie, którzy mają w tem interes, by go wyprowad2:ać w pole. Prawda jest zmaknięta pod kluczem. W czasie wojny rzecz się ma jeszcze lepiej. Wtedy naród sam jest zamknięty pod kluczem. Gdybyśmy nawet przypuścili, że wogóle wiedział kiedy, czego chce, to teraz nie ma najmniejszej możności, aby o tem choćby słówko powiedzieć. Jedynie być posłuszny. Perinde ac cadaver. Dziesięć miljonów trupów... Żywi niewiele więcej warci, poddani przez cztery lata przygniatającym ich rządom burd patrjotycznych, popisów jarmarcznych, gróźb, fanfaronad, nienawiści, donosicielstwa, procesów o zdradę i sądów doraźnych. Demagodzy powołali, aż do ostatniego rocznika pospolitego ruszenia, wszystkie siły obskurantyzmu, aby zgasić ostatnie przebłyski zdrowego rozumu, któreby jeszcze mogły stawić opór w ich ludzie i aby lud ten ostatecznie przerobić na idjotów.
„Nie wystarcza ujarzmić go. Trzeba go uczynić tak głupim, aby sam pragnął być ujarzmiony. Potężne samowładztwa Egiptu, Persji, Asyrji, Azji, które igrały życiem miljonów ludzi, czerpały tajemnice swej władzy w nadprzyrodzonym blasku swej rzekomej boskości, Każda monarchja absolutna musiała być, aż do ostatnich granic wierzących wieków, teokracją. W naszych demokracjach jest atoli rzeczą niemożliwą wierzyć w boskość błaznów, jakimi są nasi ministrowie osławieni i pogardzani: widziano ich zanadto zbliska i poznano ich różne sprawki... A zatem wynaleźli sposób, aby umieścić Boga za płótnem swego jarmarczneqo namiotu. Bóg to Rzeczpospolita, Ojczyzna, Sprawiedliwość, Cywilizacja. Są wymalowane u wejścia. Każda buda jarmarczna wywiesza, na różnobarwnych afiszach, swoją piękną Olbrzymkę, A miljony tłoczą się, aby ją widzieć. Ale nie mówi się tego, co o tem myślą ci, którzy stamtąd wychodzą. Byliby zresztą sami zakłopotani, gdyby mieli coś o tem myśleć. Jedni nie wychodzą wcale, a drudzy nic nie widzieli. Ale ci, którzy zostali przed estradą, aby się gapić, ci widzą. Bóg jest tam. Jest tam, na obrazie. Bogowie to pragnienie, jakie każdy, ma, aby w nich wierzyć.
Ale skąd pochodzi gwałtowny szał tego pragnienia? — Ponieważ nie chce się widzieć rzeczywistości. Albo właściwe: ponieważ widzi się ją. W tem właśnie leży cały tragizm ludzkości, że nie chce widzieć i wiedzieć. Odczuwa rozpaczliwą potrzebę. by brud swój wynieść na piedestał bóstwa. — My jednak mamy odwagę spojrzeć w twarz rzeczywistości.
Instynkt mordowania jest wyryty w sercu natury. Instynkt iście szatański, ponieważ wydaje się, że on stworzył istoty nie tylko po to, aby jadły, ale aby były jedzone. Pewien ptak kormoran jada ryby morskie. Otóż rybacy tępią te ptaki. Ale ryby znikają mimo to, albowiem żywiły się kałem tych ptaków, które się żywiły niemi. Tak tedy łańcuch istot jest wężem zwiniętym w koło, który pożera sam siebie... Gdyby przynajmniej świadomość nie była stworzona, aby człowiek nie musiał się przypatrywać swej własnej katuszy. Aby wydobyć się z tego piekła, na to istnieją tylko dwie drogi; droga Buddy, który gasi złudzenie bolesne życia — i droga złudzeń religijnych, które rzucają zasłonę błyszczącego kłamstwa na zbrodnie i na boleści; naród który pożera inne, jest narodem wybranym; pracuje dla Boga; ciężar niesprawiedliwości który przygniata jedną ze szalek życia, znajduje przeciwwagę z tamtej strony, w snach i marzeniach, gdzie wszystkie rany i cierpienia są rzeczowe. Formy tego życia pozagrobowego zmieniają się u różnych narodów i w różnych epokach. Zmiany te nazywają się postępami. Ale jest to zawsze ta sama potrzeba złudzeń. Trzeba zatkać gębę tej strasznej świadomości, która widzi i która żąda sprawozdania za niesprawiedliwe ustawy. Gdy się jej nie znajdzie pokarmu, jakiejś wiary, wyje z głodu i ze strachu. Wierzyć!... Wierzyć albo zginąć! — I dlatego ludzie skupili się w stadach. Aby się wzajemnie popierać. Aby uczynić ze swych osobistych wątpliwości wspólną pewność.
„Ale co mamy teraz począć z prawdą? Prawda jest dla nich wrogiem. — Nie chcą tego jednak sobie wyznać. W milczącem porozumieniu między sobą, nazywają prawdą wstrętną mieszaninę odrobiny prawdy i licznych kłamstw. Ta odrobina prawdy służy poto, aby zabarwić owe kłamstwa. Kłamstwo i nie wola: wieczna niewola... Nie pomniki wiary i miłości są najtrwalsze; o wiele trwalsze są pomniki niewoli Reims i Partenon rozsypują się w gruzy. Ale egipskie piramidy stawiają czoło wiekom. Dokoła nich pustynia, jej miraże i piasek ruchomy... Gdy myślę o tysiącach ludzi niezawisłych, których duch niewoli pochłonął w ciągu wieków — o heretykach i rewolucjonistach, o ludziach nie uznających władzy nad sobą, łamiących prawa świeckie i kościelne, — nie dziwił się wcale, że nad światem rozciąga się miernota, jak woda tłusta i bez smaku.
„My, którzy płyniemy jeszcze na górze na ponurej powierzchni, cóż uczynimy wobec nieubłagalnego wszechświata, gdzie silniejszy miażdży ustawicznie własnego i znajduje zawsze silniejszego, któryby go również zmiażdżył? Czy mamy przez litość bolesną i przez wyczerpanie zdecydować się na dobrowolną ofiarę? — Czy też mamy brać udział w duszeniu słabego, nie mając nawet cienia złudzenia co do ślepego okrucieństwa wszechświata? Cóż nam jeszcze zostaje? Próbować wymknąć się z beznadziejnej walki przez egoizm lub mądrość, która jest odmienną formą egoizmu?..
Albowiem w kryzysie pesymizmu bezlitosneqo, który trawił Clerambaulta w tych miesiącach straszliwego odosobnienia, nie widział on nawet możliwości postępu, — tego postępu, w który niegdyś wierzył, jak inni wierzą w Boga. Obecnie widział ród ludzki, rzucony na pastwę morderczego przeznaczenia. Spustoszywszy planetę, wytępiwszy wiele innych istot na niej, zabijał teraz sam siebie własnemi rękoma. Było to prawo sprawiedliwości. Człowiek słał się panem ziemi jedynie przez uzurpację, podstępem i przemocą (ale głównie podstępem). Istoty szlachetniejsze od niego być może — niewątpliwie — znikły pod jego ciosem. Jedne wytępił, inne poniżył, uczynił bydlętami. Od wielu tysięcy lat, odkąd dzieli życie z innemi istotami, udaje, że ich nie rozumie (kłamie!), że nie widzi w nich braci, którzy, tak samo jak on, cierpią, kochają, marzą. Aby móc te istoty lepiej wyzyskiwać, aby je dręczyć bez wyrzutów sumienia, kazał orzec swoim mędrcom, że te istoty nie umieją myśleć, że tylko on jeden ma ten przywilej. A dziś niewiele brakuje, by to samo powiedział o innych narodach ludzkich, która zwalcza i wytępia... Kacie! Kacie! Nie miałeś litości dla drugich. Jakiem prawem żądasz jej dzisiaj dla siebie?
Z osób zaprzyjaźnionych. które niegdyś obcowały z rodziną Clerambault, jedna tylko została nadal z nimi w stosunkach, pani Mairet, której mąż niedawno temu został zabity w lesie Argońskim.
Franciszek Mairet który nie doszedł jeszcze czterdziestu lat, gdy padł w ciemnym kącie rowu strzeleckiego, był jeden z najsławniejszych biologów francuskich. Był to uczony pełen skromności, nadzwyczaj pracowity, w którym ukrywał się genjusz cierpliwy i którego byłaby później niewątpliwie okryła sława. Nie śpieszył się jednak wcale, by otrzymać odwiedziny tej pięknej prostytutki; człowiek dzieli jej względy ze zbyt wielu intrygantami. Wystarczała mu cicha radość, jaką daje duszom wytrawnym poufałe obcowanie z nauką i jedno serce na ziemi, z którem by mógł dzielić się nią. Żona jego była wspólniczką wszystkich jego myśli. Nieco młodsza od niego, pochodziła z rodziny, zapisanej chlubnie w kronikach uniwersyteckich; była to jedna z owych kobiet poważnych, kochających, słabych a zarazem dumnych, które czują potrzebę oddania się, ale oddają się tylko raz jeden. Żyła duchowem życiem męża. Może byłaby tak samo dobrze dzieliła życie innego mężczyzny, gdyby okoliczności ją z nim połączyły. Ale poślubiwszy Maireta, poślubiła go całkowicie. Jak wiele kobiet i to kobiet lepszych, inteligencja jej czyniła ją zdolną pojmować tego, którego serce jej obrało. Słała się jego uczennicą, by zostać później jego wspólniczką. Dzieliła jego prace, jego badania w laboratorjum. Nie mieli dzieci. Poglądy ich były jednakowe; oboje byli wolnomyślni i mieli wzniosłe ideały ogólnoludzkie.
W roku 1914. Mairet, powołany pod broń, poszedł poptostu wypełnić swój obowiązek, nie robiąc sobie żadnych złudzeń co do sprawy, której służyć zmuszały go przypadkowe okoliczności czasu i ojczyzny. Posyłał z frontu do żony listy pełne stoickiej pogody. Nigdy nie przesłał uważać wojny za coś haniebnego; ale był tego przekonania, że jest obowiązany do tej ofiary, aby być posłuszny przeznaczeniu, które go włączyło do błędów, cierpień i pogmatwanych walk biednego pokolenia ludzkiego, rozwijającego się powoli, ku nieznacznemu celowi.
Znał Clerambaulta. Wzajemne stosunki obydwóch rodzin na prowincji, zanim się obie przeniosły do Paryża, słały się podstawą ich przyjaźni, bardziej trwałej, aniżeli serdecznej (albowiem Mairet oddawał swe serce jedynie swej żonie) i opierającej się przedewszystkiem na niezachwianym szacunku wzajemnym.
Od początku wojny każdy z nich był zaprzątnięty swojemi troskami i nie korespondowali z sobą.
Ci, którzy brali udział w walkach, nie rozpraszali swych listów pomiędzy wielu przyjaciół; skupiali je dokoła jednej istoty ukochanej, której donosili o wszystkiem. Mairet, więcej niż kiedykolwiek, uczynił z żony swej jedyną swoją powiernicę. Jego listy to był istotny dziennik, w którym wypowiadał poniekąd na głos swoje myśli. W jednym z ostatnich listów wspominał o swym przyjacielu Clerambault. Dowiedział się o jego pierwszych artykułach z dzienników nacjonalistycznych, jedynych dopuszczonych na front, które przytaczały z nich wyjątek, aby odpowiadać na nie zniewagami. Pisał do swej żony, jaką ulgę sprawiały mu te słowa człowieka uczciwego, którego spotkały takie zniewagi i prosił ją, aby oświadczyła Clerambaultowi, że jego dawna przyjaźń ku niemu stała się przez to tem bliższa i tem gorętsza. Wkrótce potem zginął, nie otrzymawszy dalszych artykułów o których przysłanie żonę prosił.
Po śmierci męża pani Mairet, która żyła jedynie dla niego, starała się zbliżyć do istot, które mu były bliskie w ostatnich godzinach życia. Pisała tedy do Clerambaulta. Tenże, którego trawiło życie na ustronnej prowincji i który nie miał dość energji wyrwać się stamtąd, czuł się wezwaniem pani Mairet uszczęśliwiony. Wrócił więc do Paryża. Oboje odczuwali bolesną rozkosz, przywołując sobie wspólnie na pamięć drogą posłać zmarłego. Urządzili to sobie w ten sposób, że przeznaczyli jeden wieczór w tygodniu na to, aby z nim wspólnie przebywać, Clerambault był jedynym z przyjaciół Maireta, który mógł zrozumieć tę tajną tragedję poświęcenia, nie ozłoconego żadnem złudzeniem patrjotycznem.
Zrazu pani Mairet odczuwała ulgę, pokazując mu wszystko, co od męża otrzymała. Odczytywała mu jego listy, jego zwierzenia się z doznanych rozczarowań; zastanawiali się nad niemi z wzruszeniem i wskutek tego przeszli znów do zagadnień, które spowodowały śmierć Mireta i miljonów innych ludzi. W tem gorzkiem dociekaniu prawdy, Clerambault nie wstrzymywał się żadnemi względami. A ona również nie była kobietą, któraby się cofała przed poznaniem prawdy. — A jednak...
Clerambault zauważył wkrótce, że jego słowa wywierały na nią przykre wrażenie, aczkolwiek wypowiadał głośno tylko to, co ona dobrze wiedziała, co stwierdzały jasno listy Mairta: zbrodniczą niedorzeczność tych wszystkich konań i bezowocność jego bohaterstwa. Starała się jak gdyby cofnąć to, z czem mu się zwierzyła; spierała się o znaczenie słów z namiętnością, która nie zawsze wydawała się szczera; odnajdywała w pamięci słowa Maireta, które wskazywały, jakoby był bliższy opinji publicznej i jakoby ją nawet popierał. Pewnego dnia Clerambault, słysząc, jak odczytuje ponownie list męża, który mu już raz poprzednio czytała, zauważył, że opuściła jedno zdanie, w którem się wyraźnie objawiał bohaterski pesymizm Maireta. A gdy zwrócił jej na to u wagę, wydawała się tem dotknięta, jej zakłopotanie zwolna zmieniło się w oziębłość, później stopniowo w rozdrażnienie, nakoniec nawet w tajoną niechęć. Poczęła go unikać i chociaż nie przyszło między nimi do otwartego zerwania, czuł jednak, że ma żal do niego i że się nie będą już więcej widywali.
Albowiem w miarę tego, jak Clerambault prowadził dalej swój bezlitosny rozbiór i burzył podstawy wszystkich współczesnych przekonań, dokonywał się w duszy pani Mairet proces wprost przeciwny w kierunku odradzania się jej idealnych poglądów. W żałobie swej odczuwała potrzebę wmawiać w siebie, że, mimo wszystko, przyczyna jej żałoby była święta. Nie było już zmarłego, któryby jej pomagał dźwigać brzemię prawdy. Prawda, nawet najstraszniejsza, dla dwóch osób razem, jest jeszcze rozkoszą. Ale dla tego który zostaje sam na świecie, jest śmiertelna.
Clerambault zrozumiał to. Był to człowiek o niezwykłej delikatności uczuć; dreszcz wstrząsnął nim, albowiem wiedział, że sprawił cierpienie tej kobiecie i sam cierpiał z tego powodu. Nie wiele brakowało, by uznał jej niechęć przeciw niemu. za słuszną; widział bowiem, jaka niezmierna boleść jest w niej ukryła i jak bezskuteczna jest prawda, którą przynosił jej jako lekarstwo. C więcej, prawda ta dodawała jeszcze nowe cierpienie do już istniejącego...
Problem iście trudny do rozwiązania! Ci nieszczęśliwi ludzie nie mogą się obejść bez tych złudzeń zabójczych, których są ofiarami. Nie można ich wydrzeć im, gdyż inaczej cierpienia ich staną się nie do zniesienia. Te rodziny, które straciły synów, mężów, ojców, muszą wierzyć, że słało się to dla jakiejś sprawy słusznej i godziwej. Ci politycy którzy, kłamią, muszą dalej kłamać, wobec innych i wobec siebie samych, albowiem gdyby na chwilę przesłali kłamać, nie mogliby dłużej znieść życia, oni, oni sami, oni ci, którymi oni rządzą. Nieszczęśliwy człowiek, ofiara swych własnych przekonań, który im już dał wszystko, musi im codziennie jeszcze więcej dodawać, inaczej znajdzie pod swemi krokami próżnię i wpadnie do niej... Jakto, po czterech latach takich, nie dających się wysłowić trudów i nieszczęść, mielibyśmy przyznać, że to wszystko było o nic — że nietylko zwycięstwo będzie dla nas zniszczniem, ale że nie mogłoby być niczem innem, że wojna była niedorzecznością, że byliśmy w błędzie.. Za nic w świecie! Lepiej, aby wszyscy wyginęli aż do ostatniego. Poszczególny człowiek, zmuszony przyznać, że życie jego było chybione, popada w rozpacz... Cóżby dopiero stało się z narodem, z dziesięciu narodami, z całą cywilizacją!...
Clerambault, słyszał krzyki tłumu ludzi:
— Żyć za wszelką cenę! Ratujmy się, za wszelką cenę!
— Ależ właśnie nie ocalicie się. Wasza droga wiedzie was do nowych katastrof, do mnóstwa nowych cierpień.
— Jakiekolwiek by one były, są jeszcze mniej okropne, aniżeli to, co ty nam ofiarujesz. Raczej umrzeć ze złudzeniami, aniżeli żyć bez złudzeń! Żyć bez złudzeń... o nie! To byłaby żywa śmierć.
„Ten, który odkrył tajemnice życia i który przeczytał jego rozwiązanie,“ mówi: harmonijny głos Amiela, rozczarowanego, „wymyka się z wielkiego koła bytu, ten wyszedł ze świata żyjących... Skoro raz znikło złudzenie, nicość obejmuje znów swoje wieczne panowanie, barwna bańka mydlana rozprysła się w przestworzu bez końca, męczarnia myśli rozpłynęła się w nieruchomym spoczynku nicości, która niema granic.“
Ale właśnie ten spoczynek w nicości jest najgorszą męczarnią dla ludu białej rasy, Raczej wszystkie katusze, wszystkie cierpienia życia I Przebóg, nie wydzieraj mi ich! Mordercą jest, kto mi zabiera to kłamstwo rozdzierające serce, którem ja żyję!...
I Clerambault z goryczą stosował do siebie przezwisko, które mu nadal, wyszydzając go, pewien dziennik nacjonalistyczny: Jeden przeciw wszystkim. — Tak jest, był wrogiem ogółu, burzycielem złudzeń, któremi drudzy żyją...
A nie pragnął wcale tego. Cierpiał zanadto na tę myśl, że sprawia innym cierpienia, jakżeż wyjść z tego tragicznego koła? Gdziekolwiek się zwracał, wszędzie ten dylemat nie do rozwiązania: albo złudzenie śmiertelne, albo śmierć bez złudzeń.
— Nie chcę ani jednego, ani drugiego.
— Czy chcesz, czy nie chcesz, musisz się ugiąć. Droga zamknięta.
— Przejdę mimo to.
Clerambult przeszedł przez nową strefę niebezpieczeństw. Wędrówka jego w samotności była podobna do wspinania się na górę, gdzie człowiek znajduje się nagle otoczony mgłą i czepia się skały, nie mogąc iść naprzód. Nie widział nic przed) sobą, a w którą stronę się obracał, słyszał, jak szumi w głębi potok cierpienia. A jednak nie mógł pozostać nieruchomy. Pochylał się nad przepaścią i groziło mu, że straci ostatnie oparcie.
Był na jednym z zakrętów, pogrążonych w mroku. Ponadto jeszcze, tego samego dnia, wiadomości z zewnątrz, które dzienniki podawały z wielkim rozgłosem, przytłaczały duszę swojem szaleństwem: bezużyteczne hekatomby, które zahipnotyzowany egoizm czytelników w głębi kraju uważał za zupełnie naturalne, okrucieństwa ze wszystkich stron, zbrodniczy odwet za zbrodnie, — co ci dawniej uczciwi ludzie obecnie oklaskiwali i czego się domagali. Nigdy widnokrąg, który zamyka biedne zwierzęta ludzkie w ich jamach, nie wydawał się posępniejszy i bardziej pozbawiony litości.
Clerambault zapytywał się sam siebie, azali prawo miłości, które czuł w sobie, nie było stworzone dla innych światów i dla innych społeczeństw ludzkich. Między listami jakie otrzymał właśnie, znalazł znów kilka listów z pogróżkami; a wiedząc, że w tej tragicznej niedorzeczności, jaka w owym czasie panowała, życie jego było na łasce pierwszego lepszego szaleńca, życzył sobie potajemnie, aby to spotkanie nie dało na siebie zbyt długo czekać. Jednak pochodząc z dobrej rasy i silnie zakorzenionej, szedł dalej swoją drogą, jak zwykle, wypełniał systematycznie swoje codzienne obowiązki i przestrzegał ich ściśle, aby z głową wysoko wzniesioną, nie uginając się, iść do celu swej drogi, bez względu na to, dokąd ona zawiedzie.
Tego dnia przypomniał sobie, że ma iść odwiedzić swoją siostrzenicę Alinę, która powiła dziecko. Była to córka jego siostry, która już nie żyła i którą bardzo kochał. Niewiele starsza od Maksyma, była niegdyś towarzyszką jego zabaw dziecinnych. Jako młoda dziewczyna, miała charakter dziwnie złożony: była niespokojna, niezadowolona, odnosiła wszystko do siebie, pragnęła, by ją kochano, chciała tyranizować drugich, była zanadto ciekawa i nęciły ją niebezpieczne doświadczenia. Z natury nieco oschła, a przytem namiętna, pamiętająca urazy, wybuchająca gniewem, umiała się nagle stawać tkliwa i czuła i jednać sobie sympatje. Między Maksymem a nią gra zaszła dość daleko, trzeba było mieć na nich baczne oko. Maksym, pomimo swej ironji, nie mógł się oprzeć wpływowi tych małych ostrych źrenic, które go przenikały swemi elektrycznemi promieniami, Alina zaś była rozdrażiona i przyciągana ironją Maksyma. Kochali się oboje, a przytem dokuczali sobie wzajemnie, ile mogli. Potem zajęli się czem innem. Młoda dziewczyna wzbudziła niepokój w sercach kilku młodzieńców i wyszła w końcu zamąż bardzo rozumnie, gdy uczuła, że pora i sposobność jest stosowna po temu — (wszystko ma swoją porę) — za poważnego kupca, który miał sklep z meblami artystycznemi i przyborami kościelnemi przy ulicy Bonapartego i robił dobre interesy. Była właśnie w odmiennym stanie, gdy męża wysłano na front. Nie można było nawet o tem powątpiewać, że jest gorącą patrjotką, albowiem kto kocha siebie, kocha także i swoich i zaiste nie do niej byłby się mógł zwracać Clerambault o zrozumienie dla swych poglądów o braterskiej litości. Miała niewiele tego uczucia dla swoich własnych przyjaciół, nie miała zaś żadnej litości dla wrogów. Byłaby ich najchętniej potłukła w moździerzu na miazgę z tą samą zimną rozkoszą, z jaką niegdyś dręczyła serca ludzkie lub nieszczęsne owady, by się zemścić za przykrości, jakie inni jej wyrządzili.
Ale w miarę, jak dojrzewał płód, który nosiła w swoim żywocie, cała uwaga jej skupiła się na nim; wszystkie siły jej serca płynęły do jej wnętrza. Wojna stawała się dla niej odległa; nie słyszała już grzmotu dział pod Noyon. Gdy mówiła o niej, — można było mniemać, że ma na myśli jakieś dalekie wyprawy kolonjalne. Niezawodnie przypominała sobie niebezpieczeństwa, jakie groziły jej mężowi; niewątpliwie współczuła z nim, tym „biednym chłopakiem“, a na ustach jej pojawiał się uśmiech politowania, który zdawał się wyrażać: „Rzeczywiście on nie ma szczęścia! Nie jest dość zręczny!“ Ale nie zatrzymywała się długo przy tym temacie i nie zostawiał on u niej Bogu dzięki śladów. Sumienie miała w spokoju, zapłaciła wszakże swój udział. I szybko wracała myślą do swego jedynego ważnego zadania. Można było sądzić, że najważniejszym wypadkiem na całym świecie było jajo, które miała znieść.
Clerambault, zaprzątnięty swojemi walkami, nie widział Aliny od kilku miesięcy, nie wiedział tedy nic o tej zmianie w jej usposobieniu. Gdy Rozyna wspomniała o tem pobieżnie w jego obecności, uwaga jego była gdzie indziej zwrócona. Ale dowiedział się nagle, w przeciągu dwudziestu czterech godzin, o dwóch wypadkach prawie równocześnie Alina wydała na świat dziecko, a mąż jej podobnie jak Maksym, „znikł“. Pomyślał natychmiast, jak ciężkie musi być zmartwienie młodej matki. Widział ją taką, jaką ją zawsze znał — między radością a boleścią, bardziej zdolną do odczuwania boleści, aniżeli radości. Widział ją, jak się cała oddawała boleści i nawet w radości szukała uporczywie jakich powodów do cierpienia; gwałtownie się unosząca, pełna goryczy, wzburzona, wyzywająca wobec losu i na wszystkich rozgniewana. Nie był nawet pewny, czy nie ma do niego osobistej urazy, za jego przekonania pojednawcze, podczas gdy ona sama pałała niezawodnie nienawiścią i żądzą zemsty. Wiedział, że jego zachowanie się wywoływało zgorszenie u całej rodziny i że Alina była najmniej skłonna je znosić. Ale pragnął bez względu na to, czy dozna dobrego lub złego przyjęcia, okazać jej w nieszczęściu swoje serdeczne przywiązanie. I chyląc już poniekąd teraz plecy pod gwałtowną ulewą, która miała spaść na niego, wszedł po schodach na górę i zadzwonił u drzwi mieszkania swej siostrzenicy.
Zastał ją na łóżku wyciągniętą, z twarzą wypoczętą, odmłodzoną, wypiękniałą, rozrzewnioną i promieniejącą szczęściem; obok niej małe dziecko, które kazała położyć obok swego łóżka. Miała wygląd promiennej starszej siostry niemowlęcia w powijakach, spoglądała na nie z uśmiechem wesołego uwielbienia, podczas gdy ono, leżąc na plecach, z otwartemi ustami, wymachiwało w powietrzu drobnemi rączętami, jak chrząszcz swemi nóżkami. Wydawało się jeszcze całe pogrążone w odrętwieniu z epoki przed swojem narodzeniem się, śniące o złotej nocy i o cieple w matczynym żywocie.
Alina powitała Clerambaulta z wyrazem triumfu na twarzy:
— A, mój poczciwy wujaszku! Jaki wujaszek dobry! Niech wujaszek przystąpi tu szybko, by zobaczyć mój drogi skarb, moje kochanie!
Radowała się, że może pokazywać swoje arcydzieło i była wdzięczna każdemu, kto je oqlądał. Nigdy Clerambault nie widział jej jeszcze tak czułą i tak piękną. Pochylił się nad dzieckiem, ale prawie wcale nie patrzył na nie, robiąc jednak uprzejme gesty i dając wyraz swemu zachwytowi w okrzykach, których matka oczekiwała i które chwytała w locie, jak jaskółka. On spoglądał jedynie na nią, na tę twarz jaśniejącą szczęściem, na te dobre śmiejące się oczy, na ten dobry śmiech dziecinny!... Jaka to piękna rzecz szczęście i jak dobrze działa widok jego!... Wszystko, co chciał jej powiedzieć, znikło mu z pamięci — było niepotrzebne, niewłaściwe. Musiał tylko patrzeć na ten cud i podzielać uprzejmie zachwyt młodej kury znoszącej jajo. O, jaki to cudowny, chełpliwy niewinny śpiew rozkoszny!
Chwilami jednak przed oczyma jego przesuwał się cień wojny, obraz nikczemnej i niedorzecznej rzezi, zabitego syna, męża, który zaginął bez śladu i pochylony nad dziecięciem, ze smutnym uśmiechem na twarzy, nie mógł się powstrzymać od tych myśli:
— Niestety, na co płodzić dzieci, czyż na taką rzeź? I cóż zobaczy on za lat dwadzieścia, ten biedny mały?
Ona jednak nie zaprzątała sobie tem głowy. Każdy cień niknął od światła, jakie rzucało jej słońce. Ze wszystkich tych trosk, bliskich czy dalekich — wszystkie były jej teraz dalekie — nic nie widziała, promieniała szczęściem...
— Wydałam na świat istotę ludzką!...
W tę istotę ludzką wcielają się dla każdej matki po kolei wszystkie nadzieje ludzkości... Gdzie jesteście smutki i szaleństwa obecnej doby?... Cóż na was zależy! To ono być może, ono, to nowonarodzone dziecko, usunie je wszystkie ze świata. Wszak dla każdej matki jest jej dziecko cudem przynoszącym zbawienie!...
Pod sam koniec rozmowy, odważył się Clerambeult wspomnieć ze smutkiem i współczuciem o jej mężu. Westchnęła głęboko.
— Biedny Armond rzekła. — Musi być w niewoli...
Clerambault zapytał:
— Czy masz jakie wiadomości?
— Nie... Ale to rzecz prawdopodobna... Jestem tego prawie pewna... Inaczej słyszanoby już coś o nim...
Uczyniła ruch ręką, by oddalić dokończenie myśli nieprzyjemnej, tak, jak się odpędza muchę natrętną... (Idź precz! Po co ją tu wpuszczono?).
I znów pojawił się w jej oczach ów uśmiech swobodny...
— Czy wiesz? — dodała. — To nawet dla niego o wiele lepiej... Będzie mógł nieco wypocząć... Jestem teraz o wiele spokojniejsza o niego, aniżeli, gdy był w swoim rowie strzeleckim...
A potem bez żadnego przejścia, rozmowa wróciła znów do tematu, który wyłącznie panował w jej duszy.
— O, jaki będzie szczęśliwy, gdy zobaczy po powrocie moje najdroższe maleństwo!...
Dopiero gdy Clerambault wstał, by się pożegnać, raczyła sobie przypomnieć, że są jeszcze zmartwienia na ziemi; przypomniała sobie o śmierci Maksyma i wyraziła kilku grzecznemi słowami swoje spółczucie... można było poznać z łatwością, że jest w głębi duszy zupełnie obojętna, miała jednak dobrą wolę. A ta dobra wola była u niej czemś nowem... I jeszcze coś bardziej dziwnego. W tem rozrzewnieniu, jakiem ją przejmowało szczęście własne, ujrzała, na przeciąg jednej sekundy, przygnębioną twarz starego człowieka i wyczytała zmartwienie w jego sercu; przypomniała sobie niejasno jego nierozważne uczynki i przykrości, jakich z tego powodu doznawał i zamiast mu czynić wyrzuty, jak to było jej obowiązkiem, z wspaniałomyślnym uśmiechem udzieliła mu milcząco swego przebaczenia. Jak mała księżniczka; rzekła mu serdecznie, jednak tonem nieco protekcjonalnym:
— Mój poczciwy wujaszku, proszę się tylko nie kłopotać... Wszystko się jakoś załatwi... Pocałuj mnie wujaszku...
I Clerambault wyszedł, rozweselony tem, że ta kobieta, którą przyszedł pocieszać, starała się być jego pocieszycielką. Czuł, jaką drobnostką są nasze cierpienia dla obojętnego uśmiechu Natury. Dla niej jest rzeczą najważniejszą, aby zakwitła na wiosnę. Padajcie, martwe liście! Drzewo będzie tem lepiej rosło, wiosna zakwitnie dla innych... O ty, droga wiosno!
Ale jakaś ty okrutna dla tych, dla których już nie zakwitniesz, o wiosno! Dla tych, którzy stracili drogie sercu swemu osoby, swoją nadzieję, siłę i młodość, całą treść swego życia!...
Świat był przepełniony duszami i ciałami pokaleczonemi, które szarpała rozpacz; jedni opłakiwali szczęście stracone, drudzy, jeszcze bardziej godni politowania, opłakiwali szczęście, którego nigdy nie zaznali, którego ich pozbawiono, w całej pełni ich dwudziestoletniej młodości, gdy miłość wabiła ich ku sobie swym niezrównanym czarem!
Pewnego wieczora, pod koniec stycznia, wśród wilgotnej i przejmującej chłodem mgły, Clerambault wrócił do domu. Stał kilka godzin w ogonku, przed składem drzewa, na ulicy wśród tłumu, czekając, aż przyjdzie na niego kolej; poczem oznajmiono im, że tego dnia już nie będzie się nic rozdawało. U bramy swego domu słyszał wymówione swoje nazwisko. Jakiś młodzieniec zapytywał o niego dozorcę, wręczając mu list. Clerambault przystąpił do niego. Młody człowiek wydawał się tem spotkaniem zakłopotany. Prawy rękaw jego był przyszpilony do łopatki, oko prawe pokryte przepaską; bladość oblicza zdradzała, że przebył właśnie dłuższą chorobę. Clerambult przyjął go przyjaźnie i chciał wziąć list, ale młodzieniec cofnął go szybko mówiąc, że to już niepotrzebne. Clerambault zaprosił go, aby wstąpił do niego na pogadankę. Nieznajomy młodzieniec wahał się i gdyby Clerambault był bardziej domyślny, byłby poznał, że gość jego chce mu się wymknąć. Będąc jednak nieco powolny w odczytywaniu obcych myśli, rzekł dobrodusznie:
— Prawda, że piętro moje jest nieco wysoko położone...
Młodzieniec, zadraśnięty w swej miłości własnej, odpowiedział natychmiast:
— Potrafię jeszcze iść po schodach w górę.
I wszedł na schody.
Clerambault domyślał się, że oprócz innych ran, miał on jeszcze niezawodnie ranę w sercu, która mu najgorzej dopiekała.
Usiedli w nieopalonym gabinecie. Tak samo, jak pokój, tak i rozmowa była zrazu zimna. Clerambault otrzymywał od swego gościa odpowiedzi szorstkie, gwałtowne i niejasne, w tonie podrażnionym. Dowiedział się, że młodzieniec ten nazywa się Julian Moreau, że był słuchaczem na wydziale literatury uniwersytetu i że spędził właśnie trzy miesiące w szpitalu Val de Grace. Mieszkał sam w Paryżu, w pokoiku w Dzielnicy Łacińskiej, chociaż miał w Orleanie matkę wdowę i kilku krewnych. Zrazu nie wyjawił, dlaczego się do nich nie udał.
Nagle po chwili milczenia, zdecydował się mówić. Zdławionym głosem. który był szorstki, gdy wychodził z gardła, poczem stopniowo łagodniał, wyznał Clerambaultowi, jak zbawiennie na niego oddziałała lektura jego artykułów, które przyniósł ze sobą do rowu strzeleckiego pewien urlopnik i które tam krążyły od ręki do ręki: Odpowiadały one tłumionemu okrzykowi duszy: »Nie kłamać!“ Dzienniki i pisma, które przesyłały bezwstydnie armji kłamliwy jej obraz, te podrabiane listy z frontu, ten kabotyński heroizm, te niestosowne dowcipy i nikczemna fanfaronada różnych błaznów i pismaków, którzy sami siedząc w bezpiecznem miejscu, ze śmierci innych ludzi tworzyli patetyczne frazesy — to wszystko przepełniało ich wściekłością. Te brudne i niechlujne pocałunki, któremi ich plamili ci prostytuowani z prasy były dla nich ohydą: było to tak, jak gdyby wystawiano na pośmiewisko ich cierpienia. W osobie Clerambaulta znaleźli wreszcie echo upragnione dla siebie. Nie, jakoby ich rozumiał! Nikt nie mógł ich rozumieć, kto nie dzielił ich losu. Ale miał przynajmniej litość nad nimi. Mówił po prostu, z ludzkością, o ludziach nieszczęśliwych we wszystkich obozach. Ośmielił się nazwać po imieniu niesprawiedliwość, wspólną wszystkim narodom, która słała się powodem tych powszechnych cierpień. Nie milczał o ich katuszach, lecz podnosił je na wyżynę, na której stawały się zrozumiałe wszystkim i znośne.
— ...O, gdybyś pan wiedział, jak się tam odczuwa potrzebę słów szczerej sympatji. Chociaż jesteśmy zatwardziali po tem wszystkiem, cośmy wiedzieli, cośmy przecierpieli sami i po tych cierpieniach, jakie zadaliśmy innym, — chociaż jesteśmy starzy (są między nami ludzie siwi, o plecach przygarbionych), — jesteśmy jednak wszyscy, w pewnych chwilach, zabłąkanemi dziećmi, które szukają matki, oby znaleźć u niej słowa pociechy. A te matki, często... ach, te matki, są od nas tak daleko, one również... Otrzymujemy od rodziny listy, które nas przerażają... Własna nasza krew opuszcza nas...
Clerambault ukrył oblicze w dłoniach i począł wzdychać.
— Co panu jest? — zapylał Moreau. — Czyś pan cierpiący?
— Przypominasz mi pan właśnie złe, które popełniłem.
— Pan? Nie. To inni popełnili.
— Ja narówni z innymi. Przebaczcie nam wszystkim.
— Pan jesteś ostatni, który powinien to mówić.
— Powinienem być pierwszy, ponieważ jestem jeden z tych nielicznych ludzi, którzy zdają sobie sprawę ze swych zbrodni.
I począł wygłaszać oskarżenie przeciw swojemu pokoleniu, — które przerwał po chwili, z gestem zwątpienia.
Tego wszystkiego nie można już naprawić. Opowiadaj mi pan, coście tam wycierpieli.
W głosie jego było tyle pokory, że Moreau odczuwał serdeczną sympatję dla tego starego człowieka, który się sam oskarżał. Cała nieufność jego roztopiła się. Otworzył tajne wrota swych myśli gorzkich i ciężką boleścią dotkniętych. Wyznał, że już kilkakrotnie przybył aż do bramy domu i nie mógł się zdobyć na wręczenie swego listu, — (którego zresztą nie chciał pokazać). — Odkąd wyszedł ze szpitala, nie mógł mówić z nikim. Osoby, które pozostały poza frontem w głębi kraju, oburzały go, rozgłaszając publicznie swoje drobne interesy, swoje prywatne sprawy, swoje przyjemności i ograniczenia tych przyjemności, oburzały go swoim egoizmem, brakiem wiedzy i zrozumienia sytuacji.. Czuł się między nimi bardziej obcy, aniżeli między dzikimi z Afryki. Zresztą, — (tu przerwał swoje opowiadanie, poczem podjął je znów, mówiąc półsłówkami, które mu z trudem wychodziły z gardła i w których znać było zakłopotanie i rozdrażnienie) — nietylko między nimi, ale w ogóle między wszystkimi ludźmi czuł się obcy; odcięty od życia normalnego, od radości i pracy wszystkich ludzi, wskutek swego kalectwa, które robiło z niego łachman ludzki. Był jednooki i bez jednej ręki i odczuwał z tego powodu wstyd niedorzeczny, który go palił. Przelotne spojrzenia litości, jakie zdawało mu się, że widzi na ulicy, wywoływały na twarz jego rumieniec wstydu, jak jałmużna, którą ktoś rzuca z boku, odwracając głowę od widoku niemiłego. Albowiem w swojej miłości własnej przesadzał jeszcze swoje oszpecenie; miał wstręt do wszystkiego, co niekształtne. Myślał o straconych rozkoszach, o swej zniszczonej młodości i gdy spotykał pary miłosne, ogarniała go zazdrość gwałtowna i zamykał się w swym pokoju, aby się wypłakać swobodnie.
Ale to nie było jeszcze wszystko. Gdy już zwierzył się z głównego swego cierpienia przed współczuciem Clerambaulta, który go zachęcał do mówienia, doszedł później do właściwego powodu nieszczęścia które on i jego towarzysze znosili z trwogą, jak wrzód złośliwy, na który nie mają odwagi nawet patrzeć. — Poprzez słowa jego niejasne, gwałtowne, pełne boleści, Clerambault poznał to, co gnębi dusze tych młodzieńców. Była to nietylko ich młodość stracona, ich życie oddane na ofiarę, (chociaż i to już była boleść straszliwa... O, jak to łatwo sercom zastygłym i starym egoistom i wymuszonym starym mędrkom ganić surowo tę miłość młodego życia i rozkosz z powodu jego utraty !...) Ale najokropniejsze było to, że nie wiedzieli, dlaczego właściwie poświęcają to życie i że ich trapiło straszliwe podejrzenie, że to wszystko nastąpiło bez żadnego powodu. Albowiem prosta ponęta chełpliwego zwierzchnictwa jednej rasy nad innemi albo spór o szmat ziemi między państwami nic wystarczał, aby uspokoić boleść ofiar. Wiedzieli teraz, jakiego kawałka ziemi człowiek potrzebuje, aby umrzeć i że krew wszystkich ras ludzkich jest tem samem źródłem życia, które życia rozlewa.
A Clerambault, któremu świadomość jego obowiązku człowieka znacznie starszego wobec tych młodzieńców dawała spokój, któregoby zresztą sam nie był miał, wypowiedział do ich przedstawiciela słowa nadziei i pociechy.
— Nie, wasze cierpienia nie poszły na marne. One są wynikiem okrutnego błędu. Ale te błędy również nie są bez znaczenia, klęska dzisiejsza jest wybuchem choroby, która trawi Europę już od wieków. Pycha i chciwość, fanatyzm państwowy bez sumienia, jad kapitalizmu, maszyna potworna „cywilizacji,“ utworzona z nietolerancji, obłudy i gwałtu. Wszystko trzeszczy, wszystko trzeba odnowić i praca jest niezmierna. Nie mówcie teraz o braku odwagi, albowiem macie przed sobą największe dzieło, jakie kiedy czekało jakieś pokolenie. Idzie o to, aby wiedzieć jasno, poprzez ogień rowów strzeleckich i poprzez gazy zabójcze, któremi was oślepiają, narówni z wrogami, podżegane z wnętrza kraju. Aby widzieć prawdziwą walkę, która nie jest skierowana przeciw poszczególnemu ludowi, ale przeciw społeczeństwu niezdrowemu, opartemu na wyzysku i współzawodnictwie ludów, na poddaniu wolnego sumienia pod jarzmo maszyny państwowej. Ludy zrezygnowane lub sceptyczne nie byłyby tego poznały z taką dokładnością tragiczną, bez cierpień tej wojny, które je podkopują. Nie błogosławię cierpień. Zostawmy to zboczenie nabożeństwom dawnych religji. My dzisiaj nie miłujemy boleści i pragniemy radości. Ale skoro boleść przybędzie, niechaj nam przynajmniej służy do pewnego celu. Jeżeli wy cierpicie, niechaj inni tego nie cierpią. Dlatego nie ugnijcie się. Uczono was, że skoro raz w bitwie dano hasło do ataku, jest jeszcze niebezpieczniej cofać się, aniżeli iść naprzód. Dlatego nie oglądajcie się poza siebie, zostawcie za sobą wasze zgliszcza i ruiny i idźcie naprzód, ku nowemu światu.
W miarę jak mówił, widział oczy swego młodego gościa, które zdawały się mu mówić:
— Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze więcej, aniżeli sama nadzieja! Daj mi pewność, daj mi rychłe zwycięstwo!
Wszyscy ludzie, nawet najlepsi, chcą, aby ich mamiono. Wzamian za swe ofiary, złożone u stóp ideału niejasnego i leżącego w przyszłości, pragną, by im przyrzeczono rychłe spełnienie się tego ideału albo przynajmniej jakąś wieczystą nagrodę, jak to czynią religje. Ale kto chce być szczery, nie może przyrzekać zwycięstwa. Musi znać niebezpieczeństwa; może zwycięstwo nie będzie osiągnięte, w każdym razie będzie to wymagało dłuższego czasu. Dla zwolenników jakiejś idei myśl taka jest przytłaczająca swoim pesymizmem. Mistrz jednak sam nie jest pesymistą. Ma spokój człowieka, który dostawszy się na wyżynę, obejmuje z niej spojrzeniem całą okolicę. Oni zaś widzą tylko nagą spadzistość, po której się mają wspinać w górę. Jak więc udzielić im ten spokój?... Ale jeżeli nie mogą widzieć oczyma mistrza, mogą widzieć przynajmniej jego oczy, w których odbija się wizja, im jeszcze niedostępna; czerpią tam pewność, że on, który zna prawdę (tak przynajmniej wierzą!), wolny jest od niepokoju, który ich trawi.
Ale Clerambault, dręczony swem własnem cierpieniem, nie posiadał tej pewności duszy, tej harmonji wewnętrznej, której w jego spojrzeniu szukały oczy Juljan Moreau.. Czy nie posiadał jej w istocie?... Otóż, spoglądając na Juljana z pokornym uśmiechem, jak gdyby się chciał przed nim usprawiedliwiać, spostrzegł... spostrzegł, że Juljan znalazł ją w nim... I podobnie jak ktoś, idzie w górę wśród mgły, znajduje się nagle w świetle, poznał, że światło jest w nim samym. Wstąpiło w niego, ponieważ miał niem oświecać innego.
Nieszczęśliwy kaleka odszedł uspokojony. Clerambault pozostał, jak gdyby w stanie lekkiego odurzenia. Milczał, zakosztowawszy tego dziwnego szczęścia, jakiego doznaje dusza, sama osobiście nieszczęśliwa, gdy czuję, że bierze udział w szczęściu innych dusz obecnych lub przyszłych. Szczęście, głęboki popęd do niego, do pełni bytu... Wszystkie istoty dążą do tego, ale ono nie jest jednakie dla wszystkich. Jedni pragną posiadać; dla innych widzieć znaczy tyle, co posiadać; a dla jeszcze innych wierzyć, znaczy widzieć. A wszyscy tworzą tylko jeden łańcuch, który łączy ten instynkt; począwszy od tych, którzy szukają tylko swego własnego szczęścia, szczęścia swej rodziny, szczęścia swego narodu, aż do owej istoty, która ogarnia miljony istot, szczęście wszechświata. A ten, kto sam nie doznaje szczęścia, przynosi je innym, tak jak właśnie Clerambault i sam się tego nawet nie domyśla: albowiem drudzy widzą już światło na jego czole, gdy jego oczy są jeszcze w cieniu.
Spojrzenie młodzieńca odkryło biednemu Clerambault bogactwo jego, o którem sam nie wiedział. A świadomość boskiego posłannictwa, które mu było poruczone, przywróciło związek jego z ludźmi, już przerwany. Oni zwalczali go jedynie z tego powodu,
ponieważ był ich śmiałym pionierem, ich Krzysztofem Kolumbem, który stara się uporczywie, na samotnym oceanie, otworzyć im drogę do Nowego Świata. Obsypują go zniewagami, ale idą za nim. Albowiem każda myśl prawdziwa, zrozumiana czy też nie zrozumiana, jest okrętem puszczonym na wodę, który ciągnie za sobą dusze zostające w tyle.
Począwszy od tego dnia, odwracał oczy od niedającego się odmienić faktu wojny i ludzi, którzy zginęli, by się zwrócić ku żywym i ku przyszłości, która jest w naszych rękach. Jakkolwiek potężna jest siła przyciągająca tych, których straciliśmy i jakkolwiek znajdujemy bolesny urok, pogrążając się w ich wspomnieniach, musimy jednak wyrwać się niebezpiecznym i złowrogim wyziewom, które unoszą się, jak w Rzymie, ponad ulicą Grobów. „Musisz iść naprzód i nie wolno ci zatrzymywać się w drodze. Nie masz jeszcze prawa dzielić ich spoczynku. Inni ludzie potrzebują twej pomocy. Spojrzyj na nich tam oto w dole, jak podobni do szczątków wielkiej armji, wloką się mozolnie, szukając wśród ponurej przestrzeni zatartych śladów drogi...
Clerambault poznał posępny pesymizm, który zagrażał tym młodzieńcom po wojnie i ta świadomość przeniknęła go do głębi. Groziło wielkie niebezpieczeństwo moralne. Rząd nie troszczył się jednak o nie bynajmniej. Postępował, jak owi niesumienni stangreci, którzy okładają konia biczem, aby go zmusić do przebycia galopem stromej wyżyny. Koń dostaje się na szczyt: ale droga ciągnie się dalej i koń pada, okulał na całe życie... Z jakim zapałem ci młodzieńcy rzucali się w wir boju, w pierwszych miesiącach wojny! A potem zapał ostygł, ale zwierzę pozostało w zaprzęgu, podtrzymywane dyszlem; starano się utrzymywać dokoła niego sztuczne podniecenie; podlewano wspaniałemi nadziejami jego codzienną strawę, a chociaż alkohol był coraz bardziej zwietrzały, zwierzę nie mogło upaść. Nawet nie wydawało żadnych skarg; nie miało dość sił, aby myśleć. I przed kim miałoby się skarżyć właściwie? Hasło dokoła tych wszystkich ofiar opiewało: nie słyszeć; być głuchym i kłamać.
Ale każdego dnia fala bitew, odpływając od brzegu, wyrzucała na piasek rozbite szczątki swoich pokaleczonych i rannych, a przez nich dostawał się na światło dzienne szum z głębi tego oceanu ludzkiego. Ci nieszczęśliwi, wydarci nagle polipowi, którego byli członkami, miotali się w próżni, nie mogąc nic pochwycić, ani z namiętności wczorajszych, ani z marzeń jutrzejszych. I zapytywali sami siebie z trwogą, jedni nieświadomie, mała liczba z okrutną jasnością, dlaczego żyli, — po co się żyje w ogólności...
„Poiché quel che è distrutto patisce quel che distrugge non gode, e a poco andare è distrutto medesimamente, dimmi quello che nessun filosofo sa dire a cui piace o a chi giova cotesta vita infelicissima deli’ universo, conservata in damno e con morte di tutte le creature che lo compangano?...[2]
∗
∗ ∗ |
Było rzeczą naglącą odpowiedzieć im, znaleźć im jakąś treść dla ich życia. Człowiek we wieku Clerambaulta nie potrzebuje tego: on żył, wystarczy mu uwolnić swoje sumienie: to tak dla niego, jak gdyby testament publiczny. Ale młodzieńcy, którzy mają przed sobą jeszcze całe życie, im to nie może wystarczyć, gdy widzą prawdę na polu zasłanem trupami; Jak kolwiek byłaby przeszłość, dla nich wchodzi jedynie przyszłość w rachubę. Uprzątnijcie gruzy z drogi!
Wskutek czego cierpią ci młodzieńcy najbardziej! Czy z powodu samego ich cierpienia? — Nie. Z powodu tego, że wątpią we wiarę, której to cierpienie ich zostało złożone w ofierze (Czyż człowiek, który żałowałby, że się poświęcił dla kobiety, którą kocha lub dla swego dziecka?) Ta wątpliwość zatruwa im życie; odbiera im siłę do dalszej drogi, albowiem obawiają się rozpaczy u jej kresu. Dlatego wołają do was: „Strzeżcie się zachwiać ideał ojczyzny! Raczej starajcie się go odbudować!“ — Co za szyderstwo! Jak gdyby można kiedy zachować wolą wiarę, którą się utraciło! Człowiek okłamuje sam siebie i wie o tem w głębi duszy: ta świadomość, do której się nie chce przyznać, zabija jego odwagę i radość.
Bądźcie tedy odważni i odrzućcie precz wiarę, w którą przestaliście wierzyć. Drzewa muszą, aby się ponownie pokryły zielenią, pozbyć się wprzód swych liści jesiennych. Wznieście tedy z waszych utraconych złudzeń ogień, jak to robią wieśniacy ze zwiędłemi liśćmi, a wtedy nowa zieleń, nowa wiara tem bujniej wyrośnie. Albowiem ona czeka już. Natura nigdy nie ginie; zmienia jedynie nieustannie kształty swoje. Odrzućcie za jej przykładem szatę przeszłości.
Patrzcie tylko dobrze! Zróbcie rachunek z tych ciężkich lat. Walczyliście i cierpieliście za ojczyznę. I cóżeście wzamian za to zyskali? Odkryliście braterstwo ludów, które walczą z sobą i które cierpią. Czy to za drogo okupione? Nie, jeżeli pozwolicie mówić waszym sercem, jeżeli będziecie mieli odwagę otworzyć je przed nową wiarą, która przyszła do was wtedy, gdyście się tego najmniej spodziewali.
Człowieka wprowadza w błąd i przejmuje rozpaczą to, że pozostaje przywiązany do celu, jaki miał z początku wytknięty, a gdy przestaje w niego wierzyć, sądzi, że wszystko już jest stracone. Otóż wielki czyn nie wywołuje nigdy skutku, jakiego po nim oczekiwano. I to tem lepiej, albowiem prawie zawsze skutek, jaki rzeczywiście nastąpił, przewyższa skutek oczekiwany i jest od niego zupełnie odmienny. Prawdziwa mądrość nie polega na tem, aby wyruszyć w drogę z mądrością już z góry przygotowaną, ale aby ją znajdować z szczerem sercem wzdłuż drogi. Wy nie jesteście już dzisiaj ci sami, jacy byliście w roku 1914. Miejcie odwagę wyznać to przed sobą otwarcie, miejcie odwagę być tem, czem w istocie jesteście. To będzie główny zysk, może jedyny, z tej strasznej wojny. Ale czy będziecie rzeczywiście mieli tę odwagę? Tyle przyczyn składa się na to, aby was zatrwożyć: trudy tych lat, dawne przyzwyczajenia, obawa wysiłku potrzebnego, aby wejrzeć w głąb własnej duszy, wyplenić, co w niej obumarło, utrwalić, co żywe; jakaś nie dająca się określić część zabobonna dla przeszłości, apatyczne zamiłowanie do tego, co się już zna (chociażby ono było złe, a nawet zabójcze), ta leniwa potrzeba łatwej do uzyskania jasności, która sprawia, że człowiek chętniej wraca na szlaki już utarte, aniżeli miałby sobie dopiero nowe torować drogi. Wszak ideałem przeważnej części Francuzów jest otrzymywać już w dzieciństwie plan życia dokładnie opracowany i nic w nim potem nie zmieniać... O, gdyby ta wojna, która zburzyła tak wiele waszych ognisk, zmusiła was przynajmniej wyjść z waszych gruzów, założyć nowe ogniska, szukać innych prawd!
Wielu młodzieńcom nie brakło chęci do zerwania z przeszłością i do wstąpienia w nieznaną im dzielnicę. Owszem, śpieszyli się raczej do tego celu. Nie wyszli jeszcze ze świata starego, a już twierdzili, że opanowują świat nowy. Tylko jaknajprędzej, bez żadnego wybiegu pośredniego! Jasne rozwiązanie kwestji: albo świadoma niewola w jarzmie przeszłości, albo rewolucja.
Tak pojmował tę rzecz Moreau. Z nadziei Clerambaulta, że nastąpi odnowienie społeczeństwa, uczynił pewność, a w upomnieniach jego, aby zdobywać cierpliwie, dzień za dniem, nową prawdę, wyczuwał odezwę do czynu gwałtownego, który ją natychmiast wymusi.
Wprowadził Clerambaulta w kilka kółek młodzieży intelektualnej, usposobionej rewolucyjnie. Nie były liczne; tu i tam znów znajdowano tych samych członków. Władza roztoczyła nad temi kółkami nadzór, co im dawało wagę, którejby bez tego nie miały. Władza, uzbrojona od stóp do głowy, rozporządzająca miljonami bagnetów, policją, organami wymiaru sprawiedliwości, posłusznemi we wszystkiem, a mimo to zawsze niespokojna, nie mogąca ścierpieć, aby kilkunastu ludzi, o duszach niezawisłych, zgromadzało się, by o niej wypowiadać swoje zdanie. A przecież nie wyglądali oni na spiskowców. Czynili wszystko możliwe, aby ściągnąć na siebie prześladowanie, ale czynność ich ograniczała się jedynie na słowach. Bo i cóżby mogli czynić innego? Byli oddzieleni od wielkiego tłumu swoich stronników duchowych, których wchłaniała wielka machina wojny, których połykała armja i których zwracała dopiero wtedy, gdy byli niezdatni do użytku. Cóż jeszcze pozostało z młodzieży europejskiej w tyle, poza frontem? Ci, którzy się uchylali od służby na froncie i bardzo często dawali się używać do najnędzniejszych posług, aby tylko innych posyłano na rzeź i zapomniano o nich, że nie biorą udziału w walce. Oprócz nich zaś przedstawiciele — rari nantes — młodego pokolenia, którzy pozostali w służbie cywilnej, byli uwolnieni ze służby wojskowej z powodu zupełnej niezdolności do niej, do których się przyłączyło kilku ciężko rannych, jak Moreau. W tych ciałach, pokaleczonych i podkopanych, dusze były jak świece płonące w pokoju, w którym szyby w oknach były stłuczone; wypalały się, wykręcały i dymiły; każdy powiew mógł je łatwo zgasić. Przywykłe jednak do tego, by nie liczyć się z życiem, były jeszcze tembardziej płomienne.
Miały niekiedy nagłe przeskoki od skrajnego pesymizmu do najwyższego optymizmu. Te wahania gwałtowne barometru nie odpowiadały zawsze linji pochyłej, na której się toczyły wypadki zewnętrzne. Pesymizm był bardzo łatwy do wytłumaczenia; optymizm natomiast mógł prędzej budzić zdziwienie, gdyż w istocie trudnoby było znaleźć dla niego wytłumaczenia. Była ich przecież tylko garstka ludzi, nie mogąca nic przedsięwziąć, a każdy dzień zdawał się na nowo zadawać kłam ich zamiarom. Ale im gorzej rzeczy stały, tem bardziej oni zdawali się być zadowoleni. Posiadali optymizm straceńców, tę szaloną wiarę mniejszości fanatycznych i uciskanych. Po zbrodniach starego porządku świata, które go doprowadzają do zniszczenia, oczekują one nowego porządku świata i nie troszczą się wcale o to, czy same przytem nie ulegną zniszczeniu, a wraz z niemi wszystkie ich marzenia. Ci młodzi nieustępliwi, z którymi się Cleramabault spotykał, starali się przedewszystkiem przeszkodzić częściowemu spełnieniu ich marzeń w ramach starego porządku. Hasłem ich było wszystko albo nic. Uczynić świat lepszym? Coż znowu? Niech będzie doskonały albo niech zginie! Była to wiara mistyczna w wielki przewrót, wywołany drogą rewolucji; rozpalała najsilniej mózgi tych, którzy najmniej się oddawali marzeniom religijnym. A byli na tym punkcie bardziej religijni od najszczerzej wierzących synów kościoła. O szalony rodzie ludzki! Zawsze ta sama wiara w absolut, która wiedzie szaleńców wojen między państwami, szaleńców wojen między poszczególnemi warstwami społecznemi i szaleńców pokoju do tego samego upojenia, ale także do tych samych nieszczęść. Możnaby prawie sądzić, że ludzkość, gdy w chwili tworzenia wynurzyła się z płonącego mułu, została dotknięta udarem słonecznym, z którego już się nie wyleczyła i który ją od czasu do czasu wtrąca napowrót w stan silnej gorączki...
Albo może też należy widzieć w tych mistykach rewolucji zwiastunów przemiany, która ukrywa się w rodzie ludzkim, która może się przygotowywać przez całe wieki i która może nigdy nie nastąpi? Albowiem w przyrodzie jest tysiące możliwości ukrytych dla jednego tylko spełnienia się, w czasie zakreślonym dla ludzkości.
I może właśnie to uczucie niejasne tego, coby mogło być i co nigdy nie nastąpi, nadaje niekiedy mistycyzmowi rewolucyjnemu inną formę, rzadszą i bardziej tragiczną, pesymizm egzaltowany, gorączkowy urok ofiary. Ilużto widzieliśmy tych rewolucjonistów, potajemnie przekonanych o przytłaczającej sile złego, o nieuniknionej klęsce ich wiary, którzy się jednak upajają miłością dla pięknej zwyciężonej... „...sed vi eta Catoni...“ i nadzieją, że zginą dla niej, że będą burzyli i że sami zostaną zgładzeni! Zdaje się, że w sercu nawet najbardziej zmaterializowanego człowieka tli zawsze iskra wiecznego płomienia, nadziei poniewieranej, zawodowej, a jednak wciąż powracającej, marzenia wszystkich uciskanych o innym świecie lepszym.
Ci młodzieńcy przyjęli Clerambaulta w swojem gronie z serdecznym szacunkiem. Pragnęli go całkowicie zagarnąć: jedni naiwnie, czytając w jego myślach to, co sami myśleli; inni zaś w przekonaniu, że ten stary poczciwy burżuj, którego jedynym kierownikiem dotychczas, szlachetnym ale nie wystarczającym, było serce, da się nakłonić ich wiedzy silnej i pewnej i potrafi, tak jak oni, dojść do najskrajniejszych logicznych konsekwencyj ich poglądów. Clerambault bronił się słabo, albowiem wiedział, że nie można przekonać młodego człowieka, który się opiera przy jakimś systemie. W tym wieku wszelka dyskusja z nim jest bezowocna. Można na niego wpływać w latach poprzednich, kiedy ten skorupiak szuka jeszcze dla siebie muszli albo później, gdy muszla odpada lub go krępuje w jego ruchach. Ale póki ubranie jest nowe, nie można nic innego zrobić, jak go w niem zostawić; jest bowiem na jego miarę skrojone. Jeżeli wyrośnie lub stanie się mniejszy, wybierze sobie inne. Nie zmuszajmy nikogo, ale niech także nikt nas nie zmusza.
Nikt w tem środowisku, — przynajmniej w pierwszym czasie — nie myślał o tem, by wywierać jakiś przymus na niego. Ale myśli jego obwlekały się niekiedy w dziwne kształty pod wpływem jego młodych towarzyszów i znajdowały niespodziewane echa w ich słowach. Clerambault pozwalał mówić swoim przyjaciołom a sam mówił bardzo mało. Gdy wracał stamtąd do domu, był zmieszany i nieco ironicznie usposobiony.
— Czy to są doprawdy moje myśli? — pytał się w duchu sam siebie.
O, jak trudno wyjawić swoją duszę innym ludziom! Może to nawet rzecz niemożliwa. I kto wie?... Natura jest od nas mądrzejsza... Może tak jest dobrze...
Wyjawić swoje myśli w zupełności! Czy to możliwe? Czy to się godzi? Człowiek doszedł do nich powoli, mozolnie, po wielu próbach i są one poniekąd formułką niepewnej równowagi wewnętrznych czynników. Skoro się zmieni te czynniki, ich stosunek, ich rodzaj, formułka ta już nie ma znaczenia i wywołuje inne następstwa. Gdybyście wrzucili wasze myśli nagle i całkowicie w innego człowieka, mogłyby go przyprawić o szaleństwo. Są nawet takie wypadki, w których drugi człowiek, gdyby je rozumiał, mógłby od tego zginąć Ale mądra natura zastosowała swoje środki ostrożności. Ten drugi nie rozumie was, nie może was rozumieć; instynkt jego broni go przed tem. Odczuwa jedynie uderzenie waszej myśli o jego myśl i tak jak na bilardzie, kula odbija się, ale trudniej tutaj przewidywać, o jaki punkt zielonego brzegu. Ludzie słuchają nie ze spokojną duszą, ale ze swemi namiętnościami i swoim temperamentem. Z tego co im dajecie, każdy bierze to, co mu się wydaje odpowiednie, a resztę odrzuca. Pomaga mu w tem jego niejasny instynkt obrony. Dusza nie otwiera się dla przyjęcia nowej myśli; bada ją poniekąd przy okienku i wpuszcza tylko to, co chce przyjąć, Cóż zrobiono z wzniosłemi myślami Sokratesa i innych mędrców? Zamordowano ich, a po dwudziestu wiekach otoczono ich czcią powszechną. A najwznioślejsze z ich duszy jest może nie to, co powiedzieli, ale co zamilczeli. Piękna zasłona symbolów i miłość starożytnych, stworzonych na to, aby chronić oczy słabe i bojaźliwe. Zanadto często słowo, które jest dla jednego człowieka życiem, jest dla drugiego śmiercią lub, co gorzej morderstwem.
Cóż więc począć, jeżeli ma się pełne garście prawd? Sypać ziarna na wszystkie strony? Ależ z ziarn myśli mogą wyrosnąć zielsko i trucizna...
Naprzód! nie trać odwagi! Nie jesteś wprawdzie panem przeznaczenia, ale jesteś także przeznaczeniem, jesteś jednym z jego głosów. A więc mów, to twoje prawo! Wyjaw wszystkie twoje myśli, ale uczyń to z dobrocią. Bądź jak dobra matka, której nie jest wprawdzie dane uczynić ze swych dzieci ludzi doskonałych, ale która uczy je cierpliwie, aby się niemi stały, jeżeli tego pragną. Nie wyzwala się innych wbrew lub bez ich woli, a nawet, gdyby to było możliwe, nie miałoby celu. Jeżeli się sami nie wyzwolą, nazajutrz znów zapadną w niewolę. Daj ten przykład z siebie i powiedz: „Oto droga! Widzicie, można się uwolnić...“
Pomimo jego usiłowań, aby występować po męsku i zostawić resztę bogom, było jednak szczęściem, że Clerambault nic mógł widzieć wszystkich następstw swoich myśli. Albowiem myśli jego zmierzały właściwie do tego, by założyć królestwo pokoju; w rzeczywistości jednak przyczyniły się prawdopodobnie w znacznej części do rozpętania walk społecznych. Jak każdy prawdziwy pacyfizm, chociaż to się wydaje paradoksem; jest bowiem potępieniem stanu obecnego.
Ale Clerambautt nie domyślał się nawet, jak groźne siły będą się pewnego dnia na niego powoływały. Na mocy prawa przeciwieństwa, dusza jego zyskiwała między tymi młodymi ludźmi coraz więcej harmonji, jako następstwo ich gwałtowności. Odczuwał tem więcej cenę życia, im bardziej oni je lekceważyli. Pod tym względem nie różnili się bardzo od nacjonalistów których chcieli zwalczeć. Nie wielu z nich ceniło życie wyżej od idei. (Jest to, jak powiadają, wielkość duszy ludzkiej)
Pomimo to, Clerambault był bardzo zadowolony, gdy spotkał człowieka, który kochał życie dla życia samego. Był to towarzysz Moreau’a, tak samo ciężko raniony, jak tenże, nazwiskiem Gillot: w życiu cywilnem młody robotnik, wykonujący rysunki dla przemysłu fabrycznego. Granat zasypał go od góry do dołu; brakło mu jednej nogi i miał bębenek w uchu rozerwany. Ale Gillot stawiał energiczniejszy opór losowi, aniżeli Moreau. Ten niski brunecik miał oczy pełne życia, w których jaśniał, mimo wszystko, płomień wesołości. Zgadzał się wprawdzie z przekonaniem Moreau’a o niedorzeczności wojny i o zbrodni, jakiej się dopuszcza społeczeństwo, widział te same wypadki i tych samych ludzi, ale nie patrzał na to wszystko temi samemi oczyma i obaj młodzieńcy prowadzili z sobą nieraz na ten temat ożywione spory.
— Tak, — rzekł Gillot pewnego dnia, gdy Moreau opowiedział właśnie Clerambaultowi smutne wspomnienie z życia w rowie strzeleckim, — tak się tam działo. Ale jest jeszcze coś gorszego: oto, że to wszystko nie czyniło na nas żadnego wrażenia.... zgoła żadnego.
Moreau zaprotestował na to z oburzeniem.
— Być może, że ty byłeś wyjątkiem — odpowiedział Gillot, — i jeżeli chcesz, tu i ówdzie jeszcze dwóch lub trzech. Ale inni!... W końcu nie zwracano już na to wszystko wcale uwagi.
I mówił szybko dalej, by nie dopuścić przyjaciela do nowego protestu:
— Nie mówię tego mój drogi, w tym celu, aby się tem chełpić. Niema do tego powodu — mówię, bo to jest prawda... Proszę pana, — (opowiadał dalej, zwracając się do Clerambaulta) — ci, którzy powracają stamtąd i którzy to opisują w książkach, opowiadają rzęczywiście to, co czują o wiele więcej aniżeli zwykli śmiertelnicy, ponieważ są artystami wszystko razi ich w bardzo silnym stopniu. My zaś jesteśmy na to znieczuleni i teraz, gdy o tem myślę wydaje mi się to rzeczą najstraszniejszą. Gdy pan czytasz tu jedno z owych opowiadań, na które panu włosy jeżą się na głowie lub ogarniają pana mdłości, brakuje panu jeszcze najciekawszego szczegółu; oto kilku chłopaków, którzy stoją z przodu, palą fajeczki dowcipkują lub myślą o czem innem. Tego trzeba koniecznie, gdyż inaczej człowiek zginąłby... Mimo wszystkiego, zwierzę ludzkie ma zdolność zastosowania się do każdego położenia... Potrafiłoby się rozwijać pomyślnie nawet w głębi dołu kloacznego. Doprawdy, możnaby nabrać obrzydzenia do siebie samego. Takim byłem ja także, ja, który z panem teraz rozmawiam. Niech pan sobie nie myśli, że ja spędzałem czas, jak ten mały teraz robi, na rozmyślaniu o swoim losie, jak wszyscy, i ja naturalnie byłem tego zdania, że to co się robi, jest idjotyczne. Ale wszakże całe życie jest idjotyczne, czy może nieprawda? Robiono to i tyle, co i ile się musiało robić a czekało się, aż to się skończy... Czekało się na jakiś koniec, taki lub owaki, mój koniec, koniec mojej skóry lub koniec wojny... Zawsze to przecież koniec... A tymczasem człowiek żyje: je, śpi, załatwia swoje potrzeby naturalne... Przepraszam, ale musi się nazywać rzeczy po imieniu... A wie pan gdzie leży przyczyna tego wszystkiego? Oto, że człowiek nie kocha życia, nie kocha go dostatecznie. Masz pan słuszność, twierdząc w jednym ze swoich artykułów, że życie jest czemś cudownem. Jednak nie wiele jest dziś ludzi, którzy tak wyglądają, jak gdyby o tem wiedzieli. Mało zwłaszcza ludzi istotnie żywych; za to raczej ci, którzy śpią i czekają na sen wielki, nieprzespany. Ci mówią sobie: „Tak przynajmniej człowiek już teraz leży i nie potrzebuje się więcej ruszać...“ Nie, ludzie nie kochają dość życia 1 nie uczą się go kochać. Robi się wszystko, co można, aby człowiekowi życie obrzydzić. Gdy jesteśmy dziećmi, już się nam opiewa śmierć, i piękność śmierci i wysławia się nam tych, którzy umarli. Czynią to dzieje powszechne i katechizm, „Umierać za ojczyznę...“ Czynią to klechy i patrjoci i życie w istocie staje się wstrętne. Możnaby zaiste powiedzieć, że czyni się dzisiaj, wszystko możliwe, aby człowiekowi życie jak najbardziej zohydzić. Niema żadnej inicjatywy nigdzie, wszystko jest zmechanizowane, a przy tem niema nawet porządku. Nikt nie wykonuje należycie roboty, ale każdy tylko kawałkami ją załatwia; nie wie się, jakie ona ma znaczenie, najczęściej nie ma żadnego znaczenia. Niewiadomo po co człowiek żyje. Żyje i nie postępuje naprzód. Powiadają, że kiedyś, przed wiekami, nasi pradziadowie zdobyli dla nas Bastylję, a teraz możnaby sądzić, podług zdania tych błaznów, którzy mają ster w dłoni, że dziś niema już dla nas żadnej roboty, że to już raj. Czyż nie jest już to napisane na wszystkich naszych pomnikach? A przecież czuje się, że to nieprawda, że przed nami inna burza grozi wybuchem, że się przygotowuje inna rewolucja... Tamta dawna nie powiodła się. A wszystko tak niejasne... Nie, niemamy zaufania, nie widzimy drogi przed sobą, nie mamy nikogo, ktoby nam wskazał, ponad temi wszystkiemi bagnami i moczarami, coś wzniosłego, coś pięknego... Teraz robią wszystko, co mogą, aby obudzić w nas zapał: Prawo, Sprawiedliwość, Wolność... Ale to już wywietrzało... Można wprawdzie umierać za to. Umierać, tego się więcej nie odmawia... Ale żyć, to inna rzecz!
— A teraz? — zapytał Clerambault.
— Teraz, teraz, gdy nie można cofnąć się wstecz. Teraz myślę tylko: „Gdyby można znów rozpocząć na nowo!“
— Kiedyż pan zmieniłeś tak bardzo swoje poglądy?
— To rzecz właśnie najdziwniejsza, natychmiast, gdy tylko zostałem zraniony. Gdy tylko jedną nogą wyszedłem po za próg życia, już chciałem napowrót do niego wrócić. Jakież ono było dobre, a człowiek głupi, idjota, tego wcale nie zauważył. Oto, widzę się jeszcze, gdy odzyskałem znów przytomność, na polu zasypanem gruzami; bytem wtedy jeszcze bardziej wypatroszony, aniżeli te wszystkie trupy, które leżały dokoła w chaotycznym nieładzie; ziemia, pokryta brudem, zdawała się także broczyć krwią. Dokoła ciemność zupełna. Zrazu nic nie czułem. Brał mróz. Byłem zdrętwiały. Jakiejże części ciała brakowało mi właściwie. Nie spieszyłem się ze sporządzeniem inwentarza, nie miałem zaufania do tego, co nastąpi, wolałem nie ruszać się z miejsca. To jedno było pewne, że żyłem, może jeszcze przez chwilę i nie należało jej tracić.
I wtedy ujrzałem na nieboskłonie małą rakietę. Co oznaczała, to mnie nie zajmowało. Ale linja krzywa, jaką zakreśliła, kwiaty ogniste, jakie spadały.. nie mogę wam tego nawet powiedzieć, jak mi się to wydawało pięknie. Wchłaniałem ją w siebie wzrokiem.. i ujrzałem się znów dzieckiem, obok Samarytanki, na brzegu Sekwany, pewnego wieczora, kiedy puszczono ognie sztuczne. Spoglądałem na to dziecko, jak gdyby mi było obce i bawiło mnie ono, a zarazem budziło we mnie litość. A potem pomyślałem sobie w duchu, że przecież jest dobrze być wsadzanym w to życie i rosnąć i mieć kogoś, coś, wszystko jedno co, do kochania... Taka sobie zwykła rakieta! A potem ogarnął mnie ból i począłem wyć głośno i włożyłem napowrót głowę w otwór... Następnie przybyli ludzie z lazaretu polnego; tam życie nie było już dobre, ból gryzł mnie, jak pies, aż do kości, lepiej byłoby zostać tam w dziurze. A jednak nawet wtedy, zwłaszcza wtedy, jakim rajem wydawało mi się żyć tak, niegdyś, żyć poprostu, bez boleści, jak się żyje codziennie. A jednak człowiek na to nawet nie zwraca uwagi. Bez boleści... Bez boleści... i żyć!... Ależ to przecudne marzenie! Gdy ból na chwilę przestawał, gdy następowała minuta wytchnienia, czuło się tylko smak powietrza na języku, a ciało było tak lekkie po cierpieniu... Chryste Panie A przedtem wszakże całe życie było takie a człowiek nawet się tego nie domyślał... Mój Boże, jaki człowiek jest głupi, że rozumie życie dopiero wtedy, gdy je stracił. A gdy je wreszcie zaczyna kochać i gdy je prosi o przebaczenie, że go nie umiał pierwej należycie ocenić, wtedy ono odpowiada mu „Zapóźno!“
— Nigdy nie jest za późno, — rzekł Clerambault.
Gillot niczego bardziej nie pragnął, aniżeli wierzyć mu. Ten wykształcony robotnik był lepiej wyposażony do walki z życiem, niż Moreau i nawet niż Clerambault. Nic nie przygnębiało go na dłuższy czas: gdy człowiek upadnie, to znów się podniesie i kiedyś już powetuje swą klęskę... W duchu zaś myślał o przeszkodach, które mu zagradzały przyszłość:
— Potrafię się już z niemi uporać. — I był gotów, na jednej nodze, która mu została iść przeciw nim, gdy zajdzie potrzeba tego, im prędzej, tem lepiej. Albowiem był także, jak inni, zwolennikiem rewolucji. Umiał ją pogodzić ze swoim optymizmem, który widział z góry swe ideały osiągnięte w sposób łagodny. Był to resztą człowiek bez żadnej zawziętości w sercu.
A jednak nie można było na tem zbytnio polegać. Te dusze z ludu kryją w sobie różne niespodzianki; są tak łatwo przystępne różnym wpływom i zmianom... Clerambault słyszał raz rozmowę jego z towarzyszem ze służby frontowej. Lagneau, który przybył na urlop; mówił, że należy wszystko zburzyć, gdy wiarusy powołani pod broń wrócą do domu i gdy wojna się skończy, a może nawet i pierwej. Człowiek z gminu we Francji, często tak pełen życia i uroku, ujmujący w obejściu i odgadujący myśli drugiego, zanim tenże mógł je jeszcze wypowiedzieć do końca, jakże często zapomina o tem, co mówił co widział, w co wierzył i czego pragnął! Ale jest zawsze pewny tego, czego teraz pragnie, co mÓwi, co widzi i w co wierzy. To też Gillot w towarzystwie Lagneau’a rozwijał spokojnie argumenty wprost sprzeczne z temi, których bronił dnia poprzedniego wobec Clerambaulta. I nietylko poglądy jego zmieniały się, ale także, możnaby rzec, cały jego temperament. Zrana pałał dziką żądzą czynów i zniszczenia, wieczorem zaś marzył o tem, by sobie założyć mały handel, mieć grube zarobki, jeść dobrze, wychowywać swoje potomstwo i nie dbać o wszystko inne. A chociaż się wszyscy mienili, rzekomo szczerze, międzynarodowcami, mało było między tymi wiarusami takich, którzyby nie zachowali swoich dawnych przesądów francuskich, wprawdzie nie złośliwych, ale silnie zakorzenionych, o wyższości swej rasy wobec reszty świata, zarówno wobec sprzymierzeńców, jak i wrogów, a w całem państwie, o wyższości jednej prowincji ponad innemi, lub gdy wszyscy pochodzili z prowincji, ponad Paryżem. Byli to ludzie mężni, otwarci, zawsze gotowi do walki, jak Gillot zdolni wywołać rewolucję, znów ją zburzyć i ponownie ją rozniecić, a potem wszystko opuścić i oddać na łaski pierwszego lepszego awanturnika. Wiedzą o tem dobrze stare wygi, politycy przebiegli i doświadczeni. Najlepszą taktyką, aby zabić rewolucję, jest, gdy nadeszła pora, dozwolić jej przeminąć spokojnie i zabawiać przytem lud, aby się nie nudził.
A pora ta zdawała się bardzo blizka. Na rok przed zakończeniem wojny, było w obu nie przyjacielskich obozach kilka miesięcy, kilka tygodni, w których nieskończona cierpliwość dręczonych ludów zdawała się blizka wyczerpania i kiedy miał się już odezwać odnośny głos: „Dość tego!“ Po raz pierwszy rozeszło się między niemi wrażenie, że są w krwawy sposób oszukiwane. Bo czyż można się dziwić oburzeniu ludzi z ludu, gdy widzieli rozpętaną grę miljardów w czasie wojny, podczas gdy przed wojną ich władcy skąpili marnych kilkaset tysięcy franków na dzieła publicznego użytku? Bardziej, aniżeli wszelkie rozprawy, mogły pewne cyfry przyprowadzać ludzi do wybuchu. Obliczono, że wojna wydawała około 75 tysięcy franków, aby zabić jednego człowieka. I za tę samą kwotę, za którą otrzymywano dziesięć tysięcy zabitych, można było zrobić dziesięć miljonów ludzi rentjerami. Ludzie najbardziej ograniczeni pojmowali ogrom ziemskiego bogactwa i potworny użytek, jaki robiono z niego. Bezwstydne marnotrawienie dla złudnego celu, a co było najbardziej ohydne: oto od jednego końca Europy do drugiego to plugawe robactwo, które śmierć innych ludzi tuczyła, ci którzy ciągnęli z wojny haniebne zyski i okradali trupy.
Zwodniczy spokój panował w krajach będących w wojnie, w których srożył się ucisk. Gnębicielom spokój ten zdawał się przyznawać słuszność: byli jednakowo uzbrojeni przeciw wrogom przeciw swoim własnym współobywatelom.
Moreau od niejakiego czasu zachowywał się wobec Clerambaulta dziwnie wyzywająco, W czasie rozmowy przerywał mu w sposób niegrzeczny, cierpki i rozdrażniony. Można było sądzić, że chce go umyślnie dotknąć.
Ale Clerambault nie obrażał się tem wcale. Był pełen litości dla nieszczęśliwego młodzieńca abowiem wiedział, że Moreau cierpi i wyobrażał sobie gorycz młodego życia, złożonego w ofierze, któremu nie może odpowiadać pokarm moralny, cierpliwość i rezygnacja, wystarczający dla żołądka pięćdziesięcioletnego.
Pewnego wieczora, kiedy Moreau był szczególnie nieuprzejmy, a jednak uparł się, aby odprowadzić Clerambaulta do domu, jak gdyby nie mógł się zdobyć na to, aby się z nim rozstać; gdy szedł obok nieco chmurny i milczący, Clerambault zatrzymał się chwilę i biorąc go przyjaźnie za rękę, zapytał go z uśmiechem:
— I cóż, mój biedny chłopcze, nie idzie ci dobrze?
Moreau, zrazu zmieszany, zapanował nad sobą i zapytał oschle, po czem można poznać, że „mu nie idzie dobrze“.
— Po tem, że pan byłeś dzisiejszego wieczora taki niedobry, — odpowiedział Clerambault dobrodusznie.
Moreau zaprotestował.
— Ależ tak. Zadawałeś pan sobie tyle trudu, aby mi wyrządzić przykrość. Tak, choćby nieco przykrości. Wiem bardzo dobrze, że pan tego na serjo, nie pragnie... A gdy taki człowiek jak pan chce komuś sprawić cierpienie, czyni to dlatego ponieważ sam cierpi... Czy nieprawda?
— Wybacz mi pan, — odpowiedział Moreau. — Tak jest, to prawda. Cierpiałem, widząc, że pan nie wierzy w powodzenie naszych planów.
— A pan? — zapytał Clerambault.
Moreau nie rozumiał pytania.
— A pan? powtórzył Clerambault. — Czy pan w nie wierzysz?
— Czy ja wierzę? — wykrzyknął Moreau z oburzeniem.
— Nie, — rzekł łagodnie Clerambault.
Moreau chciał wybuchnąć gniewem, potem rzekł słabym głosem:
— Owszem, wierzę.
Clerambault, idąc kilka kroków naprzód odpowiedział:
— Dobrze, to pańska rzecz. Pan wiesz lepiej odemnie, co myślisz.
Szli czas jakiś, nic nie mówiąc. Po kilku chwilach Moreau chwycił Clerambaulta za ramię i zawołał:
— Jak pan mogłeś to odgadnąć?...
Opór jego był przełamany. Wyznał zwątpienie, jakie się kryło pod jego wolą dążącą do wierzenia, do działania. Toczył go straszny pesymizm. Było to naturalne następstwo przesadnego Idealizmu, śmiertelnie zranionego zawodem swych złudzeń. Dusze religijne w dawnych czasach były bardzo spokojne; stawiały królestwo Boskie poza tym światem, gdzie go nie mógł dosięgnąć żaden wypadek. Ale dusze dzisiejsze, które je umieszczają na tym świecie, w dziełach rozumu ludzkiego i miłości, przejmuje zgroza przed życiem, gdy ono zdmuchnie ich cudowne marzenia. Były także dni, w których Moreau byłby sobie najchętniej rozpruł żyły. Ludzkość cała wydawała mu się gnijącym owocem; widział z rozpaczą klęskę, upadek, zawody wypisane od samego początku na karcie przeznaczeń rodu ludzkiego, robaka lęgnącego się w bujnym kwiecie i nie mógł znieść myśli tego niedorzecznego i tragicznego przeznaczenia, którego ludzie nie mogą nigdy uniknąć. Jak Clerambault, czuł on także, że ma w swych żyłach jad wiedzy i rozumu, ale gdy Clerambault, przezwyciężywszy kryzys widział niebezpieczeństwo jedynie w chaosie duszy, a nie w jej samej istocie, Moreau przerażał się na myśl, że ów jad jest już składnikiem inteligencji. Chorobliwe podniecona wyobraźnia jego wynajdowała różne obrazy, któremi się dręczył, wskazywała mu myśl jako chorobę, która znaczy ród ludzki swojem niezatartem piętnem. Widział już z góry ciężkie nieszczęścia, do których ona wiodła, Czyż nierozgrywało się już przed ich oczyma tragiczne widowisko rozumu, kołyszącego się z pychą dumnego z sił, jakich mu dostarczała wiedza, ufnego w demony przyrody, które mu oddawały pod jego władzę magiczne formułki chemji i w obłędzie tej zbył nagłej potęgi skłaniającego się do samobójstwa!
Ale Moreau był zanadto młody, aby zostać pod brzemieniem tych strasznych widziadeł. Pragnął za wszelką cenę działać, aby nie zostać sam z niemi.
Nie wstrzymujcie nas od czynów! Raczej zachęcajcie nos do nich.
— Mój przyjacielu rzekł Clerambault, nie należy popychać innych do czynów niebezpiecznych, chyba gdy człowiek sam z nimi współdziała. Nie mogę znieść podżegaczy, nawet szczerych, którzy nie dając sami przykładu popychają innych do męczeństwa. Błędem jest, gdy ludzie nakładają sami na siebie obowiązki nadludzkie i nieludzkie. Dla większości ludu jest niezdrowo wysilać się na to, by stać się nadczłowiekiem i jest to, być może, dla nich źródłem bezużytecznych cierpień. Ale każdy człowiek może dążyć do tego, by promienieć w swojem małem kółku światłem wewnętrznem, by szerzyć w niem porządek, spokój, dobroć. I w tem właśnie leży prawdziwe szczęście człowieka.
— To dla mnie niedość, — odpowiedział Moreau.
— To zostawia za wiele miejsca wątpliwościom. Wszystko albo nic.
— Tak wasza rewolucja nie zostawia miejsca wątpliwościom. O wy, serca płomieniste i twarde, mózgi geometryczne! Chcecie mieć wszystko albo nic. Żadnego przejścia stopniowego! A czemże byłoby życie bez takiego przejścia? Ono jest właśnie jego pięknością, jego dobrocią. Prawda, że to piękność krucha, że to dobroć słaba, ale należy ją kochać i pomagać jej, kochać, pomagać, codziennie, na każdym kroku. Świat nie zmienia się nagle i zupełnie, ani przemocą, ani ciosami z łaski zadanemi, ale sekunda po sekundzie przechodzi on w nieskończoność, a człowiek najbardziej maluczki, który to czuje, bierze udział w nieskończoności.... Cierpliwości! Jedna niesprawiedliwość zatarta nie wyzwala ludzkości, ale oświetla jeden dzień swym blaskiem. Potem przyjdą inni ludzie, inne światła, inne dni. Każdy dzień przynosi swoje słońce. Czy chciałby pan temu przeszkodzić?
— Nie możemy dłużej czekać, — odpowiedział Moreau. — Nie mamy czasu. Każdy dzień, który przeżywamy, stawia przed nami zagadnienia, które nas pochłaniają całkowicie i które musimy natychmiast rozwiązać. Jeżeli nie będziemy ich panami, staniemy się ich ofiarami... My?... Nietylko nasze osoby. One już są ofiarami. Ale wszystko, co kochamy, co nas jeszcze wiąże z życiem: nadzieja na przyszłość, zbawienie ludzkości... Patrz pan, co nas przynagla, jakie to dręczące pytania dla tych, którzy przyjdą jutro, dla tych którzy mają dzieci: ta wojna jeszcze się nie skończyła i jest rzeczą niewątpliwą, że swojemi zbrodniami i kłamstwami kryje w sobie groźbę nowych i rychłych wojen. Na cóż wychowuje się dzieci? Na co rosną? Czy po to, aby je rzucić. na ofiarę podobnej rzezi. Jakież tu rozwiązanie możliwe? Rychło się wyczerpie wszystkie środki zapobiegawcze.... Opuścić te państwa zatrute jadem wścieklizny i nienawiści, ten stary kontynent oszalały i wyemigrować? Dokąd? Czyż jest na tej kuli ziemskiej pięćdziesiąt morgów ziemi, gdzieby się mogły schronić dusze uczciwe i niezawisłe? Czy można uczynić jakiś wybór?.. Widzisz pan, że trzeba się zdecydować, albo za rządem, albo za rewolucją. — Inaczej cóż zostaje do zrobienia? Niestawianie oporu złemu? Czy tego pan pragniesz? To może mieć znaczenie tylko w tym razie, gdy człowiek ma wiarę religijną; inaczej jest to rezygnacja baranów, które się dają zarzynać. Ale największa część ludzi niestety nie decyduje się na nic, wolą wcale nie myśleć, odwracają oczy od przyszłości, mamią się, że to, co widzieli i wycierpieli, już się nigdy więcej nie powtórzy... Dlatego my powinniśmy, zamiast nich, powziąć postanowienie i czy chcą, czy nie chcą, popędzić ich naprzód, ocalić ich nawet wbrew ich woli.
— Nie podobałoby mi się to, — odpowiedział Clerambault, — aby ktoś inny za mnie postanawiał i nie chciałbym także za innych decydować. Wolałbym pomóc każdemu, aby był wolny i aby nie krępował wolności drugich. Ale wiem, że żądam za wiele...
— Żądasz pan rzeczy niemożliwych, — zauważył Moreau. — Gdy się raz zaczyna chcieć, nie można się już zatrzymać w drodze. Są tylko dwa rodzeje ludzi: ci, którzy chcą za wiele (jest ich może kilkunastu w całych dziejach ludzkości) — i ci, którzy chcą za mało, ci, którzy nie umieją niczego chcieć. Są to wszyscy inni; to my, to ja sam... Sam pan widziałeś to dobrze... Ja chcę jedynie przez rozpacz.
— Dlaczegoż rozpaczać? — zapytał Clerambault. — Przeznaczenie człowieka wypełnia się codziennie j nikt go nie zna; ono jest tem, czem my jesteśmy. Gdy tracimy odwagę, odbieramy i jemu odwagę.
Ale Moreau odpowiedział z przygnębieniem
— Nie jesteśmy dziś silni. Sądzisz pan, że ja nie widzę, jakie małe widoki ma u nas rewolucja, w obecnych warunkach, po tych zniszczeniach, klęskach ekonomicznych wśród tej demoralizacji i śmiertelnego wyczerpania, spowodowanego wojną cztoroletnią?
I dodał z otwartością.
— Skłamałem pierwszym razem, kiedy pana widziałem twierdząc, że wszyty moi towarzysze odczuwają cierpienie tak samo, jak my i są niem rozgoryczeni. Gillot to potem panu wyjaśnił: jest nas tylko mała garstka. Inni przeważnie dobrzy chłopcy: ale słabi. Oceniają sytuację dość dobrze, ale wolą, zamiast uderzać głową o mur, raczej o tem nie myśleć i wynagradzają to sobie szyderstwem. Ach ten śmiech francuski, to jest nasze bogactwo i zarazem nasza zguba. Jaki piękny, ale równocześnie jaką broń daje w rękę naszym gnębicielom. „Niechaj śpiewają pieśni szyderskie, byleby tylko płacili podatki!“ mówił ów Włoch... „Niechaj się śmieją, byle-by tylko umierali!“ A potem ta straszna siła przyzwyczajenia, o której panu mówił Gillot. Można człowieka do najbardziej niedorzecznych i przykrych warunków życiowych zniewolić, byleby tylko dłużej trwały i byleby był w gromadzie, przyzwyczai się do wszystkiego, do gorąca, do zimna, do śmierci albo do zbrodni. Całej siły odpornej używa człowiek, aby się przystosować, a potem zapcha się w jakiś kąt i nie rusza się z obawy, aby przez jakąś zmianę nie obudził znów swej uśpionej męczarni. Takie straszne znużenie przygniata nas wszystkich. Ody żołnierze nasi powrócą do domu, będą mieli tylko jedno pragnienie: zapomnieć i spać.
— A ten szalony Lagneau, który mówi o tem, że należy wszystko porozbijać na kawałki?
— Lagneau? Znam go dobrze od samego początku wojny. Widziałem go, jak był po kolei zapalonym żołnierzem, marzącym tylko o odwecie i o zaborach, potem znów międzynarodowcem, socjalistą, anarchistą, bolszewikiem, a w końcu głosił zasadę „je mijeu fiche“ (nie dbam o nic). Będzie jeszcze kiedyś zapewno reakcjonistą i pójdzie na któregokolwiekbądź wroga, którego wybierze nasz rząd z pomiędzy naszych dzisiejszych przyjaciół lub nieprzyjaciół... Czy lud podziela nasze przekonanie? Tak jest i tak samo inne sprzeczne z niem przekonania. Lud podziela po kolei wszystkie przekonania.
— Widzę, że pan jesteś rewolucjonistą z rozpaczy, — zauważył, śmiejąc się, Clerambault.
— Jest wielu takich między nami.
— A jednak Gillot powrócił z wojny większym optymistą, aniżeli był poprzednio.
— Gillot może zapomnieć, — odpowiedział z goryczą Moreau, — nie zazdroszczę mu jego szczęścia.
— Nie należy mu go burzyć, — rzekł Clerambault, — Powinien mu pan pomagać, on potrzebuje pańskiej pomocy.
— Mojej? — zapylał Moreau z niedowierzaniem.
— Potrzebuje, aby być silny, by wierzono w jego siłę, Powinien pan w nią wierzyć.
— Czy można wierzyć, czy się tego pragnie?
— Wszak pan — wiesz najlepiej, że nie... ale można wierzyć z miłości.
— Z miłości ku tym, którzy wierzą?
— Czyż człowiek zawsze nie wierzy z miłości? Czyż można wierzyć inaczej, aniżeli przez miłość?
Moreau’a ogarnęło wzruszenie. Jego młodość intelektualna, płonąca i trawiona żądzą wiedzy, cierpiała, jak u najlepszych jednostek z klasy mieszczańskiej, z powodu braku przywiązania braterskiego. Z wychowania dzisiejszego jest wykluczone wspólne pożycie. To pierwotne uczucie ludzkie, stale tłumione, obudziło się zwolna i nieufnie w rowach strzeleckich, w tych rowach, gdzie żywe i cierpiące ciała ludzkie były razem skupione w gęstym natłoku. Ale obawiano się poddać mu się. Zatwardziałość ogólna, lęk przed uczuciowością, ironja zasklepiały serca. Jednak od czasu choroby Moreau’a, powłoka pychy jego była mniej odporna i Clerambault potrafił ją skruszyć bez trudu. Dobrodziejstwa, jakie ten człowiek wyświadczał, polegały na tem, że przy zetknięciu się z nim samolubstwo każdego znikało, albowiem sam był od niego zupełnie wolny. Każdy ukazywał się przed nim, tak jak on przed wszystkimi, w swej prawdziwej postaci, ze swemi słabostkami i błędami, które fałszywa duma uczy ukrywać. Moreau, który poznał na froncie, nie przyznając się do tego sam przed sobą, wyższość ludzi z niższych klas społecznych, swoich towarzyszów lub wyższych stopniem służbowym, odczuwał dla Gillota sympatję i cieszył się, że Clerambault się do niej odwołuje. Clerambault wyjawił mu to, co było jego tajnem pragnieniem, mianowicie, że ktoś potrzebuje jego pomocy.
A równocześnie Clerambault podszepnął Gillotowi, aby był optymistą za dwóch i podtrzymywał tem samem Moreau’a na duchu. Tak tedy obaj, w potrzebie wzajemnego wspomagania się, znaleźli pomoc dla siebie, albowiem wielka zasada życiowa opiewa: „Kto daje, ten ma sam.“
W jakimkolwiek czasie człowiek żyje, jakiekolwiek nieszczęścia go otaczają, nic jeszcze nie jest stracone, póki zostaje jeszcze w duszy rasy tląca iskra męskiej przyjaźni. Obudźcie ją! Zbliżcie do siebie te serca odosobnione, które przejmuje chłód. Niechaj jednym z owoców tej strasznej wojny nerodów będzie przynajmniej zjednoczenie się wybranego kwiatu klas społecznych, związek dwóch młodzieży; oba światy, świat robotników fizycznych i pracowników umysłowych, powinny, uzupełniając się wzajemnie, odnowić przyszłość.
Warunkiem takiego zjednoczenia się jest atoli, aby żaden z tych dwóch światów nie chciał panować nad drugim, gdyż żaden z nich nie powinien być uciskany przez drugi. A jednak ci młodzi intelektualiści z tych grup rewolucyjnych, dziwnym sposobem, uważali to właśnie za punkt honoru, aby podlegać tej drugiej grupie. Z uczuciem wyższości tłumaczyli Clerambaultowi, że nowa zasada wymaga tego, aby inteligencja została oddana na usługi ludu robotniczego.... „Dienen, dienen!... “ było ostatnie słowo dumnego niegdyś Ryszarda Wagnera, ale jest to także hasło niejednej zawiedzionej dumy. Chcą być albo panami, albo sługami. — Najtrudniej jest na tym świecie (myślał Clerambault) znaleźć uczciwych ludzi, którzyby chcieli poprostu być mi równymi. Jeżeli jednak trzeba się tego wyrzec i jeżeli musi koniecznie panować jakaś tyranja, to wolę jeszcze tę, która czyniła ciała Ezopa i Epikteta niewolnikami, ale zostawiała wolność ich duszom, aniżeli tę, która nam przyrzeka wolność zewnętrzną, a zarazem niewolę dusz...
Nie mogąc uznać tych zasad, czuł się niezdolny wiązać się z jakąkolwiekbądź partją, albowiem niechciał się wyrzec niezawisłości swej duszy. Jest to
właśnie błąd wszystkich demokracji, że chcą, aby wszyscy mieli te same obowiązki i aby się zaprzęgli do tej samej pracy. Ale w społeczeństwie, które postępuje naprzód, praca musi być różnorodna. Podczas gdy główna część armji walczy, aby uzyskać natychmiast wynik pomyślny, inni muszą bronić tego, co ma wieczną wartość, zarówno przed zwycięzcami jutrzejszymi, jak i wczorajszymi, albowiem to, co ma wieczną wartość, wyprzedza wszystkich i oświetla wszystkich; światło jego pada na drogę, już poza dymem, unoszącym się na polu walki. Clerambaulta za długo oślepiał dym ten i nie chciał przeto znów rzucić się w wir boju. Ale na tym świecie ludzi ślepych już samo dążenie, by widzieć jasno, wydaje się rzeczą niewłaściwą i może nawet zbrodnią.
Przekonał się o tej prawdzie pełnej ironji dosadnie w czasie rozmowy, w której ci młodzi następcy Saint-Just’a dali mu ostrą odprawę i porównywali go dość zuchwale z „Astrologiem, który upadł w głąb studni“:
„Rzekli mu: Biedny, biedny, głupcze,
Nie widzisz blisko, tuż obok stóp własnych,
A pragniesz czytać w gwiazdach ponad głową.“
A ponieważ nie był pozbawiony humoru, znalazł to porównanie poniekąd uzasadnione. Tak jest, on należał poniekąd do społeczności tych ludzi, którzy „zajmują się lekkomyślnie chimerami, chociaż sami znajdują się w niebezpieczeństwie, jużto co do swych osób, już to co do swych interesów.“
Ale cóż? Czy wasza rzeczpospolita zamyśla obejść się bez astronomów, jak tamta, pierwsza, obchodziła się bez chemików? albo chcecie ich może zmobilizować? Wtedy dopiero będziemy mieli widoki, że spadniemy wszyscy razem w głąb studni. Czy pragniecie tego? Nie powiedziałbym nie, gdyby szło tylko o to, aby dzielić wasz los. Ale nie chcę dzielić waszej nienawiści.
— Pan masz także i swoją własną nienawiść, — zawołał jeden z owych młodzieńców.
A właśnie w tej chwili wszedł inny z dziennikiem w ręku i wykrzyknął do Clerambaulta:
— Gratuluję panu, pański wróg Bertin nie żyje...
Popędliwy dziennikarz padł ofiarą zapalenia płuc, które go zabrało w niespełna kilka godzin. Od sześciu miesięcy ścigał on nieustannie, z wściekłością, wszystkich łych, których podejrzywał, że dążą do pokoju, pragną go lub choćby o nim marzą. Albowiem stopniowo doszedł do tego, że uważał za coś świętego, już nie samą ojczyznę, ale wojnę. Pomiędzy ofiarami jego złośliwości, Clerambault był najbardziej ulubioną; Berlin nie mógł mu tego wybaczyć, że zaczepiony śmiał mu stawić czoło. Odpowiedzi Clerambaulta zrazu rozdrażnił go w wysokim stopniu; następnie zaś pogardliwe milczenie, jakiem Clerambault odpowiadał na jego zjadliwe wycieczki, sprawiło, ze stracił wszelkie panowanie nad sobą. Wygórowana i nadęta próżność jego odczuła tę ranę tak dotkliwie, że tylko całkowite ostateczne zmiażdżenie przeciwnika mogło ją pomścić. Clerambault wydawał mu się nietylko wrogiem osobistym, ale nieprzyjacielem państwa, wysilał się, aby znaleźć na to dowody: uczynił z niego środek wielkiego spisku pacyfistycznego, co w innych czasach niewątpliwie wywołałoby śmiech jedynie, ale w owym czasie ludzie zatracili wszelką zdolność do rozumnego myślenia. W ostatnich tygodniach polemika Bertina przewyższyła gwałtownością i nemiętnością wszystko, co kiedykolwiek napisał była istną groźbą dla wszystkich tych, których podejrzywano lub którym udowodniono tę herezję, że oczekują niecierpliwie zawarcia pokoju.
Tak tedy wiadomość o śmierci tego przeciwnika przyjęto na tem małem zgromadzeniu z głośnem zadowoleniem i wygłoszono mu mowę pogrzebową w stylu, który nie ustępował energją mistrzom na tem polu. Clerambault, zatopiony w czytaniu dziennika, nie słuchał jej prawie. Jeden z młodzieńców siedzący obok niego, poklepał go po ramieniu i zapytał:
— No i cóż, sprawia to panu przyjemność?
Clerambault wzdrygnął się.
— Przyjemność! — zawołał. — Przyjemność! — powtórzył raz jeszcze.
Pochwycił kapelusz i wyszedł szybko z pokoju.
Znalazł się wśród ciemnej ulicy, której światła, były pogaszone z obawy napadu nieprzyjacielskich lotników.
Przed oczyma duszy ujrzał znów delikatną twarz chłopięcą o bladej cerze, o pięknych ciemnych oczach z wyrazem pieszczotliwym, o włosach kędzierzawych, ustach żywych i śmiejących się i słyszał jego głos dźwięczny i śpiewny; był to Bertin, taki, jakim go widział, gdy się pierwszy raz spotkali i gdy obaj mieli siedmnaście lat. Przypomniał sobie długie wieczory, razem spędzane, ich serdeczną poufałość, ich rozmowy i marzenia... W owym czasie Bertin oddawał się także marzeniom. Nawet jego zmysł praktyczny, jego przedwczesna ironia, nie chroniły go od niemożliwych nadziei, od wzniosłych zamiarów uszlachetnienia ludzkości. O, jak przyszłość przedstawiała się różowo ich oczom dziecięcym. Jak w tych wizjach, w tych chwilach cudnego zachwytu, serca ich tajały w przyjaźni i miłości obopólnej!
I oto, co życie zrobiło z nich obydwóch! Ta walka pełna nienawiści, ta niedorzeczna zajadłość Berlina, to deptanie po swych dawnych marzeniach i po przyjacielu, który je wiernie przechowywał on, on, Clerambault dał się również porwać temu samemu zabójczemu prądowi i starał się oddawać każdy cios, aby zranić do krwi swego przeciwnika... A nawet w pierwszej chwili, gdy się dowiedział o śmierci dawnego przyjaciela — (ze zgrozą musiał to wyznać sam przed sobą) — doznał z tego powodu uczucia ulgi!... Jakiżto obłęd ogarnia nas! Jaklżto szał złośliwy zwraca się przeciw nam samym!...
Pogrążony w tych myślach, zabłądził w drodze. Spostrzegł, iż idzie w kierunku przeciwnym, aniżeli do swego domu. Na nieboskłonie, przeciętym antennami projektorów, słychać było straszne wybuchy: zeppeliny nad miastem, groźne pomruki fortów, walkę powietrzną. Te narody, ogarnięte szałem, szarpią się wzajemnie. W jakim celu? Aby dojść tam, gdzie teraz znajduje się Bertin, do nicości, która oczekuje zarówno wszystkich tych ludzi i wszystkie te państwa... I także wszystkich rewolucjonistów, którzy przygotowują inne akty gwałtu, którzy przeciwstawiają tamtym inne ideały mordercze, nowych bogów rzezi, których człowiek wykuwa sam sobie, aby uszlachetnić w ten sposób swe instynkty zbrodnicze.
Ach Boże! Jak to możliwe, że oni nie odczuwają niedorzeczności swych szalonych uczynków, wobec otchłani, w którą się zanurza, wraz z każdym umierającym, cała ludzkość. Miljony istot ludzkich, które żyją ledwie chwilę, wysilają się, aby ją uczynić piekielną, przez swą zajadłą i śmieszną walkę poglądów. Są oni wszyscy żebrakami, mordującymi się wzajemnie o garść miedziaków, które im się rzuca, i które nadomiar są fałszywe. Są wszyscy ofiarami, jednakowo skazanemi, a zamiast się jednoczyć, walczą między sobą... Nieszczęśliwi! Wymieńmy raczej pocałunki pokoju. Na każdem czole, które obok mnie się przesuwa, widzę krople potu śmiertelnego.
Ale fala ludzka, którą napotkał, mężczyżni i kobiety, krzyczeli i wyli z radości
— Upadł! Jeden z nich upadł! Świnie spalą się żywcem...
— A znów te drapieżne ptaki, które unosiły się w górze, triumfowały w sercach swych, pizy każdym pocisku śmiertelnym, który rzucały na dół i na miasto. Tak jak gladjatorzy, którzy się przebijają na arenie, aby zadowolić jakiegoś niewidzialnego Nerona.
stand and wait.
Ponownie znalazł się wśród samotności. Ale tym razem wydawała mu się, jak jeszcze nigdy, piękną i tchnącą spokojem, z twarz dobrotliwą, z serdecznym wyrazem oczu i łagodnemi rękoma, od których spływał na jego czoło chłód kojący. I zrozumiał, że tym razem, boska towarzyszka uczyniła go swoim wybrańcem.
Nie każdy człowiek zdolny jest znosić samotność, wielu narzeka na nią, jakkolwiek odczuwa przytem tajną dumę. Skarga ta brzmi poprzez wieki i dowodzi, bez wiedzy tych, którzy się skarżą, że nie byli wybrańcami i powiernikami samotności. Otworzyli jedynie pierwsze drzwi do niej i czekali napróżno w przedsionku, ale nie mieli cierpliwości zostać tak długo, aż przyjdzie na nich kolej wejść do środka albo też ich natrętne naleganie sprawiło, że ich znów wydalono. Nie dociera się do serca przyjaciółki samotności bez daru łaski albo bez próby z należną czcią odbytej. Trzeba otrzeć u drzwi proch ze stóp swoich, zostawić tam hałaśliwe głowy z zewnątrz i wszelkie myśli niskie, egoizm, próżność, godny politowania bunt zawiedzionych uczuć i zranionej miłości własnej. Tak jak czyste cienie orfickie, których gasnący głos nam przekazały złote tabliczki, tak musi się „dusza wymkąwszy się z koła boleści“, samotna i naga, pojawić „obok lodowatej fontanny, która wytryska z jeziora pamięci.„
To cud zmatwychwstania. Ten co zastawił swój szczątek śmiertelny i myśli, że stracił wszystko, odkrywa, że dopiero od dnia dzisiejszego wstępuje W swoje prawdziwe dobra. I nietylko on sam i inni są mu teraz zwróceni, ale widzi nadto, że dotychczas nigdy ich nie posiadał. Zewnątrz w natłoku, jakżeż mógłby widzieć ponad głowami tych, którzy go ciasnem kołem otaczają? A nawet najbliższym, którzy przyciśnięci do jego piersi, ciągną go z sobą, nie jest mu możliwe patrzeć długo w oczy. Brak mu na to czasu i przestrzeni. Czuć tylko zderzanie się ciał, które się miażdżą stłoczone gęsto wspólnem przeznaczeniem i które unosi z sobą mulisty prąd życia mas. Swego syna Clerambault poznał dopiero wtedy, gdy już zginął. A uciekająca godzina, w której on i córka jego zbliżyli się do siebie, była ta, w której wszystkie węzły złowrogiego złudzenia były właśnie zerwane nadmiarem boleści.
Otóż teraz, gdy on w swej samotności, po stopniowych wyłączaniach, oddzielił się, możnaby sądzić, od namiętności żywych ludzi, odnalazł ich wszystkich w miłej i pogodnej poufałości. Wszystkich, nietylko swą rodzinę, żonę, dzieci, ale wszystkie te miljony istot, o których dotychczas mylnie myślał, że je ogarnia miłością retoryczną. Obrazy ich wszystkich pojawiły się w głębi jego wewnętrznej ciemnicy optycznej. Na posępnej rzece przeznaczenia, która unosi ludzkość i którą on mylnie uważał za ludzkość, ukazywały mu się miljony żywych szczątków, szamocących się wśród fal — byli to ludzie, A każdy człowiek był sam dla siebie światem radości i cierpień, marzeń i wysiłków. A każdy człowiek był także ja. Pochylam się nad nim i widzę siebie „Ja,“ mówią mi jego oczy; serce jego mówi mi „ja.“ O, jak ja was dobrze rozumiem; wasze błędy są także i mojemi. Nawet w zawziętości tych, którzy mnie zwalczają, poznaję ciebie, mój bracie, nie dam się zwodzić: to jestem ja sam.
Odtąd Clerambault począł spoglądać na tych ludzi nie swemi oczyma, oczyma w głowie osadzonemi, ale swem sercem; nie swoją duszą pacyfisty. zwolennika Tołstoja, co jest innym rodzajem szaleństwa, — ale dusza każdego z nich, przemieniając się w niego. I przejrzał, przeniknął tych ludzi, którzy go otaczali, tych, którzy mu byli najbardziej nieprzyjaźni, tych intelektualistów i polityków. Ujrzał ich zmarszczki, siwe włosy, usta wykrzywione wyrazem goryczy, ich przygarbione plecy i bezsilne nogi... Stali kurczowo wyprężeni, gotowi lada chwila upaść... Jak się postarzali w przeciągu sześciu miesięcy! Z początku podtrzymywał ich zapał wojenny. Ale w miarę, jak wojna się przedłużała i gdy bez względu na jej ostateczny wynik, okropne spusztoszenie stawało się niewątpliwe, każdego dotknęła jego żałoba i każdy mógł się obawiać, że utraci tę odrobinę, co mu się jeszcze została i która dla niego znaczyła nieskończenie wiele. Zaciskali zęby, by nie wyjawić swej trwogi... Było to zaiste straszne cierpienie. A u ludzi nawet najbardziej wierzących, wątpliwości poczęły się wkradać do serca... Cyt, nie należy tego wymawiać! Jeżeli mi to powiecie, zabijecie mnie. Clerambault, przypominając sobie panią Mairet, przejęty litością, przyrzekał sobie że będzie milczał. Ale było już zapóźno; znano już jego poglądy: był dla nich zaprzeczeniem, żywym wyrzutem sumienia. I dlatego znienawidzono go.
Clerambault nie miał z tego powodu do nich żalu, ni urazy. Byłby im chętnie pomagał napowrót skleić ich złudzenia.
Jak potężna była namiętność przekonania w głębi tych dusz, które ją czuły zagrożoną! Miała piętno wielkości tragicznej i budzącej litość. U polityków posługiwała się śmiesznym aparatem szarlatańskich deklamacyj, u intelektualnych dziwacznym uporem mózgów chorobliwie podrażnionych. Ale mimo wszystko, widać było jej nieuleczalną ranę, słychać było krzyk trwogi, która chciała wierzyć, wołanie za bohaterskiem złudzeniem. U ludzi młodych i bardziej skromnych wiara ta przybierała charakter wzruszający; nie było u nich deklamacyj patetycznych, ani udawanej wszechwiedzy; było tylko wyznanie miłości bezbrzeżnej, która wszystko poświęciła i która wzamian oczekuje tylko jednego słowa, odpowiedzi: „Tak, to prawda... I Ty istniejesz, ukochana ojczyzno, boska potęgo, ty, która zabrałaś mi życie i wszystko, co miłowałem... !,..“ I człowieka ogarnia chęć uklęknąć przed te mi biednemi, i skromnemi sukienkami żałobnemi, temi matkami, żonami i siostrami, malować te wychudłe dłonie, drżące nadzieją i trwogą drugiego świata i powiedzieć im „Nie płaczcie! Będziecie pocieszone!“
Tak, ale jak pocieszyć je, gdy się nie wierzy w ideał, który je darzy życiem i który je zabija? Niespostrzeżenie nasunęła mu się teraz długo szukana odpowiedź: „Należy kochać ludzi więcej, aniżeli złudzenie i więcej, aniżeli prawdę.“
Miłość Clerambaulta nie znalazła wzajemności. Jakkolwiek od kilku miesięcy nic nie ogłaszał, nigdy nań tak bardzo nie napadano, jak obecnie. W jesieni roku 1917 ataki przeciw niemu doszły do niesłychanej gwałtowności. Śmieszny wydawał się brak proporcji między tą zawziętością, a słabym głosem tego człowieka. To samo działo się we wszystkich państwach na świecie. Kilkunastu słabych pacyfistów odosobnionych, osaczonych przez przeciwników nie mających do swego rozporządzenia żadnego wielkiego dziennika, którzy ledwie mogli podnieść swój głos uczciwy, acz nie donośny, wywoływało natychmiast burzę groźb i zniewag. Za najmniejszem sprzeciwieniem się potwór opinja publiczna popadał natychmiast w epilepsję. Mądry Perrotin, który nigdy nie dziwił się niczemu, pozostał rozważnie na uboczu i pozostawił Clerambeulta jego losowi (ponieważ jego serce tego pragnęło), tajnie jednak przeraża się tem rozpasaniem tyrańskiej głupoty. W dziejach ludzkości, po upływie wielu lat, można się z tego powodu uśmiechać, ale gdy się patrzyło na to zbliska, widziało się, że rozum ludzki omal że nie uległ wtedy zupełnej zagładzie. Nasuwało się pytanie, dlaczego ludzie stracili, w czasie tej wojny, w większej mierze spokój, aniżeli w jakiejkolwiek innej w przeszłości? Czy była ona w istocie sroższa? Dzieciństwo, brednie! Rozmyślnie zapomina się wszystko lo, co się działo w naszych czasach, przed naszemi oczyma: Armenja, Bałkan, wojny kolonialne, nowi konkwistadorzy w Chinach i w Kongo... ze wszystkich stworzeń na ziemi, najokrutniejsze, było zawsze, wiemy o tem wszyscy, plemię ludzkie. — Czy też ludzie się więcej przygotowali na tę wojnę? Ależ nie, przeciwnie. Ludy zachodu doszły do takiego stopnia rozwoju, że wojna stała się dla nich niedorzecznością i aby ją prowadzić, było niemożliwe zachować rozum. Musiało się go odurzyć, popaść w malignę, aby uniknąć śmierci, śmierci w rozpaczy i w czarnym pesymizmie. I oto dlaczego głos jednego człowieka, który zachował rozum, doprowadzał do wściekłości innych, którzy chcieli o nim zapomnieć. Ogarniała ich trwoga, aby głos ten nie obudził ich i aby nie ujrzeli się ocuconych, nagich i spodlonych.
Ponadto w tej porze położenie na wojnie wzięło obrót niepomyślny. Wielkie nadzieje zwycięstwa i sławy, tylekrotnie wzniecane, stawały się znów niepewne. Stawało się rzeczą prawdopodobną, że z jakiegokolwiekbądź punktu widzenia, wszyscy uczestnicy wojny bardzo źle na niej wyjdą. Ani interesy materjalne, ani ambicja, ani cele idealne nie będą zaspokojone, a ten gorzki zawód, że ofiarowano miljony ludzi bez żadnego rezultatu, doprowadzał do wściekłości tych, którzy się czuli za to moralnie odpowiedzialni. Musieli albo sami się oskarżać, albo mścić się na innych. Nie długo się namyślali.
Wszystkich tych, którzy z góry przewidywali to niepowodzenie, którzy je zapowiadali i starali się jemu zapobiedz, czyniono teraz za to nieszczęście odpewiedzialnymi. Każde cofnięcie się wojska, każdy niezręczny krok dyplomatów, znajdowały swe wytłumaczenie w intrygach i machinacjach pacyfistów. Ci ludzie, pozbawieni popularności i których nikt niesłuchał, zostali teraz wyposażeni przez swoich przeciwników w groźną władzę, jak gdyby to oni byli organizatorami klęski. Aby nikt się tym względzie nie mylił, przewieszono im na szyi tabliczkę z napipisem: „Defetysta,“ tak jak niegdyś, w dawnych, dobrych czasach, ich braciom heretykom; brakowało tego jeszcze, aby ich palono na stosach. Kata wprawdzie jeszcze nie było, ale nie brakło pomocników jego.
Poczęto, aby nabrać rozmachu, od ludzi naj mniej niebezpiecznych, od kobiet, nauczycieli, których nikt nie znał i którzy nie umieli się dobrze bronić.
A potem zwrócono się ku grubszym rybom. Była to wyborna sposobność dla polityków pozbycia się niebezpiecznych współzawodników, którzy byli w posiadaniu ważnych tajemnic i mogli nezajutrz znów dostać się do władzy. Zwłaszcza, podług starej recepty, mieszano zręcznie oskarżenia, zaszywano do tego samego worka pospolitych zbrodniarzy i ludzi, których charakter lub wyższy umysł budziły niepokój, — aby w tej mieszaninie publiczność oszołomiona nie próbowała nawet odróżniać człowieka uczciwego od łotra. W ten sposób ci, którzy nie byli dość skompromitowani swojemi uczynkami, byli nimi przez swoje stosunki. A gdy ich brakowało, można się było o nie postarać; podejmowano się nawet tego, aby ich dostarczyć, w razie potrzeby, naprędce przykrojonych na miarę aktu oskarżenia.
Czy można było twierdzić na pewno, że Ksawery Thouron, gdy przybył w odwiedziny do Clerambaulta, uczynił to w wykonaniu jakiegoż polecenia? Mógł bardzo dobrze przyjść z własnego popędu. I kto mógłby był powiedzieć dokładnie, w jakim zamiarze przybył? Czy sam to wiedział? Znajdą się zawsze w bagnie wielkiego miasta awanturnicy bez skrupułów, nie mający uczciwego zawodu i trawieni gorączką, którzy szukają wszędzie, jak wilki „quem devorent“ (kogoby pożreć). Mają ogromny apetyt i takąż ciekawość. Wszystko jest dla nich dobre, aby tylko napełnić tę beczkę bez dna. Czy to czarne, czy to białe, robią wszystko bez wahaniu. Są gotowi wrzucić człowieka do wody, a innym razem sami tam skoczyć, by go ocalić; nie boją się o swoją skórę, chcą tylko karmić zwierzę w sobie i — zabawiać je. Gdyby przesłało na chwilę stroić grymasy i żreć, zginęłoby z nudów i z obrzydzenia z powodu własnej nicości. Ale niema obawy, jest na to za mądre; nie traci czasu, aby myśleć, jakby ginąć piękną śmiercią i stojącą na wzór rzymskiego imperatora.
Nikt nie mógłby przeto powiedzieć, czego Thouron właściwie pragnął, gdy przybył po raz pierwszy — do Clerambaulta. Był jak zawsze wygłodniały, zadumiony, bez wyraźnego celu, wietrzący za pieczenią. Był jednym z owych bardzo rzadkich ludzi w jego zawodzie (są to wielcy dziennikarze). którzy, nie zadawszy sobie poprzednio trudu, aby przeczytać to, o czem mówią, mogą sobie wyrobić o tem na poczekaniu pojęcie żywe, jasne, a często nawet, jak gdyby cudem, dość prawdziwe. Wygłosił Clerambaultowi bez wielu błędów jego „Ewangelję“ i udawał, że w nią wierzy. Być może, że nawet rzeczywiście wierzył wtedy, gdy to mówił. Dlaczego nie? Był także pacyfistą w pewnych godzinach: to zależało od wiatru, jaki właśnie wiał i od postawy pewnych kolegów zawodowych, których wtedy naśladował, albo których zwalczał. Clerambault był wzruszony. Nie wyleczył się nigdy zupełnie z dziecinnego zaufania do pierwszego lepszego, który się odwoływał do jego pomocy. A nadto prasa w kraju nie rozpieszczała go zanadto. Wynurzył się tedy z całem wylaniem serca, ze swych najtajniejszych myśli. Dziennikarz wysłuchał go z pozorną pokorą i nabożeństwem.
Znajomość odrazu tak blizko zawarta, nie mogła pozostać na tym punkcie. Nastąpiła wymiana listów, w których jeden z nowych przyjaciół się wywnętrzał z wszystkich swoich myśli, a drugi go do tego nakłaniał. Thouron zachęcał Clerambaulta, aby wyjawił swe poglądy w krótkich rozprawach popularnych i przyrzekał, że rozpowszechni je, w kołach robotniczych. Clerambanult wahał się i odmówił w końcu. Nie jakoby potępiał w zasadzie, jak to czyni, obłudnie zwolennicy panującego porządku niesprawiedliwości, tajną propagandę nowej prawdy, skoro żadna inna propaganda nie jest możliwa; (każda prawda uciskana chroni się w głąb katakumb). Ale, co do swej osoby, nie czuł się stworzony do takiej czynności. Zadaniem jego było wypowiadać głośno, co myślał i przyjmować następnie na siebie wszystkie następstwa słów swoich. Słowa rozejdą się potem same; nie potrzebował roznosić ich między ludzi. Zresztą jakiś tajny instynkt, do którego byłby się wstydził głośno się przyznać, ostrzegał go przed usługami, z któremi jego komiwojażer natrętnie się narzucał. Nie mógł jednak mimo to powściągnąć jego gorliwości. Thouron ogłosił w swoim dzienniku obronę Clerambaulta; opowiadał tam o swoich odwiedzinach u niego i o swoich rozmowach z nim, wykładał poglądy mistrza i opatrywał je w swoje komentarze. Clerambaulta, gdy je czytał, ogarnęło zdumienie; nie poznawał tam sam siebie. Jednak nie mógł wypierać się ojcostwa, albowiem znajdował, wplecione w komentarze Thourona, cytaty ze swych listów, których wyrazy były dokładnie przytoczone. Tu jeszcze mniej się poznawał. Te same słowa, te same zdania, przybierały w tekscie, do którego zostały wsunięte, ton i kolor, którego on im nie dał. Do tego należy jeszcze dodać, że cenzura, dbała o dobro państwa, w cytatach tych wycięła, to tu, to tam, całe wiersze lub kawałki wierszy, to znów końce ustępów, często całkiem niewinne, ale których usunięcie budziło w podnieconych duszach czytelników przypuszczenie najpotworniejszych rzeczy. Wynik tej akcji nie dał długo na siebie czekać; było to tyle, co dolewać oliwę do ognia. Clerambault nie wiedział, którego świętego prosić o pomoc, by nakłonić swego obrońcę do milczenia. Nie mógł mieć do niego żalu, albowiem Thouron otrzymywał hojnie swoją porcję pogróżek i zniewag, nie zmrużywszy oka; skóra jego była już przyzwyczajona do garbowania.
Gdy już obydwaj byli należycie pokropieni, Thouron począł sobie przywłaszczać pewne prawa wobec Clerambeulta. Naprzód próbował go nakłonić, aby kupił akcje jego dziennika, potem wpisał go, nie zawiadomiwszy go nawet o tem, do komitetu honorowego tego dziennika. Gdy Clerambeult, dowiedziawszy się o tem w kilka tygodni później, nie był z tego zadowolony, Thouron wziął mu to za złe. Stosunki ich wzajemne wskutek tego znacznie się oziębiły, Thouron jednak mimo to nie przestawał, od czasu do czasu, w swoich artykułach chlubić się, „swoim znakomitym przyjacielem...“ Clerambault znosił to cierpliwie i był zadowolony, że się go w ten sposób pozbył. Stracił go zupełnie z oczu, gdy wtem nagle dowiedział się, że Thouron został aresztowany. Obwiniano go o udział w pewnym dość nieczystym interesie pieniężnym, a ogólne wzburzenie, jakie wówczas panowało, widziało w tej sprawie rękę wroga. Sprawiedliwość uległa wskazówkom z góry danym, skorzystała naturalnie ze sposobności, by znaleźć związek między tem szachrajstwem a rzekomą pacyfistyczną działalnością, jaką Thouron rozwinął w swoim dzienniku w sposób niejednostajny, przerywając ją często nagłemi napadami szału wojennego. Naturalnie zrobiono go uczestnikiem wielkiego spisku defetystów, a konfiskata jego korespondencji dała możność skompromitowania wszystkich tych, których chciano skompromitować. Thouron miał zwyczaj przechowywać starannie wszystkie swoje listy, a otrzymywał je od wszystkich stronnictw; miano tedy wolny wybór i korzystano z tego.
Clerembault dowiedział się z dzienników, że był jednym z łych wybranych. Teraz były one pełne radości i triumfu. A więc wreszcie pochwycono go przecież. Teraz wszystko się wyjaśniło. Bo czy nie prawda, skoro jeden człowiek miał inne poglądy, aniżeli wszyscy ludzie, musi być w tem jakiś tajny nikczemny powód; szukajcie tylko, a znajdziecie go... I znaleziono go. Nie czekając dłużej, jeden z dzienników paryskich doniósł „o zdradzie Clerambaulta. u Nie było wprawdzie najmniejszego śladu o tem, w aktach sprawiedliwości, ale sprawiedliwość pozwoliła mówić i nie prostowała; rzecz ta nie obchodziła jej wcale. Cleramhault, zawezwany do sędziego śledczego, napróżno prosił, aby mu wyjawiono zbrodnię, jaką mu się zarzuca. Sędzia był wobec niego bardzo uprzejmy, okazywał mu względy, należne człowiekowi, którego nazwisko było tak sławne, ale zdawało się, że się nie śpieszy wcale, aby tę sprawę rychło ukończyć. Miało się wrażenie, że czeka jeszcze na cóż... I na cóż czekał właściwie? — Na zbrodnię.
Pani Clerambault nie miała w sobie ducha Rzymianki, ani owej dumnej żydówki, w głośnej sprawie, która przed dwudziestu kilku lały podzieliła całą Francję na dwa obozy, — kobiet, które niesprawiedliwość społeczeństwa, wobec ich mężów, jeszcze ściślej z nimi wiązała. Miała wrodzony, pełen lęku szacunek francuskiej burżuazji dla sprawiedliwości państwowej. Miała wprawdzie dość powodów, aby być przekonane o tem, że obwinienie jej męża było bezpodstawne, mimo to jednak być obwinionym wydawało jej się hańbą, którą się sama również czuła splamiona. Nie mogła znieść tego w milczeniu. Clerambault, odpowiadając na jej wyrzuty, mimowoli, obrał sposób, który ją jeszcze bardziej oburzył. Za miast je odpierać albo przynajmniej bronić się, powtarzał tylko:
— Moja biedna żono!.. Ależ tak rozumiem cię bardzo dobrze... To szczęście dla ciebie... Ależ tak, masz zupełną słuszność...
czekał aż burza przeminie. Ten spokój męża rozdrażniał jeszcze bardziej panią Clerambault, gdy widziała, że nie ma na niego żadnego wpływu,; była bowiem pewna, że mimo iż przyznaje jej słuszność, nie zmieni w niczem swego postępowania. Zwątpiwszy o wyniku sprawy, opuszczała męża i szła do brata, dawać tam opust swemu żalowi. Leon Comus nie był człowiekiem, któryby kogoś oszczędzał. Namawiał ją do rozwodu i przedstawiał to nawet, jako obowiązek dla niej. Ale żądał od niej za wiele. Tradycyjny wstręt do rozwodu obudził w tej uczciwej kobiecie z kół mieszczańskich uczucie głębokiej wierności: uznała, że lekarstwo byłoby gorsze od samej choroby. Oboje małżonkowie zostali razem, ale serdeczna zażyłość między nimi znikła bezpowrotnie.
Rozyna była prawie zawsze nieobecna: aby zapomnieć o swojem zmartwieniu, przygotowywała się do egzaminu pielęgniarki i spędzała wielką część dnia poza domem. A gdy nawet była w domu, dusza jej była gdzie indziej. Clerambault nie odzyskał swego dawnego miejsca w sercu córki; ktoś inny zajął je: Daniel. Odpowiadała ozięble na serdeczne słowa swego ojca: chciała go ukarać w ten sposób za to, że pomimowoli spowodował oddalenie się od niej jej ukochanego. Zdawała sobie z tego jasno sprawę i była zanadto sprawiedliwa, by nie czynić sobie z tego powodu wyrzutów; ale mimo to nie zmieniła w niczem swego postępowania: krzywdzić drugiego sprawia ulgę sercu ludzkiemu.
Daniel również nie zapomniał o niej. Nie był dumny ze swego postępowania; aby osłabić wyrzuty, jakich doznawał z tego powodu, zrzucał odpowiedzialność za swoje postępowanie na swe otoczenie, którego tyrańskie poglądy wywarły nacisk na niego. Mimo to jednak w głębi duszy nie był z siebie zadowolony.
Przypadek przyszedł z pomocą obojgu zadąsanych kochankom. Daniela, zranionego dość poważnie, chociaż nie niebezpiecznie, przywieziono do Paryża. W czasie swej rekonwalescencji, spotkał Rozynę. Było to blisko skweru Bon Marché. Zawahał się chwilę. Ale ona nie namyślała się wcale; przystąpiła natychmiast do niego, weszli do skweru i rozpoczęli długą rozmowę, która zrazu zakłopotana, przerywana wyrzutami i wyznaniami, doprowadziła w końcu do zupełnego porozumienia. Byli tak bardzo zajęci swojemi czułemi wynurzeniami, że nie zauważyli przechodzącej obok pani Clerambeult. Poczciwa kobiecina oburzona tem nieoczekiwanem spotkaniem, wróciła co rychlej do domu, aby donieść o tem mężowi, albowiem pomimo panującej między nimi niezgody, musiała mu wyjawić, co widziała. Opowiedziała mu to przeto z oburzeniem (nie mogła bowiem zezwolić na serdeczną zażyłość córki z człowiekiem, którego rodzina obraziła ich w ten sposób), Clerambault nic nie odpowiedział, stosownie do swego nowego zwyczaju. Uśmiechał się, potrząsał głową i w końcu rzekł:
— Wybornie.
Pani Clerambault przestała mówiąc, wzruszyła ramionami i zwróciła się ku drzwiom; koło drzwi jednak znów obróciła się ku mężowi i odpowiedziała mu z gniewem:
— Ci ludzie obrazili ciebie; ty i córka — nasza zgodziliście się, aby z nim zerwać wszelkie stosunki. A teraz córka nasza, którą oni odepchnęli, znów stara się zbliżyć do niego i ty znajdujesz, że to wybornie. To doprawdy trudno zrozumieć. Jesteście wszyscy szaleni.
Clerambault starał się jej udowodnić, że szczęście córki nie polegało na tem, aby dzieliła jego poglądy i że Rozyna miała słuszność, że starała się naprawić co do swej osoby głupstwa, jakie popełniał jej ojciec.
— Twoje głupstwa!... O, co do tego, — odrzekła pani Clerambault, — to jedyne rozumne słowo, które wypowiedziałeś w twojem życiu.
— Widzisz więc sama, — rzekł Clerambault.
I odebrał od mej przyrzeczenie, że nie będzie o tem mówiła z Rozyną. Niech młoda dziewczyna urządzi sobie swój mały romans według swego upodobania.
Gdy Rozyna wróciła do domu, promieniała szczęściem, ale nie opowiedziała rodzicom o niczem. Pani Clerambault wstrzymywała się z trudem, aby nie mówić. Clerembault rozbawiony spoglądał z przywiązaniem na wyraz szczęścia, jaki znów się pojawił na twarzy jego córki. Nie wiedział dokładnie, co się słało, ale domyślał się tego: Rozyna poprostu wyparła się ojca. Oboje kochankowie zawarli ze sobą zgodę na koszta rodziców i oboje potępili, z podziwienia godną jednomyślnością, skrajną przesadę starych ludzi. Lata cierpień, spędzone w rowie strzeleckim, nie zachwiały wprawdzie patrjotyzmu Daniela, ale wyleczyły go z ciasnego i samolubnego fanatyzmu jego rodziny. Rozyna znów, ze swej strony, przyznała łagodnie, że ojciec jej był w błędzie. Nie sprawiało jej to wielkiego trudu, aby uzgodnić serce swoje pobożne i nieco fatalistyczne ze stoickiem poddaniem się Daniela pod istniejący porządek. Mieli oboje silne postanowienie iść razem wspólną drogą i nie troszczyć się o niezgodę tych, którzy, jak powiadają, byli przed nimi, a których oni, ściśle mówiąc, zostawili za sobą. Nie chcieli już dłużej zaprzątać się troską o przyszłość. Jak miljony innych istot, żądali na świecie jedynie swego udziału w obecnem szczęściu i zamykali oczy na wszystko inne.
Pani Clerambault wyszła z pokoju rozgniewana, że córka nie wspomniała jej ani słówka o swojem spotkaniu. Clerambault i Rozyna zostali na swoich miejscach, pogrążeni w zadumie, Clerambault siedział w oknie i palił fajeczkę, młoda dziewczyna zaś trzymała w ręku dziennik, którego nie czytała. Oczy jej, błyszczące szczęściem, patrzyły w dal; starała, się raz jeszcze odtworzyć sobie w duszy wszystkie szczegóły sceny, niedawno przeżytej. W tem spojrzenie jej padło na przygnębioną twarz ojca. Widniał na niej wyraz smutku i melancholji, który zwrócił na siebie jej uwagę. Podniosła się z miejsca i stanąwszy za ojcem, położyła mu rękę na ramieniu, poczem szepnęła, z lekkiem westchnieniem współczucia, które źle ukrywało radość wewnętrzną:
— Biedny papo!
Clerambault podniósł oczy i spojrzał na Rozynę, której oblicze mimowoli promieniało szczęściem.
— A moja mała, — zapytał, — nie jest już biedna?
Rozyna zarumieniła się.
— Dlaczego mnie o to pytasz? — rzekła.
Clerambault pogroził jej palcem. Rozyna, pochylona z tyłu nad ojcem, oparła twarz swoją, o twarz jego.
— A więc już nie jest biedna? — powtórzył pytanie.
— Nie, — odpowiedziała, — przeciwnie, jest bardzo bogata.
— Wymień mi, co ma takiego...
— Ma przedewszystkiem swego kochanego papę.
— O ty, mała filutko, — zawołał Clerambault, starając się uwolnić i spojrzeć jej w twarz.
Rozyna jednak zakryła mu dłonią oczy i usta.
— Nie, nie chcę już, abyś na mnie patrzył i nie chcę, abyś mówił dłużej.
Ucałowała go raz jeszcze i powtórzyła pieszczotliwie:
— Biedny papo!
Uwolniła się więc szczęśliwie z trosk rodzinnych, a wkrótce ulotniła się także z gniazdka. Zdała pomyślnie egzamin pielęgniarki, poczem wysłano ją do jednego ze szpitali na prowincji. Rodzice odczuwali teraz jeszcze boleśniej próżnię swego domu.
Samotność tę odczuwała pani Clerambault jeszcze bardziej od swego męża. On wiedział o tem i litował się szczerze nad żoną, która nie była dość silna, aby iść za nim jego drogą, ani aby się z nim rozłączyć. On ze swej strony mógł, cokolwiekby nastąpiło, liczyć na pewne sympatje; było nawet rzeczą pewną, że właśnie prześladowanie obudzi dla niego nowe sympatje lub skłoni łych, co się dotychczas zachowywali powściągliwie, do wyjawienia swych uczuć. I właśnie w tej chwili otrzymał dowody takiej sympatji, która mu sprawiła wielką radość.
Pewnego dnia, gdy był sam w mieszkaniu, zadzwoniono. Otworzył drzwi. Jakaś pani, której nie znał, podała mu list, mówiąc, że jest przeznaczony dla niego. W mroku, jaki panował w przedpokoju, myślała, że ma przed sobą służącego i dopiero później spostrzegła pomyłkę. Prosił ją, aby weszła do pokoju.
— Nie, — odpowiedziała, — jestem tylko posłanką.
Odeszła, a po jej wyjściu znalazł mały bukiecik: fiołków, który zostawiła na kufrze obok drzwi.
List opiewał:
„Pan walczy za nas. Nasze serce jest w panu. Daj nam pan swoje cierpienie. Ja wleję w pana moją nadzieję, moją siłę i moją miłość, ja, który nie mogę działać, który nie mogę działać inaczej, aniżeli przez pana.“
Ten zapał młodzieńczy i te ostatnie słowa, nieco tajemnicze, wzruszyły i zaintrygowały równocześnie Clerambaulta. Starał się przypomnieć sobie obraz kobiety, która go odwiedziła. Nie była już bardzo młoda: rysy twarzy miała ostre, oczy ciemne i poważne, na twarzy widniał wyraz znużenia. Gdzieś już ją widział. Ale pomimo całego wysiłku woli, obraz zacierał się coraz bardziej.
Spotkał ją znów, w kilka dni później, o kilka kroków przed sobą, w alei parku Luksemburskiego. Przeszedł przez aleje, aby się z nią spotkać. Widząc go nadchodzącego, zatrzymała się. Podziękował jej i zapytał ją, dlaczego wtedy tak szybko oddaliła się, nie zapoznawszy się z nim. Ale w tejże chwili spostrzegł, że zna ją już oddawna. Spotkał ją w parku Luksemburskim lub w sąsiednich ulicach, w towarzystwie wysokiego młodzieńca, który niewątpliwie był jej synem. Każdym razem, gdy przechodził obok nich, spojrzenia ich witały go uśmiechem, pełnym poufałego szacunku. A chociaż nie znał ich nazwiska, chociaż nigdy nie mówił z nimi ani słowa, należeli, w jego oczach, do owych cieni poufałych i przyjaznych, które towarzyszą naszemu życiu codziennemu i które nie zawsze spostrzegamy, gdy są obecne, ale które, gdy znikły, zostawiają po sobie próżnię. Dlatego też myśl jego zwróciła się natychmiast od owej kobiety, która stała przed nim, do jej młodego towarzysza, który był nieobecny. I rzekł nagle, z nierozważną intuicją (nierozważną, albowiem w owych czasach powszechnej żałoby, czyż można było wiedzieć, kto jest jeszcze przy życiu?)
— Czy to syn pani pisał do mnie?
— Tak jest, — odpowiedziała. — On pana bardzo kocha. My pana kochamy już oddawna.
— Niech przyjdzie do mnie.
Cień smutku przemknął po znękanej twarzy matki.
— Nie może przyjść do pana.
— Odzież więc jest? Na froncie?
— Tutaj.
Po chwili milczenia, Clerambault zapytał ją:
— Czy jest ranny?
— Czy chcesz go pan widzieć? — rzekła matka.
Clerambault poszedł z nią. Szła obok niego milcząca. Nieśmiał jej pytać o nic. Szepnął tylko:
— Przynajmniej masz go pani przy sobie...
Zrozumiała go i podała mu rękę:
— Jesteśmy sobie bardzo blizcy.
Powtórzył raz jeszcze:
— Ale jednak masz go pani.
— Mam jego duszę, — odpowiedziała.
Przybyli do domu, w którym mieszkała. Stary budynek z XVII wieku, w jednej z owych ulic ciasnych, i starożytnych, między Luksemburgiem a Saint-Sulpice gdzie się jeszcze zachowała skupiona piękność dawnego Paryża. Duża brama nawet w dzień była zamknięta. Pani Froment, wyprzedzając Clerambaulta, weszła na brukowane podwórze domu, a w głębi tegoż podwórza wstąpiła po kilku schodach na ganek i otworzyła drzwi mieszkania parterowego.
— Mój mały Edmundzie — zawołała, wchodząc do pokoju. — Przygotuj się na niespodziankę... zgadnij, jaka...
Clerambault ujrzał młodzieńca leżącego w łóżku, który nań spoglądał. Była to twarz dwudziestopięcioletnia, o jasnych włosach, którą złociło swemi promieniami słońce wieczorne; oczy rozumne ożywiały ją i wydawała się tak zdrowa i tak wypoczęta, że gdy się ją widziało, a nie myślało się zrazu o chorobie.
— Pan! — zawołał, — pan tutaj!...
Radość niespodziewana uczyniła twarz jego jeszcze bardziej młodzieńczą. Ale ani ciało, ani ramiona, zakryte prześcieradłem, nie uczyniły żadnego ruchu i Clerambault, zbliżywszy się, spostrzegł, że tylko głowa jego żyje.
— Mamo, zdradziłaś mnie, — rzekł Edmund Froment.
— A więc nie chciałeś pan się ze mną widzieć? — zapytał Clerambault, pochylony nad poduszką młodzieńca.
— Tego nie mówię, — odpowiedział Edmund.— Pragnę tylko, aby mnie nie widziano.
— A dlaczego właściwie? — zapytał Clerambault dobrodusznie, siląc się na uśmiech.
— Albowiem nie zaprasza się do siebie gości, gdy się nie jest w domu.
— A gdzież pan jesteś?
— Słowo daję, mógłbym nawet na to przysiąc... w mumji egipskiej.
Wskazał spojrzeniem na łóżko i na swoje ciało nieruchome.
— Niema już w niem życia, — rzekł.
— Jesteś z nas wszystkich najbardziej żywy, — zaprotestował głos jakiś obok niego.
Teraz dopiero Clerambault spostrzegł, po drugiej stronie łóżka, wysokiego młodzieńca, w tym samym wieku, co Edmund Froment, który wydawał się pełen sił i zdrowia. Edmund Froment uśmiechnął się i rzekł do Clerambaulta:
— Mój przyjaciel Chastenay ma tyle życia w sobie, że mi go pożycza.
— O, gdybym ci je mógł oddać! — wykrzyknął młody człowiek z zapałem.
Obaj przyjaciele spojrzeli na siebie z wyrazem serdecznego przywiązania. Chastenay mówił dalej:
— Zwróciłbym ci tylko część tego, co otrzymałem od ciebie.
A zwracając się do Clerambaulta, dodał:
— To on nas wszystkich podtrzymuje. Czyż nie prawda, proszę panią?
Matka rzekła z czułością:
— Mój dobry syn, to prawda.
— Nadużywacie mego położenia, — odpowiedział Edmund, albowiem wiecie, że nie mogę się bronić.
Potem dodał do Clerambaulta:
— Widzisz pan, jestem wzięty do niewoli, nie mogę się bronić.
— Czyś pan ranny?
— Nie, jestem sparaliżowany.
Clerambault nie śmiał się pytać o bliższe szczegóły.
— Czy cierpisz pan jaki ból? — zapylał.
— Powinienem może sobie tego życzyć, albowiem boleść jest także węzłem, który nas łączy jeszcze z tym światem. Ale przyznaję, że zwolna przyzwyczajam się do ciężkiego milczenia tego ciała w które jestem włożony, jak szabla do pochwy... Nie mówmy o tem więcej. Przynajmniej duch jest wolny. Jakkolwiek nie jest prawdą, że „agitat molem,“ wymyka się jednak stamtąd często.
— Przed kilku dniami, — rzekł Clerambault, — przybył do mnie w odwiedziny.
— To nie pierwszy raz. On często pana odwiedzał.
— Ja zaś myślałem, że jestem sam.
— Czy przypomina pan sobie — zapytał Edmund, — słowa Randolfa do Cecyla: „Głos jednego człowieka może w jednej godzinie wlać w nas więcej życia, aniżeli hałas pięciuset trąb, które bez przerwy grają?
— To ma także i do ciebie zastosowanie, — wtrącił Chastenay.
Froment zdawał się nie słyszeć tych słów i mówił dalej:
— Pan nas zbudziłeś do życia.
— Clerambault spojrzał na piękne oczy leżącego, w których widniał wyraz odwagi i spokoju i rzekł:
— Te oczy nie potrzebowały tego.
— Teraz nie potrzebują tego, — odpowiedział Edmund. — Widzi się lepiej z odległości, gdy się wyszło z tego otoczenia. Ale gdy byłem całkiem blisko, nie mogłem nic odróżnić.
— Powiedz mi pan co widzisz teraz...
— Już późno, — odrzekł Edmund. — Czuję się wyszło nieco znużony. Czy będzie pan może tak łaskaw przyjść innym razem?
— Przyjdę tu znów jutro.
Clerambault wyszedł a Chastenay przyłączył się do niego. Czuł potrzebę wyjawienia tragedji której przyjaciel jego był bohaterem i ofiarą, człowiekowi, któryby mógł zrozumieć i ocenić męczarnię i wielkość tej tragedji.
Edmund Froment, ugodzony odłamem granatu w kość pacierzową, raniony ciężko w całej pełni sił i zdrowia, był jednym z intelektualnych przywódców młodego pokolenia; piękny, wymowny, pełen zapału i życia, skłonny do marzeń, kochający i kochany, ambitny w najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu. A teraz żywy trup z niego. Matka, która go kochała, nad życie i pokładała w nim całą swą dumę i wszystkie nadzieje, widziała go skazanego na dożywotnie męczarnie. Boleść ich musiała być straszna; każde z nich jednak ukrywało ją przed drugiem a ten przymus podtrzymywał ich na siłach. Byli jedno z drugiego dumni. Matka pielęgnowała go, myła, karmiła, jak małe dziecko. On zaś wysilając się na spokój, aby ją uspokoić, unosił ją w górę na skrzydłach swego ducha.
— O! mówił Chastenay, — człowiek powinien zaiste mieć wyrzuty sumienia, że sam żyje i jest zdrów, że ma ramiona, aby się pasować z życiem sprężyste nogi, aby chodzić i skakać, że może pić pełną piersią to świeże błogosławione powietrze.
Mówiąc to, wyciągał ramiona, podnosił głowę w górę, oddychał szeroko.
— A co najgorsze, — dodał, pochylając głowę i zniżając głos, jak gdyby ze wstydem, — najgorsze jest to, że ja ich nie mam.
Clerambault nie mógł przytłumić uśmiechu.
— Tak, to nie jest bohatersko z mej strony, — mówił dalej Chastenay. A przecież kocham Edmunda Froment, jak nikt inny na świecie. Smutny los jego przejmuje mnie rozpaczą... A jednak jest to silniejsze odemnie. Gdy myślę, że między tylu ofiarami, mam to szczęście, że jestem obecnie tutaj, zupełnie zdrów, z trudem tylko nie objawiam mej radości. Ach, to tak dobrze żyć pełnem życiem... Biedny Froment! Czy nie uważasz mnie pan za okropnego egoistę?
— Nie, bynajmniej, — odpowiedział Clerambault. — Z pana przemawia zdrowa natura człowieka. Gdyby wszyscy byli szczerzy jak pan, ludzkość nie byłaby ofiarą owej występnej rozkoszy, jaką sprawia ubóstwianie cierpienia. Masz pan zresztą wszelkie prawa używania życia, skoro przeszedłeś przez tak ciężkie próby.
(I wskazał na krzyż waleczności, który zdobił pierś młodego człowieka).
— Przeszedłem przez nie i wróciłem stamtąd, — rzekł Chastenay. — Ale wierzaj mi pan, że niema w tem żadnej zasługi z mej strony. Albowiem nie byłbym uczynił tego, gdyby to było w mojej mocy postępować inaczej. Nie chcę udawać lepszego, aniżeli jestem rzeczywiście. Gdy ktoś doczekał się się trzeciego roku wojny, ten nie ma już takiego zamiłowania do czynów bohaterskich, takiej pogardy dla niebezpieczeństw, jaką miał w samym początku, a ja miałem ją w pierwszych czasach wojny, muszę to przyznać otwarcie. Byłem wtedy kandydatem na bohatera, na co się składała moja nieświadomość i piękne frazesy. Gdy te odpadły, niedorzeczność wojny, idjotyzm rzezi, wstrętna brzydota tych ofiar uderzają w oczy ludzi najbardziej ograniczonych. Jeżeli już jest niegodne mężczyzny uciekać przed tem, czego nie można uniknąć, przynajmniej nie należy szukać tego, czego można uniknąć. Wielki Corneille był także bohaterem poza frontem. Ci zaś na froncie, których znałem, byli prawie wszyscy bohaterami mimowoli.
— I to jest też prawdziwe bohaterstwo, — odpowiedział Clerambault.
— To bohaterstwo Fromenta, — rzekł Chastenay. — Jest bohaterem, bo nie może być czem innem, bo nie może być człowiekiem... ale, co go czyni nam tak drogim, to, że mimo wszystko, jest człowiekiem.
Clerambault uzasadnił słuszność tych słów w długiej rozmowie, jaką miał nazajutrz z Edmundem Froment. Że nieszczęśliwego młodzieńca nie opuściła duma, gdy życie jego było zwichnięte, należy mu to tem bardziej poczytać za zasługę, ile-że nigdy przedtem nie uprawiał kultu zaparcia się siebie. Przeciwnie, żywił niegdyś wielkie nadzieje, miał szlachetną ambicję, do czego go uprawniały jego zdolności i szczęśliwa młodość. Nigdy sobie nie robił żadnych złudzeń, tak jak Chastenay, co do wojny; odrazu przeniknął jej nieszczęsną niedorzeczność. Zawdzięczał to nietylko swemu bystremu rozumowi, ale przedewszystkiem swej duchowej przewodniczce, która od dzieciństwa urabiała duszę syna z najszlachetniejszemi cząstkami swej własnej duszy.
Pani Froment, którą Clerambault zastawał prawie zawsze, gdy przybywał odwiedzać Edmunda, trzymała się na uboczu; zwykle siedziała przy oknie, zajęła robótką, rzucając od czasu do czasu na syna spojrzenie pełne tkliwości. Była to jedna z owych kobiet, które nie posiadając wyjątkowej inteligencji, obdarzone są genjuszem serca. Wdowa po lekarzu, o wiele starszym od niej, którego bogata dusza zapłodniła jej duszę, miała w swem życiu tylko dwa głębokie uczucia, różniące się między sobą: Przywiązanie prawie dziecięce dla męża i miłość prawie kochanki dla syna.
Doktor Froment, człowiek nadzwyczaj wykształcony, o samodzielnym sposobie myślenia, który ukrywał pod formami wytwornej grzeczności, aby nie obrażać innych ludzi, odróżniając się od nich, był przez część swego życia zamiłowanym podróżnikiem. Zwiedził prawie całą Europę, Egipt, Persję i Indje; zajmowała go nietylko wiedza, ale interesował się także religjami różnych ludów zwłaszcza nowemi kierunkami na tem polu, jako to: babizmus, Christian science, nauki teozoficzne. Będąc w bliskich stosunkach z kierunkiem pacyfistycznym, zaprzyjaźniony z baronową Suttnerową, którą poznał we Wiedniu, przewidywał oddawna straszliwą katastrofę, jaka zagrażała Europie i tym, których kochał. Ale jako człowiek odważny i przywykły do tego, aby widzieć różne wypadki niesprawiedliwości w życiu przyrody, nie starał się łudzić ani siebie, ani swoich, co do niebezpieczeństw, jakie kryła w sobie przyszłość, ale raczej pragnął hartować ich dusze, aby mogły znieść łatwiej napór fal, które nadciągały. Bardziej jeszcze, aniżeli słowami, stał się swoim przykładem dla żony — gdyż syn był w czasie jego śmierci jeszcze dzieckiem — świętem zapomnieniem. Dotknięty chorobą powolną a okrutną, która miała go sprzątnąć z tego świata, rakiem kiszek, spełniał spokojnie do ostatniego dnia swoje zadanie, krzepiąc i podnosząc na duchu osoby ukochane swym własnym spokojem.
Pani Froment zachowała w sercu ten wzniosły obraz, gdyby bóstwo w swej duszy. Cześć dla zmarłego męża zajmowała w jej sercu to samo miejsce, co u innych ludzi religja. Nie wierząc w życie pozagrobowe, zwracała się w swej modlitwie do niego codziennie, zwłaszcza w godzinach ciężkich przejść, jak do przyjaciela zawsze obecnego, który czuwa i radzi. Zdawało się, że przez to dziwne zjawisko odradzania się, które można często zauważyć po śmierci osoby drogiej, przeszła w nią istota duszy jej męża. I dlatego syn jej wyrósł w atmosferze myśli o spokojnych widnokręgach, odmiennych od owych gorączkowych krajobrazów, wśród których wychowało się młode pokolenie z przed roku 1914, niespokojne, namiętne, burzliwe, podniecone czekaniem... Gdy wojna wybuchła, pani Froment nie potrzebowała bronić siebie, ani syna przed wybuchami namiętności narodowej: uczucie to było obce im obojgu. Nie próbowali także oboje opierać się temu, co było nieuniknione; wszak nieszczęście było już oddawna w drodze. Należało je teraz znieść mężnie i nie ugiąć się, tudzież ocalić to, co powinno się ocalić: wierność duszy dla swej wiary. Pani Froment nie sądziła, że trzeba być „ponad zamętem“, aby nad nim panować i to samo, co czyniło swojemi artykułami dwóch lub trzech pisarzy we Francji, Anglji i w Niemczech w celu pojednania narodów, to samo spełniała ona w swojem ciasnem kółku, prościej ale skuteczniej. Zachowała swoje dawne stosunki i nie wydając się wcale zakłopotana w środowiskach, zakażonych duchem wojny, nie podejmując nigdy czczych demonstracyj przeciw wojnie, była już samą swoją obecnością, swemi spokojnemi słowami, pogodnem spojrzeniem, powściągliwym poglądem, szacunkiem, jaki budziła jej dobroć, najlepszym hamulcem dla chorobliwie wybujałej nienawiści.
Rozszerzała w kołach, które uważała za przystępne, orędzie wolnych Europejczyków, artykuły Clerambulta, który nic o tem nie wiedział i widziała z głębokiem zadowoleniem, że trafiają wielu ludziom do przekonania. A największą radością było dla niej to, że syn jej również zmienił się pod tym wpływem.
Edmund Froment nie miał w sobie nic z pacyfisty w duchu Tołstoja. Na początku wojny uważał ją jeszcze więcej za głupstwo, aniżeli za zbrodnię. Gdyby mu zostawiono swobodę działania, byłby się usunął, jak Perrotin, ze świata czynów i cofnął w zacisze dyletantyzmu, na polu sztuki i myśli. Nie próbował zwalczać opinji powszechnej, albowiem uważał, że to byłoby bezskuteczne: dla szaleństw świata odczuwał wtedy więcej pogardy, aniżeli litości. Uczestnictwo jego w wojnie, do którego był przymuszony, zniewoliło go do uznania, że to szaleństwo było tak sowicie opłacone cierpieniem, iż było zbyteczne dorzucać jeszcze pogardę do potępienia wojny. Człowiek sam stwarzał sobie piekło na ziemi, nie potrzebował innego wyroku. A w tymże samym czasie słowa Clerambaulta, które doszły do niego podczas urlopu spędzonego w Paryżu, wyjawiły mu, że miał ważniejsze zadanie do spełnienia, aniżeli czynić się sędzią swoich towarzyszów, przykutych do tego samego łańcucha: oto powinien był, dzieląc ich ciężar, starać się ich wyzwolić.
Ale młody uczeń szedł dalej, aniżeli jego mistrz, Clerambault, którego natura, łaknąca przywiązania, nieco słaba, radowała się łącznością z innymi ludźmi. Dlatego cierpiał, gdy się musiał od nich oddzielić, nawet w ich błędach, wątpił ustawicznie o sobie, spoglądał to na prawo, to na lewo, szukał w oczach tłumu ludzkiego zgody ze swojemi myślami i wyczerpywał się w bezowocnych wysiłkach aby pogodzić swoje wewnętrzne przekonanie z dążeniami i walkami społecznemi swego czasu.
Froment natomiast, złożony niemocą, w którego ciele ujarzmionem miała swą siedzibę dusza wodza, uznawał za bezwarunkowy obowiązek, aby ten, który nosi w sobie potężny płomień ideału, wzniósł go ponad głowami swoich towarzyszów. Dlaczegóż miałby go ukrywać lękliwie, aby znikł w blasku innych świateł? W oczach jego mylny był komunał demokracyj, że „Wolter ma mniej rozumu, aniżeli wszyscy ludzie razem wziąwszy“... „Democritus ait: Unus mihi pro populo est... Jeden wart dla mnie tyle, co tysiące“... Wedle przekonania naszych czasów grupa społeczna jest szczytem ewolucji ludzkiej. Któż może udowodnić prawdziwość tego twierdzenia? Ja, mówił Froment, widzę ten szczyt jedynie w górującej nad innymi indywidualności człowieka. Miljony ludzi żyło i zmarło, aby zakwitł wzniosły kwiat myśli. Albowiem natura dąży w ten sposób rozrzutny do celu, poświęca całe narody, aby stworzyć Buddę, Ezchilosa, Leonarda da Vinci, Newtona, Beethovena. Ale czemże byłyby narody bez tych mężów? Czem byłaby cała ludzkość wogóle?... Nie chcemy podejmować egoistycznego ideału nad-człowieka. Człowiek wielki jest wielki dla wszystkich ludzi. Indywidualność jego wyraża miljony ludzi i często prowadzi ich. Jest wcieleniem się ich tajnych sił i ich najwznioślejszych dążeń. Skupia je w sobie i już są spełnione. Ideał indywidualistyczny, w ten sposób pojęty, jest bardziej płodny dla społeczeństwa ludzkiego, aniżeli ideał komunistyczny, który doprowadza do mechanicznej doskonałości mrowiska. Co najmniej, jest niezbędnie potrzebny dla tamtego, jaka jego poprawka i uzupełnienie.
Ten dumny indywidualizm, którego zasady Froment wyrażał płomiennemi słowami, utwierdzał duszę Clerambaulta, zawsze nieco chwiejną, niezdecydowaną wskutek swej dobroci, wskutek braku ufności do siebie samego i wysilania się, by rozumieć przekonania innych ludzi.
Froment wyświadczył mu jeszcze inną przysługę. Znając lepiej od niego umysłowe życie międzynarodowe, utrzymując za pośrednictwem swej rodziny stosunki z ludźmi wykształconymi we wszystkich krajach i władając kilku językami obcemi, mógł Froment zapoznać swego starszego przyjaciela z innymi wielkimi samotnikami, którzy w każdem państwie walczyli w obronie praw wolnego sumienia. Odkrył mu całą tę podziemną pracę myśli gnębionej, która się wysilała, aby szukać prawdy. Był to widok zaiste pocieszający, że nawet okres najstraszniejszej tyranji moralnej, jaka od czasów inkwizycji ciężyła na duszy ludzkości, nie zdołał zdusić w wybranych duchach każdego narodu nieposkromionego dążenia do wolności i prawdy.
Prawda że te niezawisłe indywidualności nieliczne były, ale władza ich była tem większa. Sylwetki ich rysowały się wyraźniej na próżnym widnokręgu. Gdy ludy spadały w głąb otchłani, gdzie miljony dusz tworzyły masę niekształtną, głos ich brzmiał jak jedyne słowo ludzkie. Że zaś byli czynni, dowodziła tego wściekłość tych, którzy starali się przeczyć ich działalności. Wiek ten pisał Chateaubriand: „Walczyć jest odtąd rzeczą próżną, istnieć to jedyna ważna rzecz“.
Ale nie przewidywał tego, że „istnieć“ w naszych czasach, być sobą, być wolnym, to właściwie jedna z największych i najcięższych walk. Ludzie, którzy są rzeczywiście sobą, panują nad innymi, już wskutek tego, samego faktu, że wszyscy inni ludzi są pociągnięci pod jeden strychulec.
Clerambault nie był jedyny, który odczuwał na sobie zbawienny wpływ energji Fromenta. Prawie każdym razem, gdy przychodził, spotykał obok łoża młodego człowieka jakiegoś przyjaciela, który sam przed sobą do tego się nie przyznając, przybywał nie tylko po to, aby przynosić pociechę, ale aby jej tu sam szukać. Kilku z nich to byli młodzieńcy w wieku Fromenta, inni zaś ludzie wiekowi, którzy już ukończyli pięćdziesiątkę, dawni przyjaciele rodziny albo którzy poznali Edmunda jeszcze przed wojną. Jeden z nich, stary hellenista z subtelnym uśmiechem i wyrazem roztargnienia na twarzy, był niegdyś jego profesorem. Znajdował się tam także rzeźbiarz o włosach siwych, z twarzą obwisłą i pooraną tragicznemi zmarszczkami; szlachcic ze wsi z włosami krótko obstrzyżonemi, z kwadratową głową wieśniaka o czerwonej cerze; lekarz siwobrody z twarzą znużoną o łagodnym wyrazie, którego spojrzenie budziło zdziwienie niejednolitym wyrazem obydwóch oczu: jedno oko patrzyło bystro z odcieniem sceptycyzmu, drugie zaś melancholijne, zdawało się marzyć.
Ci ludzie, którzy się u chorego niekiedy równocześnie schodzili, nie byli do siebie wcale podobni. Można było w lej małej grupie znaleść wszystkie odcienie myśli, od wierzącego katolika do człowieka wolno myślącego i nawet do bolszewika, (ponieważ jeden z młodych towarzyszów Fromenta utrzymywał, że nim jest). Można też w nich było znaleść piętno najrozmaitszych przodków intelektualnych: w starym helleniście widoczny był wpływ szydercy Lukjana, u hrabiego de Coulorges wpływ starych francuskich kronikarzy ze zbioru Michauda. (Arystokrata ten lubiał wieczorami w swej posiadłości, po czynnościach gospodarskich, szukać rozrywki w błyszczącym języku Froissarta i w ciernistym oraz soczystym języku tego urwisza Gondiego). Czoło rzeźbiarza żłobiły zmarszczki od natężenia, by wynaleźć metafizykę w utworach Beethovena i pracach Rodina. A doktor Verrier, który miał dla religji uśmiech politowania człowieka, oddającego się nauce, przenosił do dziedziny hipotez biologicznych albo olśniewających zrównań z fizyki i chemji nowoczesnej ten świat cudów, którego potrzebę mimo wszystko odczuwał. Aczkolwiek brał bolesny udział w obecnych wypadkach, epoka wojny zacierała się w jego oczach i nikła już w oddali ze swoją krwią zbroczoną sławą, wobec bohaterskich odkryć ducha ludzkiego, jakich właśnie dokonał współczesny Newton, wielki uczony Einstein, w czasie tego ogólnego zamętu.
Tak tedy u tych ludzi wszystko wydawało się odmienne, zarówno ich sposób myślenia, jak i temperament. Ale wszyscy byli zgodni w tem, że nie byli zawiśli od żadnego stronnictwa, że wszyscy myśleli własnemi głowami i że wszyscy mieli miłość i cześć dla wolności, swojej i innych. Cóż znaczą wszystkie inne względy? W epoce w której się znajdujemy, kruszą się wszystkie stare formy, stronnictwa polityczne, religijne lub społeczne i jest to tylko nieznaczny postęp, jeżeli się ktoś nazwie raczej socjalista lub republikaninem, aniżeli monarchistą, skoro te grupy poddają się nacjonalizmowi państwa lub idą pod władzę religji albo klasy społecznej. Dziś istnieją tylko dwa rodzaje dusz ludzkich; jedne zamykają się w swoich granicach, drugie zaś są przystępne wszystkiemu, co żyje, noszą w sobie całą ludzkość, nawet swoich wrogów. Ci ludzie, chociaż ich jest bardzo mało, tworzą, nie wiedząc o tem, prawdziwą grupę międzynarodową, tę, która opiera się na czci prawdy i życia powszechnego. Pojedynczo są za słabi,( o czem wiedzą), by ogarnąć swój niezmierny ideał, ale ich ideał ogarnia ich wszystkich. I wszyscy w nim złączeni zdążają, aczkolwiek każdy różną drogą, do nieznanego Boga.
W tej chwili przyciągało tych ludzi do Edmunda Froment to, że widzieli w nim niejasno punkt, w którym się spotykały linje ich dążeń, drogę rozbieżną, skąd było widać wszystkie drogi w lesie. Froment nie był zawsze takim punktem łączącym. Póki był w pełni sił i panem swego ciała, szedł także swoją własną drogą, nie zważając na innych. Ale gdy bieg jego został przerwany, po okresie gorzkiej rozpaczy, którą starannie ukrywał przed oczyma swego otoczenia, uczynił z siebie punkt rozstajny dróg. Właśnie ponieważ sam nie mógł być czynny, mógł lepiej ogarniać wzrokiem działalność innych i uczestniczyć w niej duchem. Widział różne prądy, ojczyznę, rewolucję, walkę państw albo warstw społecznych, wiedzę i wiarę, jak gdyby zmieszane siły potoka górskiego, z jego wartkiemi falami, wirami i miejscami piaszczystemi. Wydaje się niekiedy, że ten potok, łamie się, cofa wstecz lub śpi, ale on idzie zawsze naprzód, nieodpornie. I nawet reakcja zostaje naprzód porwana. On zaś, ten młody męczennik na rozstajnej drodze, ogarniał wszystkie prądy, całą rzekę.
Clerambault odnalazł w nim kilka rysów Perrotina. Ale całe światy oddzielały Fromenta od Perrotina. Albowiem chociaż jeden, tak samo jak drugi, nie przeczył niczemu z tego, co jest i chociaż starał się również wszystko zrozumieć, Edmund czynił to jednak z duszą płomienną. W sercu jego wszystko stawało się ruchem i namiętnością powściąganą. Wszystko, życie i śmierć, szło naprzód i w górę. I tylko on sam, ciało jego było martwe i nieruchome.
Tymczasem jednak nadeszły przykre godziny. Były to przełomowe chwile z roku 1917 na 1918. Mgliste noce zimowe zwiastowały zgrozę ostatecznego ataku wojska niemieckiego. Już od miesięcy zapowiadały go groźne pogłoski; loty wrogów nad Paryżem były wstępem. Zwolennicy wojny aż do ostatka udawali pewność siebie, dzienniki nie przestawały chełpić się, a Clemenceau jeszcze nigdy nie miał tak dobrego snu. Ale naprężenie umysłów objawiało się coraz większą nienawiścią między osobami nie należącemi do stanu wojskowego. Zwracano uwagę zaniepokojonego społeczeństwa na osoby podejrzane w głębi kraju, na defetystów i pacyfistów. Procesy o zdradę stanu ogrzewały i podnosiły moralność poza frontem i powiększyła się liczba szpiegów, udających bohaterski gest Corneille’a, denuncjantów patrjotycznych, świadków przejętych fanatyzmem, a szczekanie publicznych oskarżycieli ścigało całemi dniami z wściekłością nieszczęśliwe ofiary.
To też, gdy z końcem marca wybuchła niemiecka ofenzywa, skierowana na Paryż, nienawiść zawzięta między współobywatelami doszła do najwyższego stopnia i nie ulega wątpliwości, że gdyby się Niemcom udało przełamać szeregi francuskie, zanimby jeszcze doszli do bram miasta, szubienica w Vincernes, ten ołtarz ojczyzny mściwej i zagrożonej, otrzymałaby swoje ofiary, bez względu na to, czy winne, czy niewinne, czy zasądzone, czy tylko oskarżone.
Clerambaulta kilkakrotnie znieważono na ulicy. Nie przejmował się tem bardzo, może nie zdawał sobie dokładnie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie mu groziło. Moreau spotkał go pewnego dnia w pośród grupy przechodniów, kłócącego się z jakimś młodym człowiekiem, na którego twarzy znać było wyraz zawziętego gniewu i który go zaczepił obraźliwem słowem. Podczas gdy mówił, słychać było w pobliżu wybuch granatu „grubej Berty“. Clerambault zdawał się tego nie słyszeć i dalej wykładał spokojnie gniewnemu młodzieńcowi swoje poglądy. Było coś nadzwyczaj komicznego w tym jego uporze, a słuchacze, którzy jako dobrzy Francuzi to zaraz spostrzegli, wymienili z tego powodu kilka dowcipów, nie bardzo uprzejmych, ale też nie złośliwych. Moreau ujął za ramię Clerambaulta, aby go pociągnąć ku sobie. Clerambault przerwał swój wykład, spojrzał po stojących dokoła ludziach, którzy się śmieli, pojął sam również komizm sytuacji i począł się śmiać wraz z innymi.
— Co za stary szaleniec, nieprawda?.. rzekł do Moreau’a, który go pociągnął za sobą.
— Powinien się jednak mieć na baczności, są jeszcze inni szaleńcy, — odpowiedział Moreau dość szorstko.
Ale Clerambault nie chciał go rozumieć.
Proces karny jego wszedł teraz w nowe stadjum. Był obwiniony o przekroczenie ustawy z 5 sierpnia 1914, „mającej zwalczać niedyskrecje, popełnione w czasie wojny’*. Oskarżono go o propagandę pacyfistyczną w kołach robotniczych, w których Thouron jak powiadano, rozszerzał jego pisma, w porozumieniu z autorem. Oskarżenie to było zupełnie bezpodstawne: Clerambault nie miał pojęcia o żadnej takiej propagandzie i nikogo do tego nie upoważniał. Thouron mógł być na to świadkiem. Ale oto właśnie Thouron takiego świadectwa nie złożył. Całe jego zachowanie się było dziwne, zagadkowe. Zamiast zeznawać jasno fakty, używał różnych wykrętów, czynił tak, jak gdyby coś ukrywał i to nawet w sposób dość ostentacyjny: gdyby chciał umyślnie obudzić podejrzenie, nie byłby się mógł lepiej zabrać do rzeczy. Na nieszczęście, podejrzenie to zwróciło się przeci’ Clerambaultowi. Nie zeznawał wprawdzie nic przeciw niemu, przeciw nikomu wogóle, wzbraniał się coś powiedzieć, ale dawał do poznania, że gdyby chciał coś mówić... ale nie chciał. Skonfrontowano go z Clerambaultem, zachował się poprawnie, istotnie po rycersku. Położył rękę na sercu; zapewniał uroczyście o swoim synowskim szacunku dla „mistrza“, dla „przyjaciela“. Clerambault zniecierpliwiony nalegał, aby opowiedział dokładnie, jak się wszystko między nimi odbyło. Thouron jednak wciąż tylko zapewniał o swojej „niezłomnej czci“: nie chce nic więcej zeznawać, nic więcej nie doda, bierze wszystko na siebie..
Wyszedł z sali sądowej, otoczony aureolą, Clerambault zaś obciążony podejrzeniem, jak gdyby chciał się wydobyć z matni przez poświęcenie się swego wasala. Prasa nie wahała się wcale: zarzuciła mu podłość. A tymczasem jedno wezwanie następowało po drugiem: od dwóch prawie miesięcy Clerambault chodził do sądu na bezcelowe przesłuchiwania, a jeszcze nie zapowiadało się żadne rozstrzygniecie sprawy. Możnaby przypuszczać, że człowiek, oskarżony bez dowodów, trzymany tak długi czas pod tak hańbiącem podejrzeniem, ma prawo do sympatji powszechnej. Ale przeciwnie, rozdrażnienie przeciw niemu wzmagało się jeszcze: miano mu za złe, że jeszcze nie jest zasądzony. Najniedorzeczniejsze wymysły krążyły w prasie: twierdzono, iż znawcy odkryli po formie niektórych liter, po pewnych szczególnych znakach pisarskich, dostrzeżonych w jednej z broszurek Clerambaulta, iż ta broszurka została wydrukowana przez Niemców. A brednie te przyjmowali ludzie z bajeczną łatwowiernością, ludzie, którzy byli niegdyś inteligentni przed wojną. (Tak przynajmniej twierdzono)... Było temu zaledwie cztery lata, a wydawało się, że to już wieki upłynęły.
Krótko mówiąc, zawsze ludzie potępiali jednego ze swoich bliźnich, nie badając bliżej sprawy; nie było to po raz pierwszy i nie będzie prawdopodobnie po raz ostatni. Opinja powszechna, dobrze do tego wprawiona, oburzała się, że Clerambault wciąż jeszcze jest na wolności, a dzienniki reakcyjne, obawiając się, aby im się ofiara nie wymknęła, oskarżały sprawiedliwość, starały się ją zatrwożyć, domagały się, aby sprawę tę odebrano sądom cywilnym i przekazano ją orzecznictwu sądów wojskowych. W krótkim czasie podniecenie doszło do stopnia paroksyzmu, który w Paryżu zazwyczaj krótko trwa, ale nie zna żadnego hamulca. Albowiem lud ten, zresztą tak rozumny, w pewnych okresach czasu popada w gorączkę. Można się słusznie pytać, w jaki sposób ci ludzie, którzy przeważnie nie są źli i z natury skłonni do wzajemnej pobłażliwości, nawet obojętności, mogą dojść do takich wybuchów gniewnego fanatyzmu, w których wyrzekają się równocześnie serca i rozumu. Niektórzy twierdzą, że ten lud ma naturę kobiecą, zarówno przez swoje cnoty, jak przez swoje wady, że delikatność jego nerwów, jego zmysłowość, które zawsze stawiały na wysokim poziomie jego sztukę i jego dobry gust, narażają go nagle na wybuchy histerji. Co do mnie, ja sądzę, że każdy lud jest człowiekiem tylko przypadkowo, jeżeli się rozumie przez człowieka zwierzę rozumne — co jest wprawdzie bardzo pochlebne, ale niedowiedzione. Ludzie posługują się rozumem tylko od czasu do czasu, są bardzo prędko znużeni wysiłkiem myślenia. Przynosi im się ulgę, gdy się chce zamiast nich, gdy się chce tego, co wymaga najmniejszego wysiłku. Aby nienawidzić, nie trzeba nowej myśli. Nie potępiajmy ich jednak. Przyjaciel wszystkich prześladowanych powiedział ze swem bohaterstwem, pełnem pobłażliwości: „Nie wiedzą, co czynią".
Znalazł się dziennik nacjonalistyczny, który rozniecił te złośliwe instynkty, drzemiące w tych biednych ludziach. Dziennik ten żył jedynie z wyzyskiwania podejrzeń i nienawiści; nazywał to pracą nad odnowieniem Francji. Dla niego Francja to był on sam i jego zwolennicy. Ogłosił przeciwko „Clerambaultowi“ serję artykułów zabójczych, w rodzaju tych, które się okazały tak skutecznie przeciw Jauresowi; podburzył opinję publiczną, wołając, że skryte wpływy ochraniają zdrajcę i że należy czuwać, aby mu nie dozwolono wymknąć się. I odwołał się nakoniec do sprawiedliwości ludu.
Wiktor Vaucoux nienawidził Clerambaulta.
Nie znał go wcale. Aby nienawidzić, nie potrzeba znać swego przeciwnika. Ale gdyby go znał, byłby go jeszcze bardziej nienawidził. Zanim jeszcze wiedział, że Clerambault istnieje na świecie, był już od urodzenia jego wrogiem. Są w każdem państwie pewne rasy duchowe, sobie wzajemnie bardziej wrogie, aniżeli rasy krwi albo rodzaje mundurów.
Pochodził z zamożnej rodziny mieszczańskiej w zachodniej Francji, która niegdyś dostarczyła wielu urzędników cesarstwu i przestrzegała ściśle zasad moralności, a od czterdziestu lat uprawiała jałową opozycję. Miał posiadłość ziemską w Charenté, gdzie spędzał lato: resztę roku zaś w Paryżu. Była to rodzina dekadencka, zjawiska częste w tej klasie społecznej. Zwracał przeciw tej klasie, jako też przeciw swej własnej rodzinie swoje instynkty despotyczne, dla których nie znajdował w życiu żadnego innego zastosowania. Przymus ten nadawał jego instynktom charakter tyrański; tyranizował swoich bliskich, sam nawet o tem nie wiedząc, tak jak gdyby to było jego prawo i ich obowiązek, o czem niema nawet co dysputować. Wyraz tolerancja nie miał dla niego żadnego znaczenia. To jedno było pewne, że nie mógł się nigdy mylić. A jednak posiadał pewien zasób inteligencji i siły moralnej, miał nawet serce, ale to wszystko było związane i ściśnięte pod gęstym bielem, jak stary pień drzewa sękowaty. Siły jego, nie mogąc się rozszerzyć, zamknęły się w sobie. Nie przyjmował nic z zewnątrz. Gdy czytał, gdy podróżował, czynił to z oczyma nieprzyjaznemi i z pragnieniem, by znów wrócić do siebie. Nic nie wżywało się przez korę do jego wewnętrznej istoty; całe jego życie przychodziło doń z dołu, z korzenia drzewa, z ziemi, od umarłych.
Był przedstawicielem tej warstwy rasy, która wprawdzie silna, ale już podstarzała, nie ma dość sił, aby się rozszerzyć na zewnątrz i skupia się w uczuciu obrony zaczepnej. Spogląda z nieufnością i niechęcią na młode nowe siły, które się rozwijają dokoła niej, w jej narodzie i poza jej narodem na wzrastające ludy i klasy, na wszystkie te namiętne i niezręczne miłowania odrodzenia się moralnego i społecznego. Potrzebuje ona, tak jak ten biedny Barres i jego skarłowaciały bohater[3], murów, zapór, granic, wrogów.
W tym stanie oblężenia żył także Vaucoux i kazał tak samo żyć swoim bliskim. Żona jego, kobieta łagodna, obojętna, wcześnie przekwitła, znalazła jedyny środek, aby się stamtąd wyzwolić: umarła. Zostawszy sam ze swoją żałobą, której strzegł zazdrośnie, jak wogóle wszystkiego, co należało do niego, mając jedynego syna trzynastoletniego, otoczył młodość jego wałem ochronnym i nauczył go wraz z ojcem pilnować tego wału. Dziwna to rzecz zaiste płodzić synów, aby walczyć przeciw przyszłości. Młody chłopak, pozostawiony sobie samemu, byłby instynktownie sam sobie znalazł drogę życia, ale zamknięty w więzieniu ojcowskiem stał się jego ofiarą. Żył odosobniony od świata, z którym miał bardzo mało stosunków; miał mało książek i dzienników, jeden tylko dziennik, którego zakamieniałe poglądy odpowiadały najlepiej przekonaniom konserwatywnym (w znaczeniu trupiem) pana Vaucoux. Ofiara jego, — jego syn, — nie mogła mu się wymknąć. Zaszczepił mu swoją chorobę duszy, jak owe owady, które wrzucają swe jaja w żywe ciało innego stworzenia. A gdy wybuchła wojna, zaprowadził go do biura rekrutacyjnego i kazał mu zaciągnąć się do wojska. Sam nie mieszał się z tłumem; ojczyzna była w nim ojczyzna, przeszłość, przeszłość ojczysta.
A syn jego zginął jak syn Clerambaulta, jak synowie miljonów ojców, za wiarę swych ojców, za ideał przeszłości.
Ale Vaucoux nie zaznał wcale wątpliwości, które ogarnęły Clerambaulta. Wątpić! Nie wiedział nawet, co to znaczy. Gdyby był sobie na coś podobnego pozwolił, byłby sam sobą gardził. Ten twardy człowiek kochał syna swego namiętnie, aczkolwiek mu tego nigdy nie okazywał. I nie pojmował innego sposobu udowodnienia tej miłości, aniżeli zawziętą nienawiścią przeciw tym, którzy go zabili.
Miał atoli bardzo mało środków do zemsty. Chociaż był dręczony reumatyzmem i miał jedno ramię bezwładne, chciał mimoto wstąpić do wojska, ale go nie przyjęto. Musiał jednak koniecznie coś czynić, a mógł działać tylko myślą. Sam jeden w swym samotnym domu, gdzie jedynem towarzystwem jego byli zmarła żona i zabity syn, całemi godzinami oddawał się swym namiętnym i burzliwym rozmyślaniom. Jak dziki zwierz w klatce, który szarpie żelazne kraty, obracały się one z wściekłością w kole wojny, ogrodzonem rowami strzeleckiemi, czekając niecierpliwie chwili, aby się stamtąd wyłamać i szukając chciwie wyłomu.
Artykuły Clerambaulta, na które zwrócili uwagę ujadacze dziennikarscy, doprowadzały go do wściekłości. Jakto? Chciano mu wyrwać z zębów kość nienawiści?... Chociaż przed wojną nie znał wiele Clerambaulta, nie mógł go już wtedy cierpieć. Jako pisarz, był mu wstrętny wskutek swej nowej formy artystycznej; jako człowieka, nienawidził go za jego miłość życia i ludzi, za jego demokratyczny idealizm, za jego optymizm nieco naiwny i za jego poglądy kosmopolityczne. Na pierwszy rzut oka, z instynktem człowieka cierpiącego na reumatyzm duszy i stawów, Vaucoux zamieścił Clerambaulta w klasie tych ludzi, którzy sprawiają przeciąg w domu o drzwiach i oknach zamkniętych, t. j. w ojczyźnie takiej, jak on ją rozumiał. Dla niego bowiem nie było innej. Dla niego nie było potrzebne podszczuwanie dzienników, aby widział w autorze „Odezwy do żywych“ i „Wybaczcie nam, o zmarli“, ajenta wrogów, wroga znienawidzonego.
I gorączkowe pragnienie zemsty, które go paliło, rzuciło się na tę nową ofiarę.
Mój Boże, jak to łatwo nienawidzić, gdy się nie rozumie tych, którzy są odmiennych zapatrywań, aniżeli my. Clerambault nie miał tego ułatwienia; on bowiem rozumiał wybornie tych, którzy go nienawidzili.
Ci poczciwi ludzie cierpieli aż do wściekłości wskutek niesprawiedliwości nieprzyjaciół; niewątpliwie dlatego, ponieważ ich krzywdziła, ale także uczciwie z tego powodu, ponieważ była niesprawiedliwością, jakiej niema równej. Byli krótkowidzami, przeto wydawała im się ogromna i jedyna w swoim rodzaju i zasłaniała całe ich pole widzenia. Jak ograniczona jest u zwykłego człowieka zdolność czucia i wydawania zdrowego sądu! Zanurzony w ogromnej przestrzeni, czepia się pierwszych szczątków, jakie obok niego przelatują; tak samo, jak człowiek ogranicza do nielicznych kolorów potoki światła o niezliczonych odcieniach, tak dobro i zło, krążące w żyłach wszechświata, stają mu się zrozumiałe dopiero wtedy, gdy je może wlać, jak gdyby w butelki, w kilka przykładów, wybranych z własnych swoich doświadczeń. Dla niego jest wtedy wszystko, co dobre i złe na świecie, zamknięte w tych przykładach opatrzonych w etykiety i na nich skupia całą siłę swej miłości i całą potęgę swej nienawiści. Dla tysięcy ludzi, zresztą bardzo zacnych, zasądzenie Dreyfusa albo zatopienie „Luzytanji“ pozostaje zbrodnią wieku. Ci poczciwcy nie wiedzą tego, że cała droga ludzkiego społeczeństwa jest brukowana zbrodniami i że stąpają po nich, nie domyślając się nawet tego, albowiem korzystają nieświadomie z nieznanych sobie czynów niesprawiedliwych i nie czynią nic, aby im zapobiec. A ze wszystkich tych czynów niesprawiedliwych, które są najokropniejsze, czy te, które rozbrzmiewają dalekiem i donośnem echem w sumieniu świata, czy te, o których wie jedynie dławiona ofiara?...
Ale nasi poczciwcy nie mają dość szerokich ramion, aby objąć całą nędzę tego świata. Kto zanadto wiele obejmuje, ten źle przyciska, dlatego czepiają się tylko jednego czynu niesprawiedliwego. A gdy już dokonali wyboru jednej zbrodni, aby jej nienawidzić, pochłania ona całą siłę nienawiści, jaka się kryje w ich wnętrznościach. Pies gryzie kość, strzeż się jej dotknąć.
Ale Clerambault dotknął się jej. Nie mógł się tedy skarżyć, skoro go pies ukąsił. Nie skarżył się też. Ludzie mają słuszność, jeżeli zwalczają niesprawiedliwość, gdy ją widzą i nie jest to ich wina, jeżeli widzą tylko jej wielki palec u nogi, Tak jak Gulliwer w Brobdignac. Każdy robi, co może.
I jęli tedy kąsać.
Było to w Wielki Piątek. Wielka fala inwazji szła ku Ile-de-France. Nawet dzień świętej żałoby nie powstrzymał rozlewu krwi. Wojna świecka nie zna już teraz pokoju bożego. Bombardowano kościół Chrystusa. Wiadomość o morderczym wybuchu w kościele św. Gerwazego, wieczorną porą, rozeszła się w nocy po całym Paryżu, pozbawionym światła, pełnym żałoby, wściekłego gniewu i trwogi.
Przyjaciele, pogrążeni w smutku, zebrali się u Fromenta. Nie porozumiawszy się nawet z sobą, przyszli tam, ponieważ każdy wiedział, że zasianie tam drugich. Widzieli wszędzie gwałt i przemoc: w teraźniejszości, w przyszłości, u wrogów, u swoich zarówno w obozie reakcji, jak i w obozie rewolucji. Trwoga ich i wątpliwość złączyły się w jednej myśli. I rzeźbiarz rzekł:
— Nasze święte przekonania, nasza wiara w pokój, w braterstwo całej ludzkości, napróżno opierają się na rozumie i miłości. Czyż niema doprawdy żadnej nadziei, aby one kiedyś zyskały władzę nad ludźmi? Jesteśmy zanadto słabi.
A Clerambault bezwiednie wygłosił słowa proroka Izajasza, które mu właśnie wpadły na myśl:
— „Ciemności pokrywają ziemię, cień osłania ludy“...
Urwał. Ale Froment, ze swego łóżka, ledwie oświetlonego, niewidzialny, mówił dalej:
„Wstań, albowiem na szczytach gór ukazuje się słońce“...
— Tak jest, ukazuje się, — powtórzył w cieniu głos pani Froment, która siedziała w nogach łóżka, obok Clerambaulta. Clerambault ujął ją za rękę. Przez pokój przeszedł chłodny dreszcz.
— Dlaczego pani tak mówisz? — zapytał ją hrabia de Coularges.
— Ponieważ widzę go.
— Ja widzę go także, — zawołał Clerambault.
Doktor Verrier zapytał go:
— Kogo?
Ale zanim jeszcze odpowiedź była wymówiona, wszyscy wiedzieli już słowa, które miały być powiedziane:
— Tego, co niesie światło... Boga, który zwycięży.
— Oczekiwać Boga? — zapytał stary helenista. Azali wierzycie w cuda?
— Cud to my jesteśmy. Alboż nie jest to cud że na tym świecie ustawicznych gwałtów, my przechowujemy nieustanną wiarę w miłość i związek ludzi?
Ale Coularges odpowiedział z goryczą:
— Oczekuje się proroków przez całe wieki, a gdy się zjawiają, nie poznaje się ich i przybija na krzyżu. ...Adveniat regnum tuum... Gdzież jest królestwo boże?
— W nas samych, — powiedział Clerambault. Powinniśmy być szczęśliwi, gdy pomyślimy, że dostał się nam w udziale przywilej ukrywać w naszem łonie nowego Boga.
— A któż nam daje wiadomości o jego przybyciu? — zapytał lekarz.
— Nasze istnienie, — zawołał Clerambault.
— Nasze cierpienia, — rzekł Froment.
— Nasza zapoznana wiara, — dodał rzeźbiarz.
— Już sam ten fakt, że jesteśmy, — mówił dalej Clerambault, — ten paradoks, rzucony w oblicze przyrodzie, która mu przeczy. Sto razy płomień się zapala i gaśnie, zanim pozostanie płonący. Każdego Boga zapowiadał zawsze naprzód szereg zwiastunów. Są oni wszędzie rozsiani, osamotnieni, w przestrzeni i w otchłani wieków. Ale ci samotnicy którzy się nie znają między sobą, widzą wszyscy na widnokręgu ten sam punkt promienny.
Gdy się rozstali, głęboko wzruszeni i przejęci wzajemną czułością ku sobie, nic prawie nie mówili, aby nie mącić religijnego nastroju, w jakim się znajdowali. W ciemnej ulicy każdy zachował wspomnienie przelotnej jasności, której już teraz nie mógł rozumieć. Zasłona zapadła napowrót, ale nie zapomnieli tego, że na chwilę się przed nimi podniosła.
W kilka dni później Clerambault, który udał się do biura sądowego na wezwanie sędziego śledczego, wrócił do domu, cały poplamiony błotem. Kapelusz, który niósł w rękach, był zniszczony; włosy miał zwilżone od deszczu. Służąca, widząc go, wydała okrzyk zdziwienia i przestrachu. Skinął jej, by milczała i udał się do swego pokoju. Rozyny nie było w domu. Oboje małżonkowie, którzy pozostali sami w próżnem mieszkaniu, widywali się teraz jedynie przy wspólnych posiłkach, przy których prawie nic z sobą nie mówili. Ale na krzyk służącej pani Clerambault przeczuwała nowe nieszczęście, a gdy wyjaśnienia służącej potwierdziły jej obawę, weszła do pokoju męża i wykrzyknęła:
— O, mój Boże, cóż ty znów zrobiłeś?
Clerambault zawstydzony uśmiechał się bojaźliwie i tłumaczył się:
— Wyśliznąłem się i upadłem.
Starał się usunąć ślady napadu.
— Wyśliznąłeś się? — Obróć się... Jak ty wyglądasz? Mój Boże, że też z tobą nie można mieć chwili spokoju... Nie uważasz, jak idziesz... Masz błoto na twarzy aż do ócz...
— Tak, zdaje mi się, że się uderzyłem...
— Ach, co za nieszczęście z tobą... „Zdaje ci się“, że się uderzyłeś?... Potknąłeś się?... Upadłeś7...
Spojrzała mu w twarz.
— To nieprawda!
— Ależ zapewniam cię...
— To nieprawda... Powiedz prawdę... Uderzono cię...
Nic nie odpowiedział.
— Uderzono cię!... O, co to za dzicy ludzie!... Mój biedaku!... Uderzono cię! Ciebie, który jesteś taki dobry, który przez całe życie nie wyrządziłeś nikomu nic złego... O, to zanadto wielka niegodziwość!
I uściskała go, łkając.
— Moja dobra żono, — mówił głęboko wzruszony. — Ależ to nic wielkiego. Uważaj, powalasz się, nie należy mnie cię dotykać.
— To nic, — mówiła. — Mam za wielki ciężar na sercu. Wybacz mi.
— Ja ci mam wybaczyć? Co? — Co ty mówisz? — Ja także byłam niedobra dla ciebie. Ja cię nie rozumiałam... (ja ciebie nigdy nie będę rozumiała)... ale wiem na pewno, że cokolwiek uczynisz, pragniesz tylko dobrego. I powinna byłam cię bronić, a jednak nie zrobiłam tego. Byłam zła na ciebie za twoje głupstwo (to ja jestem głupia), gniewałam się na ciebie, że z twej winy zerwaliśmy z wszystkimi... Ale teraz... nie, to zanadto wielka niesprawiedliwość... Ludzie, którzy nie są godni rozwiązywać rzemyka u twoich bucików... I oni uderzyli cię!... Pozwól, abym ucałowała twą biedną twarz poplamioną!
Było to błogie uczucie dla obojga małżonków znów się odnaleźć, gdy się utracili. Gdy się wypłakała na szyi męża, pomogła mu się przebrać, obmyła mu twarz tynkturą z kwiatu arniki i zabrała ubranie jego, aby mu je wyczyścić. Przy stole spoglądała na niego oczyma szczeremi i pełnemi niepokoju, on zaś starał się odwrócić jej umysł od tej obawy, rozmawiając z nią o dawnych i dobrze znanych rzeczach. Byli oboje tego wieczora przy stole sami, bez dzieci i to przypomniało im dawne lata, pierwsze czasy ich małżeństwa. A to tajne wspomnienie miało w sobie pewną słodycz pełną melancholji, tak jak Anioł Pański wieczorny rozszerza wśród nadchodzącego mroku ostatnie ciepłe promienie południowego Anioła Pańskiego.
Około godziny dziewiątej ktoś zadzwonił. Wszedł Juljan Moreau wraz ze swoim towarzyszem Gillotem. Czytali dzienniki wieczorne, które przedstawiły ten wypadek, każdy na swój sposób. Jedne mówiły o przykładnej karze, wymierzonej przez pogardę publiczną i wyrażały uznanie „żywiołowemu“ oburzeniu ludu. Inne dzienniki poważne potępiały w zasadzie sprawiedliwość, jaką wymierza sobie tłum na miejscu publicznem, ale odpowiedzialność za to zrzucały na słabość rządu, który wahał się rzecz wszechstronnie wyświetlić. Było rzeczą możliwą, że sam rząd podszepnął tę naganę: zręczni politycy umieją przy sposobności nakładać na siebie przymus do wypełnienia tego, czego pragną, ale z czego nie są dumni. Można tedy było oczekiwać rychłego uwięzienia Clerambaulta. Moreau i przyjaciel jego byli niespokojni. Clerambault dał im znak, aby nic nie mówili wobec jego żony, a po krótkiej rozmowie o wypadku dnia w tonie żartobliwym, zaprowadził ich do swego gabinetu. Zapytał ich o powód ich niepokoju. Pokazali mu ziejący nienawiścią artykuł dziennika nacjonalistycznego, który od dłuższego czasu ujadał na Clerambaulta. Zasmakowawszy w manifestacji dzisiejszego wieczora, dziennik ten wzywał swych przyjaciół, aby ją ponowić nazajutrz. Moreau i Gillot przewidywali gwałtowne sceny, gdy Clerambault będzie szedł do Pałacu sprawiedliwości i przybyli nakłonić go, aby nie wychodził z domu. Znając jego charakter bojaźliwy, sądzili, że nie będą potrzebowali nalegać. Ale tak samo, jak owego dnia w którym Moreau spotkał go na ulicy, dyskutującego wpośród zgromadzenia, tak i tym razem zdawało się, że Clerambault go nie rozumie.
— Nie mam wychodzić z domu? Dlaczego? Nie jestem wszakże chory.
— Byłoby to rozsądniej.
— Przeciwnie, to mi dobrze zrobi.
— Niewiadomo, co może nastąpić.
— Tego nie można nigdy z góry wiedzieć. Mamy dość czasu potem, gdy to się już stało.
— Ostatecznie, mówmy otwarcie. Grozi panu niebezpieczeństwo. Już oddawna podburza się ich przeciw panu. Jesteś znienawidzony. Wystarczy wymienić pańskie nazwisko a oczy wyłażą z głowy tym idjotom, którzy pana znają jedynie ze swoich dzienników. A podżegacze pragną teraz sprowadzić katastrofę. Wskutek niezręcznej taktyki pańskich wrogów, słowa pańskie zyskały dalszy rozgłos, aniżeli oni myśleli. Obawiają się, aby te poglądy się nie rozszerzyły i pragną dać groźny przykład, któryby odstraszył tych, co chcą iść w pańskie ślady.
— A więc w takim razie, — odrzekł Clerambault, — jeżeli są w istocie ludzie, gotowi iść w moje ślady, — (o czem nawet nie wiedziałem) — nie jest to chwila stosowna, abym się ukrywał; a ponieważ chcą czynić ze mnie przykład odstraszający, nie mogę im tego odmówić.
Twarz jego miała taki wyraz dobroduszny, że obaj młodzieńcy pytali się w duchu, czy ich należycie zrozumiał.
— Powiadam panu, że narażasz się na wielkie niebezpieczeństwo, — nalegał Gillot.
— Mój drogi, — odpowiedział Clerambault, dziś każdy człowiek jest w niebezpieczeństwie.
Gdyby przynajmniej był z tego jaki pożytek Na cóż iść im na rękę i rzucać się samemu w paszczę wilka?
— Ja sądzę przeciwnie, że to może być nam bardzo pożyteczne, — rzekł Clerambault, — i że cokolwiekbądź nastąpi, wilk w każdym razie poniesie stratę. Chcę wam to wytłumaczyć... Oni rozszerzą przez to tylko nasze poglądy, albowiem gwałt zawsze uświęca sprawę, którą prześladuje. Chcą przerazić, ale przerażą tylko... swoich własnych stronników... tych, którzy się jeszcze wahają, którzy mają jeszcze pewne skrupuły. Pozwólmy im być niesprawiedliwymi, stanie się to na ich koszt.
Zdawało się, że zapomina, że będzie to także i na jego koszt.
Widzieli, że ma silne postanowienie i szacunek ich dla niego wzrósł równocześnie z ich niepokojem Oświadczyli tedy:
— W takim razie przyjdziemy tu z naszymi przyjaciółmi, aby panu towarzyszyć.
— Nie, nie... Cóż to za pomysł! Chcecie mnie wysławić na śmieszność... Zresztą jestem przekonany, że nic nie nastąpi.
Nalegania ich były bezskuteczne.
— W każdym razie nie powstrzyma mnie pan od tego, abym sam przyszedł, — rzekł Moreau. — Jestem równie uparty, jak pan. Pan mnie od tego nie odwiedzie. Aby się z panem nie rozminąć, gotów jestem raczej spędzić całą noc na ławce, naprzeciw bramy pańskiego domu.
— Idź pan lepiej do domu, drogi przyjacielu i śpij spokojnie w swojem łóżku. Możesz pan przyjść jutro, jeżeli tego pragniesz koniecznie. Ale szkoda pańskiego czasu. Nic się nie stanie. W każdym razie, uściskajmy się.
Uściśnęli się serdecznie.
— Widzisz pan, — rzekł Gillot na progu mieszkania, — trwożymy się o pana, uważamy się poniekąd za pańskich synów.
— To prawda, odpowiedział Clerambault łagodnym uśmiechem.
Pomyślał o swoim synu. Zamknął drzwi i trwało kilka minut, zanim uświadomił sobie, że oddaje się marzeniom, stojąc nieruchomy z lampą w ręku w przedpokoju, dokąd odprowadził swoich młodych towarzyszów. Było blisko północy i czuł się znużony. Jednak zamiast wejść do sypialni małżeńskiej, wrócił w roztargnieniu do swego gabinetu. W mieszkaniu i w całym domu wszyscy już spali. Usiadł i popadł znów w odrętwienie. Spoglądał przed siebie nic nie widząc. Patrzył na odbłysk światła, padający na oszklony drzeworyt Rembrandta „Wskrzeszenie Łazarza“, który był zawieszony na bocznej ścianie jego bibijoteki..,
I uśmiechnął się do ukochanej postaci, która weszła do pokoju bezszelestnie. Oto stanęła przed nim.
— Tym razem jesteś zadowolony? — pomyślał sobie w duchu. — Czy tego pragnąłeś?
A Maksym odpowiedział:
— Tak jest.
I dodał lekkiem szyderstwem:
— Nie było to tak łatwo doprowadzić cię do tego, ojcze.
— Tak jest, — rzekł Clerambault, — to prawda, możemy uczyć się wielu rzeczy od naszych synów.
Clerambault poszedł na spoczynek. Żona jego spała już, żadna troska nie zdołała zamącić jej spokojnego i głębokiego snu, w którym niektórzy ludzie pogrążają się, jak w grobie. Clerambault natomiast był mniej usposobiony do snu. Leżąc wyciągnięty nawznak, pozostał tak całą noc nieruchomy, z otwartemi oczyma.
Blade światła rozjaśniały ulice, na której panował łagodny półcień. Na ciemnym widnokręgu błyszczały samotne gwiazdy, jedna z nich zsunęła się na dół i zakreśliła koło: był to samolot, który czuwał nad uśpionem miastem. Oczy Clerambaulta śledziły go w jego locie i krążyły wraz z nim w przestworzu. Wytężone ucho jego łowiło teraz odległe sapanie ludzkiej planety. Muzyka sfer jakiej nie przewidywali mędrcy jońscy...
Czuł się szczęśliwy. Ciało jego i dusza zdawały się uwolnione od ciężaru, gdyby skrzydlate; członki, tak samo jak myśli dawały się unosić i bujały w przestworzu... W przelocie spotykał obrazy dnia, spędzonego w trudach i w gorączce, ale go nie zatrzymywały... Jakiś stary człowiek potrącony przez zgraję młodych obywateli... zanadto wiele gestów, za wiele hałasu... Ale są już daleko. Tak jak postacie, które widzimy przez chwilę wykrzywione w oknach pędzącego pociągu kolejowego. Pociąg znikł. Wizja pogrąża się w ciemnościach tunelu, z łoskotem podobnym do grzmotu... A tymczasem na nocnym nieboskłonie tajemnicza gwiazda pomyka dalej. Dokoła milczące przestrzenie; ciemne, przejrzyste, lodowato chłodne powietrze nad nagą duszą. Nieskończoność życia w kropli życia, w iskrze serca które jest blizkie zgaśnięcia, ale które się wyzwoliło i wie, że wróci wkrótce do swej wielkiej ojczyzny.
I jak sumienny zarządca powierzonego mu majątku, Clerambault zrobił raz jeszcze bilans dnia swojego. Przejrzał raz jeszcze wszystkie swoje próby, wysiłki, zapędy, błędy swoje. Jak mało pozostało z jego życia. Prawie wszystko, co zbudował, sam potem zburzył własnemi rękoma. Przeczył temu, co pierwej twierdził; nie przestawał błąkać się w lesie wątpliwości i sprzeczności, śmiertelnie znużony, zbroczony krwią, wyczerpany, a drogowskazami jego były jedynie gwiazdy, które się ukazywały niekiedy na nieboskłonie, między gałęziami drzew. Jakiś sens miał ten długi bieg burzliwy, który się kończył w nocy? — Ten tylko, że był wolny...
Wolny... Czemżeż była właściwie ta wolność, która go przepełniała tak gwałtownem upojeniem, — wolność, której się czuł panem, a zarazem łupem, — ta konieczność być wolny? Nie łudził się w tym względzie; wiedział dobrze, że tak jak inni, tak i on nie jest wolny od wiecznych łańcuchów, ale zadanie, jakie otrzymał, nie było to same, jakie mieli inni, gdyż wszyscy nie mają jednakowego zadania. Słowo wolność wyraża tylko jedno z wyniosłych i jasnych praw niewidzialnej władczyni, która rządzi światami, — Konieczności. To ona wywołuje bunt tych, którzy walczą w pierwszym szeregu i stawia ich przeciw ciężkiej przeszłości, którą wloką za sobą ślepe tłumy. Albowiem ona jest polem bitwy wiecznej teraźniejszości, na którem walczą z sobą wiecznie przeszłość i przyszłość. I na tem polu łamią się nieustannie dawne prawa, aby zrobić miejsce nowym, które znów z kolei zostaną zniesione.
O wolności, ty nosisz zawsze kajdany, ale to już nie są te zbyt ciasne z przeszłości; każde z twoich poruszeń rozszerza twoje cierpienie. Kto wie? Kio wie?... Później może... Przez to, że się rozsuwają mury więzienia.
A tymczasem ci, których chcesz ocalić, zawzięli się na to, aby cię stronić. Jesteś nieprzyjaciółką państwa. Jesteś „L’Un contre tous“. „Jeden przeciw wszystkim“. — (Tak oni przezwali słabego, niezdecydowanego, niepokaźnego Clerambaulta, ale nie o sobie samym myśli w tej chwili, lecz o tym, który był zawsze, odkąd ludzie istnieją, o tym, który nie przestał zwalczać ich szaleństw, by ich od nich uwolnić. — Jeden, przeciw któremu oni są wszyscy)... Ileżto razy, w ciągu wieków, odtrącali go od siebie i miażdżyli.“ Ale wśród tej trwogi ogarnia go i napełnia radość nadziemska, on jest ziarnem światem, ziarnem złotem wolności. W ciemnem przeznaczeniu świata toczy się od chaosu posiew światła — (z jakiego kłosu mógł on upaść?). Wątły i słaby, wrósł w głębi dzikiego serca ludzkiego. W ciągu wieków wytrzymuje napór praw pierwotnych, które łamią i niszczą życie. Ale to złote ziarno rośnie coraz więcej, z niepowstrzymaną siłą.
Człowiek, ze wszystkich zwierząt najbardziej bezbronny, stanął do walki z przyrodą. A każdy ze swych kroków okupił krwią własną. W tej walce tytanicznej musiał zmagać się nietylko z przyrodą na zewnątrz, ale także i z przyrodą w nim będącą, albowiem sam jest jej częścią. I to jest właśnie najtrudniejsza walka, którą człowiek podzielony toczy z samym sobą. Kto zwycięży? Z jednej strony przyroda na swoim spiżowym rydwanie, który unosi światy i narody w otchłań. A po drugiej stronie wolne Słowo. Śmiejcie się z niego, niewolnicy!... „To w istocie śmiechu godne“, mówią ci wielbiciele siły. „Mały piesek, który ujada za pociągiem błyskawicznym.“ — Tak byłoby, gdyby człowiek był tylko kawałkiem materji, który napróżno krwawi się i krzyczy pod ciężkim obuchem przeznaczenia. Ale w nim jest duch — piorun, który umie sprawnie ugodzić Achillesa w piętę a obrzymiego Goljata w czoło. Niech wyrwie tylko małą śrubę, a pociąg pospieszny wywraca się z szyn i bieg jego jest przerwany... Toczcie się po arenie wieków, wirujące koła planet, ciemne masy ludzkie, oświetlane błyskawicami ducha wyzwalającego, którego wnoszą mędrcy i prorocy łamiący kajdany niewoli. Oto nadchodzi błyskawica, czuję jak trzeszczy w moich kościach, podobnie jak iskra w kamieniu pod uderzeniem kopyt końskich. A powietrze drży i wielkie fale biegną... To dreszcz, który zwiastuje czyn... Duszące chmury nienawiści tłoczą się, kłębią i uderzają o siebie... Ogniu, wkrótce wytryśniesz... Wy, którzy jesteście sami przeciw wszystkim, dlaczego sarkacie, na co oskarżacie się? Wymknęliście się z jarzma, które was przygniatało. Tak, gdy kogoś trapi przykre widziadło senne; człowiek mocuje się z niem, wyrywa się czarnym falom snu, wypływa na powierzchnię, znów się zanurza i prawie już tonie; ale oto nagle, rozpaczliwym wysiłkiem całego ciała, wydobywa się z fal i upada... ocalony!... na kamyki na brzegu... Kaleczą mnie, ale tem lepiej. Budzę się znów w atmosferze wolności.
Teraz świecie, co mi zagrażasz, jestem wolny od twoich kajdan, nie możesz mnie napowrót w nie zakuć. A wy, którzy ze mną walczycie, moja wola wam nienawistna, moja wola jest w was. Wy także chcecie, jak i ja, być wolni. Sprawia wam cierpienie, że nie jesteście nimi. I właśnie to cierpienie wasze czyni was mymi nieprzyjaciółmi. Ale choćbyście mnie nawet zabili, nie będzie już w waszej mocy powiedzieć, żeście nie widzieli światła, które jaśniało we mnie, ani też, gdyście je widzieli, wyrzec się go na zawsze. A więc możecie uderzyć we mnie. Walcząc ze mną, walczycie z wami samymi: już z góry jesteście pokonani. A ja broniąc siebie, bronię was samych. Ten jeden, który jest przeciw wszystkim, jest tym jednym, który jest za wszystkimi i będzie wkrótce jeden z wszystkimi...
Nie będę już samotny. Nie byłem nim nigdy. Witam was, bracia moi z tego świata! Chociaż jesteście daleko odemnie, rozsiani na całej kuli ziemskiej, jak garść ziarn, jesteście jednak tu wszyscy obok mnie i wiem o tem. Albowiem myśl samotnego człowieka nie jest nigdy, jak on sam osamotniona. Każda idea, która budzi się w pewnym człowieku, kiełkuje już w innych, a gdy jakiś człowiek nieszczęśliwy, zapoznany, znieważany, czuje, że ona rodzi się w jego sercu, niech się tem raduje. Albowiem cała ziemia budzi się wtedy ze snu.... Pierwsza iskra, która błyszczy w duszy samotnej, to koniec promienia, który przebije ciemności nocy. A więc przybądź światło! Spal noc czarną, która mnie otacza i tę, która mnie napełnia!...
Powróciła świeża jutrzenka, taka młoda, taka jasna. Brudy ludzkie nie plamią jej; słońce wypija je, jak mgłę.
Pani Clerambault zbudziła się i ujrzała męża leżącego z otwartemi oczyma. Myślała, że także dopiero teraz się zbudził.
— Dobrze spałeś tej nocy, — rzekła do niego. — Nie ruszałeś się całą noc.
Nic na to nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko, myśląc o dalekich podróżach, jakie w duszy odbył tej nocy. Duch to ptak niespokojny, który lata nocą... Teraz znów stanął na miejscu. Clerambault wstał z łóżka.
A w tejże samej godzinie wsiał także kłoś inny, który równie jak on nie spał tej nocy, który tak samo jak on, wywołał z grobu pamięć syna i który myślał o nim, o Clerambaulcie, którego wcale nie znał. A myśl ta była przepojona ogniem nienawiści, jadem jej trucizny.
Pierwszą pocztą nadszedł list od Rozyny. Wyjawiał ojcu tajemnicę, którą Clerambault odgadł od dawna. Daniel oświadczył się o jej rękę. Gdy powróci ze służby na froncie, pobiera się. Dla formy prosiła o zezwolenie rodziców. Wiedziała bardzo dobrze, że oni pragną tego samego, co ona. List jej promieniał szczęściem, którego triumfującej pewności nic nie zakłócało. Pełna żałoby zagadka świata rozdartego miała teraz dla niej swoje znaczenie. Ta młoda miłość, pochłaniająca wszystko, sądziła, że cierpienie powszechne nie jest zbyt wysoką ceną za kwiat, jaki zerwała na tym skrwawionym krzaczku róży. Mimo to Rozyna zachowała serce współczujące z drugimi. Nie zapomniała o innych, o ojcu i jego zmartwieniach, ale ogarniała ich ramionami szczęśliwemi. Zdawało się, że mówiła do nich z czułą i naiwną zarozumiałością:
— „Drodzy przyjaciele, przestańcie już raz dręczyć się temi waszemi myślami, które wam nie dają spokoju. Nie macie rozumu. Nie trzeba się smucić. Widzicie przecież, że szczęście przybywa“...
Clerambault rozrzewniony śmiał się, czytając ten list córki...
Niewątpliwie, szczęście przybywa. Ale nie wszyscy mają czas czekać na nie... Pozdrów je odemnie, moja droga Róża i nie dozwól, aby cię znów opuściło...
O godzinie jedenastej hrabia de Coulonges przybył zasięgnąć wiadomości o swoim przyjacielu. Zasłał obydwóch młodzieńców, Moreau’a i Gillota, którzy obok bramy domu stali na straży. Tak jak przyrzekli, przyszli, aby towarzyszyć Clerambaultowi, ale ponieważ zjawili się o godzinę za wcześnie, nie śmieli wejść do mieszkania tegoż. Clerambault kazał ich zawołać do siebie na górę i żartował z powodu ich zbyt wielkiej gorliwości. Przyznali się, że nie ufali mu; obawiali się, aby nie wymknął się z domu, nie czekając ich przybycia. I Clerambault wyznał, że miał w istocie zamiar to uczynić.
Z frontu nadeszły pomyślne wiadomości. Od krótkiego czasu ofenzywa niemiecka zdawała się wstrzymana i można było spostrzec dziwne objawy znużenia. Wieści, które wydawały się uzasadnione, pozwalały przypuszczać, że tę ogromną groźną masę toczy jakiś tajny proces rozkładu. Mówiono, że osiągnęła już i przekroczyła najwyższą granicę swoich sił. Tytan czuł się znużony. Przebąkiwano, że armja niemiecka jest zarażona jadem rewolucyjnym, zawleczonym z Rosji przez wojska niemieckie, które przybyły z frontu wschodniego.
Z ruchliwością znamienną dla ducha francuskiego, pesymiści wczorajsi zapowiadali radośnie rychłe zwycięstwo. Moreau i Gillot liczyli na uspokojenie namiętności i na blizki powrót zdrowego rozumu, na pojednanie się narodów i na triumf idei Clerambaulta. Clerambault jednak ostrzegał ich, aby się nie oddawali zbyt pięknym złudzeniom i bawiło go to, gdy im opisywał, co nastąpi, gdy pokój będzie podpisany (albowiem i do tego musi przyjść kiedyś).
— Zdaje mi się, — mówił, — że widzę, unosząc się nad miastem, jak djabeł kulawy, noc, pierwszą noc, która nastąpi po zawieszeniu broni. Widzę w domach, których okiennice są zamknięte dla krzyków radości, dochodzących z ulicy, niezliczone serca w żałobie. Serca te podtrzymywała całemi latami twarda myśl o zwycięztwie, która dawała ich niedoli jakiś sens lub przynajmniej fałszywy pozór sensu; teraz nareszcie mogą odetchnąć swobodniej albo pęknąć, usnąć albo nakoniec umrzeć. Politycy zajmą się jak najszybszem i najkorzystniejszem wyzyskiwaniem wygranej partji albo, jeżeli się przeliczyli w swej rachubie, będą się starali znów wznieść się na trapezie. Zawodowcy wojenni będą się starali o przedłużenie tej przyjemności albo, gdyby im to było niemożliwe, o jak najrychlejsze odnowienie jej. Pacyfiści przedwojenni wylezą ze swych kryjówek i znów pojawią się na swych posterunkach, poczem znów rozpoczną wzruszające demonstracje. Starzy mistrzowie, którzy przez pięć lat, daleko poza linją bojową, bili w bęben, znów się pojawią, dzierżąc w dłoni gałązkę oliwną, z uśmiechem na twarzy i z wylewem szczerości będą mówili o miłości. A nawet i żołnierze walczący na froncie, którzy przysięgali w rowach strzeleckich, że nigdy nie zapomną o swoich cierpieniach, przyjmą chętnie wszystkie wyjaśnienia, życzenia i uściski rąk, któremi ich się uraczy. Byłoby to zanadto przykro dla nich nie zapomnieć. Pięć lat strasznej mitręgi nastraja człowieka do pobłażliwości przez znużenie, przez nudę, przez pragnienie, aby to się już raz skończyło. Brzmiące dźwięki triumfu zwycięzców przytłumią bolesny krzyk zwyciężonych. Przeważna część ludzi będzie tylko o tem myślała, aby powrócić do dawnych sennych zwyczajów czasów przedwojennych. Będą tańczyli na grobach, a potem zasną. Po wojnie pozostaną tylko chełpliwe opowiadania na wieczornych zebraniach, w kole krewnych i przyjaciół. I kto wie? Może im się uda tak dobrze o niej zapomnieć, że sami będą pomagali mistrzowi tańca z kosą w ręku, by ją znów rozpoczęto. Nie natychmiast naturalnie, ale nieco później, gdy się dobrze wyśpią... Tak tedy będzie panował pokój wszędzie — tymczasowo, aż nie wybuchnie wszędzie nowa wojna. Pokój i wojna, moi drodzy, w tem znaczeniu, w jakiem się je rozumie, to tylko dwie różne etykiety dla tej samej butelki. Zupełnie tak samo, jak mawiał król Bomba o swoich dzielnych żołnierzach: „czy ich ubierzecie czerwono, czy też zielono, jednakowo uciekną z pola bitwy“. Możecie to nazywać pokojem albo wojną, niema jednak ani pokoju, ani wojny, jest tylko powszechna niewola, ruch tłumów, porywanych jak odpływ i przypływ morza. I to będzie tak długo trwało, póki silne duchy nie wzniosą się nad oceanem ludzkim i nie odważą się na walkę, która wydaje się szalona, z przeznaczeniem wprawiającem w ruch te ciężkie masy.
— Walczyć z przyrodą? — zapytał Coulouges zdziwiony. — Pan chciałbyś złamać przemocą jej prawa?
— Niema, — odpowiedział Clerambault, — ani jednego prawa niezmiennego. Prawa jak wszystkie ziemskie istoty, żyją, zmieniają się i umierają. A obowiązkiem duszy nie jest przyjmować je, jak żądali stoicy, ale zmieniać je, przykrajać na naszą wiarę. Prawa są formą duszy. Gdy dusza rośnie, i one powinny wraz z nią rosnąć. Tylko to prawo jest słuszne, które jest dla mnie odpowiednie. Czy nie mam słuszności żądać, aby bucik był zrobiony dla nogi; a nie noga dla bucika?
— Nie twierdzę tego, że pan niema słuszności, rzekł hrabia de Coulonges. Wszak probujemy także gwałcić naturę przy chowie bydła. Nawet kształt i instynkt zwierząt mogą ulec zmianie. Dlaczegoż więc nie miałoby to się udać u człowieka?... Nie, wcale się panu nie sprzeciwiam. Owszem, twierdzę, że celem i obowiązkiem każdego człowieka, godnego
tego imienia, jest właśnie, jak pan powiadasz, pokonać przemocą naturę ludzką. W tem jest źródło prawdziwego postępu; nawet próbować rzeczy niemożliwych ma już pewną wartość rzeczywistą. Ale z tego wcale nie wynika, że nam się to, czego będziemy próbowali, także powiedzie.
— Nie powiedzie się nam, ani dla nas, ani dla naszych. To bardzo możliwe, nawet prawdopodobne. Nasz nieszczęśliwy naród, może nawet nasz cały zachód, znajduje się na złowrogiej linji pochyłej; obawiam się, aby się nie potoczył zbyt szybko do upadku, wskutek swoich występków i cnót, które są niemniej zabójcze, wskutek swej pychy i nienawiści, swej parafjańskiej zazdrości, mściwości, swego upartego zaślepienia, swego przygniatającego zamiłowania do przeszłości, swego przestarzałego pojęcia o honorze i obowiązku, które prowadzi do tego, że nie poświęca przyszłości grobom. Obawiam się, że i ostatnia przestroga z tej wojny nie będzie żadną nauką dla jego bohaterstwa burzliwego i leniwego... W innych czasach myśl ta, przygnębiałaby mnie... Teraz jednak czuję się oddzielony, tak jak od mego własnego ciała, od tego, co jest przeznaczone na śmierć; nic mnie z niem nie wiąże, oprócz litości. Ale duch mój uważa za brata tego, który na jakimkolwiek punkcie ziemi otrzymuje nowe światło. Czy znacie piękne słowa wieszcza z Saint-Jean d'Acre?
„Słońce prawdy jest jak gdyby gwiazdka na nieboskłonie, która ma liczne drogi do wejścia. Pewnego dnia wschodzi w znaku Raka, innego dnia znów w znaku Wagi. Ale słońce jest słońcem jedynem. Raz promień słońca prawdy wyszedł od zodjaku Abrahama, potem zaszedł w znaku Mojżesza, a cały widnokrąg rozgorzał od niego. Potem wzniósł się w znaku Chrystusa, płonący i rzucający jasny blask swój. Ci, którzy służyli Abrahamowi, oślepli w dzień, w którym światło zabłysło na górze Synai. Ale moje oczy będą zawsze zwrócone do wschodzącego słońca, skądkolwiekby ono weszło. Nawet gdyby słońce wzeszło na zachodzie, będzie zawsze słońcem."
Jakkolwiek wezwanie do sędziego śledczego opiewało dopiero na godzinę pierwszą, zaledwie wybiła dwunasta, Clerambault wyszedł z domu. Obawiał się, by się nie spóźnić.
Nie miał dalekiej drogi. Przyjaciele nie potrzebowali by go bronić przeciw zgrai, która go oczekiwała u wejścia do Pałacu sprawiedliwości i która była zresztą dość nieliczna, albowiem wiadomości dnia dzisiejszego odwracały uwagę od wiadomości wczorajszych. Co najwyżej kilka tchórzliwych kundysów, bardziej hałaśliwych, aniżeli dających powód do obawy, próbowałoby go może szarpnąć zębami z tyłu, z zachowaniem wszelkiej ostrożności.
Przybyli na róg ulicy Vaugirard i ulicy d'Ossas. Clerambault spostrzegł w tej chwili, że zapomniał w domu pewne ważne papiery i opuścił na chwilę swoich przyjaciół, by się po nie zwrócić. Oni zostali na miejscu i czekali na niego. Widzieli, jak przeszedł przez jezdnie. Na przeciwległym chodniku, obok stanowiska dorożek, przystąpił do niego jakiś człowiek w jego wieku, o siwych włosach, niebardzo wysoki, nieco ociężały; ubranie wskazywało, że należy do klasy średniej. Stało się to tak prędko, że nie mieli nawet czasu krzyknąć. Nastąpiła wymiana
słów, podniosło się ramię, huknął strzał. Widzieli, jak zachwiał się i przybiegli ku niemu... za późno.
Złożyli go na ławce. Tłum bardziej zaciekawiony, aniżeli wzburzony (tyle się wszakże takich wypadków widziało i tyle się o nich naczytało) cisnął się dokoła i spoglądał.
— Kto to taki?
— Defetysta.
— To bardzo dobrze. Ci hultaje wyrządzili nam dość złego,
— Są gorsze zbrodnie, aniżeli życzyć sobie końca wojny.
— Jest tylko jeden środek na to, aby się skończyła, a to jest prowadzić ją do końca. To właśnie pacyfiści sami przedłużają wojnę.
— Można nawet śmiało stwierdzić, że to oni ją wywołali. Bez nich nie byłoby wojny. Niemiaszki liczyli na nich i to im dodawało ufności i odwagi...
A Clerambault, napół przytomny, myślał o owej starej kobiecie, wlokącej kawał drzewa, by go dorzucić do stosu, na którym miał spłonąć Jan Hus... „Sancta simplicitas!"
Vaucoux nie uciekał. Dał sobie odebrać z rąk rewolwer. Trzymano go za ramiona. Stał nieruchomy i spoglądał na swoją ofiarę, która na niego również patrzyła. Obaj myśleli o swoich synach.
Moreau ograżał się mordercy. Ten stał jednak niewzruszony i jak gdyby zdrętwiały w swej nienawiści, mówiąc:
— Zabiłem wroga.
Gillot, pochylony nad Clerambaultem, widział, jak ten spoglądał na swego mordercę i uśmiechał się słabo.
— Mój biedny przyjacielu,— myślał umierający,— to w tobie tkwi wróg...
Zamknął napowrót oczy... Wieki mijały...
— Niema już więcej wrogów...
I Clerambault odczuwał błogo spokój nadchodzących światów.
∗ ∗
∗ |
Gdy stracił przytomność, przyjaciele zanieśli go do domu Fromenta, oddalonego zaledwie o kilka kroków od owego miejsca. Ale zanim tam z nim przybyli, Clerambault oddał ducha.
Złożyli go na łóżku. W przyległym pokoju leżał otoczony gronem przyjaciół, młody paralityk. Drzwi były otwarte. Zdawało im się, że duch zmarłego unosi się nad nimi.
Moreau oburzał się gorzkiemi słowami na niedorzeczność tego morderstwa, które zamiast jednego z wielkich zbrodniarzy reakcji triumfującej lub jednego ze znanych przywódców mniejszości rewolucyjnych, dosięgło człowieka bezbronnego, niezawisłego, obejmującego wszystkich ludzi uczuciem braterskiem, prawie zanadto łagodnego i pobłaźliwego.
Ale Edmund Froment rzekł:
— Nienawiść nie myli się. Instynkt niezawodny kieruje jej dłonią.. Nie, ona znalazła sobie dobrze swój cel. Często wróg widzi lepiej, aniżeli przyjaciel. Nie oddawajmy się złudzeniom. Najniebezpieczniejszym przeciwnikiem społeczeństwa i panujących w niem stosunków tego świata gwałtów, kłamstw i podłych kompromisów, jest i był zawsze ten, kto jest zwolennikiem zupełnego pokoju i kto ma niezawisłe przekonanie. Człowiek ewangeliczny jest rewolucjonistą i to najbardziej radykalnym, albowiem jest niedostępnym zdrojem, z którego wytryskają, poprzez szczeliny w twardej opoce, rewolucje. Jest nieśmiertelnem hasłem niepoddawania się ducha władzy Cezara, jakimkolwiek by on był; wiecznym buntownikiem przeciw niesłusznej przemocy, przeciw każdej tyranji, skądkolwiek ona pochodzi, z góry, czy z dołu, tyranji jutrzejszej, czy dzisiejszej. Jest zwiastunem tego, który większy jest od nas wszystkich, który zaniesie światu słowo zbawcze, Mistrza, którego będą dręczyli aż do końca świata, który jednak będzie się zawsze odradzał, ducha wolnego, naszego pana i władzy.
- ↑ Ten wstęp został ogłoszony w grudniu 1917 r., w dziennikach szwajcarskich, wraz z epizodem powieści. W uwadze wyjaśniłem przyczynę pierwotnego tytułu: Jeden przeciw wszystkim
„...Do tytułu tego, niepozbawionego ironji, zaczerpnąłem pomysł, odwracając wyrazy, u Boecjusza (Przeciw jednemu). Nie należy jednak wnosić z tego, jakobym miał dziwaczną myśl przeciwstawić jednego człowieka wszystkim, lecz znaczy to, że wzywam do walki, która jest dziś nagląca, sumienie indywidualne przeciw całemu stadu“. - ↑ „Skoro ten, który jest zniszczony, cierpi, a ten, kto niszczy, nie ma przyjemności i wkrótce również ulega zniszczeniu, powiedz mi, czego żaden filozof nie umie wyjaśnić, komu się podoba lub komu właściwie przynosi pożytek to nieszczęśliwe życie wszechświata, które się utrzymuje jedynie na szkodę i przez śmierć wszystkich istot, jakie go składają?“
(Leopardi). - ↑ „Szymon i ja zrozumieliśmy wtedy naszą nienawiść obcych, barbarzyńców i nasz egoizm, w którym zamykamy, wraz z sobą, całą naszą matą rodzinę moralną. Pierwszem staraniem się tego, który chce żyć, jest otoczyć się wysokiemi murami, ale do swego zamkniętego ogrodu wprowadza tych, którzy kierują się temi samemi formami uczucia i temi samemi interesami, co on“. (au Homme libre).
W trzech wierszach trzy razy Sen człowiek wolny“ wyraża myśl „zamknąć się“, „zamknąć“, „otoczyć murami“...