Clerambault/Część trzecia/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Clerambault wrócił ze szpitala do domu i zamknąwszy się w swoim pokoju, zabrał się do pisania. Pani Clerambault próbowała raz wejść i z pewnym niepokojem zapytywała go, co robi. Możnaby sądzić, że jakaś rzadka intuicja u tej poczciwej kobiety, która nigdy nie domyślała się niczego, budziła w niej niejasną trwogę z powodu tego, co jej mąż zamierza uczynić. Udało mu się obronić się w swem odosobnieniu, aż był gotów ze swą robotą. Zazwyczaj nie darował swej rodzinie ani jednej linji z tego, co napisał: pochlebiało to jego naiwnej serdecznej próżności; był to taki obowiązek czułości, bez którego ani oni, ani on nie byliby się mogli obejść. Tym razem nie uczynił tego, nie zdając sobie sam dokładnie sprawy, z jakiego powodu. Jakkolwiek był daleki od wyobrażenia sobie następstw swego uczynku, obawiał się zarzutów, a nie był dość pewny siebie, by się nie narażać; pragnął przeto pozostawić innych wobec faktu dokonanego.
Pierwszy jego krzyk był oskarżeniem siebie samego:
„O Zmarli, wybaczcie nam!“.
To wyznanie publiczne miało jako motto melodję starej skargi króla Dawida, płaczącego nad ciałem swego syna Absalona.
„Miałem syna. Kochałem go. Zabiłem go. Ojcowie w pokrytej żałobą Europie, nie przemawiam jedynie w mem własnem imieniu, ale w waszem, miljony ojców, ojców, którzy stracili synów, wrogowie czy przyjaciele, wszyscy, jak ja, zbroczeni ich krwią. To wy wszyscy przemawiacie głosem jednego z was, moim nędznym głosem, który cierpi i odczuwa żal.
Mój syn został zabity, za waszych synów, czy może przez waszych? (nie wiem tego), w każdym razie jak wasi synowie. Tak jak wy, oskarżałem wrogów, oskarżałem wojną. Ale dziś widzę i oskarżam głównego winowajcę: ja nim jestem. Ja nim jestem, a ja, to wy. To my wszyscy, chce was zmusić słyszeć to, co wy dobrze wiecie, ale o czem nie chcecie wiedzieć.
Mój syn miał dwadzieścia lat, gdy padł ofiarą wojny. Dwadzieścia lat kochałem go, ochraniałem od głodu, zimna, chorób, od ciemności duszy, nieświadomości, błędów, od wszystkich zasadzek, ukrytych w cieniu życia. Ale cóż uczyniłem, by go uchronić od nieszczęścia, które się zbliżało?
Nie byłem przecież jeden z tych, którzy się łączą z namiętnościami zazdrosnego nacjonalizmu. Kochałem ludzi, radowałem się, patrząc oczyma duszy na ich przyszłe braterstwo. Dlaczegoż więc nie uczyniłem nic przeciw temu, co groziło temu braterstwu przeciw tej gorączce, skradającej się w ukryciu, przeciw temu kłamliwemu pokojowi, który z uśmiechem na ustach gotował się do morderczego ciosu?
Czy może obawiałem się, że zrażę ludzi do siebie, że ściągnę na siebie ich nieprzyjaźń? Lubiałem zanadto kochać, zwłaszcza zaś być kochanym. Lękałem się, że stracę życzliwość ludzi, którą się cieszyłem; zanadto wysoko ceniłem ułomną i słabą jedność z tymi, którzy nas otaczają, tę komedję, którą gra się dla innych i dla siebie i którą się jednak człowiek nie oszukuje, ponieważ obie strony obawiają się wymówić słowo, któreby zerwało tynk i odsłoniło popękane ściany domu. Była to obawa zajrzeć jasno do własnej duszy, wątpliwość wewnętrzna... Pragnąłem wszystko oszczędzać, pogodzić z sobą stare instynkty i nową wiarę, siły, które się wzajemnie niszczą i niweczą, Ojczyznę, Ludzkość, Wojnę i Pokój... Nie wiedziałem nigdy dokładnie, ku której stronie mam się przechylić. Przechylałem się od jednej strony ku drugiej, jak gdyby na huśtawce. Bałem się wysiłku, by się zdobyć na jakąś decyzję i dokonać wyboru... Było to z mej strony lenistwo i tchórzostwo. Wszystko zaś należycie odświeżone pokrzepiającą wiarą w dobroć wszechrzeczy, które, jak myśleliśmy, potrafią się już zorganizować same przezsię. A my poprzestawaliśmy na tem, aby oglądać i wysławiać nieomylny bieg Przeznaczenia... Byliśmy prawdziwymi dworakami siły!...
Ponieważ my nie mieliśmy dość energji, rzeczy — albo ludzie (inni ludzie) — dokonali za nas wyboru. I wtedy dopiero zrozumieliśmy, żeśmy się pomylili. Ale było to dla nas tak wstrętne przyznać się do błędu i byliśmy tak bardzo odzwyczajeni od szczerości i prawdy, że postępowaliśmy, jak gdybyśmy byli w zgodzie ze zbrodnią. Jako porękę zgody, wydaliśmy naszych własnych synów...
O, kochamy ich bardzo! Niewątpliwie więcej, aniżeli nasze życie... (Gdyby szło tylko oto, aby oddać nasze życie), ale nie kochamy ich bardziej od naszej dumy, która się wysilała rozpaczliwie, aby zasłonić nasze zamieszanie moralne, próżnię naszej duszy i noc w naszem sercu.
To jeszcze może uchodzić u tych, którzy wierzą w stare bożyszcze swarliwe, zazdrosne, zbroczone krwią skrzepłą — w barbarzyńską ojczyznę. Ci, poświęcając mu obcych i swoich, zabijają ich, ale przynajmniej nie wiedzą, co czynią! — Ale ci, którzy już nie wierzą, którzy jedynie chcą wierzyć, (a do nich należę ja, należymy my), poświęcając swoich synów, oddają ich na ofiarę kłamstwu (gdyż potakiwać w razie wątpliwości znaczy kłamać); poświęcają ich, aby udowodnić sobie samym swoje kłamstwo. A teraz gdy nasi drodzy zginęli za nasze kłamstwo, dalecy od przyznania tego, pogrążamy się w niem aż powyżej oczu, aby nic więcej nie widzieć. A po naszych synach muszą inni, wszyscy inni, ginąc również za nasze kłamstwo...
Ale ja, ja nie mogę dłużej tego znieść. Myślę o synach, którzy jeszcze żyją. Czy to mi sprawi ulgę, gdy inni doznają również nieszczęścia? Czy jestem barbarzyńc z czasów Homera, aby sądzić że ukoję ból mego zmarłego syna i jego pragnienie światła, wylewając na ziemię, która go pochłonęła, krew synów innych ludzi? Czy tkwimy zawsze jeszcze w tych wyobrażeniach? — Nie. Każde nowe morderstwo zabija ponownie mego syna, sprawia, że na jego kościach cięży wstrętny namuł zbrodni. Mój syn był przyszłością. Jeżeli chcę go ocalić, muszę ocalić przyszłość, muszę oszczędzić ojcom, którzy przyjdą, boleści, jakiej sam doznaję. Na pomoc! Wesprzyjcie mnie! Odrzućcie to kłamstwo! Czy to dla nas toczą się te walki między państwami, czy dla nas dzieje się to rozbójnictwo na całym świecie? Czego nam potrzeba? Czyż nie jest pierwszą radością, pierwszem prawem prawo do życia dla człowieka, który rośnie prosto, podobny do drzewa, rozpościera się na przydzielonym mu kawałku ziemi i widzi, jak jego różnorodne życie, przez jego wolne soki i spokojną pracę, w nim i w jego synach cierpliwie się wypełnia? I któż pomiędzy nami, braćmi z tego świata, zazdrości innym tego słusznego szczęścia, któżby chciał im je ukraść? Co mamy wspólnego z temi ambicjami, z tem współzawodnictwem, z temi żądzami, z temi chorobami duszy, które bluźniercy obejmują mianem ojczyzny? Ojczyzna, to wy, ojcowie. Ojczyzna to są nasi synowie. Nasi synowie wszyscy. Ocalmy ich!“.
Nie pytając nikogo o radę, gdy tylko napisał te kartki, zaniósł je do małego wydawcy socjalistycznego w swojej dzielnicy. Wrócił od niego z uczuciem ulgi. Myślał sobie w duchu:
— Tak, teraz powiedziałem co myślę. To już mnie więcej nie obchodzi.
Ale następnej nocy uczuł gwałtowne ukłucie w piersiach i poznał, że go to obchodziło więcej aniżeli kiedykolwiek. Obudził się...
— Co uczyniłem?
Odczuwał bolesny wstyd, że wyjawił publicznie swoją świętą boleść. Nie wyobrażając sobie nawet, żeby mógł tem ściągnąć gniew na siebie, przeczuwał, że napotka na brak zrozumienia i na różne komentarze prostackie, które będą profanacją jego uczuć.
Minęło znów kilka dni. Nic nie nastąpiło. Głuche milczenie. Odezwa jego utonęła wśród ogólnego braku uwagi. Wydawca był mało znany, rozpowszechnianie broszury odbywało się niedbale, a niema na świecie gorszych głuchych od tych, którzy nie chcą słyszeć. Kilku czytelników, których pociągnęło ku sobie nazwisko Clerambaulta, odłożyło po pierwszych wierszach tę niemiłą lekturę. Pomyśleli sobie:
— Biedny człowiek! Od nieszczęścia, jakiego doznał widocznie mąci mu się rozum.
Był to dla nich dobry wybieg, aby nie narażać na szwank równowagi swej własnej głowy.
Nastąpił drugi artykuł. Clerambault żegnał się w nim ze starym skrwawionym fetyszem: Ojczyzną. Albo raczej przeciwstawił wielkiemu drapieżnemu potworowi, któremu się oddają na pastwę biedni ludzie owych czasów, wilczycy rzymskiej, dostojną Matkę wszystkiego, co oddycha: Ojczyznę powszechną.
„Niema na świecie bardziej gorzkiego bolu, aniżeli rozłączenie z tą, którą się kochało. Wydrzeć ją z swego serca znaczy wyrwać sobie z piersi własne serce. O ty droga, dobra, piękna, — o gdyby człowiek miał przynajmniej ów ślepy przywilej kochanków namiętnych, którzy mogą zapomnieć wszystko, całą miłość, wszystko, co było niegdyś piękne i dobre i widzieć tylko złe, które ona mu wyrządza dzisiaj i to, czem się stała obecnie! Ale ja nie umiem, nie umiem zapominać; będę cię widział zawsze taką, jaką cię niegdyś miłowałem, gdy wierzyłem w ciebie, gdy byłaś moją przewodniczką i najlepszą przyjaciółką. — Ojczyzno! Dlaczego opuściłaś mnie? Dlaczego zdradziłaś nas wszystkich? Gdybym przynajmniej był sam jeden, który cierpi, ukrywałbym to smutne odkrycie pod mą dawniejszą czułością. Ale widzę twoje ofiary, te narody, tych młodzieńców łatwowiernych i pełnych zapału (poznaję po nich, jakim sam byłem niegdyś...) Jak ty nas zwiodłaś! Głos twój zdawał się nam głosem miłości braterskiej; wzywałaś nas do siebie, aby nas jednoczyć. Nikt już nie miał być osamotniony, wszyscy mieli być braćmi! W każdego wlewałaś siły tysięcy innych, sprawiałaś, że kochaliśmy nasze niebo, naszą ziemię i dzieło rąk naszych; i miłując ciebie, kochaliśmy się wszyscy między sobą... I dokąd zawiodłaś nas? Azali łącząc nas, miałaś jedynie ten cel na oku, aby nas uczynić liczniejszymi, byśmy się nienawidzili i mordowali? 0, mieliśmy dość naszych odrębnych nienawiści! Każdy z nas dźwigał brzemię swoich złych myśli. Ustępując im, wiedzieliśmy przynajmniej, że są złe. Ale ty, trucicielko dusz, ty nazywasz je świętemi...
Poco te walki? Czy o naszą wolność? Czynisz nasz przecież niewolnikami. Czy w obronie naszego sumienia? Wszak kalasz je. O nasze szczęście tu idzie? Ależ burzym je. Czy może o nasz dobrobyt? Ziemia nasza jest zniszczona. Czyż potrzeba nam nowych zdobyczy, skoro pole naszych ojców stało się dla nas zanadto rozległe? Czy tylko dla chciwości kilku pochłaniaczy? Czy ojczyzna ma za zadanie napełniać te brzuchy nieszczęściem publicznem?
Ojczyzno sprzedana bogatym handlarzom, frymarczącym duszami i ciałami narodów, Ojczyzno, która jesteś ich spólniczką, która osłaniasz ich nikczemność twym heroicznym gestem — strzeż się! Oto nadeszła godzina, w której narody strząsają z siebie toczące je robactwo, swoich bogów, swoich panów, którzy nadużywają swej władzy. Niechaj ścigają u ciebie winowajców! Ja idę prosto do Pana, którego cień pokrywa ich wszystkich. Ty, która siedzisz nieruchoma na twoim tronie, podczas gdy tłumy mordują się w twojem imieniu, ty, którą uwielbiają wszyscy, nienawidząc się między sobą, ty, która rozniecasz z przyjemnością krwawy ogień u narodów, kto strąci cię z naszego nieba? Kto zwróci nam słońce i miłość naszych braci? Stoję samotny i mam tylko mój głos, który tchnienie jedno może zgasić. Ale zanim stąd odejdę, zawołam; „Upadniesz! Tyranko, upadniesz! Ludzkość pragnie żyć! Nadejdzie chwila, kiedy człowiek złamie twoje jarzmo śmierci i kłamstwa. Chwila ta nadchodzi. Chwila ta już nadeszła!“.
„Twoje słowa, mój synu, są jak kamień, który dziecko rzuca ku niebu. One nie mogą mnie dosięgnąć. Spadają napowrót na ciebie. Ta, którą ty obrażasz, która sobie przywłaszcza moje imię, jest posągiem bóstwa, który ty wyrzeźbiłeś. Jest stworzona według twego obrazu, a nie według mego. Prawdziwą ojczyzną, jest ojczyzna Ojca, jest wspólna wszystkim. Obejmuje was wszystkich. Ta nie jest jej wina, jeżeli ją pomniejszacie stosownie do waszego wzrostu... O ludzie nieszczęśliwi! Kalacie wszystkie wasze bóstwa, niema żadnej wzniosłej myśli, którejbyście nie poniżyli. Jeżeli wam ktoś chce wyświadczyć coś dobrego, obracacie to w truciznę. Światło, które się na was zsyła, służy wam po to, aby się w niem spalić. Przybyłam do was, aby ogrzać waszą samotność, wasze dusze, drżące od zimna, złączyłam w gromady, z waszej słabości rozprószonej uczyniłam wiązkę. Jam jest miłość braterska, wielka jedność, a wy, szaleńcy, w mojem imieniu, wytępiacie się.
Trudzę się od wieków, aby was wyzwolić z więzów zwierzęcości. Pragnę was wydobyć z waszego twardego egoizmu. Wy kroczycie naprzód, ciężko sapiąc, na drodze Czasu. Prowincje, narody, są słupami milowemi i miejscami wytycznemi dla waszych przystanków, na których się zatrzymujecie zdyszani. To tylko wasza słabość ustawiła je tam. Aby was dalej prowadzić, muszę czekać, aż znów zaczerpniecie oddechu. Ale wasz oddech i serce są tak słabe, że uważacie waszą bezsilność za cnotę; podziwiacie waszych bohaterów z powodu granic, u których musieli się zatrzymać wyczerpani, a nie, ponieważ zdołali tam dotrzeć pierwsi. Doszedłszy bez trudu do miejsca, gdzie ci bohaterowie, którzy was wyprzedzili, padli, sądzicie, że jesteście również bohaterami. Cóż mam jeszcze robić dzisiaj z waszemi cieniami z przeszłości? Bohaterstwo, którego dziś potrzebuję, nie jest już takie, jakiem właściwie niegdyś Boyard, Dziewica Orleańska, rycerze i męczennicy sprawy dziś pokonanej, ale jest to bohaterstwo apostołów przyszłości, serc wielkich, które się poświęcają dla ojczyzny rozleglejszej, dla ideału wznioślejszego. Dalej naprzód! Przekroczcie granice! Ponieważ trzeba wam jeszcze tych szczudeł dla waszego kalectwa, przesuńcie te granice dalej, ku bramom Zachodu, do kresów Europy, aż do tego czasu, kiedy krok za krokiem dojdziecie do celu i kiedy cała ludzkość, podając sobie dłonie, obejmie całą kulę ziemską...
Nędzny pismaku, który zwracasz się do mnie z obelgami, zstąp napowrót do swego wnętrza i zastanów się nad sobą samym! Dałam ci władzę słowa, abyś był przewodnikiem twego ludu, a ty użyłeś jej na to, aby oszukać siebie samego i aby twój lud w błąd wprowadzić. Pogrążyłeś jeszcze głębiej w błędach tych, których miałeś ocalić; miałeś smutną odwagę poświęcić twemu kłamstwu tych, których kochałeś: — twego syna. Teraz, biedna ruino, czy zdobędziesz się przynajmniej na odwagę, aby postawić siebie jako widowisko innym i powiedzieć: „Oto moje dzieło, nie naśladujcie go!“ — Idź i oby twoje nieszczęście mogło ochronić od twego losu tych, którzy przyjdą po tobie! Miej odwagę! Wołaj do nich głośno:
„Narody, ogarnęło was szaleństwo. Sądzicie, że bronicie ojczyzny waszej, a wy ją zabijacie. Ojczyzna, to wy wszyscy. Wrogowie wasi są waszymi braćmi. Uściskajcie się, miljony istot ludzkich!“
Zdawało się, że to samo milczenie pochłonęło także i ten nowy krzyk. Clerambault żył poza kołami niższych warstw ludowych, gdzieby mu z pewnością nie zabrakło gorącej sympatji serc prostych i zdrowych. Nie zauważył żadnego echa, któreby obudziły jego myśli.
Ale jakkolwiek się widział osamotnionym, wiedział, że nim nie jest. Dwa skrajne uczucia, które wydawały się sprzeczne z sobą, — skromność jego i wiara, — łączyły się, aby mu powiedzieć: „To, co ty myślisz, myślą także i inni. Prawda twoja jest zanadto wielka, a ty jesteś zanadto mały, aby ona istniała jedynie w tobie. Światło tego, co ty mogłeś dojrzeć twemi słabemi oczyma, otrzymują także i inne oczy. W tej właśnie chwili Wielka Niedźwiedzica pochyla się na nieboskłonie. Być może, że tysiące spojrzeń jest na nią zwróconych. Ty tych spojrzeń nie widzisz. Ale odległe światło łączy je z twemi oczyma.“
Samotność duszy jest tylko złudzeniem. Pełnem bolesnej goryczy, ale bez rzeczywistej podstawy. Wszyscy, nawet najbardziej niezależni, należymy do jednej rodziny moralnej. Ta wspólność dusz nie jest skupiona w jednym kraju lub w jednym czasie; jej pierwiastki są rozprószone wśród różnych narodów i wieków. Dla konserwatysty znajdują się one w przeszłości, rewolucjoniści i ludzie prześladowani znajdują je w przyszłości. Przyszłość i przeszłość są niemniej rzeczywiste, aniżeli bezpośrednia teraźniejszość, której ściana ścieśnia zadowolone spojrzenie tłumu. A sama teraźniejszość nie jest taką, jakąby chciały ją przedstawić samowolne rozgraniczenia państw, narodów i wyznań religijnych. Ludzkość obecna jest bazarem myśli; nie przebrawszy ich należycie, ułożono je w kupy, które oddzielają od siebie przegródki w pośpiechu sporządzone; tak tedy bracia są oddzieleni od braci i pozamykani razem z obcymi. Każde państwo zawiera w sobie różne rasy, które nie są wcale na to stworzone, aby myśleć i działać razem z sobą; każda rodzina lub każde powinowactwo moralne, które nazywamy ojczyzną, ogarnia dusze, które w rzeczywistości należą do różnych rodzin obecnych, przeszłych lub mających nadejść. Nie mogąc ich pochłonąć, uciska je; one zaś chronią się przed zniszczeniem jedynie różnemi fortelami: — pozorna uległość, wewnętrzny bunt, — albo ucieczka: — dobrowolni wygnańcy, heimatlos. Czynić im wyrzuty, że nie chcą się poddać swej ojczyźnie, znaczyłoby to samo, co wyrzucać Irlandczykom lub Polakom, że chcą uniknąć wchłonięcia przez Anglję lub przez Prusy. Tu i tam ci ludzie pozostają wierni swej prawdziwej ojczyźnie. O wy, którzy utrzymujecie, że ta wojna ma na celu przywrócić każdemu narodowi prawa rozporządzania sobą samym, kiedyś przywrócicie to prawo rzeczypospolitej dusz wolnych, rozprószonej po całym świecie?
Clerambault osamotniony wiedział, że ta rzeczpospolita istnieje. Tak, jak Rzym Sertorjusza, istniała cała w nim. Istniała cała w każdym z tych, nieznających się wzajemnie ludzi, dla których jest prawdziwą ojczyzną.
Nagle mur milczenia, który ogradzał słowa Clerambaulta, runął. A głos, który mu odpowiedział, nie był głosem brata. Tam, gdzie siła sympatji byłaby za słaba, aby przełamać zapory, głupota i ślepa nienawiść uczyniły wyłom.
Po kilku tygodniach Clerambault myślał, że jest zapomniany i zamierzał wystąpić z nową pracą, gdy wtem pewnego poranku wpadł do niego z hałasem Leon Camus. Miotał nim gniew szalony. Z wyrazem tragicznym podał szwagrowi dziennik rozwinięty i zawołał:
— Czytaj to!
A gdy Clerambault czytał, stał za nim, poczem zapytał:
— Co ma znaczyć ta nikczemność?
Clerambault z przerażeniem ujrzał, że ręka, którą uważał dotąd za przyjacielską, ugodziła w niego sztyletem. Pewien znany pisarz, z którym zostawał w dobrych stosunkach, kolega Perrotina, człowiek poważny i cieszący się powszechnym szacunkiem, przybrał bez wahania rolę publicznego oskarżyciela. Jakkolwiek znał oddawna Clerambaulta i nie mógł wątpić o czystości jego zamiarów, przedstawił go jednak publicznie w sposób ubliżający jego honorowi. Umiejąc, jako historyk, obchodzić się z tekstami, wyjął z broszury Clerambaulta kilka oderwanych zdań i wymachiwał niemi, jako dowodem zdrady.
Cnotliwe oburzenie jego nie byłoby się zadowoliło listem prywatnym; wybrało dziennik najbardziej hałaśliwy, najpodlejszy organ szantażu, którego brudnemi kłamstwami powszechnie gardzono, które jednak miljon Francuzów pochłaniało z otwartemi ustami.
— To niemożliwe, — wybełkotał Clerambault, którego ten niespodziewany napad, pełen nienawiści, zaskoczył nieprzygotowanego do obrony.
— Nie mamy ani chwili do stracenia, — zawołał Camus. — Trzeba natychmiast odpowiedzieć.
— Odpowiedzieć? Cóż mogę na to opowiedzieć?
— Przedewszystkiem naturalnie zaprzeczyć temu podłemu kłamstwu, tym nikczemnym wymysłom.
— Wymysłom? Ależ to nie są wymysły, — odpowiedział Clerambault, podnosząc głowę i spoglądając na Camusa.
Tym razem Camus stał, jak piorunem rażony.
— To nie są...? To nie są...? — jąkał się przejęty zdumieniem.
— Napisałem tę broszurę rzeczywiście, — rzekł Clerambault, — ale treść jej została w tym artykule przekręcona...
Camus nie czekał na koniec zdania i ryknął wściekłością:
— Jakto? Ty to napisałeś? Ty?...
Clerambault usiłował uspokoić szwagra i prosił go, by się wstrzymał z wydaniem sądu, zanim nie dowie się o wszystkiem dokładnie. Ale tenże krzyczał na całe gardło, że Clerambault oszalał i pytał go się:
— Powiedz, czy pisałeś przeciw wojnie, przeciw ojczyźnie, tak czy nie? Reszta mnie nie obchodzi.
— Pisałem, że wojna jest zbrodnią i że wszystkie państwa splamiły się nią...
Camus skoczył z wściekłością i nie pozwolił Clerambaultowi dłużej się tłumaczyć, uczynił ręką ruch, jak gdyby go chciał chwycić za kark, potem wstrzymał się i cisnął mu w twarz obelgę, że on właśnie jest zbrodniarzem i że zasługuje na to, by stanąć natychmiast przed sądem wojennym.
Zwabiona temi krzykami, służąca słuchała pod drzwiami. Pani Clerambault przybiegła i starała się uspokoić brata potokiem słów łagodzących; Clerambault zagłuszony napróżno błagał Camusa, aby mu pozwolił przeczytać sobie zaczepioną broszurę; Camus wzbraniał się z wściekłością, mówiąc, że wystarcza mu poznać z tych brudów to, co dzienniki o tem podają. (Uważał wprawdzie dzienniki za kłamliwe, ale zatwierdzał ich kłamstwa). I występując w roli sędziego, wezwał Clerambaulta, aby napisał natychmiast wobec niego odwołanie publiczne.
Clerambault wzruszył ramionami; odpowiedział, że nie ma obowiązku przed nikim zdawać sprawy, jak tylko przed własnem sumieniem — że jest wolnym człowiekiem...
— Nieprawda! — krzyknął Camus.
— Jakto? Nie jestem wolnym człowiekiem, nie mam prawa wypowiadać swobodnie tego, co myślę?
— Nie, nie jesteś wolny, nie masz prawa! — krzyczał Camus z wściekłością. — Jesteś zależny od ojczyzny. A przedewszystkiem od rodziny. Rodzina miałaby prawo kazać cię zamknąć.
Żądał, aby Clerambault natychmiast napisał list w tym duchu. Tenże obrócił się do niego tyłem. Camus odszedł trzaskając drzwiami i krzycząc, że noga jego nie stanie więcej w tym domu, że między nimi wszystko skończone.
A potem Clerambault musiał się jeszcze poddać płaczliwym pytaniom swej żony, która nie wiedząc, co uczynił, narzekała na jego nierozwagę i pytała go, dlaczego lepiej nie zachował milczenia. Czyż nie doznali już dość nieszczęść? Co go skłoniło do mówienia nie w porę? A co za dziwactwo zwłaszcza chcieć mówić inaczej, aniżeli inni?
Rozyna wróciła właśnie do domu. Clerambault powołał ją na świadka, opowiedział jej w pośpiechu przykrą scenę, jaka właśnie miała miejsce i prosił ją, by usiadła przy jego biurku, aby jej przeczytał swój artykuł. Rozyna, nie zdjąwszy nawet kapelusza, ni rękawiczek, usiadła obok ojca, wysłuchała go spokojnie i cierpliwie, a gdy skończył, wstała i uściskała go, poczem rzekła:
— Tak, to bardzo pięknie... Ale papo, po co ty to zrobiłeś?
Clerambault spojrzał na nią zmieszany.
— Jakto? Po co to zrobiłem? Czyż to nie jest prawda, co napisałem?
— Nie wiem... Sądzę, że tak... To musi być prawda, skoro ty tak powiadasz... Ale może nie było rzeczą potrzebną pisać to...
— Nie było rzeczą potrzebną? Jeżeli to jest prawda, w takim razie było potrzebne.
— Skoro to wywołuje takie hałasy.
— Ależ to nie jest powód.
— Na cóż wywoływać hałasy?
— Posłuchaj mnie, córeczko moja, czy to co pisałem, odpowiada twoim zapatrywaniom?
— Tak, papo, zdaje mi się, że tak...
— Zdaje ci się, że tak?... Nienawidzisz wojny na równi ze mną. Pragnęłabyś ją widzieć ukończoną; wszystko, co tam powiedziałem, powtórzyłem tobie, a ty podzielasz moje poglądy...
— Tak, papo.
— A więc przyznajesz im słuszność?
— Tak, papo.
Objęła go ramieniem za szyję i dodała:
— Ale nie trzeba zaraz pisać wszystkiego...
Clerambault zasmucony próbował jej wyjaśnić to, co mu się wydawało naturalne. Rozyna słuchała go, odpowiadała spokojnie, ale widoczne było, że go nie rozumie. Aby zakończyć rozmowę, uściskała raz jeszcze ojca i rzekła:
— Powiedziałam ci, co myślę. Ty jednak rozumiesz to lepiej odemnie. Nie moją rzeczą jest wydawać sądy w tym względzie.
Uśmiechnęła się do ojca i poszła do swego pokoju, nie domyślając się nawet, że go pozbawiła jego najlepszej podpory.
Nie poprzestano na tym jednym napadzie obelżywym. Skoro raz głos taki się odezwał, zawtórowały mu wkrótce inne. Ale wśród ogólnego zamieszania, głosy te byłyby przebrzmiały, nie zwróciwszy na siebie uwagi, gdyby nie szczególna zajadłość pewnej osoby, która skupiła dokoła siebie cały ten chór rozprószonych złośliwych ataków, zwróconych przeciw Clerambaultowi.
Był to jeden z jego najdawniejszych przyjaciół, literat Oktawjusz Bertin. Kolegowali niegdyś z sobą w liceum Henryka IV. Młody Paryżanin Bertin, wytworny i przedwcześnie dojrzały, przyjmował tam życzliwie niezgrabną, lecz pełną entuzjazmu serdeczność tego dużego chłopaka z prowincji, śmiesznego zarówno pod względem fizycznym, jak umysłowym (ramiona i nogi jego zdawały się nie mieć końca w zbyt krótkiem ubraniu). Przedstawiał on mieszaninę niewinności, naiwnej nieświadomości, złego smaku, patosu i przelewającej się siły, oryginalnych dowcipów i porywających obrazów. Nic z tego wszystkiego nie uszło oczu rozumnych i bystrych młodego Bertina, ani śmieszności, ani wewnętrzne bogactwo Clerambaulta. Uczyniwszy dokładny rachunek, przyjął go za swego serdecznego przyjaciela a na to jego postanowienie wywarł wielki wpływ szczery podziw, jaki mu okazywał Clerambault. Przez wiele lat dzielili się z nadmierną gadatliwością, właściwą wiekowi młodzieńczemu, swojemi myślami. Obaj marzyli, że zostaną kiedyś artystami, odczytywali sobie swoje pierwsze próby literackie, ścierali się z sobą w rozprawach bez końca. Bertin miał zawsze ostatnie słowo, jak wogóle we wszystkiem rej wodził. Clerambault nie myślał nawet o tem, by mu zaprzeczać wyższości; owszem, gdyby kto inny nie chciał jej uznać, byłby go zniewolił do tego pięściami. Podziwiał z otwartemi ustami mistrzostwo myśli i stylu tego świetnego młodzieńca, który bez trudu odnosił wszystkie sukcesy na uniwersytecie i którego nauczyciele jego widzieli już z góry powołanym do najwyższych dostojeństw, przez co, rozumie się, mieli na myśli godności urzędowe i akademickie.
Także i Bertin rozumiał to w ten sposób. Było mu śpieszno dojść do celu i myślał sobie w duchu, że owoc sławy smakuje lepiej, gdy się go zjada zębami dwudziestoletniemi. Zanim jeszcze wyszedł ze szkoły, znalazł sposobność ogłosić w dużem piśmie paryskiem serję szkiców, które mu zjednały natychmiastowy rozgłos. Prawie bez wytchnienia, napisał szybko jedno po drugiem, powieść w stylu Gabryela d’Annunzio, komedję w stylu Rostanda, książkę o Miłości, inną znów o Reformie konstytucji, badanie Istoty modernizmu, monografję o Sarze Bernhardt, w końcu „Rozmowy żywych“ których zapał sarkastyczny i zręcznie stosowany sprawił, że mu przydzielono kronikę paryską w jednym z największych dzienników bulwarowych. Wszedłszy raz do zawodu dziennikarskiego, pozostał już w nim. Był już jedną z gwiazd literackiego Tout Paris, kiedy nazwisko Clerambaulta było jeszcze nieznane. Clerambault bowiem brał powoli swój świat wewnętrzny w posiadanie; miał dość pracy, by walczyć z sobą samym i nie mógł poświęcać dużo czasu na zdobywanie sobie rozgłosu publicznego. To też pierwsze jego książki, z trudem wydane, nie przekraczały zakresu dziesięciu czytelników. Należy oddać tę słuszność Bertinowi, że był jednym z owych dziesięciu i że umiał ocenić talent Clerambaulta; mówił o tem nawet przy sposobności, a póki Clerambault nie był znany, pozwalał sobie na ten zbytek, by występować w jego obronie; dodawał jednak zazwyczaj do tych pochwał kilka rad przyjacielskich i protekcjonalnych, do których Clerambault wprawdzie nie zawsze się stosował, których atoli zawsze wysłuchiwał z tym samym serdecznym szacunkiem.
A potem Clerambault stał się znany, a nawet sławny. Bertin zdziwiony, w gruncie rzeczy szczerze zadowolony powodzeniem swego przyjaciela, był jednak, mimo wszystko nieco tem dotknięty. Dawał do poznania, że znajduje w jego stylu przesadę i że, wedle jego zdania, Clerambault był najlepszy wtedy, gdy jeszcze był nieznany, zanim osiągnął sławę. Próbował mu to nawet kilkakrotnie udowodnić; Clerambault nic na to nie odpowiadał, bo sam tego nie wiedział i mało go to zresztą obchodziło; miał zawsze w myśli jakieś nowe dzieło. Obaj dawni koledzy pozostali nadal w najlepszych stosunkach z sobą, ale zwolna oddalili się nieco od siebie.
Wojna zrobiła z Bertina zażartego szowinistę. Niegdyś w liceum wywoływał on zgorszenie w przybyłym świeżo z prowincji Clerambault swoim zuchwałym brakiem szacunku dla wszystkich wartości politycznych lub społecznych: dla ojczyzny, moralności, religji. Także w swych pracach literackich dawał wyraz swemu anarchizmowi, ale w formie sceptycznej, światowej, nieco niedbałej, która odpowiadała najlepiej gustowi jego bogatego koła czytelników. Wraz z tymi czytelnikami z wszystkimi ich dostawcami, swymi kolegami z prasy i teatrów bulwarowych, z tymi wnukami Parny'ego z Crébillona młodszego, przedcierzgnął się nagle w Brutusa, gotowego poświęcić swych synów. Mógł się może usprawiedliwiać, że ich nie ma, ale możliwie, że żałował tego.
Clerambault nie miał mu nic do wyrzucenia i nie myślał nawet o tem, by mu czynić jakie wyrzuty. Ale mniej jeszcze oczekiwał tego, by jego dawny kolega, który występował niegdyś tak zajadle przeciw moralności. Miał wobec niego odgrywać rolę oskarżyciela w imieniu obrażonej Ojczyzny. Ale czy szło mu tu w istocie tylko o Ojczyznę? Namiętny i złośliwy paszkwil, który Bertin skierował na Clerambaulta, krył w sobie, zdaje się, jakąś urazę osobistą, której Clerambault nie mógł sobie wytłumaczyć. W ogólnem wzburzeniu umysłów możnaby łatwo zrozumieć, że Bertina niemile dotknęły poglądy Clerambaulta i byłoby bardzo naturalne, gdyby się z tego powodu rozprawiał z nim swobodnie w cztery oczy. Ale tenże, nie uprzedziwszy go poprzednio, rozpoczął odrazu od publicznej i brutalnej napaści. Na pierwszej stronie swego dziennika rzucił się na niego z niesłychaną gwałtownością i napadł nie tylko na jego poglądy, ale nawet na jego charakter. Tragiczny kryzys, jaki przebywało sumienie Clerambaulta, przedstawił jako napad megalomanji literackiej, spowodowany niezasłużonem powodzeniem dzieł jego i można było sądzić, że szuka umyślnie wyrazów jak najbardziej obraźliwych dla miłości własnej Clerambaulta. Zakończył tonem ubliżającego mu lekceważenia, wzywając go, by natychmiast odwołał błąd swój.
Zjadliwość artykułu i znane nazwisko kronikarza sprawiły, że „sprawa Clerambaulta“ stała się senzacyjnym wypadkiem paryzkim. Zajmowała ona całą prasę blisko tydzień, co znaczyło wiele dla tych ptasich mózgów. Nikt prawie nie zadał sobie trudu przeczytać broszurę Clerambaulta: to nie było potrzebne, wszak Bertin już ją czytał. Brać dziennikarska nie ma zwyczaju trudzić się pracą zbyteczną. Nie szło tu przecież o czytanie, ale o wydanie sądu.
Dziwny „Święty Związek“ dokonał się tu przeciw osobie Clerambaulta. Klerykali i Jakobini porozumieli się z sobą, by go zgładzić wspólnie. I tak nagle z jednego dnia na drugi, człowiek wczoraj jeszcze powszechnie podziwiany, został obrzucony błotem. Poeta narodowy stał się wrogiem społeczeństwa. Wszyscy Mirmidonowie prasy brali udział w tych bohaterskich zniewagach, a większa część ich zdradzała, obok swej istotnej złej wiary, nieuctwo nie do uwierzenia. Mało który z nich znał dzieła Clerambaulta, ledwie znali jego nazwisko i tytuł którejś z jego książek; to jednak nie przeszkadzało im wcale, by go teraz oczerniać, tak samo, jak nie przeszkadzało im dawniej, by go wysławiać wówczas, gdy jeszcze był w modzie. Teraz znajdowali we wszystkiem, co napisał ślady „boszyzmu“. Cytaty z jego pism, jakie podawali, były zresztą zawsze niedokładne. Jeden z nich, w zapale swego oskarżenia, obdarzył nawet Clerambaulta dziełem innego autora, który, blady z trwogi, zaprotestował natychmiast z oburzeniem, wyrzekając się wszelkiej wspólności ze swym niebezpiecznym kolegą. Dotychczasowi przyjaciele, których przejmował niepokojem ich serdeczny stosunek z Clerambaultem, nie czekali, aby im go wypominano; uczynili sami pierwszy krok i wystosowali do niego „Listy otwarte“, które dzienniki ogłosiły na miejscu widocznem. Jedni, jak Perrotin, dołączyli do swej nagany publicznej patetyczne zaklęcie, aby wyznał „mea culpa“. Inni, nawet bez tego łagodnego zastrzeżenia, zrywali z nim wszelkie stosunki w słowach gorzkich i obrażających go. Ta zajadła nienawiść przeraziła Clerambaulta; powodem jej nie mogły być jedynie jego artykuły, musiała się już pierwej gnieździć w sercach tych ludzi. Jakto! Tyle ukrytej zawiści!... Cóż im tak złego wyrządził?... Artysta, który ma powodzenie, nie domyśla się nawet, że między tymi, którzy mu towarzyszą z miłym uśmiechem, niejeden ukrywa pod przyjaznym wyrazem twarzy ostre zęby, czyhające na chwilę, kiedyby mogły kąsać.
Clerambault starał się ukrywać przed swą żoną zniewagi, jakiemi go obsypywały dzienniki. Tak, jak student, który pragnie ukryć przed rodziną złe noty, czekał na listonosza, by odebrać od niego złośliwe dzienniki. Ale jad ich wkońcu zatruł nawet powietrze, którem oddychano. Pani Clerambault i Rozyna musiały w swoich stosunkach towarzyskich znosić różne przykre docinki, liczne obraźliwe przytyki i zniewagi. Z owym wrodzonym instynktem sprawiedliwości, które znamienuje zwierzę ludzkie, a zwłaszcza kobietę, czyniono je odpowiedzialnemi za poglądy Clerambaulta, których prawie nie znały, a w każdym razie nie podzielały. (Ci, którzy je obwiniali, nie znali ich również). Ci, którzy byli jeszcze najbardziej grzeczni, posługiwali się niedomówieniami, unikali w sposób widoczny zapytywania o nowiny, nie wymawiali imienia Clerambaulta... „Nie należy mówić o powrozie w domu wisielca!... To umyślne milczenie było jeszcze bardziej obraźliwe aniżeli otwarta nagana. Możnaby sądzić, że Clerambault dopuścił się jakiegoś oszustwa albo występku przeciw moralności. Pani Clerambault wracała do domu rozgoryczona, Rozyna udawała, że nic sobie z tego nie robi, ale Clerambault widział, że cierpi. Przyjaciółka, którą spotkali na ulicy, przeszła na przeciwległy chodnik i odwróciła głowę, aby im się nie ukłonić. Rozyna została wykluczona z Komitetu dobroczynności, w którym pracowała gorliwie bez przerwy od kilku lat.
W tem patrjotycznem potępieniu odznaczały się zwłaszcza kobiety swoją zawziętością. Odezwa Clerambaulta, nawołująca do zbliżenia się i do wybaczenia, znalazła w nich najbardziej zażarte przeciwniczki. To samo powtarzało się wszędzie. Tyranja opinji publicznej, tej maszyny ucisku, stworzonej przez państwo nowoczesne i jeszcze bardziej despotycznej, aniżeli one, nie miała w czasie wojny bardziej okrutnych narzędzi, aniżeli niektóre kobiety. Bertrand Russell opowiada o pewnym biednym człowieku, konduktorze tramwajowym, żonatym, ojcu rodziny, zwolnionym od służby wojskowej, który sobie odebrał życie z rozpaczy, wskutek zniewag i prześladowań ze strony kobiet Middlesex. We wszystkich państwach te bachantki wojny w podobny sposób prześladowały, ścigały, oddawały na śmierć setki nieszczęśliwych... Nie powinniśmy się temu wcale dziwić. Aby nie przewidywać tego fanatyzmu i tej dzikości trzeba być jednym z tych, którzy, tak jak dotychczas Clerambault, żyją w zgodzie z opinją publiczną i idealizują ogólny spokój. Naprzekór usiłowaniom kobiety, aby się zbliżyć do kłamliwego ideału, wymarzonego przez mężczyznę gwoli jego zadowolenia i jego spokoju, kobieta nawet zwiędła i wydelikacona, jakiemi są kobiety dzisiejsze, jest bliższa stanu pierwotnego aniżeli mężczyzna. Znajduje się u źródła instynktów naturalnych i jest sowiciej wyposażona w siły, które nie są ani moralne, ani niemoralne, ale poprostu zwierzęce. Jeżeli nawet miłość jest jej głównym celem, to nie jest to miłość uszlachetniona rozumem, ale miłość w stanie pierwotnym, surowym, ślepa i szalejąca, gdzie się łączą z sobą egoizm i ofiarność, oboje zarówno nieświadome siebie i będące w służbie tajemniczych celów gatunku. Wszystkie te delikatne i kwieciste upiększenia, któremi para ludzka stara się osłonić te przerażające ją siły, są jak gdyby plecionką z pnących się roślin ponad potokiem. Celem ich jest łudzić się. Człowiek nie zniósłby życia, gdyby jego słaba dusza znalazła się oko w oko naprzeciw owych potężnych sił, które go unoszą. Jego przemyślne tchórzostwo wysila się tedy na to, aby te siły w duchu zastosować do jego słabości: kłamie w miłości, kłamie w nienawiści, kłamie w stosunku do kobiety, kłamie w stosunku do ojczyzny, kłamie wobec swoich Bogów; tak dalece się lęka, aby ukazująca się mu rzeczywistość nie wprawiła go w konwulsje, że podstawił w jej miejsce blade farby swego idealizmu.
Wojna zburzyła ten słaby wał ochronny. Clerambault widział, jak spadła szata obłudnej qrzeczności, którą się okrywa cywilizacja i oto ukazał mu się dziki zwierz w całej swej nagiej brutalności.
Najbardziej wyrozumiali z pomiędzy dawnych przyjaciół Clerambaulta byli ci, którzy należeli do świata politycznego, deputowani, ministrowie wczorajsi lub jutrzejsi. Przyzwyczajeni kierować trzodą ludzką, wiedzieli, ile jest warta. Śmiałe wynurzenia Clerambaulta wydawały im się wielce naiwne. Oni sami myśleli o wiele gorzej, ale uważali za głupstwo coś takiego mówić, za rzecz niebezpieczną coś takiego pisać, a za rzecz jeszcze bardziej niebezpieczną na to odpowiadać, albowiem gdy się na coś napada otwarcie, czyni się je powszechnie znanem, a gdy się coś potępia, uznaje się tem samem jego ważność. Toteż wedle ich zdania byłoby najrozsądniej zupełnie pominąć milczeniem te nieszczęsne broszury, którychby opinja publiczna sama przez się, senna i ociężała, wcale nie zauważyła. To było w czasie wojny hasło ogólnie przestrzegane w Niemczech, gdzie władza publiczna tłumiła girlandami kwiatów zbuntowanych pisarzy, skoro ich nie mogła udusić bez hałasu. Ale zmysł polityczny demokracji francuskiej jest bardziej szczery i bardziej ograniczony. Ona nie zna milczenia. Zamiast ukrywać swą nienawiść, wychodzi na trybunę, aby ją publicznie wyjawić. Wolność francuska jest taka, jak ją przedstawił Rude: ma paszczę otwartą i ryczy. Kto nie ma tych samych poglądów, co ona, jest natychmiast zdrajcą; znajdzie się zawsze jakiś podły dziennikarz, który powie, za jaką cenę został kupiony ten głos wolny, a dwudziestu opętanych podburzy przeciw niemu wściekłość gapiów. Gdy raz ta muzyka się rozegra, nie można nic innego robić, jak tylko czekać, aż gwałtowność wyczerpie się swoim własnym nadmiarem. Tymczasem należy się mieć na baczności; rozumni chronią się w bezpieczne miejsce lub wyją wraz z wilkami.
Dyrektor dziennika, który uważał to dla siebie za zaszczyt, że od wielu lat ogłaszał poezje Clerambaulta, kazał mu oświadczyć cichaczem, że uważa cały ten hałas za śmieszny, że cała ta historja nie warta nawet funta kłaków, że jednak, ku swemu wielkiemu ubolewaniu, widzi się zmuszony, przez wzgląd na swoich prenumeratorów, zaatakować go... O, w należytej formie!... Nie weźmie mu tego za złe, wszak prawda?... W istocie, nie było tu nic brutalnego, poprzestano tylko na tem, że go wystawiono na śmieszność.
I nawet Perrotin — (jak nędzny jest ród ludzki!) — w wywiadzie wyszydził, w dowcipny sposób, Clerambaulta, wystawił go na śmiech, a w duchu zaś myślał zostać dalej jego przyjacielem.
Nawet i we własnym domu Clerambault nie znajdował już teraz poparcia. Jego stara towarzyszka, która od trzydziestu lat myślała jedynie jego głową i powtarzała jego poglądy, nawet zanim je jeszcze rozumiała, przerażała się teraz i oburzała jego nowemi zapatrywaniami, wyrzucała mu z goryczą wywołanie tego skandalu, krzywdę, jaką wyrządził swemu nazwisku, nazwisku rodziny, pamięci zmarłego syna, świętej zemście, ojczyźnie. Co się tyczy Rozyny, kochała go zawsze, ale nie rozumiała go już teraz. Kobieta może rzadko uznawać wymagania ducha, zna tylko wymagania serca. Wystarczało jej to, że ojciec jej nie łączy się z hasłami nienawiści, że pozostaje dalej dobry i przystępny litości, nie pragnęła jednak wcale, by ujmował swe uczucia w teorje, a tem mniej, aby je wygłaszał publicznie. Miała zdrowy rozum serdeczny a zarazem praktyczny kobiety, która czyni zadość wymogom serca, a przytem umie się zastosować do reszty. Nie pojmowała tej nieugiętej konieczności logicznej, która zmusza mężczyznę do wysnuwania ostatnich konsekwencyj z jego przekonań! Tego nie mogła rozumieć. Godzina jej minęła, ta godzina, w której otrzymała i wypełniła, sama o tem nie wiedząc, szczytne zadanie podnieść w sposób macierzyński na duchu swego ojca, człowieka słabego, chwiejnego, złamanego, ukryć go pod swemi skrzydłami, ocalić jego sumienie i wsunąć mu znów w rękę pochodnię, którą upuścił. Teraz, gdy ją znów miał w dłoni, rola jej skończyła się. Stała się napowrót „małą dziewczynką“, kochającą, usuniętą na drugi plan, niepokaźną, która snogląda na wielkie wypadki na świecie oczyma nieco obojętnemi i tylko w głębi jej duszy zostało się coś, jak gdyby odbłysk owej nadziemskiej godziny, którą przeżyła, którą zachowuje w sobie z czcią nabożną i której już teraz nie rozumie.
Mniej więcej w tym samym czasie odwiedził Clerambaulta młody żołnierz na urlopie, przyjaciel rodziny. Syn inżyniera i sam inżynier, Daniel Favre, którego żywa inteligencja nie zamykała się w ciasnych granicach jego zawodu, był już oddawna gorącym wielbicielem Clerambaulta: potężne wzloty nowoczesnej wiedzy zbliżyły w dziwny sposób jej dziedzinę do dziedziny poezji; stała się obecnie sama najwznioślejszym z poematów. Daniel był zapalonym czytelnikiem utworów Clerambaulta; pisywali do siebie serdeczne listy, a młodzieniec, którego rodzina pozostawała w stosunkach przyjaznych z rodziną Clerambaulta, odwiedzał ich często, być może nietylko z tego powodu, by mieć przyjemność widzenia się z poetą. Przyjmowano nadzwyczaj serdecznie tego miłego młodego człowieka, mającego około trzydzieści lat, wysokiego i dobrze rozwiniętego, o rysach wyrazistych, nieśmiałym uśmiechu i jasnych oczach na ogorzałej twarzy i nietylko samemu Clerambaultowi sprawiały te odwiedziny przyjemność. Daniel byłby mógł z łatwością wyjednać sobie, by go przydzielono do służby poza frontem, w jakiejś fabryce metalowej, ale prosił, by mu pozwolono zostać na jego niebezpiecznym posterunku na froncie, gdzie w krótkim czasie uzyskał stopień porucznika. A teraz korzystał z urlopu, by odwiedzić Clerambaulta.
Zastał go samego, żona i córka wyszły z domu. Tenże przyjął z radością swego młodego przyjaciela. Ale Daniel wydawał się zakłopotany i odpowiedziawszy byle jak na pytania Clerambaulta, przystąpił obcesowo do tematu, który mu leżał na sercu. Opowiadał, że słyszał, jak na froncie mówiono o artykułach Clerambaulta; ogarnęło go zmieszanie. Mówiono... twierdzono... Jednem słowem, wydano surowe sądy... Wiedział, że to niesprawiedliwie. Ale przybył tutaj — i ujął za rękę Clerambaulta nieśmiało i serdecznie) — przybył go błagać, aby się nie odłączał od tych, którzy go kochają. Przypomniał mu cześć, jaką obudził poeta, który wysławiał niegdyś ziemię francuską i wielkość jej ludności... „Zostań pan, zostań pan z nami, w tej godzinie ciężkich prób i doświadczeń!“.
— Nigdy nie byłem bardziej z wami, aniżeli teraz, odpowiedział Clerambault. A potem zapytał:
— Drogi przyjacielu, powiadasz pan, że rzucono się na to, co napisałem. Co pan sam sądzisz o tem?
— Ja tego nie czytałem, — odpowiedział Daniel. — Nie chciałem tego czytać. Obawiałem się, abym nie doznał smutku w mojem przywiązaniu do pana lub też nie był przeszkodzony w wypełnianiu moich obowiązków.
Nie masz pan wielkiego zaufania do siebie samego, jeżeli się lękasz, że twoje przekonania mogą się zachwiać wskutek przeczytania kilku wierszy.
— Co do mych przekonań jestem pewny, — odrzekł Daniel, nieco dotknięty temi słowami, — ale są pewne tematy, których lepiej nie poruszać.
— Oto słowo, — rzekł Clerambault, — którego nie oczekiwałem od męża głębokiej nauki. Zali prawda może coś stracić, gdy się o niej dysputuje?
— Prawda nie, ale miłość. Miłość ojczyzny.
— Mój drogi Danielu, jesteś pan śmielszy odemnie. Ja wcale nie przeciwstawiam prawdy miłości ojczyzny, staram się je jedynie pogodzić.
Daniel przerwał mu, mówiąc:
— O ojczyźnie się nie dysputuje.
— A więc to artykuł wiary? — zapytał Clerambault.
— Nie wierzę w religję, — zaprotestował Daniel. — Nie wierzę w żadną. I właśnie dlatego. Cóżby zostało na ziemi, gdyby nie było ojczyzny?
Sądzę, że jest na ziemi wiele pięknych i dobrych rzeczy. Ojczyzna jest jedną z nich. Kocham ją także. Nie dysputuję bynajmniej o miłości, ale o sposobie kochania.
Jest tylko jeden sposób, — rzekł Daniel.
— Jaki?
— Być posłuszny.
— A więc miłość z zamkniętemi oczyma. Tak, to symbol starożytny. Ja chciałem jej oczy otworzyć.
— Nie, zostaw pan tak, jak jest. Nasze zadanie jest i tak już dość mozolne. Nie czyń go pan nam jeszcze okrutniejszem.
I w kilku zdaniach krótkich, urywanych, drgających wzburzeniem, Daniel wywołał przed nim straszne obrazy tygodni, które właśnie przebył w rowie strzeleckim, obrzydzenie i wstręt do tego, co tam sam przecierpiał, co inni w jego oczach lub przez niego wycierpieli.
— Ależ mój drogi chłopcze, — rzekł Clerambault, — skoro pan sam widzisz tę hańbę, dlaczegoż jej nie przeszkodzić?
— Bo to rzecz niemożliwa.
— Aby o tem wiedzieć, trzebaby naprzód próbować.
— Prawo natury to walka istot z sobą. Niszczyć lub być zniszczonym. Tak się rzecz ma.
— I to się nigdy nie zmieni?
— Nic, — odpowiedział Daniel z wyrazem upartego bolu. — To jest prawem.
Są ludzie głębokiej wiedzy, którym wiedza tak szczelnie zakrywa rzeczywistość, jaką w sobie zawiera, że nie widzą już pod tą siatką rzeczywistości, która się im wymyka. Ogarniają całe pole, jakie wiedza odkryła, ale uważaliby za niemożliwe albo nawet za śmieszne rozszerzyć je poza granice, jakie rozum raz zakreślił. Nie wierzą w żaden inny postęp, jak tylko w ten, który jest przykuty do wnętrza tego ogrodzenia. Clerambault znał zbyt dobrze uśmiech szyderczy, z jakim znakomici uczeni, którzy wyszli ze szkół oficjalnych, odrzucają bez dalszego badania pomysły wynalazców. Pewien rodzaj wiedzy łączy się wybornie z posłuszeństwem. Przynajmniej Daniel nie wnosił do niej żadnej ironji: był to raczej wyraz smutku stoickiego i nieugiętego. Nie brakło mu wcale śmiałości ducha, ale jedynie w rzeczach abstrakcyjnych. Postawiony wobec życia, wyobrażał mieszaninę — albo raczej, ściśle biorąc, następująca po sobie kolej — lękliwości i uporu, skromności, która wątpi i nieugiętego przekonania. Człowiek, jak wielu innych, pełen sprzeczności, złożony z poszczególnych sztuk i kawałków. Tylko, że u człowieka intelektualnego, zwłaszcza u męża głębokiej wiedzy, te poszczególne kawałki leżą obok siebie i szwy są widoczne.
— A jednak, — mówił Clerambault, kończąc nagłos uwagi, jakie czynił właśnie w milczeniu, — nawet podstawy wiedzy ulegają zmianie. Pojęcia chemji, fizyki przechodzą od dwudziestu lat przez kryzys odnowienia się, który niemi wstrząsa, ale je oraz zapładnia. A owe rzekome prawa, które rządzą społeczeństwem ludzkiem albo raczej chronicznym bandytyzmem narodów, miałyby pozostać zawsze niezmienne? Czyż niema miejsca w naszych duszach dla nadziei lepszej przyszłości?
— Nie moglibyśmy walczyć, — odrzekł Daniel, — gdybyśmy nie mieli nadziei, że wprowadzimy w świecie porządek bardziej sprawiedliwy i bardziej ludzki. Wielu z moich towarzyszów broni ma nadzieję, że ta wojna będzie końcem wszystkich wojen w ogólności. Ja w to nie wierzę i nie wymagam tyle. Wiem jednak z pewnością, że nasza Francja jest w niebezpieczeństwie i że gdyby została pokonana, klęska jej byłaby nieszczęściem dla całej ludzkości.
— Klęska każdego narodu jest klęską ludzkości, albowiem wszystkie są potrzebne. Związek wszystkich narodów byłby jedynem prawdziwem zwycięstwem. Każde inne zwycięstwo niszczy zwycięzców narówni ze zwyciężonymi. Każdy dzień tej wojny, który ją przedłuża, sprawia upływ drogiej nam krwi francuskiej i zagraża Francji, że pozostanie na zawsze wycieńczona
Daniel powstrzymał te słowa ruchem niecierpliwym i bolesnym. Tak, on to wiedział, on to wiedział dobrze... Któż mógł wiedzieć lepiej od niego, że Francja ginie z każdym dniem wskutek swego bohaterskiego wysiłku, że kwiat jej młodzieży, jej siły, jej inteligencji, że siła żywotna jej ludności topnieje w sposób gwałtowny, a wraz z nią znika bogactwo, praca, kredyt narodu francuskiego!... Francja brocząc krwią na całem ciele, kroczy po tej samej drodze, po której szła niegdyś Hiszpanja przed czterema wiekami, — po drodze wiodącej do samotnego Eskurjalu... Ale niechaj mu nikt nie mówi o możliwości zawarcia pokoju, któryby położył koniec tym męczarniom, zanim nieprzyjaciel nie będzie zupełnie zmiażdżony! Nie wolno było odpowiadać na propozycje i ustępstwa, jakie czynili wtedy Niemcy, nawet ich brać pod rozwagę. Nie było nawet wolno o tem mówić. I tak samo jak politycy, generałowie, dziennikarze i miljony biedaków, którzy powtarzali wrzeszcząc na całe gardło, lekcję, jaką im podpowiadano, Daniel także wołał: „Aż do ostatniego tchnienia!“
Clerambault spoglądał z serdeczną litością na tego dzielnego chłopaka, nieśmiałego a zarazem bohaterskiego, który przerażał się na samą myśl dysputy o dogmatach, których był ofiarą. Czyż jego dusza, kształcona we wiedzy, nie wzdrygała się przed tą niedorzeczną krwawą grą, gdzie stawką była śmierć dla Francji, jak i dla Niemiec, a może jeszcze bardziej dla Francji, aniżeli dla Niemiec?
Tak dusza jego oburzała się, ale wzbraniała się wyznać to. Daniel zaklinał ponownie Clerambaulta. „Tak, poglądy jego są, być może, słuszne i prawdziwe... ale, nie teraz! Nie są teraz na czasie... Za dwadzieścia lub pięćdziesiąt lat... Pozwól pan nam przedewszystkiem spełnić nasze zadanie, zwyciężyć, położyć podwaliny pod wolność całego świata, stworzyć przez zwycięstwo Francji braterstwo wszystkich ludzi.“
Ach, ten biedny Daniel. Czyż nie przewidywał on w najlepszym razie nadużyć, któremi się pokala niewątpliwie to zwycięstwo: że potem przyjdzie kolej na zwyciężonego, aby w sposób chorobliwy powziął postanowienie odwetu i słusznego zwycięstwa? Każdy naród pragnie końca wojen w ogólności, ale przez swoje własne zwycięstwo. A tymczasem, od jednego zwycięstwa do drugiego, ludzkość stacza się coraz głębiej w otchłań klęski i nieszczęścia.
Daniel powstał z miejsca, by się pożegnać. Ściskając ręce Clerambaulta, przypomniał mu ze wzruszeniem jego dawne utwory poetyckie, w których powtarzając bohaterskie słowo Beethovena, Clerambault wysławiał cierpienie twórcze... „Durch Leiden Freude...“
„Niestety, niestety! Jak oni nas źle rozumieją! ...My opiewamy cierpienie, aby się od niego uwolnić. Ale oni, oni się niem zachwycają! I oto nasz hymn wyzwolenia staje się dla innych ludzi śpiewem ucisku...“
Clerambault nic mu nie odpowiedział. Miał żywą sympatję dla tego poczciwego chłopca. Ci biedni ludzie, którzy się poświęcają, wiedzą dobrze, że nie mają na wojnie nic do zyskania. Ale im więcej ofiary się od nich wymaga, tem bardziej stają się wierzącymi. Niechaj będą błogosławieni!... Ale gdyby przynajmniej nie chcieli poświęcać z sobą całej ludzkości!
Clerambault odprowadzał Daniela do drzwi mieszkania, gdy właśnie weszła Rozyna. Ujrzawszy gościa, uczyniła ruch, w którym się objawiło jej zdziwienie, połączone z zachwytem. Także i twarz Daniela rozjaśniła się natychmiast i Clerambault zauważył radosne ożywienie się obojga młodych ludzi. Rozyna prosiła Daniela, by wrócił z nimi do salonu i został jeszcze na dalszą pogawędkę. Daniel zamierzał to uczynić, wahał się, nie chciał znów siadać, a wkońcu, przybrawszy przymuszony wyraz twarzy, podał jakąś niejasną wymówkę, która go zmuszała do odejścia. Clerambault, który czytał w sercu córki, nalegał po przyjacielsku, aby przyszedł do nich przynajmniej raz jeszcze przed końcem urlopu. Daniel zakłopotany zrazu odmówił później jednak przyrzekł, nie biorąc atoli na siebie pewnego zobowiązania; w końcu, na naleganie Clerambaulta, oznaczył dzień swego powtórnego przybycia i pożegnał się nieco chłodno. Clerambault udał się do swego pokoju i usiadł, Rozyna słała nieruchoma, pogrążona w zadumie, a na twarzy jej widniał wyraz zmartwienia. Clerambault uśmiechnął się do niej; przybliżyła się, by go uściskać.
W oznaczonym dniu Daniel nie przyszedł. Oczekiwano go jeszcze przez dwa dni z rzędu. Odjechał już jednak z powrotem na front. — Za namową Clerambaulta żona jego poszła wkrótce potem z Rozyną odwiedzić rodziców Daniela. Przyjęto obie kobiety z oziębłością lodowatą, prawie obrażającą. Pani Clerambault oświadczyła po powrocie do domu, że nie chce nigdy widzieć tych nieokrzesanych gburów. Rozyna z trudem ukryła łzy, cisnące się jej do oczu.
W następnym tygodniu nadszedł list od Daniela do Clerambaulta. Był nieco zawstydzony postępowaniem swojem i swoich rodziców i starał się nie tyle je usprawiedliwić, ile wytłumaczyć. Napomknął w sposób dyskretny o nadziei, jaką żywił, że stanie się kiedyś bliższym Clerambaultowi, aniżeli jedynie przez węzły podziwu, szacunku, przyjaźni. Dodał jednak, że Clerambault zamącił jego marzenia o przyszłości nieszczęsną rolą, jaką sądził, że musi sobie obrać w dramacie, w którym szło o życie ojczyzny i dalekiem echem, jakie głos jego wywołał. Słowa jego, niezawodnie źle zrozumiane, bez wątpienia jednak nierozważne, przybrały znamię bluźnierstwa i wzburzyły przeciw niemu całą opinję publiczną. Między oficerami na froncie i między przyjaciółmi w kraju panowało jednomyślne oburzenie. Rodzice, którzy widzieli, jakie było jego marzenie o szczęściu w przyszłości, założyli swoje veto. A chociaż cierpiał wiele, nie sądził, by miał prawo odrzucać skrupuły, mające swe źródło w uczuciu głębokiej litości wobec zranionej ojczyzny. Społeczeństwo nie mogłoby tego zrozumieć, aby oficer, który miał zaszczyt przelewać swą krew dla Francji, mógł myśleć o związku, któryby można tłumaczyć jako przystąpienie do tak zgubnych poglądów. Byłoby niewątpliwie w błędzie, ale należy się zawsze liczyć z opinją publiczną. Opinja narodu, nawet pozornie przesadna i niesprawiedliwa, jest jednak mimo to godna szacunku, było błędem ze strony Clerambaulta, że ją wyzywał. — Daniel nalegał na Clerambaulta, aby uznał swój błąd i aby go odwołał, aby zatarł nowemi artykułami nieszczęsne wrażenie, jakie wywołały poprzednie. Przedstawiał mu to jako obowiązek — obowiązek wobec ojczyzny — obowiązek wobec siebie samego — i (jak dawał do zrozumienia) obowiązek wobec tej, która im obydwom była tak droga. — List jego kończył się kilku innemi uwagami, w których była jeszcze kilkakrotnie wzmianka o opinji publicznej; zajmowała ona w jego systemie myślenia miejsce rozumu i nawet miejsce sumienia.
Clerambault przypomniał sobie z uśmiechem na twarzy scenę Spittelera, w której król Epimeteusz człowiek o silnem przekonaniu, gdy nadeszła chwila wystawić je na próbę, nie może go już pochwycić w ręce, widzi, jak ucieka, goni za niem i aby je znów dostać w ręce, kładzie się na ziemi i szuka go pod łóżkiem. I Clerambault pomyślał sobie w duchu, że człowiek może być bohaterem w ogniu nieprzyjacielskim, a małem dzieckiem wobec opinji swoich ziomków.
Pokazał list ten Rozynie. Aczkolwiek miłość jest stronnicza, młoda dziewczyna czuła się jednak zraniona w sercu gwałtem, jaki przyjaciel jej chciał zadać przekonaniom ojca. Pomyślała sobie w duchu, że miłość Daniela ku niej nie jest zbyt wielka i powiedziała sobie, że ona także nie kocha go tak bardzo, aby przyjąć podobne wymagania. Gdyby nawet Clerambault sam był gotów ustąpić, onaby na to nie pozwoliła, albowiem byłoby to niesłusznie.
Potem uściskawszy ojca, wysilała się, aby śmiać się mężnie i zapomnieć o swojem okrutnem nieszczęściu. Ale człowiek nie zapomina o wymarzonem szczęściu, póki zostaje najsłabsza nadzieja do odzyskania go. Myślała o niem zawsze i nawet po pewnym czasie czuł Clerambault, że córka oddala się od niego. Człowiek może mieć wprawdzie tyle zaparcia się siebie, by się poświęcić, ale rzadko ma tyle wyrzeczenia się własnej osoby, by nie żywić urazy dla ludzi, dla których się poświęca. Rozyna mimo woli miała żal do ojca z powodu swego utraconego szczęścia.
Dziwne zjawisko dokonało się teraz w duszy Clerambaulta. Był silnie przygnębiony, a jednak równocześnie wzmocniony na duchu. Cierpiał z tego powodu, że mówił, a przecież czuł, że wkrótce znów się odezwie. Nie był już swoim panem. Pisma jego trzymały go w swej mocy, wywierały na niego przymus; zaledwie ogłosił swoje poglądy, a już czuł się niemi wiązany. Dzieło, które wytrysło z serca, oddziaływa napowrót na serce. Urodziło się w godzinie, kiedy dusza znajdowała się w stanie podniecenia; przedłuża tę godzinę i odtwarza ją w duszy, która bez niego popadłaby w wyczerpanie. Jest ono promieniem światła, które wytryska z głębi, jest najlepszą częścią wewnętrznej istoty ludzkiej i najbardziej wieczną; pociąga za sobą zwierzęcą część ziemskiej istoty. Człowiek, chcąc nie chcąc, idzie, oparty o swoje dzieła i ciągnięty przez nie; żyją one poza nim, zwracają mu straconą siłę, przypominają mu jego obowiązek, kierują nim i rządzą. Clerambault chciał milczeć. A jednak począł znów mówić.
Odczuwał z tego powodu niepokój. — „Drżysz, szkielecie, ponieważ wiesz, dokąd cię zawlokę“, mawiał Turevve do swego ciała przed bitwą. — Szkielet Clerambaulta nie okazywał większej pewności siebie. Wprawdzie bitwa, do której się gotował Clerambault, była bardziej niepokaźna, ale była równie trudna i groźna, albowiem stał sam jeden bez armji. Pojęcie, jakie miał o sobie samym w przededniu walki, było bardzo upokorzające. Widział się obnażonym, w swej miernocie — biedny człowiek, nieśmiały z natury, nieco bojaźliwy, który potrzebuje pomocy drugich, ich przywiązania, ich uznania; było mu okropnie przykro zrywać węzły, które go z nimi łączyły, iść z głową spuszczoną naprzeciw ich nienawiści... Czy będzie dość silny, by stawić opór? — I wątpliwości rozprószone znów wracały do ataku. Któż zmuszał go do mówienia? Kto będzie go słuchał? Na co się to przyda? Czyż nie miał przykładu ludzi mądrzejszych od niego, którzy umieli milczeć?
A jednak mózg jego, nieugięty w swem postanowieniu, dalej mu dyktował, co ma pisać; dłoń jego pisała, nie łagodząc ani jednego słowa. Był jak gdyby złożony z dwóch ludzi: jeden tarzał się na ziemi, zdjęty z trwogą i krzyczał: „Nie chcę się bić!“ — drugi zaś, pełen pogardy dla tchórza, wlókł go za kołnierz, mówiąc: „Pójdziesz!“
Byłoby to jednak za wiele zaszczytu dla niego; gdyby mu przypisywano, że postępował tak z odwagi. Działał tak jedynie z tego powodu, ponieważ nie mógł inaczej. Chociażby nawet chciał się zatrzymać, nie mógłby tego uczynić; musiał iść naprzód, mówić... „To twoje posłannictwo“. Nie rozumiał tego; zapytywał się sam siebie, dlaczego to on właśnie został do tego powołany, on, piewca czułości, stworzony do życia spokojnego, bez walk, bez ofiar, podczas gdy inni ludzie silni, nawykli do wojny i odpowiednio do tego zbudowani, o duszach atletów, nie zostali do tego przeznaczeni. — nie ma celu łamać sobie nad tem głowę. Masz być posłuszny. Tak być musi“.
Już ta sama dwoistość jego natury zmuszała go, skoro raz jedna z obydwóch dusz w nim zyskiwała przewagę, poddać się jej całkowicie. Człowiek, bardziej normalny, byłby niewątpliwie zlał w jedno obie natury albo raczej byłby je połączył, byłby znalazł kompromis, któryby zadowolił równocześnie wymagania jednej i ostrożność drugiej. Ale ludzie w rodzaju Clerambaulta są jednostronni; obierają wyłącznie jeden albo drugi kierunek. Czy droga im się podoba, czy nie, skoro raz jest obrana, idą nią prosto naprzód. I z tych samych przyczyn, które niegdyś budziły w nim bezwarunkową wiarę w to, w co wszyscy dokoła niego wierzyli, musiał teraz Clerambault okazać się człowiekiem bezwzględnym, gdy począł poznawać kłamstwa, które go w błąd wprowadziły, ci którzy z początku nie dali się tak bardzo oszukiwać, nie byliby tych fałszów co teraz odsłonili.
Tak tedy człowiek ten, śmiały mimowoli, jak drugi Edyp, rozpoczął walkę ze sfinksem ojczyzny, który czekał na niego na rozstajnej drodze.
Atak ze strony Bertina ściągnął na Clerambaulta uwagę ze strony kilku polityków ze skrajnej lewicy, którzy nie wiedzieli, jak pogodzić swoją opozycję przeciw rządowi, która była przecież ich warunkiem istnienia, z świętą unją, która została uchwalona przeciw najazdowi wrogów. Przedrukowali dwa pierwsze artykuły Clerambaulta w jednym z owych dzienników socjalistycznych, które wtedy wahały się między sprzecznemi poglądami. Zwalczano w nich wojnę, a równocześnie uchwalano kredyty. Wymowne wyznania poglądów międzynarodowych pojawiały się tam tuż obok napomnień ministrów, którzy robili politykę narodową. W tej grze wahadłowej byłyby kartki Clerambaulta, tchnące nieokreślonym liryzmem, w których atak był umiarkowany a taktyka idei ojczyzny osłonięta głęboką czcią, zachowały charakter nieszkodliwy platonicznego protestu, gdyby cenzura nie wygryzła w nich poszczególnych zdań z zawziętością terwitów. Ślady jej zębów zaś zwracały spojrzenia na to, co byłoby uszło niespostrzeżone w ogólnem zamieszaniu:
I tak w artykule „Do tej, którą się kochało“ zostawiono wyraz Ojczyzna, w miejscu, gdzie się pojawiał po raz pierwszy, połączony z wezwaniem tchnącem miłością, a natomiast wykreślono go w dalszej części ustępu, gdzie był przedmiotem mniej pochlebnej oceny. Głupota cenzora nie widziała tego, że to słowo, w sposób niezręczny wyrwane, tem jaśniej błyszczało w duszy czytelnika. Tak tedy cenzura sama przyczyniła się do tego, aby nadać pewne znaczenie pismu, które samo przez się nie miało wiele wagi. Trzeba nadmienić, że w tej porze powszechnej bierności, najmniejsze słowo wolnej ludzkości przybierało niezwykłą doniosłość i wywierało daleki wpływ, zwłaszcza gdy było wypowiedziane przez osobę ogólnie znaną. Drugi artykuł „O zmarli, wybaczcie nam!“ był lub mógł być, swoim bolesnym akcentem, jeszcze bardziej aniżeli poprzedni, zaraźliwy dla masy serc prostych, które były wojną rozdarte. Gdy się tylko okazały pierwsze poszlaki tego, władza, dotychczas obojętnie się zachowująca, starała się odrazu odciąć Clerambaulta od publiczności. Dość zręczna, aby surowem wystąpieniem nie zwrócić na niego powszechnej uwagi, potrafiła wywrzeć wpływ na dziennik drogą okrężną. Opozycja przeciw pisarzowi powstała w łonie samej redakcji. Naturalnie nie mogli mu czynić wyrzutów z powodu jego międzynarodowych tendencyj; uważali je jednak jako przeczulenie burżuja.
Clerambault sam dostarczył im do tego argumentów, przynosząc trzeci artykuł, w którym jego wstręt do każdego gwałtu zdawał się nawiasowo potępiać rewolucję narówni z wojną. Poeci są zawsze kiepskimi politykami.
Była to odpowiedź pełna oburzenia na ową „Odezwę do Zmarłych“, którą wygłosił Barrès, drżący puszczyk, z wysokości cmentarnego drzewa cyprysowego.
„Śmierć króluje nad światem. Wy co żyjecie, strząśnijcie z siebie jej jarzmo. Nie wystarcza jej to, że niszczy ludy. Pragnie jeszcze ponadto, aby ją wysławiały, aby szły naprzeciw niej ze śpiewem na ustach, a ich władcy żądają, aby sławiły swą własną ofiarę.... „To los najpiękniejszy, najbardziej godzien zazdrości!...“ — Kłamią! Niech żyje życie! Jedynie życie jest święte, a miłość ku życiu jest najwyższą cnotą. Ale ludzie dzisiejsi nie posiadają już tej cnoty. Wykazuje to ta wojna — i istniejąca już od lat piętnastu u wielu ludzi (przyznajcie się do tego!) potworna nadzieja tych krwawych zaburzeń. Wy nie kochacie życia, wy, którzy nie umiecie robić z niego lepszego użytku, aniżeli rzucać je na pastwę śmierci. Życie jest wam ciężarem, wam bogaci burżuje, niewolnicy przeszłości, konserwatyści, którzy dąsacie się na nie z powodu braku apetytu, z powodu moralnej niezdolności trawienia, którzy macie dusze i usta nieczyste i gorzkie, z powodu nudów i przesytu — i wam, proletarjusze, biedni i nieszczęśliwi, którzy jesteście zniechęceni losem, jaki wam przypadł w udziale. Żyjąc wśród przykrych i ciemnych stosunków, mając mało nadziei, by uzyskać kiedy zmianę położenia (o ludzie małoduszni!) pragnęlibyście jedynie wyjść z tego położenia aktem gwałtownym, któryby was podniósł ponad bagnisko choćby przynajmniej na przeciąg jednej minuty — ostatniej. Najpilniejsi z pomiędzy was, ci, którzy najlepiej zachowali energję instynktów pierwotnych, anarchiści czyli rewolucjoniści, odwołują się jedynie do siebie samych, aby dokonać czynu, któryby ich wyzwolił. Ale tłum jest zanadto ociężały, aby podjąć inicjatywę. Dlatego przyjmują tak skwapliwie potężną falę, która wstrząsa aż do głębi ich krajami ojczystemi, — wojnę. Oddajcie jej z ponurą rozkoszą. Jest to jedyna chwila w ich życiu, w której te blade stworzenia czują w sobie przelotnie tchnienie nieskończoności. A ta chwila jest właśnie chwilą, w której stają się nicością.!
O, jaki to zaiste piękny sposób korzystania z życia!... Jest się zdolnym je potwierdzić tylko w ten sposób, że się je zaprzecza na korzyść jakiegoś bóstwa, łaknącego rzezi, czy ono się zwie Ojczyzną, czy Rewolucją..., którego szczęki gryzą hałaśliwie kości miljonów ludzi...
Ginąć, niszczyć, cóż w tem za słowa! Należałoby raczej żyć. A wy tego nie umiecie. Nie jesteście tego godni. Nigdy nie odmawialiście dobrodziejstwa żywej minuty, radości, która pląsa w świetle. O wy, dusze umierające, które pragnęlibyście, aby wszystko umarło wraz z wami, bracia chorzy, którym podajemy dłoń, aby ich ocalić i którzy z wściekłością pociągają nas z sobą ku otchłani...
Ale nie do was mam żal, nieszczęśni, lecz do waszych władców, Wy, panowie chwilowi, nasi władcy intelektualni, nasi władcy polityczni, panowie złota, żelaza, krwi i myśli! Wy, co rządzicie państwami, kierujecie armjami którzy urobiliście te pokolenia, waszemi dziennikami, książkami, szkołami, kościołami, i którzy z dusz wolnych uczyniliście trzody! Całe ich wychowanie, to wasze dzieło ujarzmienia; wychowanie świeckie, wychowanie chrześcijańskie, wysławia jednakowo, z chorobliwą radością, nicość sławy wojskowej i jej szczęśliwość; zarówno kościół, jak i państwo wysuwa na końcu swej wędki, śmierć jako przynętę...
Pełni obłudy pisarze, faryzeusze, biada wam! Politycy i kapłani, artyści, autorzy, koryfeusze śmierci, wewnątrz jesteście pełni kości i zgnilizny. O, wy jesteście zaiste synami tych, którzy zabili Chrystusa! Jak oni, obciążacie barki ludzi strasznemi brzemionami, których sami nie dotknęlibyście się nawet końcem palca. Jak oni przybijacie na krzyż tych, którzy chcą nieść pomoc narodom nieszczęśliwym, tych, którzy przybywają między was, niosąc w rękach pokój, pokój błogosławiony, wtrącacie do więzienia i obsypujecie zniewagami i jak mówi Pismo święte, będziecie ich ścigać z jednego miasta do drugiego, aż cała ta krew, rozlana na ziemi, spadnie na was potokami deszczu.
Dostawcy śmierci, pracujecie jedynie dla niej. Wasza ojczyzna służy wam jedynie na to, aby oddawać przyszłość w jarzmo przeszłości i wiązać ludzi żywych z butwiejącymi umarłymi. Wy skazujecie życie nowe na to, aby przedłużało trwożliwie w nieskończoność puste obrzędy grobowców... My jednak powinniśmy zmartwychwstać! Niech zabrzmią donośnie dzwony wielkanocne dla żywych!
Ludzie, to nieprawda, że wy jesteście niewolnikami zmarłych i przez nich przykuci do ziemi, jak poddani przywiązani do gleby. Niechaj umarli grzebią swoich umarłych i sami wraz z nimi zstąpią do grobów. Wy jesteście synami ludzi żywych i sami żywi. Bracia młodzi i zdrowi, przełamcie tę chorobliwą odrętwiałość nerwową, przerywaną atakami szału, która cięży na duszach, ujarzmionych przez ojczyznę przeszłości. Bądźcie panami dnia dzisiejszego i panami przeszłości, ojcami i synami waszych dzieł! Bądźcie wolni! Każdy z was jest człowiekiem, a nie zbutwiałym trupem, który wydaje niemiłą woń w grobach, jest trzeszczącym ogniem życia, który usuwa zgniliznę, pochłania trupy ubiegłych wieków i jako zawsze nowy i młody, obejmuje ziemię swemi płonącemi ramionami. Bądźcie wolni! O wy, zdobywcy Bastylji, nie zdobyliście jeszcze owej drugiej, która jest w was samych, owego fałszywego przeznaczenia, które od wieków zbudowali, aby was tam uwięzić, wszyscy ci, którzy niewolnicy lub tyrani (są oni tej samej galery), lękają się, abyście nie nabrali świadomości waszej wolności. Ciężki dzień przeszłości — religje, rasy, ojczyzny, wiedza materjalistyczna — przysłania jeszcze wasze słońce. Idźcie naprzeciw niego. Wolność jest tam, za temi szańcami i wieżami przesądów, martwych praw, uświęconych kłamstw, których strzegą interesy kilku augurów, opinja tłumów, zaciągniętych w szeregi wojskowe i wasze wątpliwości co do was samych. Miejcie odwagę chcieć! A nagle, za zburzonemi murami fałszywego przeznaczenia, znów ujrzycie słońce i widnokrąg rozległy, bez końca.“
Zamiast odczuwać płomień rewolucyjny tej odezwy, komitet redakcyjny dziennika uczepił się jedynie trzech lub czterech wierszy, w których Clerambault zdawał się traktować jednakowo gwałty wszelkiego rodzaju, zarówno z obozu lewicy, jak i prawicy. Jakiem prawem ośmielał się ten poeta w dzienniku stronnictwa dawać nauki socjalistom? W imię jakiej doktryny? Czy był wogóle socjalistą? Należy odesłać z powrotem do burżuazji tego burżuja, sympatyzującego z Tołstojem i z anarchizmem, wraz z jego ćwiczeniami stylistycznemi. Napróżno zaprotestowało przeciw temu kilku ludzi obejmujących szersze widnokręgi, którzy twierdzili, że każda myśl wolna, z etykietą lub bez etykiety, powinna być przyjęta i że poglądy Clerambaulta, aczkolwiek on nie zna doktryny ich partji, są w gruncie rzeczy bardziej nacjonalistyczne, aniżeli poglądy socjalistów, biorących udział w rzezi narodowej. Nie zważano na to; artykuł Clerambaulta przeleżał kilka tygodni w głębi szuflady, poczem mu go zwrócono pod pozorem, że mieli wiele materjału aktualnego, nie cierpiącego zwłoki i że brakło im miejsca.
Clerambault zaniósł swój artykuł do małego pisma, które się dało więcej znęcić jego sławą literacką, aniżeli jego poglądami. Następstwem tego było, że pismo to zostało wskutek zarządzenia policji, zawieszone, nazajutrz po pojawieniu się owego artykułu, którę cenzura straszliwie pokiereszowała.
Clerambault jednak okazał tym razem upór. Najbardziej zagorzałymi rewolucjonistami są właśnie ci, których się do tego zmusza i którzy byli całe swoje życie ulegli. Przypominam sobie, że widziałem pewnego razu wielkiego barana, który draźniony przez psa, w końcu rzucił się na niego; pies zaś, przerażony tym nagłym przewrotem praw natury, uciekł, szczekając ze zdumienia i z trwogi. Stosując to porównanie do naszego wypadku, możemy powiedzieć, że pies — państwo jest zanadto pewne swoich ostrych zębów, by się niepokoić kilku zbuntowanemi baranami, ale baran Clerambault nie obliczał przeszkód, lecz uderzał głową na prawo i na lewo. Jest to właściwość serc słabych a szlachetnych, że przechodzą nagle z jednej przesady do drugiej. Clerambault, który dotychczas podzielał przesadnie uczucia tłumu, przeszedł teraz nagle, jednym skokiem, do skrajnego indywidualizmu, w którym się znalazł osamotniony. Znając dobrze bicz posłuszeństwa, widział go teraz wszędzie, tę sugestję społeczną, której skutki były widoczne we wszystkich środowiskach: bohaterska bierność wojska, którą się wysławia do szaleństwa, jak miljony mrówek zamkniętych w głównej armji; barania służalczość parlamentów, które chociaż gardzą naczelnikiem rządu, podtrzymują go swojemi głosami, aż nie nastąpi przypadkiem wybuch, wywołany buntem, jednostki; markotna, ale wcielona w kadry wojskowe uległość nawet stronnictw lewicy, które poświęcają niedorzecznemu bóstwu abstrakcyjnej jedności swoją własną rację bytu. Ta namiętność wyrzekania się własnej woli była dla niego wrogiem. I uważał za swoje zadanie budzić wątpliwości, ducha, który gryzie kajdany i zniszczyć, o ile możności, tę wielką sugestję.
Ogniskiem choroby była idea narodu. Nie można się było dotknąć tego wrzodu, gdyż natychmiast zwierzę wyło z bolu, Clerambault jednak uderzył w to miejsce bez żadnego względu.
„...Cóż mam robić z waszemi narodami? Żądacie odemnie, abym kochał narody lub ich nienawidził? Ja kocham lub nienawidzę ludzi. Są w każdym narodzie szlachetni, podli, mierni. I w każdym narodzie mało jest szlachetnych i podłych, a mnóstwo miernych. Kocham jakiegoś człowieka lub nie kocham go, dlatego, czem on jest, a nie dlatego, czem są inni. A gdyby był tylko jeden jedyny człowiek, któregobym kochał w pewnym narodzie, toby mi wystarczyło, by tego narodu nie potępiać. — Mówicie mi o walkach i nienawiściach ras? Rasy są kolorami w pryzmacie życia, dopiero ich wiązka tworzy razem światło. Biada temu, który łamie ten pryzmat! Ja nie należę do jednej rasy, należę — do życia, do życia całego. We wszystkich narodach, sprzymierzonych lub wrogich, mam braci, a najbliżsi nie zawsze są ci, których wy mi chcecie narzucić, jako ziomków. Rodziny duchowe są rozprószone po całym świecie. Zmieńmy ten stan! Naszem zadaniem jest zburzyć narody chaotyczne, a na ich miejscu utworzyć grupy harmonijne. Nic nie stanie temu na przeszkodzie. Nawet prześladowania sprawią, że ze wspólnych cierpień wzniesie się wspólna miłość dręczonych narodów“.
Innym razem, kilkakrotnie, nie przecząc idei narodu i nawet przypuszczając istnienie narodów, jako — fakt naturalny, — (albowiem Clerambault nie silił się na logikę i pragnął jedynie ugodzić w bożyszcze tam) gdzie były luki w jego pancerzu), — oświadczał w sposób bezwzględny, że nie bierze udziału w rywalizacjach narodów. To stanowisko jego było również bardzo niebezpieczne.
„Nie zajmują mnie spory, jakie toczą wasze narody między sobą o zyskanie przewagi. Jest mi rzeczą obojętną, czy będzie trjumfował na wyścigach ten lub ów kolor. Ktokolwiek będzie zwycięzcą, zawsze zwycięży ludzkość. Jest rzeczą sprawiedliwą, aby naród mający najwięcej życia, najbardziej inteligentny i pracowity, odniósł zwycięstwo w pokojowem współzawodnictwie pracy. Byłoby zaś rzeczą potworną, gdyby współzawodnicy pokonani lub ci, którym grozi taka klęska, chwycili się gwałtu, by ów naród zwycięzki wyrugować z targu światowego. Znaczyłoby to tyle, co podporządkować interesy wszystkich ludzi interesom jednej firmy handlowej. Ojczyzna atoli nie jest firmą handlową. Jest wprawdzie rzeczą przykrą, że podniesienie się jednego narodu powoduje upadek drugiego, ale gdy wielki handel w moim kraju niszczy mały handel w moim kraju, nie powiecie, że to zbrodnia obrazy majestatu wobec ojczyzny; a przecież walka ta ma w swem następstwie spustoszenie jeszcze smutniejsze i jeszcze bardziej nie zasłużone. Cały panujący obecnie na świecie system ekonomji jest błędny i zgubny; należy go naprawić. Ale wojna, która dąży do tego, aby współzawodnik zręczniejszy lub szczęśliwszy został oszukany przez mniej zręcznego lub bardziej leniwego, pogorsza tylko błędy systemu: wzbogaca kilka jednostek a niszczy ogół.
Wszystkie narody nie mogą dążyć po tej samej drodze tym samym krokiem. Naprzemian jedne wyprzedzają inne, to znów zostają za niemi w tyle. Cóż na tem zależy, jeżeli wszystkie tworzą tylko jeden i ten sam pochód! Nie należy powodować się głupią miłością własną. Biegun energji świata zmienia ustawicznie swoje położenie, nawet w tym samym kraju przenosi się często z jednego miejsca na drugie: i tak we Francji przeniósł się z rzymskiej Prowansji nad rzekę Loarę Walezjuszów, teraz jest w Paryżu, ale nie zostanie tam zawsze. Ziemia cała ulega zmiennemu rytmowi płodnej wiosny i sennej jesieni. Drogi handlowe nie pozostają niezmienne. Bogactwa podziemne wyczerpują się. Naród, który podczas wieków wydawał nie licząc wcale, dąży, poprzez swój blask, ku upadkowi; zachowa swój byt tylko wtedy, gdy się wyrzecze czystości swej krwi i zmiesza ją krwią, obcą. Jest rzeczą daremną, a nawet zbrodnią chcieć przedłużać swoją własną dojrzałość, która już minęła, w ten sposób, że się powstrzymuje dojrzałość, innych. Tak postępują dzisiaj nasi starcy, którzy wysyłają młodzież na śmierć. To nie czyni ich młodszymi, a zabijają przyszłość.
Naród zdrowy stara się, zamiast się buntować zaciekle przeciw prawom natury, zrozumieć te prawa; poznaje prawdziwy swój postęp nie w niedorzecznym uporze, by się nie starzeć, ale w nieustannym wysiłku, aby postępować z wiekiem, stawać się innym i większym. Każdy wiek ma swoje zadanie. Czepiać się całe życie tego samego zadania jest oznaką lenistwa i słabości. Uczcie się zmian! Zmiana to życie. Kuźnia ludzkości ma pracę dla wszystkich. Niechaj wszystkie narody pracują i niech każdy będzie dumny z pracy wszystkich. Trud i genjusz innych są także — i naszą własnością“.
∗ ∗
∗ |
Te artykuły pojawiaty się to tu, to tam, kiedy mogły, w jakiemś małem piśmie postępowem, anarchistycznem i literackiem, w którem zresztą gwałtowne ataki osobiste zastępowały rozważną walkę z rządem. Były prawie nieczytelne, pokiereszowane cenzurą, która zresztą, gdy artykuł był później powtórzony w innym dzienniku, przepuszczała z kapryśną niedbałością to co dnia poprzedniego wykreśliła, a natomiast wykreśliła to, co dnia poprzedniego przepuściła. Trzeba było się prawdziwie natężać, by zrozumieć sens artykułu. Było rzeczą dziwną, że nie przyjaciele, ale przeciwnicy Clerambaulta zadawali sobie tę pracę. Zwykle w Paryżu polemiki nie trwają długo. Najzawziętsi wrogowie, najbardziej wyćwiczeni szermierze w walce na pióra, wiedzą bardzo dobrze, że milczenie szkodzi więcej, aniżeli zniewaga i każą milczeć swej nienawiści, aby tem lepszy wywarła skutek. Ale w owem podnieceniu histerycznem, które wówczas owładnęło w Europie wszystkiemi duszami, nie było już żadnej busoli, nawet dla nienawiści. Gwałtowne ataki Oktawjusza Bertin przypominały co chwila Clerambaulta publiczności. Napróżno wołał on pogardliwie do innych: „Nie mówmy o nim więcej!“ Powtarzał te słowa na końcu każdego artykułu, wylał właśnie swą żółć na swego przeciwnika.
Bertin znał doskonale wszystkie tajne słabostki, wszystkie błędy i drobne śmieszności swego dawnego przyjaciela. Nie mógł się oprzeć przyjemności, by w nie nie ugodzić niezawodną strzałą. A Clerambault dotknięty do żywego i niedość roztropny, by tego nie zdradzić, dał się wciągnąć w walkę, odpowiadał i udowodnił, że potrafi także ranić drugiego do krwi. Wybuchła między nimi płomienna nienawiść.
Wynik był łatwy do przewidzenia. Dotychczas nie był Clerambault niebezpieczny. Ograniczał się ściśle biorąc do rozpraw moralnych; polemika jego nie przekraczała zakresu ideowego; mogłaby równie dobrze, jak do Francji dzisiejszej, stosować się do Niemiec, do Anglji, — lub do starożytnego Rzymu. Mówiąc otwarcie, nie znał on wcale wypadków politycznych, na temat których rozpisywał się patetycznie, — jak zresztą dziewięć dziesiątych osób jego warstwy społecznej i jego zawodu. To też akordy jego muzyki nie mogły niepokoić tych, którzy byli w owej godzinie władcami. Hałaśliwe jednak starcie się Clerambaulta i Bertina i wywołana tem wrzawa w prasie miały dwojakie następstwo: z jednej strony Clerambault przyzwyczaił się w swej szermierce do dokładniejszej techniki, był zmuszony szukać pewniejszego gruntu pod stopami, aniżeli walka na słowa; z drugiej strony, nawiązał wskutek tego stosunki z ludźmi, którzy będąc lepiej od niego obeznani z prawdziwym stanem rzeczy, dostarczali mu dowodów do jego twierdzeń. Od niejakiego czasu utworzyło się we Francji małe towarzystwo, napół tajne, które miało na celu prowadzić niezawisłe poszukiwania i wykonywać wolną krytykę co do wojny i przyczyn, jakie ją wywołały. Państwo, tak pilnie baczące na to, aby zdławić każdą próbę wolnej myśli, nie uważało za niebezpiecznych tych ludzi mądrych, spokojnych, przedewszystkiem ludzi o głębokiej wiedzy, którzy nie szukali rozgłosu i zadowalali się prywatnemi dysputami; sądziło, że najlepszą polityką jest, nie spuszczając z nich oka, zostawić ich w ich czterech ścianach. Pomysł ten jednak okazał się błędny. Prawda, wykryta w sposób skromny a mozolny, chociażby zrazu była znana jedynie pięciu lub sześciu osobom, nie może potem być wykorzeniona; wyłazi z pod ziemi z siłą nie znoszącą oporu. Clerambault dowiedział się, po raz pierwszy, o istnieniu tych namiętnych poszukiwaczy prawdy, którzy mu przypominali takich samych poszukiwaczy z czasów procesu Dreyfusa; ich apostolstwo w swem tajnem ukryciu przybrało, w tych czasach ogólnego ucisku, jakieś podobieństwo do nielicznej społeczności chrześcijańskiej w epoce katakumb. Dzięki tym ludziom odkrył, obok niesprawiedliwości, kłamstwa „wielkiej wojny“. Dotychczas przeczuwał je tylko w sposób niejasny, ale nie podejrzywał nawet, w jakim stopniu dzieje, które nas dotyczą tak blisko, zostały sfałszowane. Ogarnęło go straszne oburzenie. Nawet w godzinach najbardziej dokładnych badań, naiwność jego nigdy sobie nie wyobrażała fałszywych podstaw, na jakich się opiera wojna krzyżowa w obronie prawa. A ponieważ nie był człowiekiem, który tego rodzaju odkrycie chowa dla siebie, wyjawiał je głośno i otwarcie w artykułach, które cenzura natychmiast konfiskowała; później w formie satyrycznej, ironicznej, symbolicznej, w małych opowiadaniach, bajkach i przypowieściach w rodzaju Waltera, które niekiedy przemykały się szczęśliwie, z powodu nieuwagi cenzora i które wskazywały władzy Clerambaulta, jako człowieka stanowczo niebezpiecznego.
Ci, którzy sądzili, że go znają, zdziwili się wielce. Przeciwnicy uważali go dotychczas powszechnie za człowieka sentymentalnego. I był nim niewątpliwie. Ponieważ jednak wiedział o tem i był zarazem Francuzem, miał zdolność szydzić z tego i sam to wyśmiewać. To dobre dla sentymentalnych Niemców wierzyć ślepo w siebie, ale na dnie duszy Clerambaulta, wymownego i wrażliwego, czuwało spojrzenie Galijczyka, który zawsze bacznie śledzi w głębi tych gęstych lasów, na wszystko uważa, nic z oka nie traci i gotów jest śmiać się z wszystkiego. A najbardziej dziwne jest to, że ten wewnętrzny popęd objawia się właśnie wtedy, kiedy tego najmniej oczekiwać można, w czasie najniższych prób i groźnych niebezpieczeństw. Uczucie śmieszności powszechnej wzmocniło i ożywiło poniekąd Clerambaulta. Charakter jego przybrał nagle żywą różnorodność, uwolniwszy się od więzów konwencyjnych, któremi był dotychczas skrępowany. Dobry, czuły, skory do walki, łatwo drażliwy, przekraczający miarę, o czem wiedział i co brał z wesołej strony, sentymentalny, ironiczny, sceptyk i zarazem człowiek wierzący, sam dziwił się, gdy się widział w zwierciadle tego, co pisał. Całe jego życie, które dotychczas zamknął w sobie przezornie i burżujnie, wybuchało teraz z niego, rozwinięte samotnością moralną i zdrową atmosferą czynu.
I Clerambault spostrzegł, że sam siebie nie znał dotychczas. Czuł się, gdyby swieoż narodzony, po owej nocy strasznej trwogi. Poznał nowy rodzaj rozkoszy, o którym nie miał jeszcze wyobrażenia, jest to rozkosz zawrotna i samodzielna człowieka wolnego wśród walki: wszystkie jego zmysły były naprężone, jak łuk dobrze napięty i ogarnęło go uczucie błogiego zadowolenia.
I Ale osoby, które go otaczały, nie miały z tego żadnej korzyści. Panią Clerambault spotykały z powodu tej walki same przykrości; otaczała ją atmosfera nieprzyjazna, która znajdowała w końcu swój wyraz nawet u drobnych dostawców w dzielnicy. Rozyna czuła się coraz słabsza. Zmartwienie w miłości, które taiła, podkopywało jej zdrowie. Milczała i nie skarżyła się nikomu, ale matka czyniła to za siebie i za córkę. Obejmowała tem samem uczuciem goryczy głupców, którzy ją obrażali i nierozważnego męża, który był powodem tego. Przy każdem jedzeniu słychać było niezręczne wyrzuty, które miały go przywieść do milczenia. Ale to wszystko nic nie pomogło: wyrzuty nieme lub hałaśliwe odbijały się od Clerambaulta; był niemi bez wątpienia skruszony; oddawał się jednak z zapałem walce. Egoizm nieświadomy i nieco dziecinny sprawiał, że oddalał od siebie to, coby mu mogło mącić tę nową przyjemność.
Okoliczności przybyły pani Clerambault z pomocą. Stara krewnianka, która ją wychowała, umarła. Mieszkała w Berry i zostawiła rodzinie Clerambault swoją małą posiadłość w spadku. Pani Clerambault skorzystała z tego smutnego wypadku, by się oddalić z Paryża, do którego teraz czuła wstręt i aby wyrwać męża z tego niebezpiecznego środowiska. Podała oprócz swej żałoby powody praktyczne i zdrowie Rozyny, której ta zmiana powietrza bardzoby posłużyła. Clerambault ustąpił. Udali się tedy wszyscy troje, aby objąć w posiadanie ten mały spadek i pozostali w Berry przez całe lato i jesień.
Było to na wsi. Stary dom mieszczański, na końcu wioski. Z burzliwego życia w Paryżu przeszedł Clerambault nagle do martwej ciszy. Ciągłe milczenie po całych dniach przerywało tylko pianie kogutów na folwarku i beczenie bydła na pastwiskach. Ale serce Clerambaulta było zanadto rozgorączkowane, by się zastosować do tego pogodnego i powolnego rytmu przyrody. Niegdyś miłował ją, a nawet uwielbiał, nieraz był w harmonii z tym ludem wiejskim, z którego wyszła jego rodzina. Ale dziś wieśniacy, z którymi próbował rozmawiać, sprawiali na nim wrażenie ludzi z innej planety. Wprawdzie nie byli zakażeni jadem wojny, nie unosili się namiętnością, nie okazywali nienawiści wobec wrogów. Ale nie ukazywali także nienawiści wobec wojny. Przyjmowali ją jako fakt dokonany. Nie dawali się w tym względzie wyprowadzić w pole: (niektóre uwagi, wypowiadane z dobroduszną ironją, zdradzały, że wiedzą, co wojna była warta). Ale tymczasem z faktu tego ciągnęli korzyści i robili grube interesy. Bezwątpienia, tracili na polach bitew synów swoich, ale nie tracili swoich posiadłości ziemskich. Nie byli to zresztą ludzie nieczuli, ich żałoba nie wyrażała się coprawda dobitnie, ale była mimo to w ich sercach głęboko wyryta. Ale ostatecznie, życie poszczególnych ludzi przemija, a ziemia pozostaje. Oni przynajmniej nie wysłali, tak jak mieszkańcy miast, dzieci swoich z fanatyzmu narodowego na śmierć. Ale z chwilą, gdy ta ofiara już została spełniona, umieli jej nadać wartość i jest wielce prawdopodobne, że synowie poświęceni sami byliby to uznali za rzecz naturalną. Ale gdy się traci to, co się kocha, czyż trzeba zaraz tracić głowę? Wieśniacy nie stracili jej. Wojna stworzyła, jak powiadają, po wsiach francuskich blizko miljon nowych właścicieli.
Clerambault czuł się tu, ze swojemi zapatrywaniami, jak gdyby na wygnaniu. Myśli jego i myśli tych wieśniaków nie przemawiały tym samym językiem. Wygłosili przed nim kilka swoich nieocenionych skarg. Wieśniak, gdy mówi z mieszczaninem, skarży się zawsze już z przyzwyczajenia; jest to sposób obrony przeciw możliwemu odwoływaniu się do jego mieszka, Tym samym tonem mówiliby o wybuchu zarazy pyskowej u bydła. Clerambult był dla nich zawsze Paryżaninem. Cokolwiekby sobie myśleli, nigdyby mu tego nie wyjawili. On był dla nich człowiekiem innego plemienia.
Brak echa przytłumiał słowa Clerambaulta. Będąc w wysokim stopniu wrażliwy, wkońcu sam ich nie słyszał. Otoczyło go głuche milczenie. Głosy przyjaciół odległych i nieznanych mu, którzy próbowali nawiązać z nim stosunki, podchwyciła służba szpiegowska na poczcie, jedno z łych haniebnych urządzeń, które splamiły owe czasy. Pod pozorem, by stłumić szpiegostwo zagraniczne, państwo czyniło wtedy swoich własnych obywateli szpiegami. Nie poprzestawało na tem, by czuwać nad polityką, gwałciło myśli; kształciło swych ajentów w zawodzie lokai, którzy podsłuchują pod drzwiami. Nagrody, płacone za taką podłość, napełniły cały kraj (wszystkie kraje) dobrowolnymi ajentami policyjnymi, ludźmi z lepszego towarzystwa, często literatami, którzy po większej części uchylali się od służby wojskowej, i okupywali swoje własne bezpieczeństwo, sprzedając bezpieczeństwo innych osób, a denuncjacje swoje pokrywali imieniem ojczyzny. Dzięki tym donosicielom, dusze wolne, które się szukały, nie mogły sobie podać ręki. Olbrzymi potwór, państwo, podejrzywał i lękał się kilku osób wolnych, które stały odosobnione, słabe, bezbronne, tak go piekł cierń nieczystego sumienia. A każda z łych dusz wolnych otoczona tajnym nadzorem, usychała w swem więzieniu; nie wiedząc zaś o tem, że wszyscy doznawali tych samych katuszy, ginęła powoli, wśród lodowatej samotności; zastygła w swej rezpaczy.
Dusza, jaką nosił Clerambault w swojem łonie, była zanadto płomienna, by się dać pokryć śnieżnym całunem. Ale dusza sama nie wystarcza. Ciało jest rośliną, która potrzebuje ludzkiej ziemi. Pozbawione sympatji; skazane na to, aby się żywić własną substancją, marnieje i ginie. Całe rozumowanie Clerambaulta, którem chciał udowodnić sobie, że jego poglądy odpowiadają poglądom tysięcy nieznajomych, nie mogło mu zastąpić rzeczywistego zetknięcia się z jednem jedynem sercem żywem. Duszy może wystarczyć wiara. Ale serce jest niewiernym towarzyszem, musi się dotykać, aby wierzyć.
Clerambault nie przewidywał tej fizycznej słabości. Było jak gdyby duszenie się. Skóra była sucha, krew wyssana przez palące się ciało, źródło życia wyczerpane. Był jak gdyby w przestrzeni pozbawionej powietrza, oddzielony od niego murem.
Otóż pewnego wieczora, gdy podobny do suchotnika w parnym dniu błąkał się po swoim domu, od jednego pokoju do drugiego, szukając nieco powietrza do oddychania, doręczono mu list, któremu udało się przemknąć przez oczka gęstej sieci, jaką go otoczono. Pisał go człowiek mniej więcej w jego wieku, nauczyciel wiejski w ustronnej dolinie prowincji Dauphiné. List ten opiewał:
„Wojna pozbawiła mnie wszystkiego. Z tych, których znałem, jednych zabiła, innych nie poznaję. Po tem wszystkiem, co nadawało wartość memu życiu, po mej wierze w postęp ludzkości i w przyszłość braterstwa duchowego, depcą nogami. Umierałem z rozpaczy, gdy przypadkiem pewien dziennik, który pana znieważał, zapoznał mnie z pańskiemi artykułami “O Zmarli, wybaczcie nam!“ i „Do Tej, którą się kochało“. Przeczytałem je i zapłakałem z radości. A więc człowiek nie jest osamotniony? Nie cierpi sam jeden? Pan masz jeszcze tę wiarę, wszak prawda? Powiedz mi pan. Ona zawsze istnieje, oni nie zabiją jej? Ach, jak to dobrze, a ja już prawie zaczynałem o tem wątpić. Przepraszam pana, ale człowiek jest stary, sam jeden na świecie, znużony... Błogosławię pana. Teraz umrę spokojnie. Teraz, dzięki panu, wiem, że niezawiodłem się...“
Clerarnbault doznał w tej chwili uczucia, jak gdyby świeże powietrze weszło do pokoju przez szczelinę w murze. Płuca mu się wydęły, serce poczęło bić raźniej, zdrój życia znów się otworzył i począł napełniać wyschłe łożysko duszy. O, jak ludzie potrzebują zawsze miłości drugich ludzi!... O ty ręko, wyciągnięta ku mnie w godzinie mej trwogi, ręko, która obudziłaś we mnie uczucie, że nie jestem gałęzią odciętą od pnia drzewa, ale że sięgam do jego serca, ja ciebie ocalam, a ty wybawiasz mnie; daję ci moją siłę, ona zginie, jeżeli jej nie weźmiesz. Prawda samotna jest jako iskra, która wytryska z krzemienia, sucha, odosobniona, przemijająca. Czy zgaśnie? Nie. Dotknęła się innej duszy, a w głębi widnokręgu zapala się gwiazda...
Widział ją tylko przez chwilę. Skryła się znów poza obłoki i znikła na zawsze.
Clerambault odpisał, tego samego dnia jeszcze, nieznanemu przyjacielowi; opowiedział mu z wylaniem o swoich przeżyciach i o swoich niebezpiecznych przekonaniach. Na list ten nie było żadnej odpowiedzi. Po kilku tygodniach, Clerambault pisał ponownie, bez większego powodzenia. Tak silne było w nim pragnienie mieć przyjaciela, z którymby się dzielił boleścią i nadzieją, że wsiadł do pociągu, idącego do Grenoble, a stamtąd poszedł piechotą aż do wioski, której znał adres. Ale gdy z sercem pełnem radości z powodu niespodzianki, jaką sprawia, zapukał do drzwi szkoły, ten, który mu otworzył, nie rozumiał wcale słów jego. Po wyjaśnieniu dowiedział się, że nauczyciel, z którym mówił, przybył świeżo do wioski. Poprzednik jego został przed miesiącem usunięty z tej posady i w drodze niełaski przeniesiony do odległej okolicy. Ale nie potrzebował wcale się trudzić tą podróżą. Zapalenie płuc sprzątnęło go dzień przedtem, zanim miał opuścić tę wioskę, w której mieszkał od lat trzydziestu. I został nadal jej mieszkańcem, ale pod ziemią.
Clerambault ujrzał krzyż na świeżej jeszcze mogile. I nie dowiedział się nigdy, azali przyjaciel zmarły otrzymał przynajmniej jego serdeczne listy. Lepiej było dla niego pozostać w wątpliwości, albowiem zmarły przyjaciel jego tych listów nie otrzymał; zabrano mu nawet ten ostatni jasny promyk światła...
∗ ∗
∗ |
Koniec lata w Berry był jedną z najbardziej jałowych epok w życiu Clerambaulta. Nie rozmawiał z nikim. Nie pisał już nic więcej. Nie miał żadnego sposobu porozumiewać się bezpośrednio z ludem robotniczym. W tych rzadkich okolicznościach, w których się niegdyś z nim ztykał (na tłumnych zebraniach, na uroczystościach, na wykładach ludowych), zyskiwał sobie jego sympatję. Ale pewna nieśmiałość która zresztą była obopólna, nie dozwalała mu całkowicie oddać się ludowi. Po jednej i po drugiej stronie była świadomość dumna lub też przykra własnej niższości, albowiem Clerambault uważał się we wielu względach, i to bardzo istotnych, za niższego od inteligentnych robotników. — (Miał zupełną słuszność; z ich szeregów bowiem wyjdą wodzowie przyszłości). — Elita robotnicze posiadała wtedy w swojem gronie prawe i męskie dusze, któreby były zdolne zrozumieć Clerambaulta. Wierni swemu idealizmowi, stali przecież twardo na gruncie rzeczywistości; przywykli w życiu codziennem do walk, do zawodów, do zdrad, ludzie ci, z których wielu było, pomimo młodego wieku, weteranami walki społecznej, byli wdrożeni do cierpliwości i byliby mogli nauczyć jej Clermbaulta. Wiedzieli, że wszystko trzeba kupić, że nie nabywa się niczego za darmo, że ci, którzy pragną szczęścia przyszłych pokoleń ludzkości, muszą je okupić swemi własnemi cierpieniami, że najdrobniejszy postęp zdobywa się powoli i stopniowo, że często traci się go dwadzieścia razy, zanim się go osiąga ostatecznie... (Nic niema w rzeczywistości ostatecznego)... — Clerambaultowi byliby bardzo potrzebni ci ludzie, pełni siły i wytrwali, jak ziemia. A jego gorąca inteligencja byłaby ich znów ogrzała ciepłem słonecznem.
Ale zarówno oni, jak i on, dźwigali na sobie brzemię systemu kastowego, przestarzałego, obrażającego, zgubnego całym społecznościom, jak i jednostkom, który stwarza między obywatelami, rzekomo równymi, naszych kłamliwych „demokracyj“ przesadna nierówność majątków, wykształcenia, sposobu życia. Jedna kasta stykała się z drugą jedynie za pośrednictwem dziennikarzy. którzy, tworząc kastę oddzielną, nie przedstawiali w rzeczywistości ani jednej, ani drugiej. Jedynie głos dzienników rozbrzmiewał wśród milczenia, jakie otaczało Clerambaulta. Nic nie było w stanie zamącić ich „Brekekekeks! koaks! koaks!“
Nieszczęśliwe wyniki nowej ofenzywy znalazły dziennikarzy, jak zawsze, nieustraszonych na swoim posterunku. Wyrocznie optymistyczne tych kapłanów z głębi kraju zawiodły ponownie. Nikt nie zdawał się zwracać na to uwagi. Następowały inne wyrocznie, podawane i przyjmowane z tą samą ufnością. Ani ci którzy je pisali, ani ci, którzy je czytali, nie poznawali, że się pomylili. Pomimo całej szczerości, nie zauważyli nawet tego. Nie przypominali sobie tego, co mówili poprzedniego dnia. Czyż można polegać na tych bydlętach, na tych ptasich mózgach? Głowy w góry, to znów głowy w dół. W każdym razie nie można im odmówić zdolności, że po wszystkich swoich skokach padają na nogi. Codziennie inne przekonanie. Mniejsza o jakość, ponieważ się odnawia.
Pod koniec jesieni, aby podtrzymywać hart ducha, który poczynał się uginać na myśl o smutnej zimie, wystąpiła praca z nową propagandą na temat okrucieństw germańskich, która powiodła się wybornie. Termometr opinji publicznej wskazywał znów nagle temperaturę gorączki. Nawet w zacisznem ustroniu w Berry, przez kilka tygodni wszyscy ludzie zajmowali się temi okrucieństwami; ksiądz proboszcz przyłączył się również do nich i wygłosił kazanie tchnące zemstą. Clerambault dowiedział się o tem od swej żony i podczas śniadania wypowiedział bez ogródek, co o tem sądził, wobec służącego, usługującego przy stole. Wieczorem cała wioska wiedziała o tem, że jest stronnikiem Niemiaszków i od tego czasu Clerambault mógł to czytać każdego poranku, wypisane na swoich drzwiach. Rzecz jasna, że to nie przyczyniło się do poprawy humoru pani Clerambault. Rozyna zaś, która, w świeżem swem zmartwieniu zawiedzionej miłości, przechodziła obecnie przez kryzys religijny, była zanadto zaprzątnięta cierpieniami swej duszy i ich różnemi fazami, aby móc myśleć o cierpieniach innych osób. Nawet osoby najbardziej tkliwe mają swoje godziny egoizmu naiwnego bezwzględnego.
Pozostawiony sam sobie, pozbawiony środków działania, Clerambault zwrócił swe rozgorączkowane myśli ku swej własnej osobie. Nic nie mogło go już powstrzymać na drodze do gorzkiej prawdy, nic nie łagodziło już jej okrutnego światła. Czuł w sobie spaloną duszę owych fuorusciti, którzy wygnani poza mury swego nieludzkiego miasta, spoglądają na nie z zewnątrz oczyma, w których wyrasta miłość synowska. Nie była to już wizja bolesna pierwszej nocy ciężkich przejść, których rany krwawiące się łączyły go jeszcze z jego grupą ludzką. Wszystkie węzły były zerwane. Dusza jego, zanadto jasna, schodziła, kręcąc się dokoła nad przepaścią, ku otchłani piekielnej. Powoli, od jednego koła do drugiego, samotna, wśród głuchej ciszy.
„Widzę was tedy, trzody, ludy, mirjady istot, które musicie cisnąć się ławami, aby sobie torować drogę i aby myśleć. Każda z waszych grup ma swój odrębny zapach, który jej się wydaje święty. Tak jak u pszczół: woń wydzielana przez królowę tworzy jedność w ulu i radość pszczół z ich pracy. Tak jak u mrówek: kto nie wydziela takiej samej woni, jak ja i moja rasa tego zabiję. Ule ludzkie, każdy z was ma swój odrębny zapach rasy, religji, moralności, obrzędów rytualnych. Zapach ten przenika wasze ciała, wasze dzieła, wasze plemię. Całe wasze życie, od urodzenia do śmierci, jest nim przesiąknięte. Biada temu, kto go z siebie zmywa!
„Kto chce wchłaniać w siebie stęchliznę tych myśli rojów pszczół, ten pot nocy narodu, spędzonych wśród halucynacyj, niech spogląda z odległości na obrzędy i wierzenia w dalekich epokach dziejowych. Niech poprosi szydercę Herodota, aby obracał przed nim film zboczeń ludzkich, ten długi szereg obrazów zwyczajów społecznych, nikczemnych lub śmiesznych, ale zawsze otoczonych głęboką czcią, u Secylów, Issedonów, Getów, Nasamonów, Gindarów, Sauromatów, Lidów, Libijczyków i Egipcjan, dwunogów różnych kolorów, od wschodu do zachodu i od północy do południa. Wielki monarcha, człowiek mądry, żartobliwie wzywa Greków. którzy palą swoich zmarłych, aby ich zjadali, a Hindusów, którzy ich jedzą, aby ich palili i śmieje się z ich oburzenia. Ale mądry Herodot zdejmuje czapkę, uśmiechając się ukradkiem i wzbrania się ich sądzić, oraz gani tych, którzy z nich szydzą, albowiem „gdyby kazano wszystkim ludziom orzec, które z praw, obowiązujących w różnych krajach, są najlepsze, każdyby się oświadczył za prawami swej ojczyzny, tak bardzo każdy jest przekonany, że niema lepszych praw od nich.
To też niema większej prawdy nad słowa Pindore: „Zwyczaj jest królem wszystkich ludzi“...
Każdy pije chętnie ze swojej czary. Ale powinien przynajmniej zezwalać, by inni pili również ze swoich czar. A tymczasem rzecz się ma przeciwnie. Aby się radować ze swej własnej czary, musi pluć: do czary swego sąsiada. Bóstwo tego żąda. Albowiem potrzeba mu bóstwa — jakiegokolwiekby ono było, człowiek czy zwierzę, choćby to nawet miał być jakiś przedmiot, jakaś linja czerwona lub czarna, podobnie jak w wiekach średnich, kos, kruk, herb jakiś, — aby zrzucić na nie swoje własne błazeństwa.
„Dziś, gdy miejsce herbu zajął sztandar, ogłaszamy, że jesteśmy wolni od przesądów. A kiedyż były one większe, aniżeli teraz? Obecnie nowy dogmat. Równość, zmusza nas, abyśmy wszyscy wydawali zupełnie jednakową woń, jedni jak drudzy. Nie wolno nam nawet mówić tego, że nie jesteśmy wolni: byłoby bluźnierstwem. Musimy, dźwigając siodło na karku, ryczeć: „Niech żyje wolność!“ — Córka króla Cheopsa, na rozkaz swego ojca, stała się nierządnicą, aby się przyczyniać haniebnym dochodem swego ciała do budowy piramidy. Aby wznieść piramidę naszych ciężkich republik, miljony obywateli prostytuują swoje sumienie, znieprawiają dusze i ciała kłamstwem i nienawiścią... O tak, słaliśmy się mistrzami w wielkiej sztuce kłamstwa... Niewątpliwie umiano zawsze kłamać. Ale różnica z przeszłością jest ta, że oni wiedzieli, iż są kłamcami i byli nawet gotowi przyznać się do tego naiwnie, jako do potrzeby naturalnej, którą poczciwi mieszkańcy Południa zaspokajają wobec przechodni bez najmniejszego wstydu.
— „Będę kłamał“, mówi Darjusz w szczerości ducha, „albowiem gdy jest użyteczne kłamać, nie należy sobie bynajmniej robić skrupułów z tego powodu. Ci, którzy kłamią, pragną tego samego, co ci, którzy mówią prawdę: kłamie się w nadziei, że się będzie miało z tego jakiś pożytek; mówi się prawdę, gdy się ma na widoku jakąś korzyść i gdy się chce zapewnić sobie zaufanie. Tak tedy, chociaż nie idziemy tą samą drogą, dążymy jednak mimo to do tego samego celu, albowiem, gdyby nie było nic do zyskania, byłoby obojętne temu, który mówi prawdę, powiedzieć raczej kłamstwo, a temu, który kłamie, powiedzieć prawdę“, — ale my, o moi drodzy współcześni, jesteśmy bardziej wstydliwi; nie patrzymy na siebie, gdy kłamiemy w kącie ulicy; kłamiemy przy zamkniętych drzwiach, kłamiemy sobie samym. I nie przyznajemy się do tego nigdy, nawet w największem zaufaniu. Nie, my nie kłamiemy. My „idealizujemy...“ — Chciałbym, aby widziano wasze oczy i aby wasze oczy przejrzały, wy ludzie wolni!
Wolni! W czem jesteście wolni? I kto z was jest wolny, w waszych narodach dzisiejszych? — Czy macie swobodne działania? Nie, gdyż państwo rozporządza waszem życiem; robi z was morderców lub zamordowanych. — Czy macie swobodę mówienia i pisania? Nie, albowiem wtrąca się was do więzienia, skoro wypowiadacie wasze przekonaniu. Czy macie swobodę przynajmniej myśleć sami, co chcecie? Nie, jeżeli tego dobrze nie ukryjecie, a nawet głęboka piwnica nie jest do tego jeszcze dość bezpieczna. Bądźcie cicho, miejcie się na baczności! Nadzór nad wami jest czujny... Są strażnicy więzienni dla czynów: podoficerowie i ozdobieni szlifami. Są i strażnicy dla duszy: kościoły i uniwersytety, które przepisują, w co należy wierzyć a czemu przeczyć.. I na cóż skarżycie się właściwie? (Ale wy się nie skarżycie!) Myślenie nie sprawia wam żadnego trudu. Powtarzacie tylko słowa katechizmu!
„Powiadacie, że ten katechizm został swobodnie przyjęty przez lud, będący u władzy? Piękna władza! Głupcy, którzy sobie wydymają policzki słowem demokracja!.. Demokracja jest to sztuka podstawić się w miejsce ludu i strzyc mu wełnę uroczyście w jego imieniu, ale na korzyść kilku dobrych pasterzy. W czasie pokoju o tem co się dzieje, lud wie tylko tyle, co mu o tem opowiadają w swojej prasie, skrępowanej i przekupionej, ludzie, którzy mają w tem interes, by go wyprowad2:ać w pole. Prawda jest zmaknięta pod kluczem. W czasie wojny rzecz się ma jeszcze lepiej. Wtedy naród sam jest zamknięty pod kluczem. Gdybyśmy nawet przypuścili, że wogóle wiedział kiedy, czego chce, to teraz nie ma najmniejszej możności, aby o tem choćby słówko powiedzieć. Jedynie być posłuszny. Perinde ac cadaver. Dziesięć miljonów trupów... Żywi niewiele więcej warci, poddani przez cztery lata przygniatającym ich rządom burd patrjotycznych, popisów jarmarcznych, gróźb, fanfaronad, nienawiści, donosicielstwa, procesów o zdradę i sądów doraźnych. Demagodzy powołali, aż do ostatniego rocznika pospolitego ruszenia, wszystkie siły obskurantyzmu, aby zgasić ostatnie przebłyski zdrowego rozumu, któreby jeszcze mogły stawić opór w ich ludzie i aby lud ten ostatecznie przerobić na idjotów.
„Nie wystarcza ujarzmić go. Trzeba go uczynić tak głupim, aby sam pragnął być ujarzmiony. Potężne samowładztwa Egiptu, Persji, Asyrji, Azji, które igrały życiem miljonów ludzi, czerpały tajemnice swej władzy w nadprzyrodzonym blasku swej rzekomej boskości, Każda monarchja absolutna musiała być, aż do ostatnich granic wierzących wieków, teokracją. W naszych demokracjach jest atoli rzeczą niemożliwą wierzyć w boskość błaznów, jakimi są nasi ministrowie osławieni i pogardzani: widziano ich zanadto zbliska i poznano ich różne sprawki... A zatem wynaleźli sposób, aby umieścić Boga za płótnem swego jarmarczneqo namiotu. Bóg to Rzeczpospolita, Ojczyzna, Sprawiedliwość, Cywilizacja. Są wymalowane u wejścia. Każda buda jarmarczna wywiesza, na różnobarwnych afiszach, swoją piękną Olbrzymkę, A miljony tłoczą się, aby ją widzieć. Ale nie mówi się tego, co o tem myślą ci, którzy stamtąd wychodzą. Byliby zresztą sami zakłopotani, gdyby mieli coś o tem myśleć. Jedni nie wychodzą wcale, a drudzy nic nie widzieli. Ale ci, którzy zostali przed estradą, aby się gapić, ci widzą. Bóg jest tam. Jest tam, na obrazie. Bogowie to pragnienie, jakie każdy, ma, aby w nich wierzyć.
Ale skąd pochodzi gwałtowny szał tego pragnienia? — Ponieważ nie chce się widzieć rzeczywistości. Albo właściwe: ponieważ widzi się ją. W tem właśnie leży cały tragizm ludzkości, że nie chce widzieć i wiedzieć. Odczuwa rozpaczliwą potrzebę. by brud swój wynieść na piedestał bóstwa. — My jednak mamy odwagę spojrzeć w twarz rzeczywistości.
Instynkt mordowania jest wyryty w sercu natury. Instynkt iście szatański, ponieważ wydaje się, że on stworzył istoty nie tylko po to, aby jadły, ale aby były jedzone. Pewien ptak kormoran jada ryby morskie. Otóż rybacy tępią te ptaki. Ale ryby znikają mimo to, albowiem żywiły się kałem tych ptaków, które się żywiły niemi. Tak tedy łańcuch istot jest wężem zwiniętym w koło, który pożera sam siebie... Gdyby przynajmniej świadomość nie była stworzona, aby człowiek nie musiał się przypatrywać swej własnej katuszy. Aby wydobyć się z tego piekła, na to istnieją tylko dwie drogi; droga Buddy, który gasi złudzenie bolesne życia — i droga złudzeń religijnych, które rzucają zasłonę błyszczącego kłamstwa na zbrodnie i na boleści; naród który pożera inne, jest narodem wybranym; pracuje dla Boga; ciężar niesprawiedliwości który przygniata jedną ze szalek życia, znajduje przeciwwagę z tamtej strony, w snach i marzeniach, gdzie wszystkie rany i cierpienia są rzeczowe. Formy tego życia pozagrobowego zmieniają się u różnych narodów i w różnych epokach. Zmiany te nazywają się postępami. Ale jest to zawsze ta sama potrzeba złudzeń. Trzeba zatkać gębę tej strasznej świadomości, która widzi i która żąda sprawozdania za niesprawiedliwe ustawy. Gdy się jej nie znajdzie pokarmu, jakiejś wiary, wyje z głodu i ze strachu. Wierzyć!... Wierzyć albo zginąć! — I dlatego ludzie skupili się w stadach. Aby się wzajemnie popierać. Aby uczynić ze swych osobistych wątpliwości wspólną pewność.
„Ale co mamy teraz począć z prawdą? Prawda jest dla nich wrogiem. — Nie chcą tego jednak sobie wyznać. W milczącem porozumieniu między sobą, nazywają prawdą wstrętną mieszaninę odrobiny prawdy i licznych kłamstw. Ta odrobina prawdy służy poto, aby zabarwić owe kłamstwa. Kłamstwo i nie wola: wieczna niewola... Nie pomniki wiary i miłości są najtrwalsze; o wiele trwalsze są pomniki niewoli Reims i Partenon rozsypują się w gruzy. Ale egipskie piramidy stawiają czoło wiekom. Dokoła nich pustynia, jej miraże i piasek ruchomy... Gdy myślę o tysiącach ludzi niezawisłych, których duch niewoli pochłonął w ciągu wieków — o heretykach i rewolucjonistach, o ludziach nie uznających władzy nad sobą, łamiących prawa świeckie i kościelne, — nie dziwił się wcale, że nad światem rozciąga się miernota, jak woda tłusta i bez smaku.
„My, którzy płyniemy jeszcze na górze na ponurej powierzchni, cóż uczynimy wobec nieubłagalnego wszechświata, gdzie silniejszy miażdży ustawicznie własnego i znajduje zawsze silniejszego, któryby go również zmiażdżył? Czy mamy przez litość bolesną i przez wyczerpanie zdecydować się na dobrowolną ofiarę? — Czy też mamy brać udział w duszeniu słabego, nie mając nawet cienia złudzenia co do ślepego okrucieństwa wszechświata? Cóż nam jeszcze zostaje? Próbować wymknąć się z beznadziejnej walki przez egoizm lub mądrość, która jest odmienną formą egoizmu?..
Albowiem w kryzysie pesymizmu bezlitosneqo, który trawił Clerambaulta w tych miesiącach straszliwego odosobnienia, nie widział on nawet możliwości postępu, — tego postępu, w który niegdyś wierzył, jak inni wierzą w Boga. Obecnie widział ród ludzki, rzucony na pastwę morderczego przeznaczenia. Spustoszywszy planetę, wytępiwszy wiele innych istot na niej, zabijał teraz sam siebie własnemi rękoma. Było to prawo sprawiedliwości. Człowiek słał się panem ziemi jedynie przez uzurpację, podstępem i przemocą (ale głównie podstępem). Istoty szlachetniejsze od niego być może — niewątpliwie — znikły pod jego ciosem. Jedne wytępił, inne poniżył, uczynił bydlętami. Od wielu tysięcy lat, odkąd dzieli życie z innemi istotami, udaje, że ich nie rozumie (kłamie!), że nie widzi w nich braci, którzy, tak samo jak on, cierpią, kochają, marzą. Aby móc te istoty lepiej wyzyskiwać, aby je dręczyć bez wyrzutów sumienia, kazał orzec swoim mędrcom, że te istoty nie umieją myśleć, że tylko on jeden ma ten przywilej. A dziś niewiele brakuje, by to samo powiedział o innych narodach ludzkich, która zwalcza i wytępia... Kacie! Kacie! Nie miałeś litości dla drugich. Jakiem prawem żądasz jej dzisiaj dla siebie?
Z osób zaprzyjaźnionych. które niegdyś obcowały z rodziną Clerambault, jedna tylko została nadal z nimi w stosunkach, pani Mairet, której mąż niedawno temu został zabity w lesie Argońskim.
Franciszek Mairet który nie doszedł jeszcze czterdziestu lat, gdy padł w ciemnym kącie rowu strzeleckiego, był jeden z najsławniejszych biologów francuskich. Był to uczony pełen skromności, nadzwyczaj pracowity, w którym ukrywał się genjusz cierpliwy i którego byłaby później niewątpliwie okryła sława. Nie śpieszył się jednak wcale, by otrzymać odwiedziny tej pięknej prostytutki; człowiek dzieli jej względy ze zbyt wielu intrygantami. Wystarczała mu cicha radość, jaką daje duszom wytrawnym poufałe obcowanie z nauką i jedno serce na ziemi, z którem by mógł dzielić się nią. Żona jego była wspólniczką wszystkich jego myśli. Nieco młodsza od niego, pochodziła z rodziny, zapisanej chlubnie w kronikach uniwersyteckich; była to jedna z owych kobiet poważnych, kochających, słabych a zarazem dumnych, które czują potrzebę oddania się, ale oddają się tylko raz jeden. Żyła duchowem życiem męża. Może byłaby tak samo dobrze dzieliła życie innego mężczyzny, gdyby okoliczności ją z nim połączyły. Ale poślubiwszy Maireta, poślubiła go całkowicie. Jak wiele kobiet i to kobiet lepszych, inteligencja jej czyniła ją zdolną pojmować tego, którego serce jej obrało. Słała się jego uczennicą, by zostać później jego wspólniczką. Dzieliła jego prace, jego badania w laboratorjum. Nie mieli dzieci. Poglądy ich były jednakowe; oboje byli wolnomyślni i mieli wzniosłe ideały ogólnoludzkie.
W roku 1914. Mairet, powołany pod broń, poszedł poptostu wypełnić swój obowiązek, nie robiąc sobie żadnych złudzeń co do sprawy, której służyć zmuszały go przypadkowe okoliczności czasu i ojczyzny. Posyłał z frontu do żony listy pełne stoickiej pogody. Nigdy nie przesłał uważać wojny za coś haniebnego; ale był tego przekonania, że jest obowiązany do tej ofiary, aby być posłuszny przeznaczeniu, które go włączyło do błędów, cierpień i pogmatwanych walk biednego pokolenia ludzkiego, rozwijającego się powoli, ku nieznacznemu celowi.
Znał Clerambaulta. Wzajemne stosunki obydwóch rodzin na prowincji, zanim się obie przeniosły do Paryża, słały się podstawą ich przyjaźni, bardziej trwałej, aniżeli serdecznej (albowiem Mairet oddawał swe serce jedynie swej żonie) i opierającej się przedewszystkiem na niezachwianym szacunku wzajemnym.
Od początku wojny każdy z nich był zaprzątnięty swojemi troskami i nie korespondowali z sobą.
Ci, którzy brali udział w walkach, nie rozpraszali swych listów pomiędzy wielu przyjaciół; skupiali je dokoła jednej istoty ukochanej, której donosili o wszystkiem. Mairet, więcej niż kiedykolwiek, uczynił z żony swej jedyną swoją powiernicę. Jego listy to był istotny dziennik, w którym wypowiadał poniekąd na głos swoje myśli. W jednym z ostatnich listów wspominał o swym przyjacielu Clerambault. Dowiedział się o jego pierwszych artykułach z dzienników nacjonalistycznych, jedynych dopuszczonych na front, które przytaczały z nich wyjątek, aby odpowiadać na nie zniewagami. Pisał do swej żony, jaką ulgę sprawiały mu te słowa człowieka uczciwego, którego spotkały takie zniewagi i prosił ją, aby oświadczyła Clerambaultowi, że jego dawna przyjaźń ku niemu stała się przez to tem bliższa i tem gorętsza. Wkrótce potem zginął, nie otrzymawszy dalszych artykułów o których przysłanie żonę prosił.
Po śmierci męża pani Mairet, która żyła jedynie dla niego, starała się zbliżyć do istot, które mu były bliskie w ostatnich godzinach życia. Pisała tedy do Clerambaulta. Tenże, którego trawiło życie na ustronnej prowincji i który nie miał dość energji wyrwać się stamtąd, czuł się wezwaniem pani Mairet uszczęśliwiony. Wrócił więc do Paryża. Oboje odczuwali bolesną rozkosz, przywołując sobie wspólnie na pamięć drogą posłać zmarłego. Urządzili to sobie w ten sposób, że przeznaczyli jeden wieczór w tygodniu na to, aby z nim wspólnie przebywać, Clerambault był jedynym z przyjaciół Maireta, który mógł zrozumieć tę tajną tragedję poświęcenia, nie ozłoconego żadnem złudzeniem patrjotycznem.
Zrazu pani Mairet odczuwała ulgę, pokazując mu wszystko, co od męża otrzymała. Odczytywała mu jego listy, jego zwierzenia się z doznanych rozczarowań; zastanawiali się nad niemi z wzruszeniem i wskutek tego przeszli znów do zagadnień, które spowodowały śmierć Mireta i miljonów innych ludzi. W tem gorzkiem dociekaniu prawdy, Clerambault nie wstrzymywał się żadnemi względami. A ona również nie była kobietą, któraby się cofała przed poznaniem prawdy. — A jednak...
Clerambault zauważył wkrótce, że jego słowa wywierały na nią przykre wrażenie, aczkolwiek wypowiadał głośno tylko to, co ona dobrze wiedziała, co stwierdzały jasno listy Mairta: zbrodniczą niedorzeczność tych wszystkich konań i bezowocność jego bohaterstwa. Starała się jak gdyby cofnąć to, z czem mu się zwierzyła; spierała się o znaczenie słów z namiętnością, która nie zawsze wydawała się szczera; odnajdywała w pamięci słowa Maireta, które wskazywały, jakoby był bliższy opinji publicznej i jakoby ją nawet popierał. Pewnego dnia Clerambault, słysząc, jak odczytuje ponownie list męża, który mu już raz poprzednio czytała, zauważył, że opuściła jedno zdanie, w którem się wyraźnie objawiał bohaterski pesymizm Maireta. A gdy zwrócił jej na to u wagę, wydawała się tem dotknięta, jej zakłopotanie zwolna zmieniło się w oziębłość, później stopniowo w rozdrażnienie, nakoniec nawet w tajoną niechęć. Poczęła go unikać i chociaż nie przyszło między nimi do otwartego zerwania, czuł jednak, że ma żal do niego i że się nie będą już więcej widywali.
Albowiem w miarę tego, jak Clerambault prowadził dalej swój bezlitosny rozbiór i burzył podstawy wszystkich współczesnych przekonań, dokonywał się w duszy pani Mairet proces wprost przeciwny w kierunku odradzania się jej idealnych poglądów. W żałobie swej odczuwała potrzebę wmawiać w siebie, że, mimo wszystko, przyczyna jej żałoby była święta. Nie było już zmarłego, któryby jej pomagał dźwigać brzemię prawdy. Prawda, nawet najstraszniejsza, dla dwóch osób razem, jest jeszcze rozkoszą. Ale dla tego który zostaje sam na świecie, jest śmiertelna.
Clerambault zrozumiał to. Był to człowiek o niezwykłej delikatności uczuć; dreszcz wstrząsnął nim, albowiem wiedział, że sprawił cierpienie tej kobiecie i sam cierpiał z tego powodu. Nie wiele brakowało, by uznał jej niechęć przeciw niemu. za słuszną; widział bowiem, jaka niezmierna boleść jest w niej ukryła i jak bezskuteczna jest prawda, którą przynosił jej jako lekarstwo. C więcej, prawda ta dodawała jeszcze nowe cierpienie do już istniejącego...
Problem iście trudny do rozwiązania! Ci nieszczęśliwi ludzie nie mogą się obejść bez tych złudzeń zabójczych, których są ofiarami. Nie można ich wydrzeć im, gdyż inaczej cierpienia ich staną się nie do zniesienia. Te rodziny, które straciły synów, mężów, ojców, muszą wierzyć, że słało się to dla jakiejś sprawy słusznej i godziwej. Ci politycy którzy, kłamią, muszą dalej kłamać, wobec innych i wobec siebie samych, albowiem gdyby na chwilę przesłali kłamać, nie mogliby dłużej znieść życia, oni, oni sami, oni ci, którymi oni rządzą. Nieszczęśliwy człowiek, ofiara swych własnych przekonań, który im już dał wszystko, musi im codziennie jeszcze więcej dodawać, inaczej znajdzie pod swemi krokami próżnię i wpadnie do niej... Jakto, po czterech latach takich, nie dających się wysłowić trudów i nieszczęść, mielibyśmy przyznać, że to wszystko było o nic — że nietylko zwycięstwo będzie dla nas zniszczniem, ale że nie mogłoby być niczem innem, że wojna była niedorzecznością, że byliśmy w błędzie.. Za nic w świecie! Lepiej, aby wszyscy wyginęli aż do ostatniego. Poszczególny człowiek, zmuszony przyznać, że życie jego było chybione, popada w rozpacz... Cóżby dopiero stało się z narodem, z dziesięciu narodami, z całą cywilizacją!...
Clerambault, słyszał krzyki tłumu ludzi:
— Żyć za wszelką cenę! Ratujmy się, za wszelką cenę!
— Ależ właśnie nie ocalicie się. Wasza droga wiedzie was do nowych katastrof, do mnóstwa nowych cierpień.
— Jakiekolwiek by one były, są jeszcze mniej okropne, aniżeli to, co ty nam ofiarujesz. Raczej umrzeć ze złudzeniami, aniżeli żyć bez złudzeń! Żyć bez złudzeń... o nie! To byłaby żywa śmierć.
„Ten, który odkrył tajemnice życia i który przeczytał jego rozwiązanie,“ mówi: harmonijny głos Amiela, rozczarowanego, „wymyka się z wielkiego koła bytu, ten wyszedł ze świata żyjących... Skoro raz znikło złudzenie, nicość obejmuje znów swoje wieczne panowanie, barwna bańka mydlana rozprysła się w przestworzu bez końca, męczarnia myśli rozpłynęła się w nieruchomym spoczynku nicości, która niema granic.“
Ale właśnie ten spoczynek w nicości jest najgorszą męczarnią dla ludu białej rasy, Raczej wszystkie katusze, wszystkie cierpienia życia I Przebóg, nie wydzieraj mi ich! Mordercą jest, kto mi zabiera to kłamstwo rozdzierające serce, którem ja żyję!...
I Clerambault z goryczą stosował do siebie przezwisko, które mu nadal, wyszydzając go, pewien dziennik nacjonalistyczny: Jeden przeciw wszystkim. — Tak jest, był wrogiem ogółu, burzycielem złudzeń, któremi drudzy żyją...
A nie pragnął wcale tego. Cierpiał zanadto na tę myśl, że sprawia innym cierpienia, jakżeż wyjść z tego tragicznego koła? Gdziekolwiek się zwracał, wszędzie ten dylemat nie do rozwiązania: albo złudzenie śmiertelne, albo śmierć bez złudzeń.
— Nie chcę ani jednego, ani drugiego.
— Czy chcesz, czy nie chcesz, musisz się ugiąć. Droga zamknięta.
— Przejdę mimo to.