Clerambault/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ CZWARTA.
I.

Clerambult przeszedł przez nową strefę niebezpieczeństw. Wędrówka jego w samotności była podobna do wspinania się na górę, gdzie człowiek znajduje się nagle otoczony mgłą i czepia się skały, nie mogąc iść naprzód. Nie widział nic przed) sobą, a w którą stronę się obracał, słyszał, jak szumi w głębi potok cierpienia. A jednak nie mógł pozostać nieruchomy. Pochylał się nad przepaścią i groziło mu, że straci ostatnie oparcie.
Był na jednym z zakrętów, pogrążonych w mroku. Ponadto jeszcze, tego samego dnia, wiadomości z zewnątrz, które dzienniki podawały z wielkim rozgłosem, przytłaczały duszę swojem szaleństwem: bezużyteczne hekatomby, które zahipnotyzowany egoizm czytelników w głębi kraju uważał za zupełnie naturalne, okrucieństwa ze wszystkich stron, zbrodniczy odwet za zbrodnie, — co ci dawniej uczciwi ludzie obecnie oklaskiwali i czego się domagali. Nigdy widnokrąg, który zamyka biedne zwierzęta ludzkie w ich jamach, nie wydawał się posępniejszy i bardziej pozbawiony litości.
Clerambault zapytywał się sam siebie, azali prawo miłości, które czuł w sobie, nie było stworzone dla innych światów i dla innych społeczeństw ludzkich. Między listami jakie otrzymał właśnie, znalazł znów kilka listów z pogróżkami; a wiedząc, że w tej tragicznej niedorzeczności, jaka w owym czasie panowała, życie jego było na łasce pierwszego lepszego szaleńca, życzył sobie potajemnie, aby to spotkanie nie dało na siebie zbyt długo czekać. Jednak pochodząc z dobrej rasy i silnie zakorzenionej, szedł dalej swoją drogą, jak zwykle, wypełniał systematycznie swoje codzienne obowiązki i przestrzegał ich ściśle, aby z głową wysoko wzniesioną, nie uginając się, iść do celu swej drogi, bez względu na to, dokąd ona zawiedzie.
Tego dnia przypomniał sobie, że ma iść odwiedzić swoją siostrzenicę Alinę, która powiła dziecko. Była to córka jego siostry, która już nie żyła i którą bardzo kochał. Niewiele starsza od Maksyma, była niegdyś towarzyszką jego zabaw dziecinnych. Jako młoda dziewczyna, miała charakter dziwnie złożony: była niespokojna, niezadowolona, odnosiła wszystko do siebie, pragnęła, by ją kochano, chciała tyranizować drugich, była zanadto ciekawa i nęciły ją niebezpieczne doświadczenia. Z natury nieco oschła, a przytem namiętna, pamiętająca urazy, wybuchająca gniewem, umiała się nagle stawać tkliwa i czuła i jednać sobie sympatje. Między Maksymem a nią gra zaszła dość daleko, trzeba było mieć na nich baczne oko. Maksym, pomimo swej ironji, nie mógł się oprzeć wpływowi tych małych ostrych źrenic, które go przenikały swemi elektrycznemi promieniami, Alina zaś była rozdrażiona i przyciągana ironją Maksyma. Kochali się oboje, a przytem dokuczali sobie wzajemnie, ile mogli. Potem zajęli się czem innem. Młoda dziewczyna wzbudziła niepokój w sercach kilku młodzieńców i wyszła w końcu zamąż bardzo rozumnie, gdy uczuła, że pora i sposobność jest stosowna po temu — (wszystko ma swoją porę) — za poważnego kupca, który miał sklep z meblami artystycznemi i przyborami kościelnemi przy ulicy Bonapartego i robił dobre interesy. Była właśnie w odmiennym stanie, gdy męża wysłano na front. Nie można było nawet o tem powątpiewać, że jest gorącą patrjotką, albowiem kto kocha siebie, kocha także i swoich i zaiste nie do niej byłby się mógł zwracać Clerambault o zrozumienie dla swych poglądów o braterskiej litości. Miała niewiele tego uczucia dla swoich własnych przyjaciół, nie miała zaś żadnej litości dla wrogów. Byłaby ich najchętniej potłukła w moździerzu na miazgę z tą samą zimną rozkoszą, z jaką niegdyś dręczyła serca ludzkie lub nieszczęsne owady, by się zemścić za przykrości, jakie inni jej wyrządzili.
Ale w miarę, jak dojrzewał płód, który nosiła w swoim żywocie, cała uwaga jej skupiła się na nim; wszystkie siły jej serca płynęły do jej wnętrza. Wojna stawała się dla niej odległa; nie słyszała już grzmotu dział pod Noyon. Gdy mówiła o niej, — można było mniemać, że ma na myśli jakieś dalekie wyprawy kolonjalne. Niezawodnie przypominała sobie niebezpieczeństwa, jakie groziły jej mężowi; niewątpliwie współczuła z nim, tym „biednym chłopakiem“, a na ustach jej pojawiał się uśmiech politowania, który zdawał się wyrażać: „Rzeczywiście on nie ma szczęścia! Nie jest dość zręczny!“ Ale nie zatrzymywała się długo przy tym temacie i nie zostawiał on u niej Bogu dzięki śladów. Sumienie miała w spokoju, zapłaciła wszakże swój udział. I szybko wracała myślą do swego jedynego ważnego zadania. Można było sądzić, że najważniejszym wypadkiem na całym świecie było jajo, które miała znieść.
Clerambault, zaprzątnięty swojemi walkami, nie widział Aliny od kilku miesięcy, nie wiedział tedy nic o tej zmianie w jej usposobieniu. Gdy Rozyna wspomniała o tem pobieżnie w jego obecności, uwaga jego była gdzie indziej zwrócona. Ale dowiedział się nagle, w przeciągu dwudziestu czterech godzin, o dwóch wypadkach prawie równocześnie Alina wydała na świat dziecko, a mąż jej podobnie jak Maksym, „znikł“. Pomyślał natychmiast, jak ciężkie musi być zmartwienie młodej matki. Widział ją taką, jaką ją zawsze znał — między radością a boleścią, bardziej zdolną do odczuwania boleści, aniżeli radości. Widział ją, jak się cała oddawała boleści i nawet w radości szukała uporczywie jakich powodów do cierpienia; gwałtownie się unosząca, pełna goryczy, wzburzona, wyzywająca wobec losu i na wszystkich rozgniewana. Nie był nawet pewny, czy nie ma do niego osobistej urazy, za jego przekonania pojednawcze, podczas gdy ona sama pałała niezawodnie nienawiścią i żądzą zemsty. Wiedział, że jego zachowanie się wywoływało zgorszenie u całej rodziny i że Alina była najmniej skłonna je znosić. Ale pragnął bez względu na to, czy dozna dobrego lub złego przyjęcia, okazać jej w nieszczęściu swoje serdeczne przywiązanie. I chyląc już poniekąd teraz plecy pod gwałtowną ulewą, która miała spaść na niego, wszedł po schodach na górę i zadzwonił u drzwi mieszkania swej siostrzenicy.
Zastał ją na łóżku wyciągniętą, z twarzą wypoczętą, odmłodzoną, wypiękniałą, rozrzewnioną i promieniejącą szczęściem; obok niej małe dziecko, które kazała położyć obok swego łóżka. Miała wygląd promiennej starszej siostry niemowlęcia w powijakach, spoglądała na nie z uśmiechem wesołego uwielbienia, podczas gdy ono, leżąc na plecach, z otwartemi ustami, wymachiwało w powietrzu drobnemi rączętami, jak chrząszcz swemi nóżkami. Wydawało się jeszcze całe pogrążone w odrętwieniu z epoki przed swojem narodzeniem się, śniące o złotej nocy i o cieple w matczynym żywocie.
Alina powitała Clerambaulta z wyrazem triumfu na twarzy:
— A, mój poczciwy wujaszku! Jaki wujaszek dobry! Niech wujaszek przystąpi tu szybko, by zobaczyć mój drogi skarb, moje kochanie!
Radowała się, że może pokazywać swoje arcydzieło i była wdzięczna każdemu, kto je oqlądał. Nigdy Clerambault nie widział jej jeszcze tak czułą i tak piękną. Pochylił się nad dzieckiem, ale prawie wcale nie patrzył na nie, robiąc jednak uprzejme gesty i dając wyraz swemu zachwytowi w okrzykach, których matka oczekiwała i które chwytała w locie, jak jaskółka. On spoglądał jedynie na nią, na tę twarz jaśniejącą szczęściem, na te dobre śmiejące się oczy, na ten dobry śmiech dziecinny!... Jaka to piękna rzecz szczęście i jak dobrze działa widok jego!... Wszystko, co chciał jej powiedzieć, znikło mu z pamięci — było niepotrzebne, niewłaściwe. Musiał tylko patrzeć na ten cud i podzielać uprzejmie zachwyt młodej kury znoszącej jajo. O, jaki to cudowny, chełpliwy niewinny śpiew rozkoszny!
Chwilami jednak przed oczyma jego przesuwał się cień wojny, obraz nikczemnej i niedorzecznej rzezi, zabitego syna, męża, który zaginął bez śladu i pochylony nad dziecięciem, ze smutnym uśmiechem na twarzy, nie mógł się powstrzymać od tych myśli:
— Niestety, na co płodzić dzieci, czyż na taką rzeź? I cóż zobaczy on za lat dwadzieścia, ten biedny mały?
Ona jednak nie zaprzątała sobie tem głowy. Każdy cień niknął od światła, jakie rzucało jej słońce. Ze wszystkich tych trosk, bliskich czy dalekich — wszystkie były jej teraz dalekie — nic nie widziała, promieniała szczęściem...
— Wydałam na świat istotę ludzką!...
W tę istotę ludzką wcielają się dla każdej matki po kolei wszystkie nadzieje ludzkości... Gdzie jesteście smutki i szaleństwa obecnej doby?... Cóż na was zależy! To ono być może, ono, to nowonarodzone dziecko, usunie je wszystkie ze świata. Wszak dla każdej matki jest jej dziecko cudem przynoszącym zbawienie!...
Pod sam koniec rozmowy, odważył się Clerambeult wspomnieć ze smutkiem i współczuciem o jej mężu. Westchnęła głęboko.
— Biedny Armond rzekła. — Musi być w niewoli...
Clerambault zapytał:
— Czy masz jakie wiadomości?
— Nie... Ale to rzecz prawdopodobna... Jestem tego prawie pewna... Inaczej słyszanoby już coś o nim...
Uczyniła ruch ręką, by oddalić dokończenie myśli nieprzyjemnej, tak, jak się odpędza muchę natrętną... (Idź precz! Po co ją tu wpuszczono?).
I znów pojawił się w jej oczach ów uśmiech swobodny...
— Czy wiesz? — dodała. — To nawet dla niego o wiele lepiej... Będzie mógł nieco wypocząć... Jestem teraz o wiele spokojniejsza o niego, aniżeli, gdy był w swoim rowie strzeleckim...
A potem bez żadnego przejścia, rozmowa wróciła znów do tematu, który wyłącznie panował w jej duszy.
— O, jaki będzie szczęśliwy, gdy zobaczy po powrocie moje najdroższe maleństwo!...
Dopiero gdy Clerambault wstał, by się pożegnać, raczyła sobie przypomnieć, że są jeszcze zmartwienia na ziemi; przypomniała sobie o śmierci Maksyma i wyraziła kilku grzecznemi słowami swoje spółczucie... można było poznać z łatwością, że jest w głębi duszy zupełnie obojętna, miała jednak dobrą wolę. A ta dobra wola była u niej czemś nowem... I jeszcze coś bardziej dziwnego. W tem rozrzewnieniu, jakiem ją przejmowało szczęście własne, ujrzała, na przeciąg jednej sekundy, przygnębioną twarz starego człowieka i wyczytała zmartwienie w jego sercu; przypomniała sobie niejasno jego nierozważne uczynki i przykrości, jakich z tego powodu doznawał i zamiast mu czynić wyrzuty, jak to było jej obowiązkiem, z wspaniałomyślnym uśmiechem udzieliła mu milcząco swego przebaczenia. Jak mała księżniczka; rzekła mu serdecznie, jednak tonem nieco protekcjonalnym:
— Mój poczciwy wujaszku, proszę się tylko nie kłopotać... Wszystko się jakoś załatwi... Pocałuj mnie wujaszku...
I Clerambault wyszedł, rozweselony tem, że ta kobieta, którą przyszedł pocieszać, starała się być jego pocieszycielką. Czuł, jaką drobnostką są nasze cierpienia dla obojętnego uśmiechu Natury. Dla niej jest rzeczą najważniejszą, aby zakwitła na wiosnę. Padajcie, martwe liście! Drzewo będzie tem lepiej rosło, wiosna zakwitnie dla innych... O ty, droga wiosno!
Ale jakaś ty okrutna dla tych, dla których już nie zakwitniesz, o wiosno! Dla tych, którzy stracili drogie sercu swemu osoby, swoją nadzieję, siłę i młodość, całą treść swego życia!...
Świat był przepełniony duszami i ciałami pokaleczonemi, które szarpała rozpacz; jedni opłakiwali szczęście stracone, drudzy, jeszcze bardziej godni politowania, opłakiwali szczęście, którego nigdy nie zaznali, którego ich pozbawiono, w całej pełni ich dwudziestoletniej młodości, gdy miłość wabiła ich ku sobie swym niezrównanym czarem!
Pewnego wieczora, pod koniec stycznia, wśród wilgotnej i przejmującej chłodem mgły, Clerambault wrócił do domu. Stał kilka godzin w ogonku, przed składem drzewa, na ulicy wśród tłumu, czekając, aż przyjdzie na niego kolej; poczem oznajmiono im, że tego dnia już nie będzie się nic rozdawało. U bramy swego domu słyszał wymówione swoje nazwisko. Jakiś młodzieniec zapytywał o niego dozorcę, wręczając mu list. Clerambault przystąpił do niego. Młody człowiek wydawał się tem spotkaniem zakłopotany. Prawy rękaw jego był przyszpilony do łopatki, oko prawe pokryte przepaską; bladość oblicza zdradzała, że przebył właśnie dłuższą chorobę. Clerambult przyjął go przyjaźnie i chciał wziąć list, ale młodzieniec cofnął go szybko mówiąc, że to już niepotrzebne. Clerambault zaprosił go, aby wstąpił do niego na pogadankę. Nieznajomy młodzieniec wahał się i gdyby Clerambault był bardziej domyślny, byłby poznał, że gość jego chce mu się wymknąć. Będąc jednak nieco powolny w odczytywaniu obcych myśli, rzekł dobrodusznie:
— Prawda, że piętro moje jest nieco wysoko położone...
Młodzieniec, zadraśnięty w swej miłości własnej, odpowiedział natychmiast:
— Potrafię jeszcze iść po schodach w górę.
I wszedł na schody.
Clerambault domyślał się, że oprócz innych ran, miał on jeszcze niezawodnie ranę w sercu, która mu najgorzej dopiekała.
Usiedli w nieopalonym gabinecie. Tak samo, jak pokój, tak i rozmowa była zrazu zimna. Clerambault otrzymywał od swego gościa odpowiedzi szorstkie, gwałtowne i niejasne, w tonie podrażnionym. Dowiedział się, że młodzieniec ten nazywa się Julian Moreau, że był słuchaczem na wydziale literatury uniwersytetu i że spędził właśnie trzy miesiące w szpitalu Val de Grace. Mieszkał sam w Paryżu, w pokoiku w Dzielnicy Łacińskiej, chociaż miał w Orleanie matkę wdowę i kilku krewnych. Zrazu nie wyjawił, dlaczego się do nich nie udał.
Nagle po chwili milczenia, zdecydował się mówić. Zdławionym głosem. który był szorstki, gdy wychodził z gardła, poczem stopniowo łagodniał, wyznał Clerambaultowi, jak zbawiennie na niego oddziałała lektura jego artykułów, które przyniósł ze sobą do rowu strzeleckiego pewien urlopnik i które tam krążyły od ręki do ręki: Odpowiadały one tłumionemu okrzykowi duszy: »Nie kłamać!“ Dzienniki i pisma, które przesyłały bezwstydnie armji kłamliwy jej obraz, te podrabiane listy z frontu, ten kabotyński heroizm, te niestosowne dowcipy i nikczemna fanfaronada różnych błaznów i pismaków, którzy sami siedząc w bezpiecznem miejscu, ze śmierci innych ludzi tworzyli patetyczne frazesy — to wszystko przepełniało ich wściekłością. Te brudne i niechlujne pocałunki, któremi ich plamili ci prostytuowani z prasy były dla nich ohydą: było to tak, jak gdyby wystawiano na pośmiewisko ich cierpienia. W osobie Clerambaulta znaleźli wreszcie echo upragnione dla siebie. Nie, jakoby ich rozumiał! Nikt nie mógł ich rozumieć, kto nie dzielił ich losu. Ale miał przynajmniej litość nad nimi. Mówił po prostu, z ludzkością, o ludziach nieszczęśliwych we wszystkich obozach. Ośmielił się nazwać po imieniu niesprawiedliwość, wspólną wszystkim narodom, która słała się powodem tych powszechnych cierpień. Nie milczał o ich katuszach, lecz podnosił je na wyżynę, na której stawały się zrozumiałe wszystkim i znośne.
— ...O, gdybyś pan wiedział, jak się tam odczuwa potrzebę słów szczerej sympatji. Chociaż jesteśmy zatwardziali po tem wszystkiem, cośmy wiedzieli, cośmy przecierpieli sami i po tych cierpieniach, jakie zadaliśmy innym, — chociaż jesteśmy starzy (są między nami ludzie siwi, o plecach przygarbionych), — jesteśmy jednak wszyscy, w pewnych chwilach, zabłąkanemi dziećmi, które szukają matki, oby znaleźć u niej słowa pociechy. A te matki, często... ach, te matki, są od nas tak daleko, one również... Otrzymujemy od rodziny listy, które nas przerażają... Własna nasza krew opuszcza nas...
Clerambault ukrył oblicze w dłoniach i począł wzdychać.
— Co panu jest? — zapylał Moreau. — Czyś pan cierpiący?
— Przypominasz mi pan właśnie złe, które popełniłem.
— Pan? Nie. To inni popełnili.
— Ja narówni z innymi. Przebaczcie nam wszystkim.
— Pan jesteś ostatni, który powinien to mówić.
— Powinienem być pierwszy, ponieważ jestem jeden z tych nielicznych ludzi, którzy zdają sobie sprawę ze swych zbrodni.
I począł wygłaszać oskarżenie przeciw swojemu pokoleniu, — które przerwał po chwili, z gestem zwątpienia.
Tego wszystkiego nie można już naprawić. Opowiadaj mi pan, coście tam wycierpieli.
W głosie jego było tyle pokory, że Moreau odczuwał serdeczną sympatję dla tego starego człowieka, który się sam oskarżał. Cała nieufność jego roztopiła się. Otworzył tajne wrota swych myśli gorzkich i ciężką boleścią dotkniętych. Wyznał, że już kilkakrotnie przybył aż do bramy domu i nie mógł się zdobyć na wręczenie swego listu, — (którego zresztą nie chciał pokazać). — Odkąd wyszedł ze szpitala, nie mógł mówić z nikim. Osoby, które pozostały poza frontem w głębi kraju, oburzały go, rozgłaszając publicznie swoje drobne interesy, swoje prywatne sprawy, swoje przyjemności i ograniczenia tych przyjemności, oburzały go swoim egoizmem, brakiem wiedzy i zrozumienia sytuacji.. Czuł się między nimi bardziej obcy, aniżeli między dzikimi z Afryki. Zresztą, — (tu przerwał swoje opowiadanie, poczem podjął je znów, mówiąc półsłówkami, które mu z trudem wychodziły z gardła i w których znać było zakłopotanie i rozdrażnienie) — nietylko między nimi, ale w ogóle między wszystkimi ludźmi czuł się obcy; odcięty od życia normalnego, od radości i pracy wszystkich ludzi, wskutek swego kalectwa, które robiło z niego łachman ludzki. Był jednooki i bez jednej ręki i odczuwał z tego powodu wstyd niedorzeczny, który go palił. Przelotne spojrzenia litości, jakie zdawało mu się, że widzi na ulicy, wywoływały na twarz jego rumieniec wstydu, jak jałmużna, którą ktoś rzuca z boku, odwracając głowę od widoku niemiłego. Albowiem w swojej miłości własnej przesadzał jeszcze swoje oszpecenie; miał wstręt do wszystkiego, co niekształtne. Myślał o straconych rozkoszach, o swej zniszczonej młodości i gdy spotykał pary miłosne, ogarniała go zazdrość gwałtowna i zamykał się w swym pokoju, aby się wypłakać swobodnie.
Ale to nie było jeszcze wszystko. Gdy już zwierzył się z głównego swego cierpienia przed współczuciem Clerambaulta, który go zachęcał do mówienia, doszedł później do właściwego powodu nieszczęścia które on i jego towarzysze znosili z trwogą, jak wrzód złośliwy, na który nie mają odwagi nawet patrzeć. — Poprzez słowa jego niejasne, gwałtowne, pełne boleści, Clerambault poznał to, co gnębi dusze tych młodzieńców. Była to nietylko ich młodość stracona, ich życie oddane na ofiarę, (chociaż i to już była boleść straszliwa... O, jak to łatwo sercom zastygłym i starym egoistom i wymuszonym starym mędrkom ganić surowo tę miłość młodego życia i rozkosz z powodu jego utraty !...) Ale najokropniejsze było to, że nie wiedzieli, dlaczego właściwie poświęcają to życie i że ich trapiło straszliwe podejrzenie, że to wszystko nastąpiło bez żadnego powodu. Albowiem prosta ponęta chełpliwego zwierzchnictwa jednej rasy nad innemi albo spór o szmat ziemi między państwami nic wystarczał, aby uspokoić boleść ofiar. Wiedzieli teraz, jakiego kawałka ziemi człowiek potrzebuje, aby umrzeć i że krew wszystkich ras ludzkich jest tem samem źródłem życia, które życia rozlewa.
A Clerambault, któremu świadomość jego obowiązku człowieka znacznie starszego wobec tych młodzieńców dawała spokój, któregoby zresztą sam nie był miał, wypowiedział do ich przedstawiciela słowa nadziei i pociechy.
— Nie, wasze cierpienia nie poszły na marne. One są wynikiem okrutnego błędu. Ale te błędy również nie są bez znaczenia, klęska dzisiejsza jest wybuchem choroby, która trawi Europę już od wieków. Pycha i chciwość, fanatyzm państwowy bez sumienia, jad kapitalizmu, maszyna potworna „cywilizacji,“ utworzona z nietolerancji, obłudy i gwałtu. Wszystko trzeszczy, wszystko trzeba odnowić i praca jest niezmierna. Nie mówcie teraz o braku odwagi, albowiem macie przed sobą największe dzieło, jakie kiedy czekało jakieś pokolenie. Idzie o to, aby wiedzieć jasno, poprzez ogień rowów strzeleckich i poprzez gazy zabójcze, któremi was oślepiają, narówni z wrogami, podżegane z wnętrza kraju. Aby widzieć prawdziwą walkę, która nie jest skierowana przeciw poszczególnemu ludowi, ale przeciw społeczeństwu niezdrowemu, opartemu na wyzysku i współzawodnictwie ludów, na poddaniu wolnego sumienia pod jarzmo maszyny państwowej. Ludy zrezygnowane lub sceptyczne nie byłyby tego poznały z taką dokładnością tragiczną, bez cierpień tej wojny, które je podkopują. Nie błogosławię cierpień. Zostawmy to zboczenie nabożeństwom dawnych religji. My dzisiaj nie miłujemy boleści i pragniemy radości. Ale skoro boleść przybędzie, niechaj nam przynajmniej służy do pewnego celu. Jeżeli wy cierpicie, niechaj inni tego nie cierpią. Dlatego nie ugnijcie się. Uczono was, że skoro raz w bitwie dano hasło do ataku, jest jeszcze niebezpieczniej cofać się, aniżeli iść naprzód. Dlatego nie oglądajcie się poza siebie, zostawcie za sobą wasze zgliszcza i ruiny i idźcie naprzód, ku nowemu światu.
W miarę jak mówił, widział oczy swego młodego gościa, które zdawały się mu mówić:
— Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze więcej, aniżeli sama nadzieja! Daj mi pewność, daj mi rychłe zwycięstwo!
Wszyscy ludzie, nawet najlepsi, chcą, aby ich mamiono. Wzamian za swe ofiary, złożone u stóp ideału niejasnego i leżącego w przyszłości, pragną, by im przyrzeczono rychłe spełnienie się tego ideału albo przynajmniej jakąś wieczystą nagrodę, jak to czynią religje. Ale kto chce być szczery, nie może przyrzekać zwycięstwa. Musi znać niebezpieczeństwa; może zwycięstwo nie będzie osiągnięte, w każdym razie będzie to wymagało dłuższego czasu. Dla zwolenników jakiejś idei myśl taka jest przytłaczająca swoim pesymizmem. Mistrz jednak sam nie jest pesymistą. Ma spokój człowieka, który dostawszy się na wyżynę, obejmuje z niej spojrzeniem całą okolicę. Oni zaś widzą tylko nagą spadzistość, po której się mają wspinać w górę. Jak więc udzielić im ten spokój?... Ale jeżeli nie mogą widzieć oczyma mistrza, mogą widzieć przynajmniej jego oczy, w których odbija się wizja, im jeszcze niedostępna; czerpią tam pewność, że on, który zna prawdę (tak przynajmniej wierzą!), wolny jest od niepokoju, który ich trawi.
Ale Clerambault, dręczony swem własnem cierpieniem, nie posiadał tej pewności duszy, tej harmonji wewnętrznej, której w jego spojrzeniu szukały oczy Juljan Moreau.. Czy nie posiadał jej w istocie?... Otóż, spoglądając na Juljana z pokornym uśmiechem, jak gdyby się chciał przed nim usprawiedliwiać, spostrzegł... spostrzegł, że Juljan znalazł ją w nim... I podobnie jak ktoś, idzie w górę wśród mgły, znajduje się nagle w świetle, poznał, że światło jest w nim samym. Wstąpiło w niego, ponieważ miał niem oświecać innego.

II.

Nieszczęśliwy kaleka odszedł uspokojony. Clerambault pozostał, jak gdyby w stanie lekkiego odurzenia. Milczał, zakosztowawszy tego dziwnego szczęścia, jakiego doznaje dusza, sama osobiście nieszczęśliwa, gdy czuję, że bierze udział w szczęściu innych dusz obecnych lub przyszłych. Szczęście, głęboki popęd do niego, do pełni bytu... Wszystkie istoty dążą do tego, ale ono nie jest jednakie dla wszystkich. Jedni pragną posiadać; dla innych widzieć znaczy tyle, co posiadać; a dla jeszcze innych wierzyć, znaczy widzieć. A wszyscy tworzą tylko jeden łańcuch, który łączy ten instynkt; począwszy od tych, którzy szukają tylko swego własnego szczęścia, szczęścia swej rodziny, szczęścia swego narodu, aż do owej istoty, która ogarnia miljony istot, szczęście wszechświata. A ten, kto sam nie doznaje szczęścia, przynosi je innym, tak jak właśnie Clerambault i sam się tego nawet nie domyśla: albowiem drudzy widzą już światło na jego czole, gdy jego oczy są jeszcze w cieniu.
Spojrzenie młodzieńca odkryło biednemu Clerambault bogactwo jego, o którem sam nie wiedział. A świadomość boskiego posłannictwa, które mu było poruczone, przywróciło związek jego z ludźmi, już przerwany. Oni zwalczali go jedynie z tego powodu, ponieważ był ich śmiałym pionierem, ich Krzysztofem Kolumbem, który stara się uporczywie, na samotnym oceanie, otworzyć im drogę do Nowego Świata. Obsypują go zniewagami, ale idą za nim. Albowiem każda myśl prawdziwa, zrozumiana czy też nie zrozumiana, jest okrętem puszczonym na wodę, który ciągnie za sobą dusze zostające w tyle.
Począwszy od tego dnia, odwracał oczy od niedającego się odmienić faktu wojny i ludzi, którzy zginęli, by się zwrócić ku żywym i ku przyszłości, która jest w naszych rękach. Jakkolwiek potężna jest siła przyciągająca tych, których straciliśmy i jakkolwiek znajdujemy bolesny urok, pogrążając się w ich wspomnieniach, musimy jednak wyrwać się niebezpiecznym i złowrogim wyziewom, które unoszą się, jak w Rzymie, ponad ulicą Grobów. „Musisz iść naprzód i nie wolno ci zatrzymywać się w drodze. Nie masz jeszcze prawa dzielić ich spoczynku. Inni ludzie potrzebują twej pomocy. Spojrzyj na nich tam oto w dole, jak podobni do szczątków wielkiej armji, wloką się mozolnie, szukając wśród ponurej przestrzeni zatartych śladów drogi...
Clerambault poznał posępny pesymizm, który zagrażał tym młodzieńcom po wojnie i ta świadomość przeniknęła go do głębi. Groziło wielkie niebezpieczeństwo moralne. Rząd nie troszczył się jednak o nie bynajmniej. Postępował, jak owi niesumienni stangreci, którzy okładają konia biczem, aby go zmusić do przebycia galopem stromej wyżyny. Koń dostaje się na szczyt: ale droga ciągnie się dalej i koń pada, okulał na całe życie... Z jakim zapałem ci młodzieńcy rzucali się w wir boju, w pierwszych miesiącach wojny! A potem zapał ostygł, ale zwierzę pozostało w zaprzęgu, podtrzymywane dyszlem; starano się utrzymywać dokoła niego sztuczne podniecenie; podlewano wspaniałemi nadziejami jego codzienną strawę, a chociaż alkohol był coraz bardziej zwietrzały, zwierzę nie mogło upaść. Nawet nie wydawało żadnych skarg; nie miało dość sił, aby myśleć. I przed kim miałoby się skarżyć właściwie? Hasło dokoła tych wszystkich ofiar opiewało: nie słyszeć; być głuchym i kłamać.
Ale każdego dnia fala bitew, odpływając od brzegu, wyrzucała na piasek rozbite szczątki swoich pokaleczonych i rannych, a przez nich dostawał się na światło dzienne szum z głębi tego oceanu ludzkiego. Ci nieszczęśliwi, wydarci nagle polipowi, którego byli członkami, miotali się w próżni, nie mogąc nic pochwycić, ani z namiętności wczorajszych, ani z marzeń jutrzejszych. I zapytywali sami siebie z trwogą, jedni nieświadomie, mała liczba z okrutną jasnością, dlaczego żyli, — po co się żyje w ogólności...
Poiché quel che è distrutto patisce quel che distrugge non gode, e a poco andare è distrutto medesimamente, dimmi quello che nessun filosofo sa dire a cui piace o a chi giova cotesta vita infelicissima deli’ universo, conservata in damno e con morte di tutte le creature  che lo compangano?...[1]


∗             ∗

Było rzeczą naglącą odpowiedzieć im, znaleźć im jakąś treść dla ich życia. Człowiek we wieku Clerambaulta nie potrzebuje tego: on żył, wystarczy mu uwolnić swoje sumienie: to tak dla niego, jak gdyby testament publiczny. Ale młodzieńcy, którzy mają przed sobą jeszcze całe życie, im to nie może wystarczyć, gdy widzą prawdę na polu zasłanem trupami; Jak kolwiek byłaby przeszłość, dla nich wchodzi jedynie przyszłość w rachubę. Uprzątnijcie gruzy z drogi!
Wskutek czego cierpią ci młodzieńcy najbardziej! Czy z powodu samego ich cierpienia? — Nie. Z powodu tego, że wątpią we wiarę, której to cierpienie ich zostało złożone w ofierze (Czyż człowiek, który żałowałby, że się poświęcił dla kobiety, którą kocha lub dla swego dziecka?) Ta wątpliwość zatruwa im życie; odbiera im siłę do dalszej drogi, albowiem obawiają się rozpaczy u jej kresu. Dlatego wołają do was: „Strzeżcie się zachwiać ideał ojczyzny! Raczej starajcie się go odbudować!“ — Co za szyderstwo! Jak gdyby można kiedy zachować wolą wiarę, którą się utraciło! Człowiek okłamuje sam siebie i wie o tem w głębi duszy: ta świadomość, do której się nie chce przyznać, zabija jego odwagę i radość.
Bądźcie tedy odważni i odrzućcie precz wiarę, w którą przestaliście wierzyć. Drzewa muszą, aby się ponownie pokryły zielenią, pozbyć się wprzód swych liści jesiennych. Wznieście tedy z waszych utraconych złudzeń ogień, jak to robią wieśniacy ze zwiędłemi liśćmi, a wtedy nowa zieleń, nowa wiara tem bujniej wyrośnie. Albowiem ona czeka już. Natura nigdy nie ginie; zmienia jedynie nieustannie kształty swoje. Odrzućcie za jej przykładem szatę przeszłości.
Patrzcie tylko dobrze! Zróbcie rachunek z tych ciężkich lat. Walczyliście i cierpieliście za ojczyznę. I cóżeście wzamian za to zyskali? Odkryliście braterstwo ludów, które walczą z sobą i które cierpią. Czy to za drogo okupione? Nie, jeżeli pozwolicie mówić waszym sercem, jeżeli będziecie mieli odwagę otworzyć je przed nową wiarą, która przyszła do was wtedy, gdyście się tego najmniej spodziewali.
Człowieka wprowadza w błąd i przejmuje rozpaczą to, że pozostaje przywiązany do celu, jaki miał z początku wytknięty, a gdy przestaje w niego wierzyć, sądzi, że wszystko już jest stracone. Otóż wielki czyn nie wywołuje nigdy skutku, jakiego po nim oczekiwano. I to tem lepiej, albowiem prawie zawsze skutek, jaki rzeczywiście nastąpił, przewyższa skutek oczekiwany i jest od niego zupełnie odmienny. Prawdziwa mądrość nie polega na tem, aby wyruszyć w drogę z mądrością już z góry przygotowaną, ale aby ją znajdować z szczerem sercem wzdłuż drogi. Wy nie jesteście już dzisiaj ci sami, jacy byliście w roku 1914. Miejcie odwagę wyznać to przed sobą otwarcie, miejcie odwagę być tem, czem w istocie jesteście. To będzie główny zysk, może jedyny, z tej strasznej wojny. Ale czy będziecie rzeczywiście mieli tę odwagę? Tyle przyczyn składa się na to, aby was zatrwożyć: trudy tych lat, dawne przyzwyczajenia, obawa wysiłku potrzebnego, aby wejrzeć w głąb własnej duszy, wyplenić, co w niej obumarło, utrwalić, co żywe; jakaś nie dająca się określić część zabobonna dla przeszłości, apatyczne zamiłowanie do tego, co się już zna (chociażby ono było złe, a nawet zabójcze), ta leniwa potrzeba łatwej do uzyskania jasności, która sprawia, że człowiek chętniej wraca na szlaki już utarte, aniżeli miałby sobie dopiero nowe torować drogi. Wszak ideałem przeważnej części Francuzów jest otrzymywać już w dzieciństwie plan życia dokładnie opracowany i nic w nim potem nie zmieniać... O, gdyby ta wojna, która zburzyła tak wiele waszych ognisk, zmusiła was przynajmniej wyjść z waszych gruzów, założyć nowe ogniska, szukać innych prawd!

III.

Wielu młodzieńcom nie brakło chęci do zerwania z przeszłością i do wstąpienia w nieznaną im dzielnicę. Owszem, śpieszyli się raczej do tego celu. Nie wyszli jeszcze ze świata starego, a już twierdzili, że opanowują świat nowy. Tylko jaknajprędzej, bez żadnego wybiegu pośredniego! Jasne rozwiązanie kwestji: albo świadoma niewola w jarzmie przeszłości, albo rewolucja.
Tak pojmował tę rzecz Moreau. Z nadziei Clerambaulta, że nastąpi odnowienie społeczeństwa, uczynił pewność, a w upomnieniach jego, aby zdobywać cierpliwie, dzień za dniem, nową prawdę, wyczuwał odezwę do czynu gwałtownego, który ją natychmiast wymusi.
Wprowadził Clerambaulta w kilka kółek młodzieży intelektualnej, usposobionej rewolucyjnie. Nie były liczne; tu i tam znów znajdowano tych samych członków. Władza roztoczyła nad temi kółkami nadzór, co im dawało wagę, którejby bez tego nie miały. Władza, uzbrojona od stóp do głowy, rozporządzająca miljonami bagnetów, policją, organami wymiaru sprawiedliwości, posłusznemi we wszystkiem, a mimo to zawsze niespokojna, nie mogąca ścierpieć, aby kilkunastu ludzi, o duszach niezawisłych, zgromadzało się, by o niej wypowiadać swoje zdanie. A przecież nie wyglądali oni na spiskowców. Czynili wszystko możliwe, aby ściągnąć na siebie prześladowanie, ale czynność ich ograniczała się jedynie na słowach. Bo i cóżby mogli czynić innego? Byli oddzieleni od wielkiego tłumu swoich stronników duchowych, których wchłaniała wielka machina wojny, których połykała armja i których zwracała dopiero wtedy, gdy byli niezdatni do użytku. Cóż jeszcze pozostało z młodzieży europejskiej w tyle, poza frontem? Ci, którzy się uchylali od służby na froncie i bardzo często dawali się używać do najnędzniejszych posług, aby tylko innych posyłano na rzeź i zapomniano o nich, że nie biorą udziału w walce. Oprócz nich zaś przedstawiciele — rari nantes — młodego pokolenia, którzy pozostali w służbie cywilnej, byli uwolnieni ze służby wojskowej z powodu zupełnej niezdolności do niej, do których się przyłączyło kilku ciężko rannych, jak Moreau. W tych ciałach, pokaleczonych i podkopanych, dusze były jak świece płonące w pokoju, w którym szyby w oknach były stłuczone; wypalały się, wykręcały i dymiły; każdy powiew mógł je łatwo zgasić. Przywykłe jednak do tego, by nie liczyć się z życiem, były jeszcze tembardziej płomienne.
Miały niekiedy nagłe przeskoki od skrajnego pesymizmu do najwyższego optymizmu. Te wahania gwałtowne barometru nie odpowiadały zawsze linji pochyłej, na której się toczyły wypadki zewnętrzne. Pesymizm był bardzo łatwy do wytłumaczenia; optymizm natomiast mógł prędzej budzić zdziwienie, gdyż w istocie trudnoby było znaleźć dla niego wytłumaczenia. Była ich przecież tylko garstka ludzi, nie mogąca nic przedsięwziąć, a każdy dzień zdawał się na nowo zadawać kłam ich zamiarom. Ale im gorzej rzeczy stały, tem bardziej oni zdawali się być zadowoleni. Posiadali optymizm straceńców, tę szaloną wiarę mniejszości fanatycznych i uciskanych. Po zbrodniach starego porządku świata, które go doprowadzają do zniszczenia, oczekują one nowego porządku świata i nie troszczą się wcale o to, czy same przytem nie ulegną zniszczeniu, a wraz z niemi wszystkie ich marzenia. Ci młodzi nieustępliwi, z którymi się Cleramabault spotykał, starali się przedewszystkiem przeszkodzić częściowemu spełnieniu ich marzeń w ramach starego porządku. Hasłem ich było wszystko albo nic. Uczynić świat lepszym? Coż znowu? Niech będzie doskonały albo niech zginie! Była to wiara mistyczna w wielki przewrót, wywołany drogą rewolucji; rozpalała najsilniej mózgi tych, którzy najmniej się oddawali marzeniom religijnym. A byli na tym punkcie bardziej religijni od najszczerzej wierzących synów kościoła. O szalony rodzie ludzki! Zawsze ta sama wiara w absolut, która wiedzie szaleńców wojen między państwami, szaleńców wojen między poszczególnemi warstwami społecznemi i szaleńców pokoju do tego samego upojenia, ale także do tych samych nieszczęść. Możnaby prawie sądzić, że ludzkość, gdy w chwili tworzenia wynurzyła się z płonącego mułu, została dotknięta udarem słonecznym, z którego już się nie wyleczyła i który ją od czasu do czasu wtrąca napowrót w stan silnej gorączki...
Albo może też należy widzieć w tych mistykach rewolucji zwiastunów przemiany, która ukrywa się w rodzie ludzkim, która może się przygotowywać przez całe wieki i która może nigdy nie nastąpi? Albowiem w przyrodzie jest tysiące możliwości ukrytych dla jednego tylko spełnienia się, w czasie zakreślonym dla ludzkości.
I może właśnie to uczucie niejasne tego, coby mogło być i co nigdy nie nastąpi, nadaje niekiedy mistycyzmowi rewolucyjnemu inną formę, rzadszą i bardziej tragiczną, pesymizm egzaltowany, gorączkowy urok ofiary. Ilużto widzieliśmy tych rewolucjonistów, potajemnie przekonanych o przytłaczającej sile złego, o nieuniknionej klęsce ich wiary, którzy się jednak upajają miłością dla pięknej zwyciężonej... „...sed vi eta Catoni...“ i nadzieją, że zginą dla niej, że będą burzyli i że sami zostaną zgładzeni! Zdaje się, że w sercu nawet najbardziej zmaterializowanego człowieka tli zawsze iskra wiecznego płomienia, nadziei poniewieranej, zawodowej, a jednak wciąż powracającej, marzenia wszystkich uciskanych o innym świecie lepszym.

IV.

Ci młodzieńcy przyjęli Clerambaulta w swojem gronie z serdecznym szacunkiem. Pragnęli go całkowicie zagarnąć: jedni naiwnie, czytając w jego myślach to, co sami myśleli; inni zaś w przekonaniu, że ten stary poczciwy burżuj, którego jedynym kierownikiem dotychczas, szlachetnym ale nie wystarczającym, było serce, da się nakłonić ich wiedzy silnej i pewnej i potrafi, tak jak oni, dojść do najskrajniejszych logicznych konsekwencyj ich poglądów. Clerambault bronił się słabo, albowiem wiedział, że nie można przekonać młodego człowieka, który się opiera przy jakimś systemie. W tym wieku wszelka dyskusja z nim jest bezowocna. Można na niego wpływać w latach poprzednich, kiedy ten skorupiak szuka jeszcze dla siebie muszli albo później, gdy muszla odpada lub go krępuje w jego ruchach. Ale póki ubranie jest nowe, nie można nic innego zrobić, jak go w niem zostawić; jest bowiem na jego miarę skrojone. Jeżeli wyrośnie lub stanie się mniejszy, wybierze sobie inne. Nie zmuszajmy nikogo, ale niech także nikt nas nie zmusza.
Nikt w tem środowisku, — przynajmniej w pierwszym czasie — nie myślał o tem, by wywierać jakiś przymus na niego. Ale myśli jego obwlekały się niekiedy w dziwne kształty pod wpływem jego młodych towarzyszów i znajdowały niespodziewane echa w ich słowach. Clerambault pozwalał mówić swoim przyjaciołom a sam mówił bardzo mało. Gdy wracał stamtąd do domu, był zmieszany i nieco ironicznie usposobiony.
— Czy to są doprawdy moje myśli? — pytał się w duchu sam siebie.
O, jak trudno wyjawić swoją duszę innym ludziom! Może to nawet rzecz niemożliwa. I kto wie?... Natura jest od nas mądrzejsza... Może tak jest dobrze...
Wyjawić swoje myśli w zupełności! Czy to możliwe? Czy to się godzi? Człowiek doszedł do nich powoli, mozolnie, po wielu próbach i są one poniekąd formułką niepewnej równowagi wewnętrznych czynników. Skoro się zmieni te czynniki, ich stosunek, ich rodzaj, formułka ta już nie ma znaczenia i wywołuje inne następstwa. Gdybyście wrzucili wasze myśli nagle i całkowicie w innego człowieka, mogłyby go przyprawić o szaleństwo. Są nawet takie wypadki, w których drugi człowiek, gdyby je rozumiał, mógłby od tego zginąć Ale mądra natura zastosowała swoje środki ostrożności. Ten drugi nie rozumie was, nie może was rozumieć; instynkt jego broni go przed tem. Odczuwa jedynie uderzenie waszej myśli o jego myśl i tak jak na bilardzie, kula odbija się, ale trudniej tutaj przewidywać, o jaki punkt zielonego brzegu. Ludzie słuchają nie ze spokojną duszą, ale ze swemi namiętnościami i swoim temperamentem. Z tego co im dajecie, każdy bierze to, co mu się wydaje odpowiednie, a resztę odrzuca. Pomaga mu w tem jego niejasny instynkt obrony. Dusza nie otwiera się dla przyjęcia nowej myśli; bada ją poniekąd przy okienku i wpuszcza tylko to, co chce przyjąć, Cóż zrobiono z wzniosłemi myślami Sokratesa i innych mędrców? Zamordowano ich, a po dwudziestu wiekach otoczono ich czcią powszechną. A najwznioślejsze z ich duszy jest może nie to, co powiedzieli, ale co zamilczeli. Piękna zasłona symbolów i miłość starożytnych, stworzonych na to, aby chronić oczy słabe i bojaźliwe. Zanadto często słowo, które jest dla jednego człowieka życiem, jest dla drugiego śmiercią lub, co gorzej morderstwem.
Cóż więc począć, jeżeli ma się pełne garście prawd? Sypać ziarna na wszystkie strony? Ależ z ziarn myśli mogą wyrosnąć zielsko i trucizna...
Naprzód! nie trać odwagi! Nie jesteś wprawdzie panem przeznaczenia, ale jesteś także przeznaczeniem, jesteś jednym z jego głosów. A więc mów, to twoje prawo! Wyjaw wszystkie twoje myśli, ale uczyń to z dobrocią. Bądź jak dobra matka, której nie jest wprawdzie dane uczynić ze swych dzieci ludzi doskonałych, ale która uczy je cierpliwie, aby się niemi stały, jeżeli tego pragną. Nie wyzwala się innych wbrew lub bez ich woli, a nawet, gdyby to było możliwe, nie miałoby celu. Jeżeli się sami nie wyzwolą, nazajutrz znów zapadną w niewolę. Daj ten przykład z siebie i powiedz: „Oto droga! Widzicie, można się uwolnić...“

V.

Pomimo jego usiłowań, aby występować po męsku i zostawić resztę bogom, było jednak szczęściem, że Clerambault nic mógł widzieć wszystkich następstw swoich myśli. Albowiem myśli jego zmierzały właściwie do tego, by założyć królestwo pokoju; w rzeczywistości jednak przyczyniły się prawdopodobnie w znacznej części do rozpętania walk społecznych. Jak każdy prawdziwy pacyfizm, chociaż to się wydaje paradoksem; jest bowiem potępieniem stanu obecnego.
Ale Clerambautt nie domyślał się nawet, jak groźne siły będą się pewnego dnia na niego powoływały. Na mocy prawa przeciwieństwa, dusza jego zyskiwała między tymi młodymi ludźmi coraz więcej harmonji, jako następstwo ich gwałtowności. Odczuwał tem więcej cenę życia, im bardziej oni je lekceważyli. Pod tym względem nie różnili się bardzo od nacjonalistów których chcieli zwalczeć. Nie wielu z nich ceniło życie wyżej od idei. (Jest to, jak powiadają, wielkość duszy ludzkiej)
Pomimo to, Clerambault był bardzo zadowolony, gdy spotkał człowieka, który kochał życie dla życia samego. Był to towarzysz Moreau’a, tak samo ciężko raniony, jak tenże, nazwiskiem Gillot: w życiu cywilnem młody robotnik, wykonujący rysunki dla przemysłu fabrycznego. Granat zasypał go od góry do dołu; brakło mu jednej nogi i miał bębenek w uchu rozerwany. Ale Gillot stawiał energiczniejszy opór losowi, aniżeli Moreau. Ten niski brunecik miał oczy pełne życia, w których jaśniał, mimo wszystko, płomień wesołości. Zgadzał się wprawdzie z przekonaniem Moreau’a o niedorzeczności wojny i o zbrodni, jakiej się dopuszcza społeczeństwo, widział te same wypadki i tych samych ludzi, ale nie patrzał na to wszystko temi samemi oczyma i obaj młodzieńcy prowadzili z sobą nieraz na ten temat ożywione spory.
— Tak, — rzekł Gillot pewnego dnia, gdy Moreau opowiedział właśnie Clerambaultowi smutne wspomnienie z życia w rowie strzeleckim, — tak się tam działo. Ale jest jeszcze coś gorszego: oto, że to wszystko nie czyniło na nas żadnego wrażenia.... zgoła żadnego.
Moreau zaprotestował na to z oburzeniem.
— Być może, że ty byłeś wyjątkiem — odpowiedział Gillot, — i jeżeli chcesz, tu i ówdzie jeszcze dwóch lub trzech. Ale inni!... W końcu nie zwracano już na to wszystko wcale uwagi.
I mówił szybko dalej, by nie dopuścić przyjaciela do nowego protestu:
— Nie mówię tego mój drogi, w tym celu, aby się tem chełpić. Niema do tego powodu — mówię, bo to jest prawda... Proszę pana, — (opowiadał dalej, zwracając się do Clerambaulta) — ci, którzy powracają stamtąd i którzy to opisują w książkach, opowiadają rzęczywiście to, co czują o wiele więcej aniżeli zwykli śmiertelnicy, ponieważ są artystami wszystko razi ich w bardzo silnym stopniu. My zaś jesteśmy na to znieczuleni i teraz, gdy o tem myślę wydaje mi się to rzeczą najstraszniejszą. Gdy pan czytasz tu jedno z owych opowiadań, na które panu włosy jeżą się na głowie lub ogarniają pana mdłości, brakuje panu jeszcze najciekawszego szczegółu; oto kilku chłopaków, którzy stoją z przodu, palą fajeczki dowcipkują lub myślą o czem innem. Tego trzeba koniecznie, gdyż inaczej człowiek zginąłby... Mimo wszystkiego, zwierzę ludzkie ma zdolność zastosowania się do każdego położenia... Potrafiłoby się rozwijać pomyślnie nawet w głębi dołu kloacznego. Doprawdy, możnaby nabrać obrzydzenia do siebie samego. Takim byłem ja także, ja, który z panem teraz rozmawiam. Niech pan sobie nie myśli, że ja spędzałem czas, jak ten mały teraz robi, na rozmyślaniu o swoim losie, jak wszyscy, i ja naturalnie byłem tego zdania, że to co się robi, jest idjotyczne. Ale wszakże całe życie jest idjotyczne, czy może nieprawda? Robiono to i tyle, co i ile się musiało robić a czekało się, aż to się skończy... Czekało się na jakiś koniec, taki lub owaki, mój koniec, koniec mojej skóry lub koniec wojny... Zawsze to przecież koniec... A tymczasem człowiek żyje: je, śpi, załatwia swoje potrzeby naturalne... Przepraszam, ale musi się nazywać rzeczy po imieniu... A wie pan gdzie leży przyczyna tego wszystkiego? Oto, że człowiek nie kocha życia, nie kocha go dostatecznie. Masz pan słuszność, twierdząc w jednym ze swoich artykułów, że życie jest czemś cudownem. Jednak nie wiele jest dziś ludzi, którzy tak wyglądają, jak gdyby o tem wiedzieli. Mało zwłaszcza ludzi istotnie żywych; za to raczej ci, którzy śpią i czekają na sen wielki, nieprzespany. Ci mówią sobie: „Tak przynajmniej człowiek już teraz leży i nie potrzebuje się więcej ruszać...“ Nie, ludzie nie kochają dość życia 1 nie uczą się go kochać. Robi się wszystko, co można, aby człowiekowi życie obrzydzić. Gdy jesteśmy dziećmi, już się nam opiewa śmierć, i piękność śmierci i wysławia się nam tych, którzy umarli. Czynią to dzieje powszechne i katechizm, „Umierać za ojczyznę...“ Czynią to klechy i patrjoci i życie w istocie staje się wstrętne. Możnaby zaiste powiedzieć, że czyni się dzisiaj, wszystko możliwe, aby człowiekowi życie jak najbardziej zohydzić. Niema żadnej inicjatywy nigdzie, wszystko jest zmechanizowane, a przy tem niema nawet porządku. Nikt nie wykonuje należycie roboty, ale każdy tylko kawałkami ją załatwia; nie wie się, jakie ona ma znaczenie, najczęściej nie ma żadnego znaczenia. Niewiadomo po co człowiek żyje. Żyje i nie postępuje naprzód. Powiadają, że kiedyś, przed wiekami, nasi pradziadowie zdobyli dla nas Bastylję, a teraz możnaby sądzić, podług zdania tych błaznów, którzy mają ster w dłoni, że dziś niema już dla nas żadnej roboty, że to już raj. Czyż nie jest już to napisane na wszystkich naszych pomnikach? A przecież czuje się, że to nieprawda, że przed nami inna burza grozi wybuchem, że się przygotowuje inna rewolucja... Tamta dawna nie powiodła się. A wszystko tak niejasne... Nie, niemamy zaufania, nie widzimy drogi przed sobą, nie mamy nikogo, ktoby nam wskazał, ponad temi wszystkiemi bagnami i moczarami, coś wzniosłego, coś pięknego... Teraz robią wszystko, co mogą, aby obudzić w nas zapał: Prawo, Sprawiedliwość, Wolność... Ale to już wywietrzało... Można wprawdzie umierać za to. Umierać, tego się więcej nie odmawia... Ale żyć, to inna rzecz!
— A teraz? — zapytał Clerambault.
— Teraz, teraz, gdy nie można cofnąć się wstecz. Teraz myślę tylko: „Gdyby można znów rozpocząć na nowo!“
— Kiedyż pan zmieniłeś tak bardzo swoje poglądy?
— To rzecz właśnie najdziwniejsza, natychmiast, gdy tylko zostałem zraniony. Gdy tylko jedną nogą wyszedłem po za próg życia, już chciałem napowrót do niego wrócić. Jakież ono było dobre, a człowiek głupi, idjota, tego wcale nie zauważył. Oto, widzę się jeszcze, gdy odzyskałem znów przytomność, na polu zasypanem gruzami; bytem wtedy jeszcze bardziej wypatroszony, aniżeli te wszystkie trupy, które leżały dokoła w chaotycznym nieładzie; ziemia, pokryta brudem, zdawała się także broczyć krwią. Dokoła ciemność zupełna. Zrazu nic nie czułem. Brał mróz. Byłem zdrętwiały. Jakiejże części ciała brakowało mi właściwie. Nie spieszyłem się ze sporządzeniem inwentarza, nie miałem zaufania do tego, co nastąpi, wolałem nie ruszać się z miejsca. To jedno było pewne, że żyłem, może jeszcze przez chwilę i nie należało jej tracić.
I wtedy ujrzałem na nieboskłonie małą rakietę. Co oznaczała, to mnie nie zajmowało. Ale linja krzywa, jaką zakreśliła, kwiaty ogniste, jakie spadały.. nie mogę wam tego nawet powiedzieć, jak mi się to wydawało pięknie. Wchłaniałem ją w siebie wzrokiem.. i ujrzałem się znów dzieckiem, obok Samarytanki, na brzegu Sekwany, pewnego wieczora, kiedy puszczono ognie sztuczne. Spoglądałem na to dziecko, jak gdyby mi było obce i bawiło mnie ono, a zarazem budziło we mnie litość. A potem pomyślałem sobie w duchu, że przecież jest dobrze być wsadzanym w to życie i rosnąć i mieć kogoś, coś, wszystko jedno co, do kochania... Taka sobie zwykła rakieta! A potem ogarnął mnie ból i począłem wyć głośno i włożyłem napowrót głowę w otwór... Następnie przybyli ludzie z lazaretu polnego; tam życie nie było już dobre, ból gryzł mnie, jak pies, aż do kości, lepiej byłoby zostać tam w dziurze. A jednak nawet wtedy, zwłaszcza wtedy, jakim rajem wydawało mi się żyć tak, niegdyś, żyć poprostu, bez boleści, jak się żyje codziennie. A jednak człowiek na to nawet nie zwraca uwagi. Bez boleści... Bez boleści... i żyć!... Ależ to przecudne marzenie! Gdy ból na chwilę przestawał, gdy następowała minuta wytchnienia, czuło się tylko smak powietrza na języku, a ciało było tak lekkie po cierpieniu... Chryste Panie A przedtem wszakże całe życie było takie a człowiek nawet się tego nie domyślał... Mój Boże, jaki człowiek jest głupi, że rozumie życie dopiero wtedy, gdy je stracił. A gdy je wreszcie zaczyna kochać i gdy je prosi o przebaczenie, że go nie umiał pierwej należycie ocenić, wtedy ono odpowiada mu „Zapóźno!“
— Nigdy nie jest za późno, — rzekł Clerambault.

VI.

Gillot niczego bardziej nie pragnął, aniżeli wierzyć mu. Ten wykształcony robotnik był lepiej wyposażony do walki z życiem, niż Moreau i nawet niż Clerambault. Nic nie przygnębiało go na dłuższy czas: gdy człowiek upadnie, to znów się podniesie i kiedyś już powetuje swą klęskę... W duchu zaś myślał o przeszkodach, które mu zagradzały przyszłość:
— Potrafię się już z niemi uporać. — I był gotów, na jednej nodze, która mu została iść przeciw nim, gdy zajdzie potrzeba tego, im prędzej, tem lepiej. Albowiem był także, jak inni, zwolennikiem rewolucji. Umiał ją pogodzić ze swoim optymizmem, który widział z góry swe ideały osiągnięte w sposób łagodny. Był to resztą człowiek bez żadnej zawziętości w sercu.
A jednak nie można było na tem zbytnio polegać. Te dusze z ludu kryją w sobie różne niespodzianki; są tak łatwo przystępne różnym wpływom i zmianom... Clerambault słyszał raz rozmowę jego z towarzyszem ze służby frontowej. Lagneau, który przybył na urlop; mówił, że należy wszystko zburzyć, gdy wiarusy powołani pod broń wrócą do domu i gdy wojna się skończy, a może nawet i pierwej. Człowiek z gminu we Francji, często tak pełen życia i uroku, ujmujący w obejściu i odgadujący myśli drugiego, zanim tenże mógł je jeszcze wypowiedzieć do końca, jakże często zapomina o tem, co mówił co widział, w co wierzył i czego pragnął! Ale jest zawsze pewny tego, czego teraz pragnie, co mÓwi, co widzi i w co wierzy. To też Gillot w towarzystwie Lagneau’a rozwijał spokojnie argumenty wprost sprzeczne z temi, których bronił dnia poprzedniego wobec Clerambaulta. I nietylko poglądy jego zmieniały się, ale także, możnaby rzec, cały jego temperament. Zrana pałał dziką żądzą czynów i zniszczenia, wieczorem zaś marzył o tem, by sobie założyć mały handel, mieć grube zarobki, jeść dobrze, wychowywać swoje potomstwo i nie dbać o wszystko inne. A chociaż się wszyscy mienili, rzekomo szczerze, międzynarodowcami, mało było między tymi wiarusami takich, którzyby nie zachowali swoich dawnych przesądów francuskich, wprawdzie nie złośliwych, ale silnie zakorzenionych, o wyższości swej rasy wobec reszty świata, zarówno wobec sprzymierzeńców, jak i wrogów, a w całem państwie, o wyższości jednej prowincji ponad innemi, lub gdy wszyscy pochodzili z prowincji, ponad Paryżem. Byli to ludzie mężni, otwarci, zawsze gotowi do walki, jak Gillot zdolni wywołać rewolucję, znów ją zburzyć i ponownie ją rozniecić, a potem wszystko opuścić i oddać na łaski pierwszego lepszego awanturnika. Wiedzą o tem dobrze stare wygi, politycy przebiegli i doświadczeni. Najlepszą taktyką, aby zabić rewolucję, jest, gdy nadeszła pora, dozwolić jej przeminąć spokojnie i zabawiać przytem lud, aby się nie nudził.
A pora ta zdawała się bardzo blizka. Na rok przed zakończeniem wojny, było w obu nie przyjacielskich obozach kilka miesięcy, kilka tygodni, w których nieskończona cierpliwość dręczonych ludów zdawała się blizka wyczerpania i kiedy miał się już odezwać odnośny głos: „Dość tego!“ Po raz pierwszy rozeszło się między niemi wrażenie, że są w krwawy sposób oszukiwane. Bo czyż można się dziwić oburzeniu ludzi z ludu, gdy widzieli rozpętaną grę miljardów w czasie wojny, podczas gdy przed wojną ich władcy skąpili marnych kilkaset tysięcy franków na dzieła publicznego użytku? Bardziej, aniżeli wszelkie rozprawy, mogły pewne cyfry przyprowadzać ludzi do wybuchu. Obliczono, że wojna wydawała około 75 tysięcy franków, aby zabić jednego człowieka. I za tę samą kwotę, za którą otrzymywano dziesięć tysięcy zabitych, można było zrobić dziesięć miljonów ludzi rentjerami. Ludzie najbardziej ograniczeni pojmowali ogrom ziemskiego bogactwa i potworny użytek, jaki robiono z niego. Bezwstydne marnotrawienie dla złudnego celu, a co było najbardziej ohydne: oto od jednego końca Europy do drugiego to plugawe robactwo, które śmierć innych ludzi tuczyła, ci którzy ciągnęli z wojny haniebne zyski i okradali trupy.
Zwodniczy spokój panował w krajach będących w wojnie, w których srożył się ucisk. Gnębicielom spokój ten zdawał się przyznawać słuszność: byli jednakowo uzbrojeni przeciw wrogom przeciw swoim własnym współobywatelom.

VII.

Moreau od niejakiego czasu zachowywał się wobec Clerambaulta dziwnie wyzywająco, W czasie rozmowy przerywał mu w sposób niegrzeczny, cierpki i rozdrażniony. Można było sądzić, że chce go umyślnie dotknąć.
Ale Clerambault nie obrażał się tem wcale. Był pełen litości dla nieszczęśliwego młodzieńca abowiem wiedział, że Moreau cierpi i wyobrażał sobie gorycz młodego życia, złożonego w ofierze, któremu nie może odpowiadać pokarm moralny, cierpliwość i rezygnacja, wystarczający dla żołądka pięćdziesięcioletnego.
Pewnego wieczora, kiedy Moreau był szczególnie nieuprzejmy, a jednak uparł się, aby odprowadzić Clerambaulta do domu, jak gdyby nie mógł się zdobyć na to, aby się z nim rozstać; gdy szedł obok nieco chmurny i milczący, Clerambault zatrzymał się chwilę i biorąc go przyjaźnie za rękę, zapytał go z uśmiechem:
— I cóż, mój biedny chłopcze, nie idzie ci dobrze?
Moreau, zrazu zmieszany, zapanował nad sobą i zapytał oschle, po czem można poznać, że „mu nie idzie dobrze“.
— Po tem, że pan byłeś dzisiejszego wieczora taki niedobry, — odpowiedział Clerambault dobrodusznie.
Moreau zaprotestował.
— Ależ tak. Zadawałeś pan sobie tyle trudu, aby mi wyrządzić przykrość. Tak, choćby nieco przykrości. Wiem bardzo dobrze, że pan tego na serjo, nie pragnie... A gdy taki człowiek jak pan chce komuś sprawić cierpienie, czyni to dlatego ponieważ sam cierpi... Czy nieprawda?
— Wybacz mi pan, — odpowiedział Moreau. — Tak jest, to prawda. Cierpiałem, widząc, że pan nie wierzy w powodzenie naszych planów.
— A pan? — zapytał Clerambault.
Moreau nie rozumiał pytania.
— A pan? powtórzył Clerambault. — Czy pan w nie wierzysz?
— Czy ja wierzę? — wykrzyknął Moreau z oburzeniem.
— Nie, — rzekł łagodnie Clerambault.
Moreau chciał wybuchnąć gniewem, potem rzekł słabym głosem:
— Owszem, wierzę.
Clerambault, idąc kilka kroków naprzód odpowiedział:
— Dobrze, to pańska rzecz. Pan wiesz lepiej odemnie, co myślisz.
Szli czas jakiś, nic nie mówiąc. Po kilku chwilach Moreau chwycił Clerambaulta za ramię i zawołał:
— Jak pan mogłeś to odgadnąć?...
Opór jego był przełamany. Wyznał zwątpienie, jakie się kryło pod jego wolą dążącą do wierzenia, do działania. Toczył go straszny pesymizm. Było to naturalne następstwo przesadnego Idealizmu, śmiertelnie zranionego zawodem swych złudzeń. Dusze religijne w dawnych czasach były bardzo spokojne; stawiały królestwo Boskie poza tym światem, gdzie go nie mógł dosięgnąć żaden wypadek. Ale dusze dzisiejsze, które je umieszczają na tym świecie, w dziełach rozumu ludzkiego i miłości, przejmuje zgroza przed życiem, gdy ono zdmuchnie ich cudowne marzenia. Były także dni, w których Moreau byłby sobie najchętniej rozpruł żyły. Ludzkość cała wydawała mu się gnijącym owocem; widział z rozpaczą klęskę, upadek, zawody wypisane od samego początku na karcie przeznaczeń rodu ludzkiego, robaka lęgnącego się w bujnym kwiecie i nie mógł znieść myśli tego niedorzecznego i tragicznego przeznaczenia, którego ludzie nie mogą nigdy uniknąć. Jak Clerambault, czuł on także, że ma w swych żyłach jad wiedzy i rozumu, ale gdy Clerambault, przezwyciężywszy kryzys widział niebezpieczeństwo jedynie w chaosie duszy, a nie w jej samej istocie, Moreau przerażał się na myśl, że ów jad jest już składnikiem inteligencji. Chorobliwe podniecona wyobraźnia jego wynajdowała różne obrazy, któremi się dręczył, wskazywała mu myśl jako chorobę, która znaczy ród ludzki swojem niezatartem piętnem. Widział już z góry ciężkie nieszczęścia, do których ona wiodła, Czyż nierozgrywało się już przed ich oczyma tragiczne widowisko rozumu, kołyszącego się z pychą dumnego z sił, jakich mu dostarczała wiedza, ufnego w demony przyrody, które mu oddawały pod jego władzę magiczne formułki chemji i w obłędzie tej zbył nagłej potęgi skłaniającego się do samobójstwa!
Ale Moreau był zanadto młody, aby zostać pod brzemieniem tych strasznych widziadeł. Pragnął za wszelką cenę działać, aby nie zostać sam z niemi. Nie wstrzymujcie nas od czynów! Raczej zachęcajcie nos do nich.
— Mój przyjacielu rzekł Clerambault, nie należy popychać innych do czynów niebezpiecznych, chyba gdy człowiek sam z nimi współdziała. Nie mogę znieść podżegaczy, nawet szczerych, którzy nie dając sami przykładu popychają innych do męczeństwa. Błędem jest, gdy ludzie nakładają sami na siebie obowiązki nadludzkie i nieludzkie. Dla większości ludu jest niezdrowo wysilać się na to, by stać się nadczłowiekiem i jest to, być może, dla nich źródłem bezużytecznych cierpień. Ale każdy człowiek może dążyć do tego, by promienieć w swojem małem kółku światłem wewnętrznem, by szerzyć w niem porządek, spokój, dobroć. I w tem właśnie leży prawdziwe szczęście człowieka.
— To dla mnie niedość, — odpowiedział Moreau.
— To zostawia za wiele miejsca wątpliwościom. Wszystko albo nic.
— Tak wasza rewolucja nie zostawia miejsca wątpliwościom. O wy, serca płomieniste i twarde, mózgi geometryczne! Chcecie mieć wszystko albo nic. Żadnego przejścia stopniowego! A czemże byłoby życie bez takiego przejścia? Ono jest właśnie jego pięknością, jego dobrocią. Prawda, że to piękność krucha, że to dobroć słaba, ale należy ją kochać i pomagać jej, kochać, pomagać, codziennie, na każdym kroku. Świat nie zmienia się nagle i zupełnie, ani przemocą, ani ciosami z łaski zadanemi, ale sekunda po sekundzie przechodzi on w nieskończoność, a człowiek najbardziej maluczki, który to czuje, bierze udział w nieskończoności.... Cierpliwości! Jedna niesprawiedliwość zatarta nie wyzwala ludzkości, ale oświetla jeden dzień swym blaskiem. Potem przyjdą inni ludzie, inne światła, inne dni. Każdy dzień przynosi swoje słońce. Czy chciałby pan temu przeszkodzić?
— Nie możemy dłużej czekać, — odpowiedział Moreau. — Nie mamy czasu. Każdy dzień, który przeżywamy, stawia przed nami zagadnienia, które nas pochłaniają całkowicie i które musimy natychmiast rozwiązać. Jeżeli nie będziemy ich panami, staniemy się ich ofiarami... My?... Nietylko nasze osoby. One już są ofiarami. Ale wszystko, co kochamy, co nas jeszcze wiąże z życiem: nadzieja na przyszłość, zbawienie ludzkości... Patrz pan, co nas przynagla, jakie to dręczące pytania dla tych, którzy przyjdą jutro, dla tych którzy mają dzieci: ta wojna jeszcze się nie skończyła i jest rzeczą niewątpliwą, że swojemi zbrodniami i kłamstwami kryje w sobie groźbę nowych i rychłych wojen. Na cóż wychowuje się dzieci? Na co rosną? Czy po to, aby je rzucić. na ofiarę podobnej rzezi. Jakież tu rozwiązanie możliwe? Rychło się wyczerpie wszystkie środki zapobiegawcze.... Opuścić te państwa zatrute jadem wścieklizny i nienawiści, ten stary kontynent oszalały i wyemigrować? Dokąd? Czyż jest na tej kuli ziemskiej pięćdziesiąt morgów ziemi, gdzieby się mogły schronić dusze uczciwe i niezawisłe? Czy można uczynić jakiś wybór?.. Widzisz pan, że trzeba się zdecydować, albo za rządem, albo za rewolucją. — Inaczej cóż zostaje do zrobienia? Niestawianie oporu złemu? Czy tego pan pragniesz? To może mieć znaczenie tylko w tym razie, gdy człowiek ma wiarę religijną; inaczej jest to rezygnacja baranów, które się dają zarzynać. Ale największa część ludzi niestety nie decyduje się na nic, wolą wcale nie myśleć, odwracają oczy od przyszłości, mamią się, że to, co widzieli i wycierpieli, już się nigdy więcej nie powtórzy... Dlatego my powinniśmy, zamiast nich, powziąć postanowienie i czy chcą, czy nie chcą, popędzić ich naprzód, ocalić ich nawet wbrew ich woli.
— Nie podobałoby mi się to, — odpowiedział Clerambault, — aby ktoś inny za mnie postanawiał i nie chciałbym także za innych decydować. Wolałbym pomóc każdemu, aby był wolny i aby nie krępował wolności drugich. Ale wiem, że żądam za wiele...
— Żądasz pan rzeczy niemożliwych, — zauważył Moreau. — Gdy się raz zaczyna chcieć, nie można się już zatrzymać w drodze. Są tylko dwa rodzeje ludzi: ci, którzy chcą za wiele (jest ich może kilkunastu w całych dziejach ludzkości) — i ci, którzy chcą za mało, ci, którzy nie umieją niczego chcieć. Są to wszyscy inni; to my, to ja sam... Sam pan widziałeś to dobrze... Ja chcę jedynie przez rozpacz.
— Dlaczegoż rozpaczać? — zapytał Clerambault. — Przeznaczenie człowieka wypełnia się codziennie j nikt go nie zna; ono jest tem, czem my jesteśmy. Gdy tracimy odwagę, odbieramy i jemu odwagę.
Ale Moreau odpowiedział z przygnębieniem
— Nie jesteśmy dziś silni. Sądzisz pan, że ja nie widzę, jakie małe widoki ma u nas rewolucja, w obecnych warunkach, po tych zniszczeniach, klęskach ekonomicznych wśród tej demoralizacji i śmiertelnego wyczerpania, spowodowanego wojną cztoroletnią?
I dodał z otwartością.
— Skłamałem pierwszym razem, kiedy pana widziałem twierdząc, że wszyty moi towarzysze odczuwają cierpienie tak samo, jak my i są niem rozgoryczeni. Gillot to potem panu wyjaśnił: jest nas tylko mała garstka. Inni przeważnie dobrzy chłopcy: ale słabi. Oceniają sytuację dość dobrze, ale wolą, zamiast uderzać głową o mur, raczej o tem nie myśleć i wynagradzają to sobie szyderstwem. Ach ten śmiech francuski, to jest nasze bogactwo i zarazem nasza zguba. Jaki piękny, ale równocześnie jaką broń daje w rękę naszym gnębicielom. „Niechaj śpiewają pieśni szyderskie, byleby tylko płacili podatki!“ mówił ów Włoch... „Niechaj się śmieją, byle-by tylko umierali!“ A potem ta straszna siła przyzwyczajenia, o której panu mówił Gillot. Można człowieka do najbardziej niedorzecznych i przykrych warunków życiowych zniewolić, byleby tylko dłużej trwały i byleby był w gromadzie, przyzwyczai się do wszystkiego, do gorąca, do zimna, do śmierci albo do zbrodni. Całej siły odpornej używa człowiek, aby się przystosować, a potem zapcha się w jakiś kąt i nie rusza się z obawy, aby przez jakąś zmianę nie obudził znów swej uśpionej męczarni. Takie straszne znużenie przygniata nas wszystkich. Ody żołnierze nasi powrócą do domu, będą mieli tylko jedno pragnienie: zapomnieć i spać.
— A ten szalony Lagneau, który mówi o tem, że należy wszystko porozbijać na kawałki?
— Lagneau? Znam go dobrze od samego początku wojny. Widziałem go, jak był po kolei zapalonym żołnierzem, marzącym tylko o odwecie i o zaborach, potem znów międzynarodowcem, socjalistą, anarchistą, bolszewikiem, a w końcu głosił zasadę „je mijeu fiche“ (nie dbam o nic). Będzie jeszcze kiedyś zapewno reakcjonistą i pójdzie na któregokolwiekbądź wroga, którego wybierze nasz rząd z pomiędzy naszych dzisiejszych przyjaciół lub nieprzyjaciół... Czy lud podziela nasze przekonanie? Tak jest i tak samo inne sprzeczne z niem przekonania. Lud podziela po kolei wszystkie przekonania.
— Widzę, że pan jesteś rewolucjonistą z rozpaczy, — zauważył, śmiejąc się, Clerambault.
— Jest wielu takich między nami.
— A jednak Gillot powrócił z wojny większym optymistą, aniżeli był poprzednio.
— Gillot może zapomnieć, — odpowiedział z goryczą Moreau, — nie zazdroszczę mu jego szczęścia.
— Nie należy mu go burzyć, — rzekł Clerambault, — Powinien mu pan pomagać, on potrzebuje pańskiej pomocy.
— Mojej? — zapylał Moreau z niedowierzaniem.
— Potrzebuje, aby być silny, by wierzono w jego siłę, Powinien pan w nią wierzyć.
— Czy można wierzyć, czy się tego pragnie?
— Wszak pan — wiesz najlepiej, że nie... ale można wierzyć z miłości.
— Z miłości ku tym, którzy wierzą?
— Czyż człowiek zawsze nie wierzy z miłości? Czyż można wierzyć inaczej, aniżeli przez miłość?
Moreau’a ogarnęło wzruszenie. Jego młodość intelektualna, płonąca i trawiona żądzą wiedzy, cierpiała, jak u najlepszych jednostek z klasy mieszczańskiej, z powodu braku przywiązania braterskiego. Z wychowania dzisiejszego jest wykluczone wspólne pożycie. To pierwotne uczucie ludzkie, stale tłumione, obudziło się zwolna i nieufnie w rowach strzeleckich, w tych rowach, gdzie żywe i cierpiące ciała ludzkie były razem skupione w gęstym natłoku. Ale obawiano się poddać mu się. Zatwardziałość ogólna, lęk przed uczuciowością, ironja zasklepiały serca. Jednak od czasu choroby Moreau’a, powłoka pychy jego była mniej odporna i Clerambault potrafił ją skruszyć bez trudu. Dobrodziejstwa, jakie ten człowiek wyświadczał, polegały na tem, że przy zetknięciu się z nim samolubstwo każdego znikało, albowiem sam był od niego zupełnie wolny. Każdy ukazywał się przed nim, tak jak on przed wszystkimi, w swej prawdziwej postaci, ze swemi słabostkami i błędami, które fałszywa duma uczy ukrywać. Moreau, który poznał na froncie, nie przyznając się do tego sam przed sobą, wyższość ludzi z niższych klas społecznych, swoich towarzyszów lub wyższych stopniem służbowym, odczuwał dla Gillota sympatję i cieszył się, że Clerambault się do niej odwołuje. Clerambault wyjawił mu to, co było jego tajnem pragnieniem, mianowicie, że ktoś potrzebuje jego pomocy.
A równocześnie Clerambault podszepnął Gillotowi, aby był optymistą za dwóch i podtrzymywał tem samem Moreau’a na duchu. Tak tedy obaj, w potrzebie wzajemnego wspomagania się, znaleźli pomoc dla siebie, albowiem wielka zasada życiowa opiewa: „Kto daje, ten ma sam.“
W jakimkolwiek czasie człowiek żyje, jakiekolwiek nieszczęścia go otaczają, nic jeszcze nie jest stracone, póki zostaje jeszcze w duszy rasy tląca iskra męskiej przyjaźni. Obudźcie ją! Zbliżcie do siebie te serca odosobnione, które przejmuje chłód. Niechaj jednym z owoców tej strasznej wojny nerodów będzie przynajmniej zjednoczenie się wybranego kwiatu klas społecznych, związek dwóch młodzieży; oba światy, świat robotników fizycznych i pracowników umysłowych, powinny, uzupełniając się wzajemnie, odnowić przyszłość.

VIII.

Warunkiem takiego zjednoczenia się jest atoli, aby żaden z tych dwóch światów nie chciał panować nad drugim, gdyż żaden z nich nie powinien być uciskany przez drugi. A jednak ci młodzi intelektualiści z tych grup rewolucyjnych, dziwnym sposobem, uważali to właśnie za punkt honoru, aby podlegać tej drugiej grupie. Z uczuciem wyższości tłumaczyli Clerambaultowi, że nowa zasada wymaga tego, aby inteligencja została oddana na usługi ludu robotniczego.... „Dienen, dienen!... “ było ostatnie słowo dumnego niegdyś Ryszarda Wagnera, ale jest to także hasło niejednej zawiedzionej dumy. Chcą być albo panami, albo sługami. — Najtrudniej jest na tym świecie (myślał Clerambault) znaleźć uczciwych ludzi, którzyby chcieli poprostu być mi równymi. Jeżeli jednak trzeba się tego wyrzec i jeżeli musi koniecznie panować jakaś tyranja, to wolę jeszcze tę, która czyniła ciała Ezopa i Epikteta niewolnikami, ale zostawiała wolność ich duszom, aniżeli tę, która nam przyrzeka wolność zewnętrzną, a zarazem niewolę dusz...
Nie mogąc uznać tych zasad, czuł się niezdolny wiązać się z jakąkolwiekbądź partją, albowiem niechciał się wyrzec niezawisłości swej duszy. Jest to właśnie błąd wszystkich demokracji, że chcą, aby wszyscy mieli te same obowiązki i aby się zaprzęgli do tej samej pracy. Ale w społeczeństwie, które postępuje naprzód, praca musi być różnorodna. Podczas gdy główna część armji walczy, aby uzyskać natychmiast wynik pomyślny, inni muszą bronić tego, co ma wieczną wartość, zarówno przed zwycięzcami jutrzejszymi, jak i wczorajszymi, albowiem to, co ma wieczną wartość, wyprzedza wszystkich i oświetla wszystkich; światło jego pada na drogę, już poza dymem, unoszącym się na polu walki. Clerambaulta za długo oślepiał dym ten i nie chciał przeto znów rzucić się w wir boju. Ale na tym świecie ludzi ślepych już samo dążenie, by widzieć jasno, wydaje się rzeczą niewłaściwą i może nawet zbrodnią.
Przekonał się o tej prawdzie pełnej ironji dosadnie w czasie rozmowy, w której ci młodzi następcy Saint-Just’a dali mu ostrą odprawę i porównywali go dość zuchwale z „Astrologiem, który upadł w głąb studni“:

„Rzekli mu: Biedny, biedny, głupcze,
Nie widzisz blisko, tuż obok stóp własnych,
A pragniesz czytać w gwiazdach ponad głową.“

A ponieważ nie był pozbawiony humoru, znalazł to porównanie poniekąd uzasadnione. Tak jest, on należał poniekąd do społeczności tych ludzi, którzy „zajmują się lekkomyślnie chimerami, chociaż sami znajdują się w niebezpieczeństwie, jużto co do swych osób, już to co do swych interesów.“
Ale cóż? Czy wasza rzeczpospolita zamyśla obejść się bez astronomów, jak tamta, pierwsza, obchodziła się bez chemików? albo chcecie ich może zmobilizować? Wtedy dopiero będziemy mieli widoki, że spadniemy wszyscy razem w głąb studni. Czy pragniecie tego? Nie powiedziałbym nie, gdyby szło tylko o to, aby dzielić wasz los. Ale nie chcę dzielić waszej nienawiści.
— Pan masz także i swoją własną nienawiść, — zawołał jeden z owych młodzieńców.
A właśnie w tej chwili wszedł inny z dziennikiem w ręku i wykrzyknął do Clerambaulta:
— Gratuluję panu, pański wróg Bertin nie żyje...
Popędliwy dziennikarz padł ofiarą zapalenia płuc, które go zabrało w niespełna kilka godzin. Od sześciu miesięcy ścigał on nieustannie, z wściekłością, wszystkich łych, których podejrzywał, że dążą do pokoju, pragną go lub choćby o nim marzą. Albowiem stopniowo doszedł do tego, że uważał za coś świętego, już nie samą ojczyznę, ale wojnę. Pomiędzy ofiarami jego złośliwości, Clerambault był najbardziej ulubioną; Berlin nie mógł mu tego wybaczyć, że zaczepiony śmiał mu stawić czoło. Odpowiedzi Clerambaulta zrazu rozdrażnił go w wysokim stopniu; następnie zaś pogardliwe milczenie, jakiem Clerambault odpowiadał na jego zjadliwe wycieczki, sprawiło, ze stracił wszelkie panowanie nad sobą. Wygórowana i nadęta próżność jego odczuła tę ranę tak dotkliwie, że tylko całkowite ostateczne zmiażdżenie przeciwnika mogło ją pomścić. Clerambault wydawał mu się nietylko wrogiem osobistym, ale nieprzyjacielem państwa, wysilał się, aby znaleźć na to dowody: uczynił z niego środek wielkiego spisku pacyfistycznego, co w innych czasach niewątpliwie wywołałoby śmiech jedynie, ale w owym czasie ludzie zatracili wszelką zdolność do rozumnego myślenia. W ostatnich tygodniach polemika Bertina przewyższyła gwałtownością i nemiętnością wszystko, co kiedykolwiek napisał była istną groźbą dla wszystkich tych, których podejrzywano lub którym udowodniono tę herezję, że oczekują niecierpliwie zawarcia pokoju.
Tak tedy wiadomość o śmierci tego przeciwnika przyjęto na tem małem zgromadzeniu z głośnem zadowoleniem i wygłoszono mu mowę pogrzebową w stylu, który nie ustępował energją mistrzom na tem polu. Clerambault, zatopiony w czytaniu dziennika, nie słuchał jej prawie. Jeden z młodzieńców siedzący obok niego, poklepał go po ramieniu i zapytał:
— No i cóż, sprawia to panu przyjemność?
Clerambault wzdrygnął się.
— Przyjemność! — zawołał. — Przyjemność! — powtórzył raz jeszcze.
Pochwycił kapelusz i wyszedł szybko z pokoju.
Znalazł się wśród ciemnej ulicy, której światła, były pogaszone z obawy napadu nieprzyjacielskich lotników.
Przed oczyma duszy ujrzał znów delikatną twarz chłopięcą o bladej cerze, o pięknych ciemnych oczach z wyrazem pieszczotliwym, o włosach kędzierzawych, ustach żywych i śmiejących się i słyszał jego głos dźwięczny i śpiewny; był to Bertin, taki, jakim go widział, gdy się pierwszy raz spotkali i gdy obaj mieli siedmnaście lat. Przypomniał sobie długie wieczory, razem spędzane, ich serdeczną poufałość, ich rozmowy i marzenia... W owym czasie Bertin oddawał się także marzeniom. Nawet jego zmysł praktyczny, jego przedwczesna ironia, nie chroniły go od niemożliwych nadziei, od wzniosłych zamiarów uszlachetnienia ludzkości. O, jak przyszłość przedstawiała się różowo ich oczom dziecięcym. Jak w tych wizjach, w tych chwilach cudnego zachwytu, serca ich tajały w przyjaźni i miłości obopólnej!
I oto, co życie zrobiło z nich obydwóch! Ta walka pełna nienawiści, ta niedorzeczna zajadłość Berlina, to deptanie po swych dawnych marzeniach i po przyjacielu, który je wiernie przechowywał on, on, Clerambault dał się również porwać temu samemu zabójczemu prądowi i starał się oddawać każdy cios, aby zranić do krwi swego przeciwnika... A nawet w pierwszej chwili, gdy się dowiedział o śmierci dawnego przyjaciela — (ze zgrozą musiał to wyznać sam przed sobą) — doznał z tego powodu uczucia ulgi!... Jakiżto obłęd ogarnia nas! Jaklżto szał złośliwy zwraca się przeciw nam samym!...
Pogrążony w tych myślach, zabłądził w drodze. Spostrzegł, iż idzie w kierunku przeciwnym, aniżeli do swego domu. Na nieboskłonie, przeciętym antennami projektorów, słychać było straszne wybuchy: zeppeliny nad miastem, groźne pomruki fortów, walkę powietrzną. Te narody, ogarnięte szałem, szarpią się wzajemnie. W jakim celu? Aby dojść tam, gdzie teraz znajduje się Bertin, do nicości, która oczekuje zarówno wszystkich tych ludzi i wszystkie te państwa... I także wszystkich rewolucjonistów, którzy przygotowują inne akty gwałtu, którzy przeciwstawiają tamtym inne ideały mordercze, nowych bogów rzezi, których człowiek wykuwa sam sobie, aby uszlachetnić w ten sposób swe instynkty zbrodnicze.
Ach Boże! Jak to możliwe, że oni nie odczuwają niedorzeczności swych szalonych uczynków, wobec otchłani, w którą się zanurza, wraz z każdym umierającym, cała ludzkość. Miljony istot ludzkich, które żyją ledwie chwilę, wysilają się, aby ją uczynić piekielną, przez swą zajadłą i śmieszną walkę poglądów. Są oni wszyscy żebrakami, mordującymi się wzajemnie o garść miedziaków, które im się rzuca, i które nadomiar są fałszywe. Są wszyscy ofiarami, jednakowo skazanemi, a zamiast się jednoczyć, walczą między sobą... Nieszczęśliwi! Wymieńmy raczej pocałunki pokoju. Na każdem czole, które obok mnie się przesuwa, widzę krople potu śmiertelnego.
Ale fala ludzka, którą napotkał, mężczyżni i kobiety, krzyczeli i wyli z radości
— Upadł! Jeden z nich upadł! Świnie spalą się żywcem...
— A znów te drapieżne ptaki, które unosiły się w górze, triumfowały w sercach swych, pizy każdym pocisku śmiertelnym, który rzucały na dół i na miasto. Tak jak gladjatorzy, którzy się przebijają na arenie, aby zadowolić jakiegoś niewidzialnego Nerona.
O moi biedni towarzysze w łańcuchach!




  1. „Skoro ten, który jest zniszczony, cierpi, a ten, kto niszczy, nie ma przyjemności i wkrótce również ulega zniszczeniu, powiedz mi, czego żaden filozof nie umie wyjaśnić, komu się podoba lub komu właściwie przynosi pożytek to nieszczęśliwe życie wszechświata, które się utrzymuje jedynie na szkodę i przez śmierć wszystkich istot, jakie go składają?“
    (Leopardi).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.