Clerambault/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Po ośmiu dniach Clerambault począł znów wychodzić z domu. Po tych strasznych przejściach był złamany, ale stanowczy w swem postanowieniu. Egzaltacja rozpaczy opadła; pozostała mu wola stoika dążyć do prawdy i szukać jej w jej najdalszych kryjówkach. Ale wspomnienie obłędu, któremu się dawniej chętnie oddawał i pół-kłamstw, któremi się karmił, czyniło go pokornym. Nie ufał własnym siłom, a chcąc iść powoli naprzód, gotów był przyjmować rady przewodników, bardziej doświadczonych od niego. Przypomniał sobie Perrotina, który słuchał niegdyś jego zwierzeń z szyderczą powściągliwością, co go wtedy drażniło, a dziś pociągało ku sobie. I pierwszą osobą, którą odwiedził, powróciwszy do zdrowia, był jego rozumny przyjaciel.
Jakkolwiek Perrotin był bystrzejszym obserwatorem książek, aniżeli twarzy ludzkich — (będąc silnym krótkowidzem i nieco egoistą, nie zadawał sobie dużo trudu, aby widzieć dokładnie to, czego nie potrzebował) — mimo to jednak uderzyło go silne wzburzenie, jakie spostrzegł na twarzy Clerambaulta.
— Mój drogi przyjacielu, — zapytał go, — byłeś pan chory?
— Byłem w istocie bardzo chory, — odpowiedział Clerambault. — Ale teraz mam się lepiej. Przychodzę znów do siebie.
— Tak, to cios najstraszniejszy, — westchnął Perrotin, — stracić w naszym wieku przyjaciela, jakim był dla pana pański biedny syn.
— Najokrutniejsze, — rzekł Clerambault, — jest nie to, że go straciłem, lecz że przyczyniłem się do jego śmierci,
— Co pan mówisz, drogi przyjacielu? — zapytał Perrotin zdziwiony. — Cóż mogłeś pan jeszcze wynaleźć, aby dodać do swego cierpienia?
— Zamknąłem mu oczy, — odpowiedział z goryczą Clerambault. — On zaś otworzył mi oczy.
Perrotin przerwał zupełnie pracę swoją, którą zwykł był się dalej zajmować, mimo że do niego mówiono i począł się przypatrywać z ciekawością swemu przyjacielowi. Tenże zaś, z głową pochyloną, głucho, z wyrazem głębokiej boleści, rozpoczął swoje opowiadanie. Możnaby sądzić, że to chrześcijanin, w pierwszych czasach nowej wiary, składa wyznanie publiczne. Oskarżał się o kłamstwo, o kłamstwo wobec swej wiary, wobec swego serca, wobec swego rozumu. Nikczemność apostoła wyparła się swego Boga. On, Clerambault, nietylko opuścił sprawę braterstwa ludzkości, ale poniżył ją; nie przestawał mówić o braterstwie, pobudzając do nienawiści. Jak owi obłudni kapłani, którzy w sposób kłamliwy głoszą zasady ewangelji, aby je oddać na usługi swej przewrotności, świadomie wypaczył najwznioślejsze hasła, aby pokryć ich pozorem namiętność mordowania; mienił się zwolennikiem pokoju, wysławiając równocześnie wojnę; mówił o sobie, że ma na oku jedynie dobro ludzkości, a już z góry kładł nieprzyjaciół za nawias wszelkich zasad humanitarnych... Ach, o ile byłby bardziej otwarty, gdyby zrezygnował wobec siły, zamiast zawierać z nią uwłaczające mu kompromisy! Właśnie dzięki takim sofizmatom, jak te, które głosił, posyłano na rzeź idealizm młodych ludzi. Myśliciele artyści, starzy zatruwacze, zaprawiali miodem swej retoryki napój śmiertelny, który, gdyby nie ich obłudna gra, każde sumienie byłoby natychmiast poznało po zapachu i odrzuciło ze wstrętem...
— Krew mego syna ciąży na mnie, — mówił z boleścią Clerambault. — Krew młodzieńców w całej Europie, we wszystkich krajach, wytryska w obliczu myśli europejskiej. Myśl ta stała się wszędzie pomocniczką kata.
— Mój biedny przyjacielu, — rzekł Perrotin, pochyliwszy się ku strapionemu ojcu i biorąc go za rękę, — pan zawsze i we wszystkiem przesadzasz... Niewątpliwie masz pan słuszność, gdy przyznajesz się do błędnego zdania, do jakiego pociągnąłeś za sobą opinję publiczną i mogę dziś panu otwarcie wyjawić, że to mnie ze strony pańskiej bardzo zasmuciło. Ale mylisz się pan, jeżeli przypisujesz sobie, jeżeli przypisujesz mowcom taką odpowiedzialność za dzisiejsze wypadki. Jedni mówią, drudzy działają, ale nie można twierdzić, by ci działali z powodu tamtych: oni wszyscy zbaczają z prostej drogi. Ta biedna myśl europejska jest również zbłąkana. Prąd porywa ją z sobą; ona nie tworzy prądu.
— Ale zachęca, aby mu ulec, — rzekł Clerambault. — Zamiast podtrzymywać tych, którzy płyną i zamiast wołać do nich: „Walczcie z falami!“ ona mówi do nich: „Dajcie się unosić!“ Nie, mój przyjacielu, nie staraj się pan zmniejszać odpowiedzialności jej. Jest większa, aniżeli każda inna, albowiem myśl nasza miała najlepsze miejsce, aby widzieć; jej obowiązkiem było czuwać; a jeżeli nie widziała, to jedynie dlatego, ponieważ nie chciała widzieć. Nie może spychać winy na swoje oczy: oczy jej są dobre. Pan o tem wiesz dobrze, a ja wiem także, teraz, odkąd znów odzyskałem panowanie nad sobą. Ta sama inteligencja, która mi zawiązała poprzednio oczy, zdarła mi teraz z nich zasłonę. Jak może ona być równocześnie władzą opartą na kłamstwie i narzędziem prawdy?
Perrotin potrząsnął głową i odpowiedział:
— Tak, inteligencja jest tak wielką i tak wzniosłą władzą, że nie może, bez poniżenia się, oddać się na usługi innych sił. Trzeba jej oddać wszystko. Gdy nie jest wolną, ani panią siebie, upadla się. Jest to Grek, zdegradowany przez Rzymianina, swego władcę, ale wyższy od niego duchem, zmuszony stać się jego dostawcą. Graeculus. Sofista. Leno... Człowiek pospolity pragnie się posługiwać inteligencją, jak gdyby służącą do wszystkiego. Ona wypełnia to zadanie ze zręcznością niegodziwą i podstępną, właściwą istotom tego rodzaju. Jest naprzemian na usługach nienawiści, pychy, to znów prywaty. Inteligencja pochlebia tym małym potworom, obleka je w szaty idealizmu, miłości, wiary, wolności, wspaniałomyślności społecznej: (gdy człowiek nie kocha ludzi, mówi, że kocha Boga, Ojczyznę albo Ludzkość) To znów biedny władca tej inteligencji staje się sam niewolnikiem, niewolnikiem państwa. Pod groźbą kary maszyna społeczna zmusza go do uczynków, które budzą w nim wstręt. Ale usłużna inteligencja wmawia w niego natychmiast, że te uczynki są piękne, chlubne i że wypełnia je dobrowolnie. W jednym i drugim wypadku inteligencja wie, jak ma postępować. Jest zawsze do naszego rozporządzenia, jeżeli chcemy w istocie, aby nam powiedziała prawdę. Ale my się tego wystrzegamy. Unikamy być z nią sam na sam. Urządzamy się w ten sposób, by się spotykać z nią tylko na miejscu publicznem i zadajemy jej pytania tonem, który z góry nakazuje odpowiedzi... — Ostateczniemimo to wszystko, ziemia odbywa dalej swoje obroty, e pur si muove, prawa światowe wypełniają się, a umysł wolny je widzi. Wszystko inne jest marnością: namiętności, wiara szczera lub udawana, są tylko zabarwionym wyrazem konieczności, która ciągnie ku sobie świat, nie troszcząc się o nasze bóstwa: rodzinę, rasę, ojczyznę, religję, społeczeństwo, postęp... Postęp? Co za wielkie złudzenie! Czyż ludzkość nie jest poddana prawu poziomu, które nakazuje, aby, gdy się go przekracza, otworzyła się klapa i zbiornik się wypróżnił?... Rytm katastrofalny... Szczyty cywilizacji i upadek. Idzie się w górę... Potem daje się nurka...
Perretin spokojnie odsłaniał myśli swoje. One nie były przyzwyczajone ukazywać się nagie, ale zapomniały, że mają świadka i jak gdyby były same, odkrywały się. Były nadzwyczaj śmiałe, jak są często myśli wielkiego polityka, nie zmuszonego do czynów i nie pragnącego tego wcale: wprost przeciwnie. Clerambault, przerażony, słuchał go z otwartemi ustami; niektóre słowa oburzały go, inne ściskały mu serce, doznawał zawrotu głowy, ale zapanował nad swoją słabością aby nic nie uronić z głębin, jakie się przed nim otwierały. Zadawał szybkie pytania przyjacielowi, który zadowolony w swej dumie, z uprzejmym uśmiechem, rozwijał przed nim swoje wizje w duchu sceptyka Pyrrhona, spokojne i niszczycielskie...
Byli otoczeni oparami z otchłani i Clerambault podziwiał swobodę tego wolnego umysłu, który się usadowił nad brzegiem próżni i był z tego zadowolony, gdy wtem otwarły się nagle drzwi i służący wręczył panu Perrotin bilet wizytowy. Groźne widma duszy rozprószyły się natychmiast, drzwi zamknęły się nad próżnią, a oficjalny dywan na posadzce salonu zakrył jej miejsce. Perrotin, przebudzony, rzekł skwapliwie:
— Ależ naturalnie... Prosić.
A zwracając się do Clerambaulta, dodał:
— Wszak pozwolisz pan, drogi przyjacielu? To pan podsekretarz stanu w ministerstwie Oświaty publicznej...
Powstał szybko z miejsca i szedł na spotkanie swego gościa, młodego człowieka, z twarzą zupełnie ogoloną, która mu nadawała wygląd księdza, aktora albo jankesa. Głowę miał wysoko wzniesioną, tors wypukły okrywał krótki surdut otwarty, koloru popielatego, na którym widniała rozeta, oznaka walecznych i lokai. Starzec uradowany przedstawił nowoprzybyłemu gościowi swego przyjaciela:
— Pan Agenor Clerambault... Pan Hiacynt Moncheri...
Potem zapytał „pana podsekraterza stanu“, czemu ma zawdzięczać zaszczyt jego odwiedzin.
„Pan podsekretarz stanu“, wcale nie zdziwiony uniżonem zachowaniem się sędziwego mistrza, usiadł wygodnie w fotelu, z poufałą wyższością, jaką mu nadawało jego stanowisko urzędowe nad obydwoma znakomitymi mężami w dziedzinie myśli francuskiej: wszak był przedstawicielem państwa. Mówił przez nos i wydawał dźwięki podobne jak dromedar. Przyniósł Perrotinowi zaproszenie ministra, aby objął przewodnictwo na uroczystem posiedzeniu żołnierzy intelektualistów dziesięciu narodów, w wielkim amfiteatrze Sorbony; miało to być zgromadzenie, celem „wypowiedzenia przekleństw“, jak się wyraził. Perrotin przyjął skwapliwie, dziękując z wylaniem za ten zaszczyt. Ton jego uniżony i służalczy wobec tego głupca, mającego stanowisko rządowe, zostawał w dziwnej sprzeczności ze śmiałemi twierdzeniami, jakie wygłaszał przed chwilą. I Clerambault, niemile tem dotknięty, pomyślał sobie w duchu: „Graeculus“.
Gdy Perrotin odprowadził aż na próg swego dostojnego gościa, który szedł ze sztywnym karkiem i podniesioną dumnie głową, jak osioł obładowany relikwjami i gdy obaj przyjaciele zostali sami, Clerambault chciał znów podjąć rozmowę. Był nieco ostudzony i nie ukrywał tego wcale. Zaproponował przyjacielowi, aby wyjawił publicznie uczucia swe, które przed nim wyznał. Perrotin, rzecz jasna, odmówił, śmiejąc się z tej naiwności. I ostrzegał go po przyjacielsku przed pokusą do tego rodzaju publicznych wyznań. Clerambault dąsał się, rozprawiał, upierał się przy swojem. Perrotin, w nastroju do otwartych zwierzeń, chcąc przyjaciela informować o prawdziwym stanie rzeczy, odmalował mu swoje otoczenie, wielkich intelektualistów wysokiego uniwersytetu, których był urzędowym przedstawicielem: historyków, filozofów, retoryków. Wyrażał się o nich z tajoną pogardą, głęboką, chociaż w sposób grzeczny, z domieszką osobistej goryczy: albowiem, mimo swej wielkiej ostrożności, był zanadto inteligentny, by nie być podejrzany mniej inteligentnym z pomiędzy swoich kolegów. Mówił o sobie, że jest starym psem ślepego, otoczonym ujadającymi kundysami i musi przeto, jak one, szczekać na przechodniów...
Clerambault rozstał się z nim, bez urazy, ale z uczuciem głębokiej litości w sercu.
Przez kilka dni znów nie wychodził z domu. To pierwsze zetknięcie się ze światem zewnętrznym wywarło na nim wrażenie przygnębiające. Przyjaciel, w którym spodziewał się znaleźć przewodnika, zawiódł go boleśnie. Był silnie wzburzony. Clerambault był człowiekiem słabego charakteru, nieprzyzwyczajonym, by kierować sam sobą. Ten poeta, jakkolwiek tak szczery, nie znajdował się dotychczas nigdy w takiem położeniu, aby musiał myśleć bez pomocy innych ludzi; dotychczas dawał się unosić ich myślom, przyjmował je, był ich głosem natchnionym i egzaltowanym. — Zmiana nastąpiła gwałtownie. Pomimo owej nocy przełomowej, znów go ogarnęły dawne wahania; natura człowieka nie może się odrazu zmienić, zwłaszcza gdy ktoś przekroczył pięćdziesiątkę, chociażby umysł jego pozostał jak najbardziej giętki. A światło, jakie przynosi z sobą objawienie, nie pozostaje zawsze jednakowe, jak kaskada światła słonecznego na tle pogodnego nieba letniego. Jest raczej podobne do światła elektrycznego, które chwilowo się przyćmiewa i które gaśnie kilkakrotnie, zanim się prąd nie ureguluje. W tych niejednostajnych przerwach, cień wydaje si jeszcze bardziej ciemny, a dusza w jeszcze większej niepewności pogrążona. — Clerambault nie mógł się zdecydować, aby się obejść bez pomocy innych.
Postanowił odwiedzić kolejno swych przyjaciół. Miał ich wielu w kołach literatów, w sferach uniwersyteckich, wśród inteligentnej burżuazji. Było rzeczą niemożliwą, aby w tej liczbie nie znalazł ludzi, którzyby jak on, albo lepiej od niego, w drodze intuicji, mogli rozwiązać zagadnienia, które go trapiły i pomóc mu do ich oświetlenia. Nie wydając się jeszcze ze swemi uczuciami, lękliwie próbował czytać na ich twarzach, słuchać ich i przypatrywać się im. Ale nie zauważył tego, że oczy jego były zmienione, a wizja świata, który wszakże znał dobrze, wydawała mu się nagle nowa i zmroziła go lodem.
Cały światek literacki był zmobilizowany. Nie odróżniano już poszczególnych osobistości. Uniwersytety tworzyły ministerstwo inteligencji swojskiej; miało za zadanie redagować akty władcy i gospodarza państwa. Różne rodzaje służby można było poznać po ich zawodowych odmianach.
Profesorowie literatury byli zwłaszcza biegłymi znawcami w rozwoju moralnym, w trzech punktach, w sylogizmie krasomówczym. Mieli zamiłowanie do szczególnego upraszczania rozumowania, posługiwali się wielkiemi słowami zamiast dowodami i nadużywali idej jasnych, nielicznych, zawsze tych samych, bez cienia, bez odcieni, bez życia. Brali je z arsenału rzekomej starożytności klasycznej, którego klucza strzegły zazdrośnie w ciągu wieków pokolenia mameluków akademickich. Te pojęcia wymowne i przestarzałe, które nazywano niesłusznie „humanitarnemi“, pomimo że pod wielu względami raziły zdrowy rozum i serce dzisiejszej ludzkości, otrzymały pieczęć państwa Rzymskiego, pierwowzoru wszystkich państw europejskich. Ich dyplomowani tłumacze byli retorami w służbie państwowej.
Filozofowie królowali zaś w konstrukcji abstrakcyjnej. Posiadali sztukę tłumaczenia rzeczy konkretnych abstrakcjami, rzeczywistości jej cieniem, układania w system kilku pośpiesznych spostrzeżeń, częściowo wybranych i wysnuwania z nich, w drodze krytyki, prawideł do panowania nad wszechświatem. Zamierzali poddać życie, różnorodne i zmienne, jedności ducha — to znaczy jedności ich ducha. Temu imperjalizmowi rozumu pomagały życzliwe oszustwa rzemiosła sofistycznego, biegłego w szermowaniu ideami: umieli je wyciągać, rozciągać, wykręcać i wiązać razem, jak panieńską skórkę, służącą za lekarstwo: nie sprawiałoby im żadnej trudności przeprowadzić wielbłąda przez ucho od igły. Mogli równie łatwo udowodnić, że coś jest białe lub czarne i znajdowali dowolnie w dziełach Immanuela Kanta hasło wolności świata albo zasady militaryzmu pruskiego.
Historycy byli urodzonymi skrybami, notarjuszami i adwokatami państwa, mającymi czuwać nad jego ustawami konstytucyjnemi, nad jego pretensjami i procesami — uzbrojeni od stóp do głowy przeciw przyszłym szykanom... Historja! Czemże jest właściwie historja? Jest to hisiorja powodzenia, są to dzieje dokonanego faktu, bez względu na to, czy jest sprawiedliwy, czy nie. Pokonani nie mają historji. Milczenie panuje o was, Persowie z pod Salaminy, niewolnicy Spartakusa, Gallowie, Arabowie z pod Poitiers, Albigensowie, Irlandczycy, Indjanie z obydwóch części Ameryki i rasy kolonjalne. Gdy człowiek prawy, walcząc z niesprawiedliwością swego czasu, pokłada, aby się pocieszyć, swoją nadzieję w potomności, zamyka oczy na szczupłe środki, jakie ma ta potomność, aby być dobrze poinformowany o wypadkach ubiegłych. Ona wie tylko to, co poprzedn/cy historji oficjalnej uważają za korzystne dla sprawy swego klienta, dla państwa. Chyba, że wkracza tu adwokat strony przeciwnej — bądźto innego narodu, bądźto innej grupy społecznej lub religijnej, uciskanej. Ale jest na to mało widoków doniczka z różami jest czujnie strzeżona.
Retorzy, sofiści i znawcy procesów; oto trzy korporacje na wydziale literatury, literatury państwowej, opatrzonej dyplomem i patentem.
Ci, którzy zajmują się naukami ścisłemi, byliby w swoich studjach nieco lepiej chronieni przed sugestjami i wpływami zewnętrznymi, gdyby pozostali w swoim zawodzie. Ale kazano im przekroczyć jego granice. Zastosowanie nauk ścisłych zajęło tak wybitne stanowisko w rzeczywistem życiu i w praktyce, że uczonych rzucono w pierwsze szeregi osób działających. Musieli zatem ulec zaraźliwym zetknięciom się z nastrojem powszechnym. Ich miłość własna była bezpośrednio zainteresowana zwycięstwem ich społeczeństwa, a ono wciela do tego samego szeregu zarówno bohaterstwo żołnierzy, jak i szaleństwo opinji publicznej i kłamstwa publicystów. Mało jednostek miało dość siły, by się od tego uwolnić. Większość wniosła w szeregi walczących swą surowość, sztywność geometryczną swej duszy, a obok tego zawodowe współzawodnictwo, które jest zawsze dość ostre między ciałami uczonemi różnych krajów.
Co się tyczy pisarzy w ścisłem tego słowa znaczeniu, poetów, powieściopisarzy, nie zajmujących stanowisk oficjalnych, ci powinni byli korzystać ze swej niezawisłości. Mało ich jednak jest na nieszczęście zdolnych osądzić same przez się wypadki, które przekraczają zakres ich codziennych zajęć, estetycznych lub handlowych. Przeważna ich część, i to ludzie bardzo sławni, są ignorantami w najwyższym stopniu. Najlepiej byłoby, aby pozostali ograniczeni w swoim zwykłym zakresie, a ich instynkt naturalny dopomógłby im tam utrzymać się na swoim poziomie. Ale podrażniona ich próżność w głupi sposób pobudzała ich, by się mieszali do spraw publicznych i by także wypowiedzieli swoje słówko o losie wszechświata. Plotą o tem naoślep. W braku zdania osobistego, czerpią natchnienie w wielkich prądach. Reakcja ich na tak doniosłe wypadki jest nadzwyczaj żywa, albowiem są bardzo przeczuleni i próżni aż do chorobliwości; gdy tedy nie mogą wyrazić myśli własnych, przesadzają myśli innych osób. To jest jedyna odpowiedzialność, jaką rozporządzają i Bóg wie najlepiej, w jakim stopniu nią się posługują.
Któż więc pozostaje jeszcze? Słudzy kościoła? Oni właśnie mają w ręku najgrubsze środki wybuchowe: hasła Sprawiedliwości, Prawdy, Dobra ludzkości, Boga; artylerję tę oddają w służbę swych namiętności Szalona pycha ich, o której nawet sami nie mają świadomości, przywłaszcza sobie niesłusznie Boga i wyłączne prawo handlowania nim hurtem w detalu. Nie brak im tyle szczerości, cnoty, nawet dobroci, ile pokory. Nie znają wcale pokory, jakkolwiek głoszą ją publicznie. Ta pokora, jaką okazują czynami, polega na tem, że ubóstwiają swe własne ja, które się odbija w talmudzie, w biblji lub ewangelji. Są to istne potwory pychy. Nie są oni bardzo dalecy od owego legendarnego szaleńca, który uważał się za Boga Ojca. Czyż jest o wiele mniej niebezpiecznie uważać się za jego intendenta lub też za jego sekretarza?
Agenorem Clerambault wstrząsnął dreszcz zgrozy, gdy uzmysłowił sobie charakter chorobliwy ludzi intelektualnych. Przewaga, jaką uzyskały w klasie burżuazyjnej zdolności organizowania i wyrażania swych myśli, ma w sobie coś potwornego. Równowaga życiowa jest zniszczona. Jest to biurokracja umysłowa, która się uważa za znacznie wyższą od zwykłego robotnika. Niewątpliwie, jest użyteczna... Któż chciałby temu zaprzeczyć? Gromadzi i składa myśli w swoich przegródkach; sporządza z nich różne konstrukcje. Ale jak rzadko przychodzi jej na myśl sprawdzać materiały, których używa do swego dzieła i odnawiać treść myśli! Pozostaje chełpliwą strażniczką skarbca, którego zawartość straciła wartość obiegowa.
Gdyby przynajmniej ten błąd nie był szkodliwy! Ale myśli, których się nie porównuje ustawicznie z rzeczywistością, te, które się nie kąpią co chwila w fali doświadczenia, nabierają, schnąc, własności trucizny. Rozpościerają ponad nowem życiem swój ciężki cień, który sprawia noc, który wywołuje gorączkę.
Niedorzeczne nadużywanie słów abstrakcyjnych! I na cóż przyda się zrzucać królów z tronu, jakiem prawem można wyszydzać tych, którzy giną za swoich panów, jeżeli się zastępuje tych władców istotami tyrańskiemi, które się ubiera w ich szych świecący? Lepszy jeszcze jest monarcha z ciałem i kośćmi, którego się widzi, którego można ująć i usunąć. A te pojęcia abstrakcyjne, ci niewidzialni despoci, których nikt nie znał i nigdy nie pozna!... Albowiem mamy do czynienia jedynie z wielkimi eunuchami, z kapłanami „ukrytego krokodyla“ (jak ich nazywał Taine), z intrygującymi sługami, którzy każą przemawiać bożyszczu. O, gdyby zasłona się podarła i gdybyśmy poznali zwierzę, które się w nas ukrywa! Byłoby mniej niebezpieczeństwa dla człowieka być otwarcie zwierzęciem, aniżeli okrywać swoją brutalność idealizmem obłudnym i chorobli91 wym Nie ruguje z siebie swych instynktów zwierzęcych, ale je wynosi między bóstwa. Idealizuje je i stara się je wytłumaczyć. Ponieważ nie może tego, uczynić, nie poddając ich zbytniemu uproszczenia (jest to prawo jego ducha, który, aby rozumieć; burzy tyle, ile bierze), wypacza je, wzmacniając je w jednym, jedynym kierunku. Wszystko, to się oddala od linji wytkniętej, wszystko, co jest zawadą dla ciasnej logiki jego konstrukcji umysłowej, temu wszystkiemu nietylko przeczy, ale je burzy, postanawia je zniszczyć w imię świętych haseł, Następstwem tego jest, że w żywej nieskończoności natury dokonuje ogromnego zniszczenia, a pozwala istnieć dalej tylko tym drzewom myśli, które wybrał: one rozwijają się wśród zgliszcz i pustyni — w sposób potworny. Takie jest, przygniatające swą formą despotyczną, panowanie rodziny, ojczyzny i ograniczonej moralności, którą się stawia na ich usługi. Nieszczęśliwy jest z tego dumny, a jest ofiarą tego. Ludzkość, która się wymordowuje, nie śmiałaby tego czynić jedynie dla swoich korzyści. Korzyściami nie chlubi się przeto, ale chlubi się swojemi ideami, które są tysiąc razy więcej zabójcze. Człowiek widzi w ideach, za które walczy, swoją wyższość ludzką, ja zaś widzę w tem jego szaleństwo. Idealizm rycerski jest chorobą jemu właściwą. Skutki jego są podobne do następstw alkoholu. Pomnaża sto razy przewrotność i zbrodniczość. Zatrucie nim nadwątla mózg. Zaludnia go halucynacjami i poświęca im osoby żywe...
Jakie to nadzwyczajne widowisko, widziane z wnętrza czaszek! Rzucanie się gwałtowne mar i widm, które wychodzą gdyby opary z rozgorączkowanych mózgów: Sprawiedliwość, Wolność, Prawo, Ojczyzna... Wszystkie te biedne mózgi są jednakowo szczere, wszystkie zaś oskarżają się wzajemnie, że niemi nie są. A z tej fantastycznej walki legendarnych cieni nie widać nic na zewnątrz, jak tylko konwulsje i krzyki zwierzęcia ludzkiego, opętanego stadami demonów... Ponad gęstemi obłokami, brzemiennemi błyskawicami, gdzie walczą z sobą duże ptaki pełne wściekłości, realiści, przebiegli spekulanci, jak wszy wśród wełny, ruszają się ze szmerem i gryzą: paszcze ich chciwe, ręce łakome, podniecają podstępnie szaleństwa drugich i wyzyskują je, nie dzieląc ich wcale.
O Myśli, kwiecie potworny i pełen świetnego blasku, który rośniesz na ziemi, zawierającej od wieków instynkty ludzkie!... Ty jesteś żywiołem, ty przenikasz człowieka, on przesiąka tobą, ale ty nie pochodzisz od niego. Źródło twoje wymyka się przed nim, a siła twoja prześciga go. — Zmysły człowieka są mniej więcej zastosowane do jego użytku praktycznego, ale myśl jego nie. Ona występuje z brzegów i prowadzi go na manowce. Kilka istot, w liczbie nadzwyczaj ograniczonej, umie kierować się wśród tego strumienia. On jednak unosi z sobą olbrzymią masę, na chybi trafi, z największą szybkością i siłą. Straszna jego potęga nie podlega rozkazom człowieka. Człowiek pragnie się nią posługiwać, a największem niebezpieczeństwem jest, że się nią posługuje. Jest jak dziecko, które ma w ręku środki wybuchowe. Nie zachodzi żaden stosunek pomiędzy temi olbrzymiemi maszynami, a przedmiotem. do jakiego ich używają jego słabe ręce. Niekiedy wysadzają wszystko w powietrze...
Jak zapobiec temu nieszczęściu? Przytłumiać myśl, wyrywać pojęcia szalone? Znaczyłoby to wycinać człowiekowi mózg, pozbawiać go głównego bodźca do życia. A jednak alkohol myśli zawiera truciznę tem straszliwszą, że jest rozsypana po masach w fałszywych lekarstwach... Człowieku, wytrzeźwiej! Spojrzyj dokoła siebie! Zmień pojęcia, uwolnij się od twych własnych myśli! Naucz się panować nad twoją Gigantomachją, nad temi wściekłemi widmami, które się między sobą szarpią... Ojczyzna, Prawo, Wolność, Wielkie Bóstwa, my was pozbawimy przedewszystkiem waszych wielkich liter. Zstępujcie z Olimpu do żłobu, przybywajcie bez ozdób, bez broni, bogate jedynie swoją własną pięknością i naszą miłością!... Nie znam żadnych bóstw Sprawiedliwości, Wolności. Znam moich współbraci, którzy są ludźmi i znam ich uczynki, jużto sprawiedliwe, jużto niesprawiedliwe. I znam narody, pozbawione prawdziwej wolności, które jednak wszystkie do niej dążą i które wszystkie, mniej lub więcej, dają się gnębić.
Widok tego świata, trawionego gorączką, byłby obudził w mędrcu pragnienie usunąć się w zacisze i czekać, aż paroksyzm minie. Ale Clerambault nie był mędrcem. Wiedział jedynie, że nim nie jest. Wiedział, że mówić byłoby napróżno; a jednak wiedział, że powinien mówić, wiedział, że to uczyni. Starał się jak najbardziej opóźnić tę niebezpieczną chwilę, a lękliwość jego, która nie mogła się oswoić z myślą, że zostanie sam jeden w walce z wszystkimi, żebrała dokoło niego o towarzysza dla jego myśli. Gdyby ich było przynajmniej dwóch albo trzech razem, byłoby mniej trudno wdać się w walkę.
Pierwsi, u których ostrożnie próbował zyskać sobie sympatję, byli biedni ludzie, którzy, podobnie jak on, stracili syna. Ojciec, znany malarz, miał pracownię przy ulicy Notre-Dame-des-Champs. Z rodziną Clerambault sąsiadowała rodzina Omer Calville. Była to stara para małżeńska, mieszczańska, ludzie dobrzy, żyjący z sobą w przykładnej zgodzie. Posiadali tę łagodność myślenia, właściwą wielu artystom owego czasu, którzy znali Carriere’a i otrzymali odległe odbłyski tołstoizmu; prostota ich wydaje się nieco udana, chociaż odpowiada ich naturalnej dobroci, ale moda czasu dodała tam nieco za wiele pociągnięć pendzla. Nikt nie jest mniej zdolny zrozumieć namiętności wojennej, aniżeli ci artyści, którzy wyznają ze szczerym zapałem cześć religijną dla wszystkiego, co żyje. Małżonkowie Calville trzymali się na uboczu panującego prądu; nie protestowali, przyjmowali go z rezygnacją, tak jak się przyjmuje chorobę, śmierć, złość ludzką, smutnie, z godnością, bez przyzwolenia. Płomienne poematy Clerambaulta, które im odczytywał, słuchane z grzeczną uwagą, budziły w nich słaby oddźwięk... — A tymczasem oto w tej godzinie właśnie, kiedy Clerambault, wyleczony ze swego złudzenia wojennego, sądził, że się zbliży do nich, oni się oddalili od niego, albowiem wrócili na miejsce, które on właśnie opuścił. Śmierć syna wywarła na nich skutek zupełnie odmienny, aniżeli ten, który przekształcił Clerambaulta. Teraz wchodzili niezgrabnie w wir bitwy jak gdyby chcieli zastąpić tego, który stamtąd odszedł; wdychali chciwie cuchnące wyziewy dzienników. Clerambault zastał ich, uradowanych w swem nieszczęściu zapewnieniem, że Ameryka gotowa jest prowadzić wojnę dwudziestoletnią. Ośmielił się zauważyć:
— Cóżby pozostało z Francji, z Europy, po latach dwudziestu?
Ale oni oddalili od siebie tę myśl z pośpiechem i rozdrażnieniem. Zdawało się, że wedle ich zdania nie przystoi nawet przypuszczać coś podobnego, a tem mniej o tem mówić. Szło przedewszystkiem o to, aby zwyciężyć. Za jaką cenę? Potem się robi rachunek. — Zwyciężyć? A gdyby już nie został we Francji żaden zwycięzca? — Mniejsza o to. Aby tylko ci drudzy tam zostali pobici! Nie, nie uchodzi, aby krew ich została napróżno przelana...
A Clerambault pomyślał sobie w duchu:
— Czy trzeba, aby go pomściły, by inne życia niewinne zostały również poświęcone?
Czytał w duszy tych poczciwych ludzi odpowiedź:
— Dlaczegożby nie?
Czytał te same słowa prawie u wszystkich tych ludzi, którym, jak małżeństwu Calville, wojna zabrała istotę najdroższą, syna, męża, brata...
— Niech inni cierpią także! My cierpieliśmy strasznie. Nie mamy już więcej do stracenia...
Nic więcej? Ależ przeciwnie, jedną rzecz jeszcze, której dziki egoizm tych ludzi, dotkniętych żałobą, strzegł zazdrośnie: oto wiarę w użyteczność tej ofiary. Niech nic jej nie zachwieje! Nie wolno wątpić o świętości sprawy, dla której ich zmarli oddali swe życie. O, jak oni o tem dobrze wiedzieli, ci władcy kierujący wojną i jak umieli wyzyskiwać tę ponętę. Nie, przy tych ogniskach domowych, dotkniętych żałobą, nie było miejsca dla wątpliwości Clerambaulta i dla jego duszy, w której się obudziła litość.
— Któż miał litość nad nami? — myśleli ci nieszczęśliwi. — Dlaczego my mielibyśmy ją mieć dla innych?
Byli także ludzie mniej ciężko doświadczeni; ale co charakteryzowało prawie wszystkie te koła mieszczańskie, to wpływ, jaki na nie wywierały wielkie słowa przeszłości: „Komitet Zbawienia Publicznego... Ojczyzna w niebezpieczeństwie... Plutarch... De Viris... Stary Horacy...“ Rzecz niemożliwa, aby spoglądali na obecność oczyma dzisiejszemi. Ale czy mieli wogóle oczy, aby na nią patrzeć? Ileito jednostek z anemicznej burżuazji naszych czasów, po ukończeniu lat trzydziestu, zdolnych jest myśleć samoistnie poza ciasnym kręgiem swoich własnych interesów? Nawet nie pragną tego. Podaje im się ich myśli gotowe, podobnie jak jedzenie, i to po tańszej cenie. Za kilka centymów dziennie znajdują je w prasie. Ci, którzy są bardziej inteligentni i szukają ich w książkach, nie zadają sobie trudu szukać ich w życiu i twierdzą, że życie jest odbiciem książek. Są podobni do przedwczesnych starców: członki ich tracą ruchliwość, umysł staje się ociężały.
Wśród licznej gromady dusz, przetrawiających w myśli przeszłość, odznaczała się podówczas grupa gorących zwolenników Rewolucji francuskiej. Wydawali się niegdyś podżegaczami w czasach bardzo odległych, — w epoce Szesnastego maja i jakiś czas później w burżuazji zacofanej. Podobnie jak ludzie pięćdziesięcioletni, ustatkowani i zażywni, którzy sobie przypominają z dumą, że byli niegdyś nicponiami; żyli wspomnieniami wzruszeń, jakie wywoływała ongi ich zuchwałość. Jeżeli się nie zmienili w swoim zwierciedle, świat zmienił się dokoła nich. Ale oni się tego nawet nie domyślali; wciąż naśladowali swoje zgrzybiałe wzory. Dziwny instynkt naśladownictwa, niewolnictwo mózgu, który zostaje hypnotyzowany dokoła pewnego punktu z przeszłości. Zamiast starać się iść za biegiem Proteusza, życia podlegającego zmianom, podejmuje on starą skórę, z której już dawno wyśliznął się młody wąż. I pragnąłby go w niej napowrót zaszyć. Pedantyczni nabożnisie zmarłych rewolucyj twierdzą, że rewolucje przyszłości będą się ściśle wzorować na tych starych grobowcach. I nie przypuszczają wcale, że nowa Wolność pójdzie innemi torami i że przekroczy zapory, u których się zatrzymała zdyszana jej babka z roku 93. Mają jeszcze więcej urazy dla braku szacunku ze strony młodych ludzi, którzy ich prześcigają, aniżeli do pełnego nienawiści krzyku starców, których oni prześcignęli. To nie bez powodu: albowiem ci młodzieńcy odkrywają im, że się postarzeli; i teraz oni wznoszą przeciw tej młodzieży przeraźliwe okrzyki.
Zawsze będzie się działo tak samo. Zaledwie kilka jednostek starzejących się pozwoli życiu iść swoim biegiem, a gdy oczy ich będą gasnąć, będą się wielkodusznie cieszyli przyszłością oczyma młodego pokolenia. Ale większość tych, którzy w młodości swej kochali wolność, pragnie z niej uczynić klatkę dla młodego pokolenia, gdy sami nie mogą już latać.
Internacjonalizm dzisiejszy nie miał żarliwszych wrogów, aniżeli niektórych zwolenników kultu narodowego rewolucyjnego, na modłę Dantona lub Roberpierre’a. Oni sami nie byli zawsze w zgodzie z sobą; stronnicy Dantona i stronnicy Roberpierre’a, których dzieliło jeszcze od siebie widmo gilotyny, przezywali się wzajemnie heretykami, wygrażając sobie w sposób cierpki. Ale zgadzali się z sobą w tem jednem, aby uznać za godnych najsroższej pary tych, którzy nie wierzyli, że się niesie wolność paszczami dział, którzy śmieli czuć ten sam wstręt do każdego gwałtu, bez różnicy, czy go wykonuje Cezar, czy Demos, czy ich garbarze. A choćby się to nawet działo w imieniu Prawa lub Wolności! Maskę można łatwo zmienić, twarz pod spodem zostaje ta sama.
Clerambault znał wielu z tych fanatyków. Było rzeczą niemożliwą rozprawiać z nimi, czy prawo lub też matactwo w czasie wojny nie znajduje się po obu stronach. Byłoby to tak samo, jak gdyby manichejczyk wdał się w rozprawę z świętą inkwyzycją. Religje świeckie mają swoje wielkie seminarja i swoje tajne towarzystwa, gdzie się przechowuje dumnie doktrynę w depozycie. Kto się od niej oddala, podlega wyklęciu, zanim sam również nie będzie należał do przeszłości; wtedy będzie miał możność zostać także bogiem i w jego imieniu będzie się znów wyklinało przyszłość.
Ale jeżeli Clerambault nie kusił się o to, by nawrócić tych zatwardziałych intelektualistów, opancerzonych w swoją ciasną prawdę, znał także innych, którzy nie mieli tej dumnej pewności siebie: byli od niej dalecy. Grzeszyli raczej przez miękką słabość i z dyletantyzmu. — Arsen Asselin był to miły Paryżanin; nieżonaty, światowiec, człowiek inteligentny i sceptyk, którego raził niemile każdy błąd przeciw dobremu smakowi, zarówno w uczuciu jak w wyrazie; jakżeż mógł znaleźć upodobanie w tych przesadnych nieumiarkowanych myślach, będących wrzątkiem kultury, z której rozwija się wojna? Jego umysł krytyczny i ironja powinny go skłaniać do wątpliwości: nie było powodu, by nie rozumiał słusznych wywodów Clerambaulta. Niewiele też brakowało, aby podzielał jego myśli. Wybór przez niego dokonany zależał od okoliczności przypadkowych. Ale z chwilą, kiedy uczynił krok w kierunku przeciwnym, było dla niego rzeczą niemożliwą cofnąć się wstecz. A im dalej grzązł, tem bardziej stawał się uparty. Miłość własna Francuza nie uznaje nigdy popełnionego błędu, raczej dałby się za niego zabić... ale czyż wielu jest wogóle ludzi na świecie, Francuzów lub też innych, którzyby mieli energję powiedzieć: „Pomyliłem się, trzeba wszystko odrobić na nowo...“ Nie, wolą raczej przeczyć w oczy oczywistej prawdzie... „Wytrwać aż do końca!“... I potem zginąć.
Dziwnym człowiekiem był pewien pacyfista przedwojenny, Aleksander Mignon. Stary przyjaciel Clerambaulta, mniej więcej rówieśnik jego, należący do kół burżuazji, człowiek inteligentny z wykształceniem uniwersyteckiem, który swem pełnem godności życiem zyskał sobie słusznie ogólny szacunek. Nie należało go utożsamiać z owymi pacyfistami bankietowymi, mającymi różne odznaczenia urzędowe i wielkie wstęgi orderów międzynarodowych, dla których pokój w wygłaszanych mowach jest, w latach cichych, ideałem wszelkiego odpoczynku. Przez lat trzydzieści był szczerym przeciwnikiem niebezpiecznych knowań polityków i spekulantów nieczystych swego kraju; był członkiem Ligi obrony praw człowieka i miał zawsze popęd do przemawiania za kimbądź, będącym w nieszczęściu. Wystarczało mu, by jego klient uważał się za uciśnionego. Nie pytał się sam siebie, czy ów rzekomy uciśniony nie był przypadkiem ciemiężcą, któremu się nie powiodło uciskać drugiego. Jego wielkoduszność niespokojna i swarliwa ściągnęła na niego nieco śmieszności, która jednak dawała się pogodzić z ogólnym szacunkiem, jaki go otaczał. Nie robił sobie nic z tego. Nie obawiałby się nawet tego, gdyby miał uronić ze swej popularności, byleby tylko czuł się otoczony swoją grupą, której uznanie było mu potrzebne. Uważał się za niezależnego. Nie był nim jednak w istocie. Był jednym z członków grupy, która była niezależna, gdy wszyscy trzymali się razem. Powiadają, że związek tworzy siłę. Tak, to prawda, ale z drugiej strony przyzwyczaja do tego, że nie można się później obejść bez związku. Aleksander Mignon doświadczył tego na sobie.
Śmierć Jauresa pozbawiła tę grupę orjentacji. Gdy zabrakło jednego głosu, który przemawiał jako pierwszy, zabrakło wszystkich innych: czekały na hasło i nikt nie śmiał go dać. Miotani niepewnością w chwili, kiedy toczył się wartko potok, ludzie ci, szlachetni i słabi, zostali porwani prądem pierwszych dni. Nie rozumieli go: nie pochwalali go; ale nie mieli nic, coby mu mogli przeciwstawić. Już od pierwszej godziny począwszy, wielu opuszczało ich szeregi: było to następstwo wywołane przez owych ohydnych retorów, którzy władali państwem, — adwokatów demagogów, biegłych we wszystkich sofizmatach ideologji republikańskiej: „Wojna dla Pokoju, Pokój wieczysty do końca...“ (Requiescat!) Biedni pacyfiści widzieli w tych podstępnych sztuczkach jedyną sposobność, chociaż nie bardzo błyszczącą (nie byli z tego wcale dumni), wydobyć się z kłopotliwego położenia; pochlebiali sobie z chełpliwością, której potworności wcale nie spostrzegali, że uzgodnią swoje zasady pokojowe z faktem gwałtu. Gdyby byli odmówili udziału, byliby się wydali na pastwę sfory wojennej, któraby ich była wszystkich pożarła.
Aleksander Mignon byłby miał odwagę stawić czoło tym krwawym paszczom, gdyby miał tę świadomość, że jego mała gromadka stoi za nim. Ale stanąć do walki samemu, to było ponad jego siły. Nie wypowiadając zrazu swego zdania, zostawił swobodny bieg wypadkom. Cierpiał w duszy głęboko. Przebywał podobne udręczenia, jak Clerambault. Ale także nie zdołał z nich wyjść. Kierował się mniej popędem, aniżeli rozumem; aby pokonać swe ostateczne skrupuły, pokrył je rozumowaniem ostrożnem. Przy pomocy swych kolegów, udowodnił pracowicie zapomocą formułki a+b, że wojna była obowiązkiem konsekwentnego pacyfizmu. Liga jego mogła bez trudu wymieniać karygodne uczynki nieprzyjaciół; nie zajmowała się jednak podobnemi uczynkami swego własnego obozu. Aleksander Mignon spostrzegał chwilami ogólną niesprawiedliwość. Była to dla niego nieznośna wizja... Zamykał co rychlej swoje okiennice...
Im bardziej się owijał w tę swoją logikę wojenną, tem trudniej mu było z niej się wywikłać. Wtedy zapalił się, jak dziecko, które nierozważnem uczynkiem, w swej niezgrabnej nerwowości, urwało owadowi skrzydełko. Owad jest teraz zgubiony. Dziecko zawstydzone cierpi z tego powodu i rozdrażnia się, a następnie mści się na nieszczęśliwym owadzie i rozdziera go na kawałki.
Można teraz łatwo się domyślić, z jaką przyjemnością wysłuchał Clerambaulta, gdy ten mu wyznawał swoją mea culpa. Wrażenie było zdumiewające. Mignon, zmieszany, oburzył się na Clerambaulta. Zdawało mu się, że tenże oskarżając siebie, oskarżał również i jego. Stał się jego nieprzyjacielem. Nikt nie był później bardziej uprzedzony, aniżeli Mignon, przeciw temu żywemu wyrzutowi sumienia.
Clerambault byłby znalazł więcej zrozumienia u kilku polityków. Ci wiedzieli o prawdziwym stanie rzeczy tyle, co on, nawet znacznie więcej, ale to im nie przerywało wcale snu w nocy. Już od dawna byli przyzwyczajeni do różnych combinazioni, do wykrętów w myślach; z dobrą wiarą wmawiali w siebie, że służą swojemu stronnictwu, za cenę kilku kompromisów: raz więcej, raz mniej!... Iść prostą drogą, snuć myśli prawe, było jedyną rzeczą niemożliwą dla tych istot rozlazłych, idących zawsze ukośnie, które szły naprzód, czołgając się jak węże. które posuwały się naprzód, cofając się równocześnie wstecz, które, aby lepiej zapewnić zwycięstwo swemu sztandarowi, wlokły go przez błoto: któreby czołgając się na brzuchu, wylazły aż na Kapitol.
Wreszcie kryły się tu i ówdzie niektóre umysły jaśniejsze. Musiano się ich domyślać, albowiem nie widziano ich: te melancholijne robaczki świętojańskie zgasiły starannie swoje światełka, widocznie obawiały się, by ich nie dostrzeżono. Niezawodnie nie były opanowane szałem wojny, ale nie wierzyły, by można wojnie zapobiec. Fataliści. Pesymiści.
Clerambault uczynił to spostrzeżenie, że gdy brak osobistej energji, najwyższe zalety serca i ducha przyczyniają się jeszcze do powiększenia niewoli ogólnej. Stoicyzm, który się poddaje prawom wszechświata, nie dopuszcza do walki przeciw tym, które są okrutne. Zamiast powiedzieć Przeznaczeniu:
— Nie!... Ty nie przejdziesz tędy,..
(Czy przejdzie, zobaczymy!)... stoik ustępuje grzecznie z drogi i powiada:
— Ależ proszę bardzo wejść.
Bohaterstwo, które się wykonuje, upodobanie do rzeczy nadludzkich, do rzeczy nieludzkich oczyszcza duszę ofiarami; im więcej są niedorzeczne, tem bardziej są wzniosłe. Chrześcijanie dzisiejsi, jeszcze hojniejsi od swego Mistrza, dają wszystko Cezarowi: wystarcza by jakaś sprawa wymagała od nich poświęcenia się, a natychmiast wydaje im się święta; oddają nabożnie hańbie wojny płomień swej wiary i ciała swoje na stos — Rezygnacja ironiczna i bierna ludów pochyla z pokorą plecy i przyjmuje ciężar... „Nie trzeba sobie nic robić z tego“... I bez wątpienia, wieki, wieki niedoli potoczyły się na tym kamieniu. Ale kamień zużywa się z czasem i zamienia się w błoto.
Clerambault próbował rozmawiać to z jednym, to z drugim... Spotykał wszędzie ten sam mechanizm oporu ukrytego, napół nieświadomego. Byli opancerzeni wolą, aby nie słyszeć, albo raczej mieli cudowny brak woli słyszenia. Dusza ich nie przypuszczała argumentów przeciwnych. Ludzie są w ogólności, dla swej wygody, obdarzeni cudowną zaletą: mogą na rozkaz stać się ślepymi i głuchymi, gdy im nie odpowiada widzieć i słyszeć, albo jeżeli przez nieuwagę wzięli po drodze jakiś przedmiot, który im jest zawadą, upuszczają go napowrót i zapominają o nim natychmiast. We wszystkich państwach ilużto obywateli wiedziało, co mają sądzić o odpowiedzialności wspólnej za wojnę: o smutnej roli swych polityków, ale łudząc się sami, udawali, że nic o tem nie wiedzą i udawało im się to wybornie.
Jeżeli każdy uciekał sam przed sobą, ile tylko miał sił, można sobie łatwo wyobrazić, że uciekał jeszcze bardziej przed takimi ludźmi, którzy, jak Clerambault, chcieli mu pomóc, aby się sam złapał. Aby się tylko móc wymknąć, ludzie inteligentni, poważni, otoczeni powszechnym szacunkiem, nie wstydzili się używać drobnych forteli, jakiemi się posługuje kobieta lub dziecko, aby mieć słuszność. Obawiając się dysputy, któraby ich mogła wprowadzić w zakłopotanie, rzucali się na pierwsze niezręczne słowo Clerambaulta, oddzielali je od całego tekstu, w razie potrzeby zabarwiali je po swojemu i zapalali się nad niem, podnosili głos, wybałuszali oczy, udawali oburzonych, w końcu byli nimi w rzeczywistości, obstawali uporczywie przy swojem, nawet gdy im przeciwstawiano dowody; gdy musieli uznać te dowody, odchodzili, trzaskając drzwiami i wołając: „Dość już tego!“ — a we dwa lub w dziesięć dni później podejmowali znów argumenty obalone, jak gdyby nic nie było zaszło.
Niektórzy, bardziej przewrotni, wyzywali nierozwagę, która miała służyć ich celom, popychali z pozorną dobrodusznością Clerambaulta, aby powiedział więcej, aniżeli chciał i potem nagle wybuchali. Najżyczliwsi oskarżali go, że brak mu zdrowego rozumu. (Za zdrowy rozum uważali naturalnie swoje przekonanie).
Byli także wytworni mówcy, którzy nie obawiając się szermierki na słowa, przyjmowali dysputę i pochlebiali sobie, że przywiodą zbłąkanego napowrót do owczarni. Nie kwestjonowali zasad zawartych w jego myślach, ale stosowność ich w obecnej porze i odwoływali się do szlachetnych uczuć Clerambaulta.
— „Zapewne, zapnewne, — mówili, — masz pan słuszność w zasadzie, ja myślę tak samo, jak pan; myślę prawie tak samo, jak pan; pojmuję pana wybornie, drogi przyjacielu... Ale, drogi przyjacielu, bądź pan ostrożny, nie obudzaj pan niepokoju w sumieniach naszych żołnierzy, walczących w polu. Nie każdą prawdę dobrze jest wyjawiać, — przynajmniej nie należy tego uczynić natychmiast. Pańska prawda będzie bardzo piękna... za pięćdziesiąt lat. Nie należy wyprzedzać natury: trzeba czekać...“
— „Czekać, aż się wyczerpie apetyt wyzyskiwaczy i głupota wyzyskiwanych? Jakżeż oni tego nie rozumieją, że myśl jasnowidząca ludzi lepszych, która rezygnuje na korzyść myśli ślepej ludzi prościejszych, idzie wprost przeciw zamiarom przyrody, do których oni się chcą rzekomo stosować i przeciw przeznaczeniu dziejowemu, przed którem uważają za punkt honoru ukorzyć się? Czy znaczy to szanować zamiary przyrody, tłumić część jej myśli i to najwznioślejszą? Ta koncepcja, która odcina z życia jego siły najbardziej śmiałe, aby je nagiąć do namiętności tłumu, doprowadziłaby do tego, że odpadłaby straż przednia armji i że jej główna część zostałaby bez kierownictwa... Barka przechyla się; czy nie pozwoli mi pan, abym się przeniósł na drugą stronę, by przywrócić równowagę? Czyż mamy się wszyscy usadowić z tej strony, na którą się barka przechyla? Myśli postępowe są ciężarem równoważącym, ustanowionym przez przyrodę w stosunku do ciężkiej przeszłości, która stawia opór. Bez nich barka zatonęłaby. — Co się zaś tyczy przyjęcia, jakie je spotka, to już kwestja drugorzędna. Kto je wypowiada, może być przygotowany na to, że zostanie ukamienowany. Ale kto, mając te myśli, nie wypowie ich, shańbi się. Jest podobny do żołnierza, któremu podczas bitwy dano niebezpieczne zlecenie. Czy ma możność uwolnić się od niego?!!“.
Gdy tedy widzieli, że ich argumenty nie przekonywują Clerambaulta, odkrywali swoje baterje i oskarżali go gwałtownie o pychę śmieszną i zbrodniczą. Zapytywali go, czy uważa się za rozumniejszego od wszystkich ludzi, by przeciwstawiać swoje zdanie przekonaniu całego narodu? Na czem mógł opierać tę nadzwyczajną pewność siebie? Obowiązkiem każdego jest być pokornym i zostać skromnie na swojem miejscu w społeczeństwie. Obowiązkiem każdego jest ukorzyć się, gdy owe społeczeństwo przemówiło i — czy się wierzy, czy nie — wypełnić jego rozkazy. Biada temu, kto się buntuje przeciw duszy swego narodu! Mieć słuszność przeciw niej, znaczy nie mieć słuszności. A niesłuszność jest zbrodnia w godzinie czynu. Rzeczpospolita pragnie, aby synowie jej byli jej posłuszni.
Rzeczpospolita albo Śmierć! — mówił z szyderstwem Clerambault. — Piękny kraj wolności! Wolny, tak, ponieważ zawsze miał i zawsze będzie miał dusze, jak moja, nie przyjmujące jarzma, którego ich sumienie nie uznaje. Ale jakiż to naród tyranów! Zaiste, nic nie zyskaliśmy przez zdobycie Bastylji. Niegdyś narażał się za dożywotnie więzienie ten, kto ośmielił się inaczej myśleć, aniżeli król, — na stos, kto myślał inaczej, aniżel kościół. Dziś zaś trzeba myśleć tak samo, jak czterdzieści miljonów ludzi, trzeba stosować się do nich w ich szalonych sprzecznościach, wyć pewnego dnia: „Precz z Anglją!“ nazajutrz znów: „Precz z Niemcami!“ pojutrze; „Precz z Włochami!“... aby znów rozpocząć, w tydzień później, oklaskiwać jakiegoś człowieka lub jakąś myśl, którym się będzie nazajutrz złorzeczyło; a ten kto się wzbrania, naraża się na hańbę albo na strzał z rewolweru. Nikczemna niewolo, najsromotniejsza ze wszystkich!... I jakiem prawem stu ludzi, tysiąc ludzi, jeden lub czterdzieści miljonów może wymagać, abym się wyparł swej duszy? Wszak każdy z nich ma tylko jedną duszę, jak ja. Czterdzieści miljonów dusz razem tworzy zanadto często tylko jedną duszę, która się czterdzieści miljonów razy wyparła siebie... — Ja myślę to, co myślę. Wy myślcie to, co myślicie! Prawda żywa może powstać jedynie z równowagi myśli sobie przeciwnych. Aby obywatele szanowali państwo, trzeba, aby państwo szanowało również obywateli. Każdy z nich ma swoją duszę. To jego prawo. A pierwszym obowiązkiem jest nie sprzeniewierzać się jej. Nie oddaję się złudzeniom, nie przypisuję sumieniu swemu przesadnego znaczenia wśród tego wszechświata goniącego za łupem. Ale choćby każdy z nas był osobą jak najmniej znaczącą i czynił jak najmniej, powinien jednak być sobą i wedle tego postępować. Każdy może zbłądzić. Ale czy błądzi, czy nie, powinien być szczery. Błąd popełniony w szczerości nie jest kłamstwem; jest stacją na drodze do prawdy. Kłamstwo jest lękiem przed prawdą i dążeniem do zdławienia jej. Choćbyście mieli tysiąc razy słuszność przeciw błędowi popełnionemu w szczerości, jeżeli się będziecie uciekać do przemocy, aby go rozdeptać, popełnicie najohydniejszą zbrodnię przeciw rozumowi samemu. Jeżeli rozum jest tym, który prześladuje, a błąd jest przedmiotem prześladowania, ja jestem po stronie prześladowanego. Albowiem błąd jest prawem równem prawdzie... Prawda, Prawda... Prawdą jest nieustanne dążenie do prawdy. Szanujcie wysiłki tych, którzy się trudzą w tych poszukiwaniach. Znieważać brutalnie człowieka, który sobie toruje mozolnie ścieżkę, prześladować tego, który chce — i który nie będzie mógł — znaleźć dla ludzkiego postępu dróg mniej nieludzkich, znaczy zrobić z niego męczennika. Powiadacie, że wasza droga jest lepsza, że jest jedyna dobra? A więc idźcie nią i pozwólcie mi iść moją drogą! Ja was wcale nie zmuszam, abyście tą także obrali. Cóż was zatem rozdrażnia? Czy się może lękacie, że mam słuszność?
Clerambault postanowił jeszcze raz odwiedzić Perrotina. Pomimo uczucia smutnego politowania, jakie w nim obudziło ich ostatnie widzenie się, rozumiał teraz lepiej jego ironiczne i ostrożne zachowanie się wobec świata. Nie miał już wprawdzie wielkiego szacunku dla charakteru Perrotina, ale zachował w całości podziw dla wysokiego rozumu sędziwego uczonego; widział w nim nadal przewodnika, któryby mu pomógł do rozniecenia światła w jego duszy.
Nie można twierdzić, by Perrotin był zachwycony ponownemi odwiedzinami Clerambaulta. Był zanadto subtelnym człowiekiem, by nie zachować przykrego wspomnienia małej podłości, jaką musiał owego dnia nietylko popełnić (toby dla niego nic nie znaczyło, był do tego przyzwyczajony...), ale do której musiał nadto milcząco się przyznać, pod spojrzeniem świadka nie dającego się przekupić. Przewidywał dysputę a czuł wstręt do dysput z ludźmi mającymi ustalone przekonanie. (Nie sprawia to żadnej przyjemności! Biorą wszystko na serjo!...). Ale był bardzo grzeczny; człowiek miękki, wentą dość dobry, niezdolny stawiać oporu, gdy się go brało szturmem. Zrazu próbował unikać kwestyj poważnych; później jednak, gdy widział, że Clerambault naprawdę potrzebuje jego pomocy i że być może powstrzyma go od popełnienia jakiej nierozwagi, zgodził się z westchnieniem poświęcić mu swój poranek.
Clerambault wyłożył mu wynik swoich zabiegów. Zdawał sobie sprawę z tego, że świat obecnie wyznawał inną wiarę, aniżeli jego ideały. On sam służył dawniej również tej wierze i podzielał ją; dziś jeszcze był dość sprawiedliwy, by przyznać jej pewną wzniosłość, pewną piękność. Ale po ostatnich przejściach poznał także jej niedorzeczność i ohydę; odsunął więc się od niej i poświęcił się innemu ideałowi, który na nieszczęście był w walce z poprzednim ideałem. Otóż Clerambault wyjaśnił mu ten nowy ideał w krótkich i namiętnych słowach i prosił Perrotina, aby mu wyjawił, czy go znajduje prawdziwym, czy fałszywym. Ale jasno, otwarcie, z pominięciem wszelkich grzeczności, wszelkiego oszczędzania. Perrotin, uderzony poważnym i tragicznym wyrazem Clerambaulta, zmienił zupełnie ton i zastosował się do jego nastroju.
— Ostatecznie, czy jestem w błędzie? — zapytał Clerambault z trwogą. — Widzę, że stoję samotnie, ale nie mogę inaczej postępować. Powiedz mi pan bez ogródek: czy jestem w błędzie, gdy myślę w ten sposób?
Perrotin odpowiedział poważnie:
— Nie, mój przyjacielu, pan masz słuszność.
— A więc powinnością moją jest zwalczać błąd zabójczy innych ludzi?
— Co do tego, to już inna rzecz.
— Jeżeli jestem w posiadaniu prawdy, czy po to, aby ją zdradzać?
— Prawda, mój biedny przyjacielu Nie, nie patrz pan na mnie temi oczyma! Pan sądzisz, że ja powiem, jak tamten: „Co to jest prawda?“... Ja ją miłuję tak samo, jak pan i może dłużej od pana... Prawda, mój przyjacielu, jest wznioślejsza i obszerniejsza, niż pan, niż my, niż wszyscy ci, którzy żyli, którzy żyją i którzy będą żyli. My zaś, sądząc, że jesteśmy w służbie Wielkiej Bogini, służymy zawsze tylko niższym bogom, dii minores, świętym z bocznych kaplic, których tłum po kolei uwielbia, a potem opuszcza. Ten, na którego cześć świat dzisiaj się morduje i kaleczy z szałem korybantów, nie może, rzecz jasna, być ani pańskim, ani moim bogiem. Ideał ojczyzny jest wielkim bogiem, pełnym okrucieństwa, który pozostawi w przyszłości po sobie obraz Kronosa, straszydła dla dzieci albo jego syna, Olimpijczyka, którego Chrystus strącił z tronu. Pański ideał ludzkości jest wyższym szczeblem, zapowiedzią nowego boga. A ten bóg zostanie kiedyś znów strącony z tronu przez innego, jeszcze wyższego, który ogarnie większy zakres wszechświata. Ideał i życie rozwijają się nieustannie w drodze ewolucji, a ten ciągły rozwój jest dla wolnego ducha prawdziwą treścią świata. Ale jeżeli duch może bezkarnie przeskakiwać stopnie rozwoju, w świecie faktów postępuje się krok za krokiem i w ciągu całego życia zyskuje się zaledwie kilka cali terenu. Ludzkość wlecze za sobą nogi. Pańską winą, jedyną pańską winą jest, że ją wyprzedziłeś o jeden lub więcej dni. Ale jest to właśnie jedna z tych win, które się najtrudniej wybacza... Być może, że nie bez słuszności. Gdy ideał starzeje się, jak oto ideał ojczyzny, wraz z formą społeczeństwa, na której się opiera, wtedy staje się rozdrażniony i sypie najstraszniejszym ogniem; najmniejsze powątpiewania co do jego uprawnienia a czyni go wściekłym, albowiem w nim samym obudziła się już wątpliwość. Niech się pan w tym względzie nie łudzi. Te miljony ludzi, którzy się mordują w imieniu ojczyzny, nie mają już tej młodej wiary z roku 1792 lub 1813, jakkolwiek ona sprawia dziś więcej spustoszenia i więcej hałasu. Wielu z tych, którzy giną i nawet z tych, którzy każą zabijać, czują w głębi duszy straszliwy ząb wątpliwości. Ale pochwyceni w tryby maszyny i za słabi, aby się stamtąd wydobyć albo nawet tam obmyśleć dla siebie drogę ocalenia, zawiązując sobie oczy i rzucają się w otchłań, wyznając z rozpaczą, że ich wiara jest raniona. Wrzuciliby tam zwłaszcza, w szale niewyznanej zemsty, tych którzy swemi słowami lub swojem zachowaniem się, obudzili w nich tę wątpliwość. Chcieć wyrwać złudzenie tym, którzy giną za nie, znaczy tyle, co chcieć sprawić, aby ginęli dwukrotnie.
Clerambault wyciągnął rękę, aby go powstrzymać.
— Ach, pan nie potrzebujesz mi mówić, co mnie już i tak dręczy. Czy sądzisz pan, że ja nie odczuwam trwogi, wstrząsając tymi nieszczęśliwymi ludźmi? Szanować wiarę drugich, nie budzić zgorszenia w żadnym z tych maluczkich... Boże! Ale jak to zrobić? Pomóż mi pan wyjść z tego kłopotliwego położenia: albo pozwolić robić źle, dozwalać innym się gubić, — albo narazić się na to, by im sprawić boleść, zranić ich w ich wierze, próbując ich ocalić, ściągnąć na siebie ich nienawiść. Jak należy w tym wypadku postąpić?
— Ocalić siebie samego.
— Ocalić siebie znaczy zgubić siebie, jeżeli to ma być za cenę innych osób. Jeżeli nie uczynimy nic dla nich, — (pan, ja, żaden wysiłek nie będzie tu zbyteczny) — zagraża bezpośrednio zniszczenie Europie, całemu światu...
Perrotin z najwyższym spokojem oparł oba łokcie na poręczy fotelu, ręce splótł na swoim brzuchu, przypominającym brzuch Buddy i kręcąc wielkie palce, spojrzał dobrodusznie na przyjaciela, potrząsnął głową i rzekł:
— Pańskie szlachetne serce, pańska wrażliwość artysty, na szczęście zwodzą pana, drogi przyjacielu. Świat nie jest jeszcze bliski końca, widział już inne przejścia i będzie widział jeszcze wiele innych. To, co się dzieje dzisiaj, jest niezawodnie bardzo przykre, ale nie jest żadną miarą nienormalne. Wojna nigdy nie przeszkadzała ziemi obracać się i nie tamowała rozwoju życia. Jest nawet jedną z form jego ewolucji. Pozwól pan, aby stary uczony filozof przeciwstawił twemu świętemu człowiekowi boleści spokojną nieludzkość i jego myśli. Może znajdziesz pan w tem, mimo wszystko, pewne dobrodziejstwo. Ten kryzys, który pana tak przeraża, to wielkie zamieszanie, nie jest w gruncie rzeczy niczem innem, jak tylko zwykłem zjawiskiem kurczenia się, ściąganiem się kosmicznem, hałaśliwem ale prawidłowem, podobnem do marszczenia się skorupy ziemskiej, któremu towarzyszą burzycielskie trzęsienia ziem. Ludzkość ścieśnia się. A wojna jest seismicznym objawem tego. Wczoraj, w każdem państwie toczyły ze sobą prowincje wojnę; przedwczoraj, w każdej prowincji miasta. Teraz, gdy jedność narodowa jest faktem dokonanym, przygotowuje się jedność o wiele obszerniejsza. Oczywiście należy nad tem ubolewać, że dzieje się to drogą gwałtu. Ale jest to sposób naturalny. Z burzliwego zmieszania się żywiołów, które uderzają o siebie, ma powstać nowe ciało chemiczne. Będzie — będzie — li to Zachód, czy Europa? Nie wiem tego. Ate to pewne, że to ciało złożone będzie obdarzone nowemi własnościami, bogatszemi aniżeli składniki poszczególne. I to jeszcze nie koniec. Chociaż ta wojna, której jesteśmy świadkami, jest tak piękna... (Proszę mi wybaczyć, piękna dla ducha, dla którego cierpienie już nie istnieje)... przygotowują się jeszcze inne piękniejsze, o wiele wspanialsze. Narody to poczciwe dzieci, które wyobrażają sobie, że wystrzałami dział budują pokój wieczny. Trzeba przedewszystkiem poczekać, aż cały wszechświat przejdzie przez tę retortę. Wojna między obydwiema częściami Ameryki, wojna nowego kontynentu z kontynentem żółtym, a potem wojna między zwycięzcą a resztą ziemi... oto, co nam jeszcze wypełni kilka wieków. A ja nie mam bardzo dobrego wzroku, ja wszystkiego jeszcze nie spostrzegam. Naturalnie, każde z tych wstrząśnień będzie miało, jako następstwa, zawzięte wojny domowe. Gdy to wszystko będzie dokonane za jakie dziesięć wieków (byłbym jednak skłonny do przypuszczenia, że to odbędzie się przecież szybciej, aniżeli się nam wydaje w porównaniu z przeszłością, albowiem chyżość powiększa się w spadaniu), ludzkość dojdzie wtedy do syntezy, bez wątpienia nieco uboższej: wiele czynników składowych, najlepsze i najgorsze ulegnie w drodze zniszczeniu; pierwsze zanadto delikatne, aby móc stawić opór burzom, drugie zanadto szkodliwe i stanowczo nie dające się zaomalgować. I wtedy powstaną owe wymarzone Stany Zjednoczone ziemi; ich związek będzie tem silniejszy, ponieważ ludzkość, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie zagrożona wspólnem niebezpieczeństwem: kanały Marsa, wysychanie planety, oziębienie temperatury, tajemnicze choroby epidemiczne, zegar wahadłowy Edgara Poe’go, widmo złowrogie śmierci zstępującej na ród ludzki... Ileżto pięknych rzeczy wtedy się zobaczy! A w tych chwilach najwyższej trwogi genjusz rodu ludzkiego będzie podniecony. Zresztą będzie mało wolności. Różnorodność ludzka pocznie znikać i nastąpi jednolitość woli. (Czyż już teraz nie objawia się wyraźnie dążenie w tym kierunku?) W ten sposób dokona się, bez gwałtownej zmiany, powrót tego, co jest złożone, do jedności, przemiana Nienawiści w Miłość, w duchu starego Empedoklesa.
— A co potem?
— Potem? Po czasie próby rozpocznie się prawdopodobnie znów wszystko na nowo. Nowe koło, nowy Kalpa. Świat pocznie się znów obracać, na kole świeżo kutem.
— A jakie jest rozwiązanie zagadki?
— Hindusi odpowiedzieliby: „Sziwa.“ Sziwa, który burzy i który tworzy, który tworzy i który burzy.
— Co za straszny sen!
— To rzecz temperamentu Mądrość zawsze wyzwala człowieka. U Hindusów Budda wyzwala. Co do mojej osoby, ciekawość jest mi dostateczną pomocą.
— Dla mnie nie. I nie mogę również zadowolić się mądrością egoistycznego Buddy, który wyzwala sam siebie, opuszczając innych. Znam Hindusów równie dobrze, jak pan. Kocham ich. Ale nawet u nich Budda nie wyrzekł jeszcze ostatniego słowa mądrości. Przypomnij pan sobie owego Bodhisattwę, owego mistrza litości, który złożył przysięgę, że nie stanie się Buddą, że nie schroni się do wyzwalającej nirwany, zanim nie wyleczy wszystkich cierpień, nie okupi wszystkich zbrodni, nie przyniesie ulgi i pociechy wszystkim boleściom!
Perrotin pochylił się z dobrotliwym uśmiechem ku znękanemu bólem obliczu Clerambaulta, pogłaskał mu przyjaźnie rękę i rzekł:
— Mój drogi Bodhisattwo, co chcesz pan właściwie począć? Co zamierzasz ocalić?
— O wiem dobrze, — odpowiedział Clerambault, pochylając głowę, — wiem dobrze, jak małą jestem figurą, wiem dobrze, jak małą mam władzę, znam niewielką wartość moich pragnień i moich protestów. Nie uważaj mnie pan za człowieka tak próżnego i zarozumiałego! Ale cóż mogę innego uczynić, jeżeli obowiązek rozkazuje mi mówić?
— Pańskim obowiązkiem jest to robić, co jest użyteczne i rozumne, nie zaś poświęcać się napróżno.
— A jakżeż możesz pan wiedzieć, czy coś jest napróżno? Czy jesteś pan z góry pewny, które ziarno będzie kiełkowało a które zgnije marnie? Czy jest to może powód, aby nie siać wogóle? Jakiż postęp możnaby było kiedy osiągnąć, gdyby ten, który nosił w sobie jego zaród, zatrzymał się przerażony przed olbrzymim blokiem starych nawyczek, grożącym mu zmiażdżeniem?
— Pojmuję, że mędrzec broni prawdy, którą odkrył. Ale czyż ta praca społeczna jest pańskiem zadaniem? Poeto, pozostań przy twoich marzeniach i niechaj twoje marzenia zostaną przy tobie!
— Jestem najpierw człowiekiem a dopiero potem poetą. Każdy uczciwy człowiek ma pewne posłannictwo do spełnienia na tym świecie.
— Pan masz w sobie zanadto cenne skarby ducha. Poświęcić je byłoby morderstwem.
— Tak, pan pozostawiasz poświęcenie się ludziom maluczkim, którzy nie mają wiele do stracenia...
Milczał chwilę, potem mówił dalej:
— Drogi przyjacielu, często myślałem o tem: nie wypełniamy naszych obowiązków. My wszyscy ludzie myślący, artyści... I to nietylko dzisiaj, ale już oddawna. Zawsze tak było. Mamy w sobie część prawdy, blaski światła, które kryjemy ostrożnie. Miałem z tego powodu już nieraz niejasne wyrzuty sumienia. Ale wtedy bałem się jeszcze wejrzeć w siebie samego. Dopiero przejście, jakiego doznałem nauczyło mnie widzieć. Jesteśmy ludzie uprzywilejowani i to nakłada na nas obowiązki. Nie wypełniamy ich jednak, albowiem obawiamy się śmieszności. Elita ducha jest arystokracją, która twierdzi, że zajęła miejsce arystokracji rodowej, ale zapomina o tem, że ta zaczęła od tego, iż płaciła krwią za swoje przywileje. Od wieków ludzkość słyszy dużo słów mądrości, ale rzadko kiedy widzi, aby mędrcy się za nią poświęcali. A toby przecież nie zaszkodziło światu, gdyby widziano kilku z nich, jak w czasach bohaterskich, oddających swe życie za swoje przekonanie. Bez ofiary nie może powstać nic istotnie płodnego. Aby drudzy wierzyli, trzeba wierzyć samemu, trzeba udowodnić, że się wierzy. Aby ludzie widzieli prawdę, nie wystarcza, by istniała. Trzeba także, aby miała życie. To życie możemy i powinniśmy jej dać: — nasze życie. Inaczej wszystkie nasze myśli są jedynie grą amatorów, teatrem, który ma tylko prawo do oklasków teatralnych. Tylko ci ludzie sprawiają, że ludzkość postępuje naprzód, który dają jej w ofierze swoje własne życie. Przez to odnosi zwycięstwo nad wszystkimi wielkimi ludźmi Syn cieśli z Galilei. Człowiek istnieje jedynie po to, aby stać się wolny.
— Wolny? — zapytał Perrotin, ze swoim spokojnym uśmiechem.
— Tak jest, wolny! Jest to najwyższe dobro, tak rzadkie, jak nazwa jego jest pospolita, tak rzadkie, jak to, co jest istotnie piękne, co jest istotnie dobre i wzniosłe. Za wolnego uważam tego, który się może wyzwolić od siebie samego, od swoich namiętności, od swoich instynktów ślepych, od instynktów swego środowiska i od instynktów danej chwili, nie aby iść za głosem rozumu, jak się powszechnie wyrażają, — (rozum w tem znaczeniu, jak wy go pojmujecie, jest wabikiem; jest to inna namiętność stwardniała) uduchowiona i tem samem sfanatyzowana), — ale aby starać się widzieć poprzez obłoki kurzu, które się wzbijają pod trzodami ludzkiemi na dzisiejszych drogach, aby objąć szerokie widnokręgi, aby wstawić to, co się dzieje, w całość wszystkiego i w porządek wszechświata.
— A zatem, — wtrącił Perrotin, — aby się następnie dostosować do praw wszechświata.
— Nic, — odpowiedział Clerambault, — aby się im przeciwstawić z pełną świadomością, jeżeli są sprzeczne z szczęściem i z tem, co jest istotnie dobre. Albowiem na tem właśnie polega wolność, że człowiek wolny sam w sobie jest prawem wszechświata, prawem świadomem siebie, jedynem, które ma stanowić przeciwwagę przytłaczającej go maszynie, automatowi Spittelera, spiżowej ananke. Widzę istotę wszechświata jeszcze w trzech czwartych częściach ugrzęzła w glinie, w korze, w kamieniu i podlegającą nieubłaganym prawom materji, w której jest osadzona. Tylko jej spojrzenie i oddech są wolne. — „Mam nadzieję“, mówi spojrzenie. A oddech powiada: „Chcę.“ I przy ich pomocy stara się ona uwolnić. Spojrzenie i oddech, to my, to człowiek wolny.
— Spojrzenie mi wystarczy, — rzekł półgłosem Perrotin.
Clerambault zaś odpowiedział:
— A ja, jeżeli nie mam oddechu, zginę.
U człowieka pracującego myślą upływa zawsze pewien czas między słowami a czynem. Gdy nawet czyn jest postanowiony, znajdzie zawsze jakieś pozory, aby go odłożyć na dzień następny. Widzi zbyt dobrze, co ma nastąpić, walki i przykrości i powątpiewa z góry o wyniku. Aby oszukać siebie samego i swój własny niepokój, wypowiada mnóstwo słów energicznych, gdy jest sam z sobą albo w gronie swych najbliższych przyjaciół. W ten sposób wywołuje w sobie złudzenie, że już działa. Ale w głębi duszy nie wierzy temu; czeka, jak Hamlet, na sposobność, któraby go zmusiła do czynu.
Clerambault, tak pełen odwagi w rozmowie z pobłażliwym Perrotin, popadł znów w wątpliwości, gdy tylko wrócił do domu. Wrażliwość jego zaostrzona doznanem nieszczęściem, przeczuwała wzburzenie bliskich mu osób; wyobrażał sobie z góry, jakie ze słów jego wyniknie rozdwojenie między nim a żoną jego. Co więcej, nie czuł się pewny zgody swej córki; nie byłby mógł powiedzieć dlaczego, ale bał się próbować. Byłaby to przykra próba dla serca czułego i kochającego.
W tym czasie pewien lekarz, przyjaciel Clerambaulta, napisał mu, że ma u siebie w szpitalu żołnierza ciężko rannego, który brał udział w ofenzywie w Szampanji i znał Maksyma. Clerambault co rychlej udał się do niego.
Znalazł leżącego nawznak w łóżku człowieka o nieokreślonym wieku, spowitego jak mumja, nieruchomego, Z białych opasek wyzierała twarz chuda wieśniaka, znękana, pomarszczona, z dużym nosem i siwym zarostem. Prawe przedramię wolne opierało na prześcieradle rękę ciężką i zniekształconą; brakowało części palca środkowego; — ale to nie liczyło wcale — to była rana pokojowa. — Pod krzaczastemi brwiami oczy patrzały jasno i pogodnie; niktby się nie spodziewał znaleźć to nowe łagodne światło w tej spalonej twarzy.
Clerambault przystąpił bliżej i zapytał go, jak się czuje. Ranny zrazu podziękował grzecznie, nie dając żadnych bliższych szczegółów, jak gdyby mu szkoda było trudu mówić o sobie.
— Dziękuję panu bardzo. Mam się dobrze, dobrze...
Ale Clerambault nalegał tonem serdecznym; a szare oczy rannego spostrzegły wnet, że w niebieskich oczach, pochylonych nad nim, przebija się coś więcej, aniżeli zwykła ciekawość.
— Ale gdzież pan jest raniony? — pytał Clerambault.
— O, mój panie, byłoby to zadługo wyliczać. Wszędzie potroszę.
— A potem, na dalsze pytania, dodał:
— Jest tego dość, i tu i tam. Wszędzie, gdzie się znalazło miejsce. Nie jestem wszakże bardzo tęgi. Nigdy nie byłbym przypuszczał, że jest tyle miejsca w mojem ciele...
Clerambault dowiedział się w końcu, że wieśniak ten otrzymał około dwadzieścia ran, — ściśle mówiąc, siedmnaście. Został literalnie zasypany („naszpikowany“, jak się wyraził) szrapnelem.
— Siedmnaście ran! — wykrzyknął Clerambault.
Wieśniak poprawił:
— Aby być zupełnie w zgodzie z prawdą, mam teraz tylko około dziesięć.
— A inne rany wyleczone?
— Odcięto mi obie nogi.
Clerambault był tak przejęty temi słowami, że zapomniał prawie o celu swego przybycia. Tyle nieszczęść! Mój Boże! Czemże jest wobec tego nasze nieszczęście? Kroplą w morzu!... Położył swą dłoń na tej szorstkiej ręce ścisnął ją. Pogodne oczy rannego błądziły po całej postaci Clerambaulta; ujrzał żałobną krepę na jego kapeluszu; zapytał:
— Pana także dotknęło nieszczęście?
Clerambault zapanował nad swojem wzruszeniem.
— Tak jest, — odpowiedział. — Pan znałeś, wszak prawda, sierżanta Clerambault?
— Naturalnie, że go znałem.
— To był mój syn.
W spojrzeniu rannego błysnął wyraz litości.
— A, mój biedny panie!... Naturalnie, że go znałem, waszego zacnego, dzielnego chłopaka. Byliśmy razem prawie cały rok. A taki rok, to coś znaczy. Całemi dniami byliśmy, jak krety, zakopani w tej samej dziurze. O, dzieliliśmy z sobą wiele cierpień i niedoli.
— Czy on wiele wycierpiał?
— Nieraz było nam ciężko, mój panie. Młodzieniec musiał znosić wiele mitręgi. Zwłaszcza z początku. Nie był do tego przyzwyczajony. Dla nas nie było to nowością.
— Pan jesteś ze wsi?
— Służyłem za parobka na wsi. Żyje się tam wraz ze zwierzętami, prawie jak one... chociaż, mój panie, prawdę powiedziawszy, człowiek w czasach dzisiejszych obchodzi się z człowiekiem gorzej, aniżeli ze zwierzętami... „Bądźcie dobrzy dla zwierząt“: był w naszym rowie strzeleckim dowcipniś, który przyczepił do ściany taką kartkę... Ale to, co nie jest dobre dla nich, jest dość dobre dla nas... Lecz mniejsza o to... Nie skarżę się. Tak ma być i na to nie ma rady. Ale ten mały sierżant, widać było, że nie jest do tego przyzwyczajony, do deszczu, do błota, do złośliwości ludzkiej, a zwłaszcza do brudu. Czego się człowiek dotykał, co jadł; a zwłaszcza na nim samym, wszędzie pełno robactwa. Z początku, parę razy, widziałem go bliskim płaczu. Wtedy szedłem mu pomagać, zagadywałem go, starałem się mu dodawać odwagi, ale tak, aby tego nie poznawał, albowiem mały był dumny i nie chciał pomocy, — był jednak, pomimo wszystkiego, z niej zadowolony. I ja także. Czuliśmy tam potrzebę zbliżenia się do siebie wzajemnie. W końcu stał się tak samo wytrzymały, jak ja; z kolei on mi potem pomagał. Sam nigdy się nie skarżył. Niekiedy nawet śmialiśmy się razem, albowiem śmiać się trzeba: żadne nieszczęście nie trwa wiecznie, a człowiek w ten sposób mści się na swojej biedzie.
Clerambault słuchał go przygnębiony. Potem zapytał:
A więc w końcu był mniej smutny?
— Tak jest, mój panie. Był zrezygnowany. Byliśmy nimi zresztą wszyscy. Nie wiedzieć, jak to się dzieje; prawie wszyscy wstają codziennie rano tą samą nogą; nie są wprawdzie wszyscy do siebie podobni, ale w końcu są bardziej podobni do innych, aniżeli do siebie samych. To lepiej, człowiek mnie odczuwa swoje cierpienie, mniej czuje siebie; wszyscy tworzą jedną zwartą całość. Tylko gdy się dostaje urlopy... Wtedy ci, którzy z nich powracają, źle się czują... właśnie tak samo mały sierżant, gdy powrócił ostatni raz z urlopu... wtedy już nie szło mu dobrze...
Clerambault ze ściśniętem sercem zawołał szybko:
— A, gdy powrócił z urlopu...?
— Był wtedy bardzo przygnębiony. Nigdy nie widziałem go tak smutnym, jak owego dnia...
Na twarzy Clerambaulta pojawił się wyraz gwałtownego bolu. Na ruch, jaki uczynił, ranny, który mówiąc spoglądał na sufit, zwrócił oczy na niego i zrozumiał widocznie uczucia jego, albowiem dodał:
— Ale potem znów nabrał odwagi.
Clerambault znów pochwycił chorego za rękę:
— Powiedz mi pan, co on panu mówił. Opowiadaj mi pan wszystko.
Wieśniak zawahał się i rzekł:
— Nie przypominam sobie tego już dobrze.
Zamknął oczy i leżał nieruchomy. Clerambault pochylony nad nim, starał się widzieć to, co te oczy widziały pod swojemi zamkniętemi powiekami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Noc ciemna, księżyc skrył się za chmurami. Powietrze mroźne. Z głębi wązkiego i długiego korytarza, wydrążonego w ziemi, widać niebo zimne i zastygłe gwiazdy. O twardą ziemię uderzają kule. Przykucnięci w rowie, z głową opartą o kolana, Maksym i jego towarzysz, siedząc obok siebie, palą fajki. Mały tego dnia właśnie wrócił z Paryża.
Był bardzo przygnębiony i nie odpowiadał na pytania i zamknął się w ponurem milczeniu. Towarzysz jego zostawił go umyślnie całe popołudnie samego, aby się uporał ze swem zmartwieniem; patrzył na niego z pod oka i w ciemności, czując, że nadeszła właściwa chwila, zbliżył się do niego. Wiedział, że młodzieniec sam zacznie mówić. Ponad ich głowami odbiła się kula i grudka zamarzniętej ziemi oderwała się i upadła na dół.
— Hej, ty grabarzu, — rzekł tamten drugi, — zanadto ci śpieszno.
— Niechby to się już raz skończyto, — odpowiedział Maksym, — ponieważ tego wszyscy pragną.
— Aby sprawić przyjemność Niewiaszkom. chcesz oddać twoją skórę? Jesteś w istocie zanadto dobroduszny.
— Nie sami tu Niewiaszkowie przy pracy. Oni wszyscy przykładają rękę, by nam grób wykopać.
— Kto?
— Wszyscy. Ci stąd, skąd ja przychodzę, z Paryża, przyjaciele, krewni, ludzie żywi z tamtego, brzegu. My, my już jesteśmy martwi.
Nastała chwila milczenia. Granat lecący zawył w powietrzu. Towarzysz puścił z fajeczki kłąb dymu.
— A więc nie było ci tam przyjemnie, mój mały? Z góry się tego domyślałem.
— Dlaczego?
— Bo gdy jeden bieduje a drugi nie, nie mają sobie nic do powiedzenia.
— Wszak oni cierpią także.
— Ale to nie jest to samo. Możesz być jak najsprytniejszy, nie wytłumaczysz nigdy temu co tego nigdy nie zaznał, co to jest ból zębów. Spróbuj opowiadać tym, co śpią w swoich łóżkach, co się tu dzieje... Dla mnie to nie jest nowością. Nie potrzebowałem być po to na wojnie. Widziałem to całe moje życie. Czy ty sądzisz, że gdy ja się mozoliłem na roli i gdy pociłem się przy ciężkiej pracy, drudzy się tem kłopotali? Nie jakoby byli to źli ludzie. Nie są ani źli, ani dobrzy. Mniej więcej jak wszyscy na świecie. Nie mogą tego rozumieć. Aby rozumieć, trzeba samemu brać udział; wziąć na siebie pracę i trud. Inaczej, mój przyjacielu — i to właśnie ma miejsce — trzeba się poddać z rezygnacją. Nie próbuj tego tłumaczyć. Świat jest taki, jaki jest; nie można tu nic zmienić.
— Ależ to byłoby okropnie. Nie wartoby w takim razie żyć.
— Dlaczegóż u djabła? Ja to dobrze znosiłem. Ty nie jesteś słabszy odemnie. Jesteś inteligentniejszy j-możesz się nauczyć. Człowiek uczy się znosić. Wszystkiego można się nauczyć. A potem, znosić razem nie jest wprawdzie przyjemnością, ale nie jest już taką męczarnią. Najtrudniej jest być samotny. Ty nie jesteś samotny, mój mały.
Maksym spojrzał mu w twarz i rzekł:
— Tam byłem samotny. Tu nie jestem nim już...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale ów człowiek, leżący na łóżku z oczyma zamkniętemi, nie powiedział nic z tego, co znów widział przed sobą oczyma duszy. Otwierając znów oczy spokojnie, spotkał strwożone spojrzenie ojca, które go błagało, by mówił.
I wtedy próbował z niezgrabną i serdeczną dobrodusznością tłumaczyć, że jeżeli mały był smutny, to prawdopodobnie z tego powodu, ponieważ opuścił drogie mu osoby, ale że mu tam dodawano odwagi. Rozumiano tam jego cierpienie. Wprawdzie on sam, kaleka, nie znał nigdy swego ojca, ale gdy był małem dzieckiem, wyobrażał sobie, co to za szczęście musiało być dla tych, którzy mieli ojca...
— A zatem pozwoliłem sobie... i mówiłem do niego, jak gdybym był panem... Mały się uspokoił. Powiedział, że przecież ma się jedno do zawdzięczenia tej przeklętej wojnie: mianowicie pokazała ona, że jest wielu biednych ludzi na ziemi, którzy dotąd nie znali, a którzy są wyciosani z tego samego materjału. Wprawdzie słychać niekiedy, że jesteśmy braćmi, w ogłoszeniach lub na kazaniach jednak nikt temu nie wierzy. By o tem wiedzieć doprawdy, trzeba razem biedować... I wtedy pocałował mnie.
Clerambault wstał i pochylony nad twarzą człowieka spowitego w bandaże, ucałował szorstką twarz jego.
— Powiedz mi pan, co mogę dla ciebie uczynić, — zapytał.
— Pan jesteś bardzo dobry. Nie ma już dla mnie dużo do zrobienia. Ze mną już poniekąd skończyło się. Bez nóg, jedno ramię złamane, nic we mnie niema zdrowego... na cóż mogę się jeszcze przydać? Zresztą nie jest jeszcze rzeczą pewną, czy zostanę wogóle przy życiu. Będzie tak, jak ma być. Jeżeli odejdę z tego świata, szczęśliwej drogi! Jeżeli zaś zostanę, trzeba będzie czekać. Będą zawsze szły pociągi na tamten świat.
Clerambault podziwiał cierpliwość rannego. Ten zaś powtarzał wciąż ten sam refren:
— Jestem do tego przyzwyczajony. Cierpliwość,, niema w tem żadnej wielkiej zasługi z mej strony, gdy nie może być inaczej... a zresztą, znamy to przecież. Trochę więcej, trochę mniej... Całe życie dla nas to wojna.
Clerambault spostrzegł teraz, że w swoim egoizmie nie pytał nawet rannego dotychczas o żadne szczegóły z jego życia i nie znał nawet jego nazwiska.
— Moje nazwisko? O, jest dla mnie bardzo odpowiednie! Nazywam się Courtais Aimé... Aimé to moje imię chrzestne. Prawda, jakie stosowne dla człowieka, którego los zawsze prześladuje?... I do tego jeszcze Courtais, pysznie, nieprawda? Nie znałem nigdy moich rodziców. Jestem znajdą. Opiekun z domu podrzutków, pewien gospodarz wiejski z Szampanji, zajął się mojem wychowaniem. Poczciwiec dobrze się znał na tem. Byłem tęgo w robocie. Przynajmniej poznałem wcześnie, co mnie czekało w życiu. Napadało dość deszczu do mojej miseczki.
I potem jął opowiadać w kilku krótkich zdaniach, suchych, bez wzruszenia, całą serję niepowodzeń, z których składało się jego życie: ożenił się z dziewczyną, równie jak on, bez grosza, „głód, który żeni się z pragnieniem“, choroby, wypadki śmierci, walka ciągła z przyrodą, — to wszystko nie znaczyłoby jeszcze nic, gdyby ludzie nie dodawali swojego... Homo homini... homo... Cała niesprawiedliwość społeczna, która cięży na tych, co są w dole. — Clerambault nie mógł ukryć swego oburzenia, gdy słyszał jego opowiadanie. Aimé Courtais jednak nie wzruszał się wcale. Tak jest, tak się dzieje, zawsze tak było. Jedni są stworzeni na to, aby cierpieć, drudzy nie. Niema gór, bez dolin. Wojna wydawała mu się niedorzeczna. Nie byłby jednak ruszył palcem, aby jej zapobiec. W jego poglądach kryła się fatalistyczna bierność ludu, który na ziemi galijskiej osłania się pełną ironji niedbałością o los, owem hasłem rowów strzeleckich: „Nic sobie z tego nie robić!“ — I było w tem także nieco owego fałszywego wstydu, właściwego Francuzom, którzy niczego się tak nie boją, jak śmieszności i raczej odważyliby się dwadzieścia razy na śmierć dla rzeczy niedorzecznej, którą sami za taką uznają, aniżeli na szyderstwo z powodu uczynku, choćby nawet rozumnego, ale niezwykłego. Chcieć sprzeciwić się wojnie znaczyłoby tyle, co stanąć w drodze piorunowi. Gdy grad pada, niema na to innej rady, jak tylko starać się, jeżeli to możliwe, zasłonić swe okna, a następnie obejrzeć plon zniszczony. A potem znów się zaczyna to samo, aż do następnego gradu, aż do następnej wojny, aż do końca życia. „Nic sobie z tego nie robić.“ Nie przychodziło mu nawet nigdy na myśl, aby jeden człowiek mógł zmienić drugiego.
Clerambault oburzał się w głębi duszy na tę rezygnację bohaterską, a zarazem niedołężną, która może słusznie zachwycać klasy uprzywilejowane, albowiem one jej zawdzięczają swoje istnienie, ale która czyni z rodu ludzkiego i z jego tysiącletniego wysiłku beczkę Donald, ponieważ cała jego odwaga, wszystkie jego cnoty i trudy zużywają się na to, aby pięknie umierać... Ale gdy oczy jego wróciły się na ten szczątek człowieka, który leżał przed nim, ogarnęła go litość niezmierna. Co mógł robić, czego mógł chcieć, ten nędzarz nieszczęśliwy, ten symbol ludu kaleczonego i posyłanego na rzeź? Tyle wieków cierpi i broczy się we krwi własnej przed naszemi oczyma, a my, jego bracia szczęśliwsi, nic mu nie dajemy, oprócz niedbałej pochwały z daleka, która nie zakłóca wcale naszego spokoju i zachęca go dalej czynić to samo. Jakąż pomoc przynosimy mu? Ani czynami, ani nawet słowami. Owoce swobodnego rozwoju myśli, który zawdzięczamy jego ofiarom, zachowujemy dla siebie; nie śmiemy dać mu ich do kosztowania, boimy się światła, lękamy się bezwstydnej opinji publicznej i władców chwilowych, którzy wołają: „Zgaście je! Wy, którzy macie światło, starajcie się, by go nie było widać, jeżeli pragniecie, aby wam je wybaczono!...“ — Dość tej podłości! Kto będzie mówił, jeżeli nie my? Drudzy umierają z kneblem w ustach...
Cień cierpienia przemknął po twarzy rannego. Oczy utkwił w suficie. Usta jego duże i wykrzywione. uporczywie zamknięte, nie dawały już żadnej odpowiedzi. — Clerambault oddalił się. Był zdecydowany Milczenie ludu na łożu agonji skłoniło go do mówienia.