Clerambault/Część piąta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIĄTA.
Twey also serwe who only
stand and wait.
Milton.
I.

Ponownie znalazł się wśród samotności. Ale tym razem wydawała mu się, jak jeszcze nigdy, piękną i tchnącą spokojem, z twarz dobrotliwą, z serdecznym wyrazem oczu i łagodnemi rękoma, od których spływał na jego czoło chłód kojący. I zrozumiał, że tym razem, boska towarzyszka uczyniła go swoim wybrańcem.
Nie każdy człowiek zdolny jest znosić samotność, wielu narzeka na nią, jakkolwiek odczuwa przytem tajną dumę. Skarga ta brzmi poprzez wieki i dowodzi, bez wiedzy tych, którzy się skarżą, że nie byli wybrańcami i powiernikami samotności. Otworzyli jedynie pierwsze drzwi do niej i czekali napróżno w przedsionku, ale nie mieli cierpliwości zostać tak długo, aż przyjdzie na nich kolej wejść do środka albo też ich natrętne naleganie sprawiło, że ich znów wydalono. Nie dociera się do serca przyjaciółki samotności bez daru łaski albo bez próby z należną czcią odbytej. Trzeba otrzeć u drzwi proch ze stóp swoich, zostawić tam hałaśliwe głowy z zewnątrz i wszelkie myśli niskie, egoizm, próżność, godny politowania bunt zawiedzionych uczuć i zranionej miłości własnej. Tak jak czyste cienie orfickie, których gasnący głos nam przekazały złote tabliczki, tak musi się dusza wymkąwszy się z koła boleści“, samotna i naga, pojawić obok lodowatej fontanny, która wytryska z jeziora pamięci.„
To cud zmatwychwstania. Ten co zastawił swój szczątek śmiertelny i myśli, że stracił wszystko, odkrywa, że dopiero od dnia dzisiejszego wstępuje W swoje prawdziwe dobra. I nietylko on sam i inni są mu teraz zwróceni, ale widzi nadto, że dotychczas nigdy ich nie posiadał. Zewnątrz w natłoku, jakżeż mógłby widzieć ponad głowami tych, którzy go ciasnem kołem otaczają? A nawet najbliższym, którzy przyciśnięci do jego piersi, ciągną go z sobą, nie jest mu możliwe patrzeć długo w oczy. Brak mu na to czasu i przestrzeni. Czuć tylko zderzanie się ciał, które się miażdżą stłoczone gęsto wspólnem przeznaczeniem i które unosi z sobą mulisty prąd życia mas. Swego syna Clerambault poznał dopiero wtedy, gdy już zginął. A uciekająca godzina, w której on i córka jego zbliżyli się do siebie, była ta, w której wszystkie węzły złowrogiego złudzenia były właśnie zerwane nadmiarem boleści.
Otóż teraz, gdy on w swej samotności, po stopniowych wyłączaniach, oddzielił się, możnaby sądzić, od namiętności żywych ludzi, odnalazł ich wszystkich w miłej i pogodnej poufałości. Wszystkich, nietylko swą rodzinę, żonę, dzieci, ale wszystkie te miljony istot, o których dotychczas mylnie myślał, że je ogarnia miłością retoryczną. Obrazy ich wszystkich pojawiły się w głębi jego wewnętrznej ciemnicy optycznej. Na posępnej rzece przeznaczenia, która unosi ludzkość i którą on mylnie uważał za ludzkość, ukazywały mu się miljony żywych szczątków, szamocących się wśród fal — byli to ludzie, A każdy człowiek był sam dla siebie światem radości i cierpień, marzeń i wysiłków. A każdy człowiek był także ja. Pochylam się nad nim i widzę siebie „Ja,“ mówią mi jego oczy; serce jego mówi mi „ja.“ O, jak ja was dobrze rozumiem; wasze błędy są także i mojemi. Nawet w zawziętości tych, którzy mnie zwalczają, poznaję ciebie, mój bracie, nie dam się zwodzić: to jestem ja sam.

II.

Odtąd Clerambault począł spoglądać na tych ludzi nie swemi oczyma, oczyma w głowie osadzonemi, ale swem sercem; nie swoją duszą pacyfisty. zwolennika Tołstoja, co jest innym rodzajem szaleństwa, — ale dusza każdego z nich, przemieniając się w niego. I przejrzał, przeniknął tych ludzi, którzy go otaczali, tych, którzy mu byli najbardziej nieprzyjaźni, tych intelektualistów i polityków. Ujrzał ich zmarszczki, siwe włosy, usta wykrzywione wyrazem goryczy, ich przygarbione plecy i bezsilne nogi... Stali kurczowo wyprężeni, gotowi lada chwila upaść... Jak się postarzali w przeciągu sześciu miesięcy! Z początku podtrzymywał ich zapał wojenny. Ale w miarę, jak wojna się przedłużała i gdy bez względu na jej ostateczny wynik, okropne spusztoszenie stawało się niewątpliwe, każdego dotknęła jego żałoba i każdy mógł się obawiać, że utraci tę odrobinę, co mu się jeszcze została i która dla niego znaczyła nieskończenie wiele. Zaciskali zęby, by nie wyjawić swej trwogi... Było to zaiste straszne cierpienie. A u ludzi nawet najbardziej wierzących, wątpliwości poczęły się wkradać do serca... Cyt, nie należy tego wymawiać! Jeżeli mi to powiecie, zabijecie mnie. Clerambault, przypominając sobie panią Mairet, przejęty litością, przyrzekał sobie że będzie milczał. Ale było już zapóźno; znano już jego poglądy: był dla nich zaprzeczeniem, żywym wyrzutem sumienia. I dlatego znienawidzono go. Clerambault nie miał z tego powodu do nich żalu, ni urazy. Byłby im chętnie pomagał napowrót skleić ich złudzenia.
Jak potężna była namiętność przekonania w głębi tych dusz, które ją czuły zagrożoną! Miała piętno wielkości tragicznej i budzącej litość. U polityków posługiwała się śmiesznym aparatem szarlatańskich deklamacyj, u intelektualnych dziwacznym uporem mózgów chorobliwie podrażnionych. Ale mimo wszystko, widać było jej nieuleczalną ranę, słychać było krzyk trwogi, która chciała wierzyć, wołanie za bohaterskiem złudzeniem. U ludzi młodych i bardziej skromnych wiara ta przybierała charakter wzruszający; nie było u nich deklamacyj patetycznych, ani udawanej wszechwiedzy; było tylko wyznanie miłości bezbrzeżnej, która wszystko poświęciła i która wzamian oczekuje tylko jednego słowa, odpowiedzi: „Tak, to prawda... I Ty istniejesz, ukochana ojczyzno, boska potęgo, ty, która zabrałaś mi życie i wszystko, co miłowałem... !,..“ I człowieka ogarnia chęć uklęknąć przed te mi biednemi, i skromnemi sukienkami żałobnemi, temi matkami, żonami i siostrami, malować te wychudłe dłonie, drżące nadzieją i trwogą drugiego świata i powiedzieć im „Nie płaczcie! Będziecie pocieszone!“
Tak, ale jak pocieszyć je, gdy się nie wierzy w ideał, który je darzy życiem i który je zabija? Niespostrzeżenie nasunęła mu się teraz długo szukana odpowiedź: „Należy kochać ludzi więcej, aniżeli złudzenie i więcej, aniżeli prawdę.“

III.

Miłość Clerambaulta nie znalazła wzajemności. Jakkolwiek od kilku miesięcy nic nie ogłaszał, nigdy nań tak bardzo nie napadano, jak obecnie. W jesieni roku 1917 ataki przeciw niemu doszły do niesłychanej gwałtowności. Śmieszny wydawał się brak proporcji między tą zawziętością, a słabym głosem tego człowieka. To samo działo się we wszystkich państwach na świecie. Kilkunastu słabych pacyfistów odosobnionych, osaczonych przez przeciwników nie mających do swego rozporządzenia żadnego wielkiego dziennika, którzy ledwie mogli podnieść swój głos uczciwy, acz nie donośny, wywoływało natychmiast burzę groźb i zniewag. Za najmniejszem sprzeciwieniem się potwór opinja publiczna popadał natychmiast w epilepsję. Mądry Perrotin, który nigdy nie dziwił się niczemu, pozostał rozważnie na uboczu i pozostawił Clerambeulta jego losowi (ponieważ jego serce tego pragnęło), tajnie jednak przeraża się tem rozpasaniem tyrańskiej głupoty. W dziejach ludzkości, po upływie wielu lat, można się z tego powodu uśmiechać, ale gdy się patrzyło na to zbliska, widziało się, że rozum ludzki omal że nie uległ wtedy zupełnej zagładzie. Nasuwało się pytanie, dlaczego ludzie stracili, w czasie tej wojny, w większej mierze spokój, aniżeli w jakiejkolwiek innej w przeszłości? Czy była ona w istocie sroższa? Dzieciństwo, brednie! Rozmyślnie zapomina się wszystko lo, co się działo w naszych czasach, przed naszemi oczyma: Armenja, Bałkan, wojny kolonialne, nowi konkwistadorzy w Chinach i w Kongo... ze wszystkich stworzeń na ziemi, najokrutniejsze, było zawsze, wiemy o tem wszyscy, plemię ludzkie. — Czy też ludzie się więcej przygotowali na tę wojnę? Ależ nie, przeciwnie. Ludy zachodu doszły do takiego stopnia rozwoju, że wojna stała się dla nich niedorzecznością i aby ją prowadzić, było niemożliwe zachować rozum. Musiało się go odurzyć, popaść w malignę, aby uniknąć śmierci, śmierci w rozpaczy i w czarnym pesymizmie. I oto dlaczego głos jednego człowieka, który zachował rozum, doprowadzał do wściekłości innych, którzy chcieli o nim zapomnieć. Ogarniała ich trwoga, aby głos ten nie obudził ich i aby nie ujrzeli się ocuconych, nagich i spodlonych.
Ponadto w tej porze położenie na wojnie wzięło obrót niepomyślny. Wielkie nadzieje zwycięstwa i sławy, tylekrotnie wzniecane, stawały się znów niepewne. Stawało się rzeczą prawdopodobną, że z jakiegokolwiekbądź punktu widzenia, wszyscy uczestnicy wojny bardzo źle na niej wyjdą. Ani interesy materjalne, ani ambicja, ani cele idealne nie będą zaspokojone, a ten gorzki zawód, że ofiarowano miljony ludzi bez żadnego rezultatu, doprowadzał do wściekłości tych, którzy się czuli za to moralnie odpowiedzialni. Musieli albo sami się oskarżać, albo mścić się na innych. Nie długo się namyślali. Wszystkich tych, którzy z góry przewidywali to niepowodzenie, którzy je zapowiadali i starali się jemu zapobiedz, czyniono teraz za to nieszczęście odpewiedzialnymi. Każde cofnięcie się wojska, każdy niezręczny krok dyplomatów, znajdowały swe wytłumaczenie w intrygach i machinacjach pacyfistów. Ci ludzie, pozbawieni popularności i których nikt niesłuchał, zostali teraz wyposażeni przez swoich przeciwników w groźną władzę, jak gdyby to oni byli organizatorami klęski. Aby nikt się tym względzie nie mylił, przewieszono im na szyi tabliczkę z napipisem: „Defetysta,“ tak jak niegdyś, w dawnych, dobrych czasach, ich braciom heretykom; brakowało tego jeszcze, aby ich palono na stosach. Kata wprawdzie jeszcze nie było, ale nie brakło pomocników jego.
Poczęto, aby nabrać rozmachu, od ludzi naj mniej niebezpiecznych, od kobiet, nauczycieli, których nikt nie znał i którzy nie umieli się dobrze bronić. A potem zwrócono się ku grubszym rybom. Była to wyborna sposobność dla polityków pozbycia się niebezpiecznych współzawodników, którzy byli w posiadaniu ważnych tajemnic i mogli nezajutrz znów dostać się do władzy. Zwłaszcza, podług starej recepty, mieszano zręcznie oskarżenia, zaszywano do tego samego worka pospolitych zbrodniarzy i ludzi, których charakter lub wyższy umysł budziły niepokój, — aby w tej mieszaninie publiczność oszołomiona nie próbowała nawet odróżniać człowieka uczciwego od łotra. W ten sposób ci, którzy nie byli dość skompromitowani swojemi uczynkami, byli nimi przez swoje stosunki. A gdy ich brakowało, można się było o nie postarać; podejmowano się nawet tego, aby ich dostarczyć, w razie potrzeby, naprędce przykrojonych na miarę aktu oskarżenia.
Czy można było twierdzić na pewno, że Ksawery Thouron, gdy przybył w odwiedziny do Clerambaulta, uczynił to w wykonaniu jakiegoż polecenia? Mógł bardzo dobrze przyjść z własnego popędu. I kto mógłby był powiedzieć dokładnie, w jakim zamiarze przybył? Czy sam to wiedział? Znajdą się zawsze w bagnie wielkiego miasta awanturnicy bez skrupułów, nie mający uczciwego zawodu i trawieni gorączką, którzy szukają wszędzie, jak wilki „quem devorent“ (kogoby pożreć). Mają ogromny apetyt i takąż ciekawość. Wszystko jest dla nich dobre, aby tylko napełnić tę beczkę bez dna. Czy to czarne, czy to białe, robią wszystko bez wahaniu. Są gotowi wrzucić człowieka do wody, a innym razem sami tam skoczyć, by go ocalić; nie boją się o swoją skórę, chcą tylko karmić zwierzę w sobie i — zabawiać je. Gdyby przesłało na chwilę stroić grymasy i żreć, zginęłoby z nudów i z obrzydzenia z powodu własnej nicości. Ale niema obawy, jest na to za mądre; nie traci czasu, aby myśleć, jakby ginąć piękną śmiercią i stojącą na wzór rzymskiego imperatora.
Nikt nie mógłby przeto powiedzieć, czego Thouron właściwie pragnął, gdy przybył po raz pierwszy — do Clerambaulta. Był jak zawsze wygłodniały, zadumiony, bez wyraźnego celu, wietrzący za pieczenią. Był jednym z owych bardzo rzadkich ludzi w jego zawodzie (są to wielcy dziennikarze). którzy, nie zadawszy sobie poprzednio trudu, aby przeczytać to, o czem mówią, mogą sobie wyrobić o tem na poczekaniu pojęcie żywe, jasne, a często nawet, jak gdyby cudem, dość prawdziwe. Wygłosił Clerambaultowi bez wielu błędów jego „Ewangelję“ i udawał, że w nią wierzy. Być może, że nawet rzeczywiście wierzył wtedy, gdy to mówił. Dlaczego nie? Był także pacyfistą w pewnych godzinach: to zależało od wiatru, jaki właśnie wiał i od postawy pewnych kolegów zawodowych, których wtedy naśladował, albo których zwalczał. Clerambault był wzruszony. Nie wyleczył się nigdy zupełnie z dziecinnego zaufania do pierwszego lepszego, który się odwoływał do jego pomocy. A nadto prasa w kraju nie rozpieszczała go zanadto. Wynurzył się tedy z całem wylaniem serca, ze swych najtajniejszych myśli. Dziennikarz wysłuchał go z pozorną pokorą i nabożeństwem.
Znajomość odrazu tak blizko zawarta, nie mogła pozostać na tym punkcie. Nastąpiła wymiana listów, w których jeden z nowych przyjaciół się wywnętrzał z wszystkich swoich myśli, a drugi go do tego nakłaniał. Thouron zachęcał Clerambaulta, aby wyjawił swe poglądy w krótkich rozprawach popularnych i przyrzekał, że rozpowszechni je, w kołach robotniczych. Clerambanult wahał się i odmówił w końcu. Nie jakoby potępiał w zasadzie, jak to czyni, obłudnie zwolennicy panującego porządku niesprawiedliwości, tajną propagandę nowej prawdy, skoro żadna inna propaganda nie jest możliwa; (każda prawda uciskana chroni się w głąb katakumb). Ale, co do swej osoby, nie czuł się stworzony do takiej czynności. Zadaniem jego było wypowiadać głośno, co myślał i przyjmować następnie na siebie wszystkie następstwa słów swoich. Słowa rozejdą się potem same; nie potrzebował roznosić ich między ludzi. Zresztą jakiś tajny instynkt, do którego byłby się wstydził głośno się przyznać, ostrzegał go przed usługami, z któremi jego komiwojażer natrętnie się narzucał. Nie mógł jednak mimo to powściągnąć jego gorliwości. Thouron ogłosił w swoim dzienniku obronę Clerambaulta; opowiadał tam o swoich odwiedzinach u niego i o swoich rozmowach z nim, wykładał poglądy mistrza i opatrywał je w swoje komentarze. Clerambaulta, gdy je czytał, ogarnęło zdumienie; nie poznawał tam sam siebie. Jednak nie mógł wypierać się ojcostwa, albowiem znajdował, wplecione w komentarze Thourona, cytaty ze swych listów, których wyrazy były dokładnie przytoczone. Tu jeszcze mniej się poznawał. Te same słowa, te same zdania, przybierały w tekscie, do którego zostały wsunięte, ton i kolor, którego on im nie dał. Do tego należy jeszcze dodać, że cenzura, dbała o dobro państwa, w cytatach tych wycięła, to tu, to tam, całe wiersze lub kawałki wierszy, to znów końce ustępów, często całkiem niewinne, ale których usunięcie budziło w podnieconych duszach czytelników przypuszczenie najpotworniejszych rzeczy. Wynik tej akcji nie dał długo na siebie czekać; było to tyle, co dolewać oliwę do ognia. Clerambault nie wiedział, którego świętego prosić o pomoc, by nakłonić swego obrońcę do milczenia. Nie mógł mieć do niego żalu, albowiem Thouron otrzymywał hojnie swoją porcję pogróżek i zniewag, nie zmrużywszy oka; skóra jego była już przyzwyczajona do garbowania.
Gdy już obydwaj byli należycie pokropieni, Thouron począł sobie przywłaszczać pewne prawa wobec Clerambeulta. Naprzód próbował go nakłonić, aby kupił akcje jego dziennika, potem wpisał go, nie zawiadomiwszy go nawet o tem, do komitetu honorowego tego dziennika. Gdy Clerambeult, dowiedziawszy się o tem w kilka tygodni później, nie był z tego zadowolony, Thouron wziął mu to za złe. Stosunki ich wzajemne wskutek tego znacznie się oziębiły, Thouron jednak mimo to nie przestawał, od czasu do czasu, w swoich artykułach chlubić się, „swoim znakomitym przyjacielem...“ Clerambault znosił to cierpliwie i był zadowolony, że się go w ten sposób pozbył. Stracił go zupełnie z oczu, gdy wtem nagle dowiedział się, że Thouron został aresztowany. Obwiniano go o udział w pewnym dość nieczystym interesie pieniężnym, a ogólne wzburzenie, jakie wówczas panowało, widziało w tej sprawie rękę wroga. Sprawiedliwość uległa wskazówkom z góry danym, skorzystała naturalnie ze sposobności, by znaleźć związek między tem szachrajstwem a rzekomą pacyfistyczną działalnością, jaką Thouron rozwinął w swoim dzienniku w sposób niejednostajny, przerywając ją często nagłemi napadami szału wojennego. Naturalnie zrobiono go uczestnikiem wielkiego spisku defetystów, a konfiskata jego korespondencji dała możność skompromitowania wszystkich tych, których chciano skompromitować. Thouron miał zwyczaj przechowywać starannie wszystkie swoje listy, a otrzymywał je od wszystkich stronnictw; miano tedy wolny wybór i korzystano z tego.
Clerembault dowiedział się z dzienników, że był jednym z łych wybranych. Teraz były one pełne radości i triumfu. A więc wreszcie pochwycono go przecież. Teraz wszystko się wyjaśniło. Bo czy nie prawda, skoro jeden człowiek miał inne poglądy, aniżeli wszyscy ludzie, musi być w tem jakiś tajny nikczemny powód; szukajcie tylko, a znajdziecie go... I znaleziono go. Nie czekając dłużej, jeden z dzienników paryskich doniósł „o zdradzie Clerambaulta. u Nie było wprawdzie najmniejszego śladu o tem, w aktach sprawiedliwości, ale sprawiedliwość pozwoliła mówić i nie prostowała; rzecz ta nie obchodziła jej wcale. Cleramhault, zawezwany do sędziego śledczego, napróżno prosił, aby mu wyjawiono zbrodnię, jaką mu się zarzuca. Sędzia był wobec niego bardzo uprzejmy, okazywał mu względy, należne człowiekowi, którego nazwisko było tak sławne, ale zdawało się, że się nie śpieszy wcale, aby tę sprawę rychło ukończyć. Miało się wrażenie, że czeka jeszcze na cóż... I na cóż czekał właściwie? — Na zbrodnię.

IV.

Pani Clerambault nie miała w sobie ducha Rzymianki, ani owej dumnej żydówki, w głośnej sprawie, która przed dwudziestu kilku lały podzieliła całą Francję na dwa obozy, — kobiet, które niesprawiedliwość społeczeństwa, wobec ich mężów, jeszcze ściślej z nimi wiązała. Miała wrodzony, pełen lęku szacunek francuskiej burżuazji dla sprawiedliwości państwowej. Miała wprawdzie dość powodów, aby być przekonane o tem, że obwinienie jej męża było bezpodstawne, mimo to jednak być obwinionym wydawało jej się hańbą, którą się sama również czuła splamiona. Nie mogła znieść tego w milczeniu. Clerambault, odpowiadając na jej wyrzuty, mimowoli, obrał sposób, który ją jeszcze bardziej oburzył. Za miast je odpierać albo przynajmniej bronić się, powtarzał tylko:
— Moja biedna żono!.. Ależ tak rozumiem cię bardzo dobrze... To szczęście dla ciebie... Ależ tak, masz zupełną słuszność...
czekał aż burza przeminie. Ten spokój męża rozdrażniał jeszcze bardziej panią Clerambault, gdy widziała, że nie ma na niego żadnego wpływu,; była bowiem pewna, że mimo iż przyznaje jej słuszność, nie zmieni w niczem swego postępowania. Zwątpiwszy o wyniku sprawy, opuszczała męża i szła do brata, dawać tam opust swemu żalowi. Leon Comus nie był człowiekiem, któryby kogoś oszczędzał. Namawiał ją do rozwodu i przedstawiał to nawet, jako obowiązek dla niej. Ale żądał od niej za wiele. Tradycyjny wstręt do rozwodu obudził w tej uczciwej kobiecie z kół mieszczańskich uczucie głębokiej wierności: uznała, że lekarstwo byłoby gorsze od samej choroby. Oboje małżonkowie zostali razem, ale serdeczna zażyłość między nimi znikła bezpowrotnie.
Rozyna była prawie zawsze nieobecna: aby zapomnieć o swojem zmartwieniu, przygotowywała się do egzaminu pielęgniarki i spędzała wielką część dnia poza domem. A gdy nawet była w domu, dusza jej była gdzie indziej. Clerambault nie odzyskał swego dawnego miejsca w sercu córki; ktoś inny zajął je: Daniel. Odpowiadała ozięble na serdeczne słowa swego ojca: chciała go ukarać w ten sposób za to, że pomimowoli spowodował oddalenie się od niej jej ukochanego. Zdawała sobie z tego jasno sprawę i była zanadto sprawiedliwa, by nie czynić sobie z tego powodu wyrzutów; ale mimo to nie zmieniła w niczem swego postępowania: krzywdzić drugiego sprawia ulgę sercu ludzkiemu.
Daniel również nie zapomniał o niej. Nie był dumny ze swego postępowania; aby osłabić wyrzuty, jakich doznawał z tego powodu, zrzucał odpowiedzialność za swoje postępowanie na swe otoczenie, którego tyrańskie poglądy wywarły nacisk na niego. Mimo to jednak w głębi duszy nie był z siebie zadowolony.
Przypadek przyszedł z pomocą obojgu zadąsanych kochankom. Daniela, zranionego dość poważnie, chociaż nie niebezpiecznie, przywieziono do Paryża. W czasie swej rekonwalescencji, spotkał Rozynę. Było to blisko skweru Bon Marché. Zawahał się chwilę. Ale ona nie namyślała się wcale; przystąpiła natychmiast do niego, weszli do skweru i rozpoczęli długą rozmowę, która zrazu zakłopotana, przerywana wyrzutami i wyznaniami, doprowadziła w końcu do zupełnego porozumienia. Byli tak bardzo zajęci swojemi czułemi wynurzeniami, że nie zauważyli przechodzącej obok pani Clerambeult. Poczciwa kobiecina oburzona tem nieoczekiwanem spotkaniem, wróciła co rychlej do domu, aby donieść o tem mężowi, albowiem pomimo panującej między nimi niezgody, musiała mu wyjawić, co widziała. Opowiedziała mu to przeto z oburzeniem (nie mogła bowiem zezwolić na serdeczną zażyłość córki z człowiekiem, którego rodzina obraziła ich w ten sposób), Clerambault nic nie odpowiedział, stosownie do swego nowego zwyczaju. Uśmiechał się, potrząsał głową i w końcu rzekł:
— Wybornie.
Pani Clerambault przestała mówiąc, wzruszyła ramionami i zwróciła się ku drzwiom; koło drzwi jednak znów obróciła się ku mężowi i odpowiedziała mu z gniewem:
— Ci ludzie obrazili ciebie; ty i córka — nasza zgodziliście się, aby z nim zerwać wszelkie stosunki. A teraz córka nasza, którą oni odepchnęli, znów stara się zbliżyć do niego i ty znajdujesz, że to wybornie. To doprawdy trudno zrozumieć. Jesteście wszyscy szaleni.
Clerambault starał się jej udowodnić, że szczęście córki nie polegało na tem, aby dzieliła jego poglądy i że Rozyna miała słuszność, że starała się naprawić co do swej osoby głupstwa, jakie popełniał jej ojciec.
— Twoje głupstwa!... O, co do tego, — odrzekła pani Clerambault, — to jedyne rozumne słowo, które wypowiedziałeś w twojem życiu.
— Widzisz więc sama, — rzekł Clerambault.
I odebrał od mej przyrzeczenie, że nie będzie o tem mówiła z Rozyną. Niech młoda dziewczyna urządzi sobie swój mały romans według swego upodobania.
Gdy Rozyna wróciła do domu, promieniała szczęściem, ale nie opowiedziała rodzicom o niczem. Pani Clerambault wstrzymywała się z trudem, aby nie mówić. Clerembault rozbawiony spoglądał z przywiązaniem na wyraz szczęścia, jaki znów się pojawił na twarzy jego córki. Nie wiedział dokładnie, co się słało, ale domyślał się tego: Rozyna poprostu wyparła się ojca. Oboje kochankowie zawarli ze sobą zgodę na koszta rodziców i oboje potępili, z podziwienia godną jednomyślnością, skrajną przesadę starych ludzi. Lata cierpień, spędzone w rowie strzeleckim, nie zachwiały wprawdzie patrjotyzmu Daniela, ale wyleczyły go z ciasnego i samolubnego fanatyzmu jego rodziny. Rozyna znów, ze swej strony, przyznała łagodnie, że ojciec jej był w błędzie. Nie sprawiało jej to wielkiego trudu, aby uzgodnić serce swoje pobożne i nieco fatalistyczne ze stoickiem poddaniem się Daniela pod istniejący porządek. Mieli oboje silne postanowienie iść razem wspólną drogą i nie troszczyć się o niezgodę tych, którzy, jak powiadają, byli przed nimi, a których oni, ściśle mówiąc, zostawili za sobą. Nie chcieli już dłużej zaprzątać się troską o przyszłość. Jak miljony innych istot, żądali na świecie jedynie swego udziału w obecnem szczęściu i zamykali oczy na wszystko inne.
Pani Clerambault wyszła z pokoju rozgniewana, że córka nie wspomniała jej ani słówka o swojem spotkaniu. Clerambault i Rozyna zostali na swoich miejscach, pogrążeni w zadumie, Clerambault siedział w oknie i palił fajeczkę, młoda dziewczyna zaś trzymała w ręku dziennik, którego nie czytała. Oczy jej, błyszczące szczęściem, patrzyły w dal; starała, się raz jeszcze odtworzyć sobie w duszy wszystkie szczegóły sceny, niedawno przeżytej. W tem spojrzenie jej padło na przygnębioną twarz ojca. Widniał na niej wyraz smutku i melancholji, który zwrócił na siebie jej uwagę. Podniosła się z miejsca i stanąwszy za ojcem, położyła mu rękę na ramieniu, poczem szepnęła, z lekkiem westchnieniem współczucia, które źle ukrywało radość wewnętrzną:
— Biedny papo!
Clerambault podniósł oczy i spojrzał na Rozynę, której oblicze mimowoli promieniało szczęściem.
— A moja mała, — zapytał, — nie jest już biedna?
Rozyna zarumieniła się.
— Dlaczego mnie o to pytasz? — rzekła.
Clerambault pogroził jej palcem. Rozyna, pochylona z tyłu nad ojcem, oparła twarz swoją, o twarz jego.
— A więc już nie jest biedna? — powtórzył pytanie.
— Nie, — odpowiedziała, — przeciwnie, jest bardzo bogata.
— Wymień mi, co ma takiego...
— Ma przedewszystkiem swego kochanego papę.
— O ty, mała filutko, — zawołał Clerambault, starając się uwolnić i spojrzeć jej w twarz.
Rozyna jednak zakryła mu dłonią oczy i usta.
— Nie, nie chcę już, abyś na mnie patrzył i nie chcę, abyś mówił dłużej.
Ucałowała go raz jeszcze i powtórzyła pieszczotliwie:
— Biedny papo!

V.

Uwolniła się więc szczęśliwie z trosk rodzinnych, a wkrótce ulotniła się także z gniazdka. Zdała pomyślnie egzamin pielęgniarki, poczem wysłano ją do jednego ze szpitali na prowincji. Rodzice odczuwali teraz jeszcze boleśniej próżnię swego domu.
Samotność tę odczuwała pani Clerambault jeszcze bardziej od swego męża. On wiedział o tem i litował się szczerze nad żoną, która nie była dość silna, aby iść za nim jego drogą, ani aby się z nim rozłączyć. On ze swej strony mógł, cokolwiekby nastąpiło, liczyć na pewne sympatje; było nawet rzeczą pewną, że właśnie prześladowanie obudzi dla niego nowe sympatje lub skłoni łych, co się dotychczas zachowywali powściągliwie, do wyjawienia swych uczuć. I właśnie w tej chwili otrzymał dowody takiej sympatji, która mu sprawiła wielką radość.
Pewnego dnia, gdy był sam w mieszkaniu, zadzwoniono. Otworzył drzwi. Jakaś pani, której nie znał, podała mu list, mówiąc, że jest przeznaczony dla niego. W mroku, jaki panował w przedpokoju, myślała, że ma przed sobą służącego i dopiero później spostrzegła pomyłkę. Prosił ją, aby weszła do pokoju.
— Nie, — odpowiedziała, — jestem tylko posłanką.
Odeszła, a po jej wyjściu znalazł mały bukiecik: fiołków, który zostawiła na kufrze obok drzwi.
List opiewał:

“Tu ne cede malis,
sed contra a udentior ito... “

„Pan walczy za nas. Nasze serce jest w panu. Daj nam pan swoje cierpienie. Ja wleję w pana moją nadzieję, moją siłę i moją miłość, ja, który nie mogę działać, który nie mogę działać inaczej, aniżeli przez pana.“
Ten zapał młodzieńczy i te ostatnie słowa, nieco tajemnicze, wzruszyły i zaintrygowały równocześnie Clerambaulta. Starał się przypomnieć sobie obraz kobiety, która go odwiedziła. Nie była już bardzo młoda: rysy twarzy miała ostre, oczy ciemne i poważne, na twarzy widniał wyraz znużenia. Gdzieś już ją widział. Ale pomimo całego wysiłku woli, obraz zacierał się coraz bardziej.
Spotkał ją znów, w kilka dni później, o kilka kroków przed sobą, w alei parku Luksemburskiego. Przeszedł przez aleje, aby się z nią spotkać. Widząc go nadchodzącego, zatrzymała się. Podziękował jej i zapytał ją, dlaczego wtedy tak szybko oddaliła się, nie zapoznawszy się z nim. Ale w tejże chwili spostrzegł, że zna ją już oddawna. Spotkał ją w parku Luksemburskim lub w sąsiednich ulicach, w towarzystwie wysokiego młodzieńca, który niewątpliwie był jej synem. Każdym razem, gdy przechodził obok nich, spojrzenia ich witały go uśmiechem, pełnym poufałego szacunku. A chociaż nie znał ich nazwiska, chociaż nigdy nie mówił z nimi ani słowa, należeli, w jego oczach, do owych cieni poufałych i przyjaznych, które towarzyszą naszemu życiu codziennemu i które nie zawsze spostrzegamy, gdy są obecne, ale które, gdy znikły, zostawiają po sobie próżnię. Dlatego też myśl jego zwróciła się natychmiast od owej kobiety, która stała przed nim, do jej młodego towarzysza, który był nieobecny. I rzekł nagle, z nierozważną intuicją (nierozważną, albowiem w owych czasach powszechnej żałoby, czyż można było wiedzieć, kto jest jeszcze przy życiu?)
— Czy to syn pani pisał do mnie?
— Tak jest, — odpowiedziała. — On pana bardzo kocha. My pana kochamy już oddawna.
— Niech przyjdzie do mnie.
Cień smutku przemknął po znękanej twarzy matki.
— Nie może przyjść do pana.
— Odzież więc jest? Na froncie?
— Tutaj.
Po chwili milczenia, Clerambault zapytał ją:
— Czy jest ranny?
— Czy chcesz go pan widzieć? — rzekła matka.
Clerambault poszedł z nią. Szła obok niego milcząca. Nieśmiał jej pytać o nic. Szepnął tylko:
— Przynajmniej masz go pani przy sobie...
Zrozumiała go i podała mu rękę:
— Jesteśmy sobie bardzo blizcy.
Powtórzył raz jeszcze:
— Ale jednak masz go pani.
— Mam jego duszę, — odpowiedziała.
Przybyli do domu, w którym mieszkała. Stary budynek z XVII wieku, w jednej z owych ulic ciasnych, i starożytnych, między Luksemburgiem a Saint-Sulpice gdzie się jeszcze zachowała skupiona piękność dawnego Paryża. Duża brama nawet w dzień była zamknięta. Pani Froment, wyprzedzając Clerambaulta, weszła na brukowane podwórze domu, a w głębi tegoż podwórza wstąpiła po kilku schodach na ganek i otworzyła drzwi mieszkania parterowego.
— Mój mały Edmundzie — zawołała, wchodząc do pokoju. — Przygotuj się na niespodziankę... zgadnij, jaka...

VI.

Clerambault ujrzał młodzieńca leżącego w łóżku, który nań spoglądał. Była to twarz dwudziestopięcioletnia, o jasnych włosach, którą złociło swemi promieniami słońce wieczorne; oczy rozumne ożywiały ją i wydawała się tak zdrowa i tak wypoczęta, że gdy się ją widziało, a nie myślało się zrazu o chorobie.
— Pan! — zawołał, — pan tutaj!...
Radość niespodziewana uczyniła twarz jego jeszcze bardziej młodzieńczą. Ale ani ciało, ani ramiona, zakryte prześcieradłem, nie uczyniły żadnego ruchu i Clerambault, zbliżywszy się, spostrzegł, że tylko głowa jego żyje.
— Mamo, zdradziłaś mnie, — rzekł Edmund Froment.
— A więc nie chciałeś pan się ze mną widzieć? — zapytał Clerambault, pochylony nad poduszką młodzieńca.
— Tego nie mówię, — odpowiedział Edmund.— Pragnę tylko, aby mnie nie widziano.
— A dlaczego właściwie? — zapytał Clerambault dobrodusznie, siląc się na uśmiech.
— Albowiem nie zaprasza się do siebie gości, gdy się nie jest w domu.
— A gdzież pan jesteś?
— Słowo daję, mógłbym nawet na to przysiąc... w mumji egipskiej.
Wskazał spojrzeniem na łóżko i na swoje ciało nieruchome.
— Niema już w niem życia, — rzekł.
— Jesteś z nas wszystkich najbardziej żywy, — zaprotestował głos jakiś obok niego.
Teraz dopiero Clerambault spostrzegł, po drugiej stronie łóżka, wysokiego młodzieńca, w tym samym wieku, co Edmund Froment, który wydawał się pełen sił i zdrowia. Edmund Froment uśmiechnął się i rzekł do Clerambaulta:
— Mój przyjaciel Chastenay ma tyle życia w sobie, że mi go pożycza.
— O, gdybym ci je mógł oddać! — wykrzyknął młody człowiek z zapałem.
Obaj przyjaciele spojrzeli na siebie z wyrazem serdecznego przywiązania. Chastenay mówił dalej:
— Zwróciłbym ci tylko część tego, co otrzymałem od ciebie.
A zwracając się do Clerambaulta, dodał:
— To on nas wszystkich podtrzymuje. Czyż nie prawda, proszę panią?
Matka rzekła z czułością:
— Mój dobry syn, to prawda.
— Nadużywacie mego położenia, — odpowiedział Edmund, albowiem wiecie, że nie mogę się bronić.
Potem dodał do Clerambaulta:
— Widzisz pan, jestem wzięty do niewoli, nie mogę się bronić.
— Czyś pan ranny?
— Nie, jestem sparaliżowany.
Clerambault nie śmiał się pytać o bliższe szczegóły.
— Czy cierpisz pan jaki ból? — zapylał.
— Powinienem może sobie tego życzyć, albowiem boleść jest także węzłem, który nas łączy jeszcze z tym światem. Ale przyznaję, że zwolna przyzwyczajam się do ciężkiego milczenia tego ciała w które jestem włożony, jak szabla do pochwy... Nie mówmy o tem więcej. Przynajmniej duch jest wolny. Jakkolwiek nie jest prawdą, że „agitat molem,“ wymyka się jednak stamtąd często.
— Przed kilku dniami, — rzekł Clerambault, — przybył do mnie w odwiedziny.
— To nie pierwszy raz. On często pana odwiedzał.
— Ja zaś myślałem, że jestem sam.
— Czy przypomina pan sobie — zapytał Edmund, — słowa Randolfa do Cecyla: „Głos jednego człowieka może w jednej godzinie wlać w nas więcej życia, aniżeli hałas pięciuset trąb, które bez przerwy grają?
— To ma także i do ciebie zastosowanie, — wtrącił Chastenay.
Froment zdawał się nie słyszeć tych słów i mówił dalej:
— Pan nas zbudziłeś do życia.
— Clerambault spojrzał na piękne oczy leżącego, w których widniał wyraz odwagi i spokoju i rzekł:
— Te oczy nie potrzebowały tego.
— Teraz nie potrzebują tego, — odpowiedział Edmund. — Widzi się lepiej z odległości, gdy się wyszło z tego otoczenia. Ale gdy byłem całkiem blisko, nie mogłem nic odróżnić.
— Powiedz mi pan co widzisz teraz...
— Już późno, — odrzekł Edmund. — Czuję się wyszło nieco znużony. Czy będzie pan może tak łaskaw przyjść innym razem?
— Przyjdę tu znów jutro.
Clerambault wyszedł a Chastenay przyłączył się do niego. Czuł potrzebę wyjawienia tragedji której przyjaciel jego był bohaterem i ofiarą, człowiekowi, któryby mógł zrozumieć i ocenić męczarnię i wielkość tej tragedji.
Edmund Froment, ugodzony odłamem granatu w kość pacierzową, raniony ciężko w całej pełni sił i zdrowia, był jednym z intelektualnych przywódców młodego pokolenia; piękny, wymowny, pełen zapału i życia, skłonny do marzeń, kochający i kochany, ambitny w najszlachetniejszem tego słowa znaczeniu. A teraz żywy trup z niego. Matka, która go kochała, nad życie i pokładała w nim całą swą dumę i wszystkie nadzieje, widziała go skazanego na dożywotnie męczarnie. Boleść ich musiała być straszna; każde z nich jednak ukrywało ją przed drugiem a ten przymus podtrzymywał ich na siłach. Byli jedno z drugiego dumni. Matka pielęgnowała go, myła, karmiła, jak małe dziecko. On zaś wysilając się na spokój, aby ją uspokoić, unosił ją w górę na skrzydłach swego ducha.
— O! mówił Chastenay, — człowiek powinien zaiste mieć wyrzuty sumienia, że sam żyje i jest zdrów, że ma ramiona, aby się pasować z życiem sprężyste nogi, aby chodzić i skakać, że może pić pełną piersią to świeże błogosławione powietrze.
Mówiąc to, wyciągał ramiona, podnosił głowę w górę, oddychał szeroko.
— A co najgorsze, — dodał, pochylając głowę i zniżając głos, jak gdyby ze wstydem, — najgorsze jest to, że ja ich nie mam.
Clerambault nie mógł przytłumić uśmiechu.
— Tak, to nie jest bohatersko z mej strony, — mówił dalej Chastenay. A przecież kocham Edmunda Froment, jak nikt inny na świecie. Smutny los jego przejmuje mnie rozpaczą... A jednak jest to silniejsze odemnie. Gdy myślę, że między tylu ofiarami, mam to szczęście, że jestem obecnie tutaj, zupełnie zdrów, z trudem tylko nie objawiam mej radości. Ach, to tak dobrze żyć pełnem życiem... Biedny Froment! Czy nie uważasz mnie pan za okropnego egoistę?
— Nie, bynajmniej, — odpowiedział Clerambault. — Z pana przemawia zdrowa natura człowieka. Gdyby wszyscy byli szczerzy jak pan, ludzkość nie byłaby ofiarą owej występnej rozkoszy, jaką sprawia ubóstwianie cierpienia. Masz pan zresztą wszelkie prawa używania życia, skoro przeszedłeś przez tak ciężkie próby.
(I wskazał na krzyż waleczności, który zdobił pierś młodego człowieka).
— Przeszedłem przez nie i wróciłem stamtąd, — rzekł Chastenay. — Ale wierzaj mi pan, że niema w tem żadnej zasługi z mej strony. Albowiem nie byłbym uczynił tego, gdyby to było w mojej mocy postępować inaczej. Nie chcę udawać lepszego, aniżeli jestem rzeczywiście. Gdy ktoś doczekał się się trzeciego roku wojny, ten nie ma już takiego zamiłowania do czynów bohaterskich, takiej pogardy dla niebezpieczeństw, jaką miał w samym początku, a ja miałem ją w pierwszych czasach wojny, muszę to przyznać otwarcie. Byłem wtedy kandydatem na bohatera, na co się składała moja nieświadomość i piękne frazesy. Gdy te odpadły, niedorzeczność wojny, idjotyzm rzezi, wstrętna brzydota tych ofiar uderzają w oczy ludzi najbardziej ograniczonych. Jeżeli już jest niegodne mężczyzny uciekać przed tem, czego nie można uniknąć, przynajmniej nie należy szukać tego, czego można uniknąć. Wielki Corneille był także bohaterem poza frontem. Ci zaś na froncie, których znałem, byli prawie wszyscy bohaterami mimowoli.
— I to jest też prawdziwe bohaterstwo, — odpowiedział Clerambault.
— To bohaterstwo Fromenta, — rzekł Chastenay. — Jest bohaterem, bo nie może być czem innem, bo nie może być człowiekiem... ale, co go czyni nam tak drogim, to, że mimo wszystko, jest człowiekiem.

VII.

Clerambault uzasadnił słuszność tych słów w długiej rozmowie, jaką miał nazajutrz z Edmundem Froment. Że nieszczęśliwego młodzieńca nie opuściła duma, gdy życie jego było zwichnięte, należy mu to tem bardziej poczytać za zasługę, ile-że nigdy przedtem nie uprawiał kultu zaparcia się siebie. Przeciwnie, żywił niegdyś wielkie nadzieje, miał szlachetną ambicję, do czego go uprawniały jego zdolności i szczęśliwa młodość. Nigdy sobie nie robił żadnych złudzeń, tak jak Chastenay, co do wojny; odrazu przeniknął jej nieszczęsną niedorzeczność. Zawdzięczał to nietylko swemu bystremu rozumowi, ale przedewszystkiem swej duchowej przewodniczce, która od dzieciństwa urabiała duszę syna z najszlachetniejszemi cząstkami swej własnej duszy.
Pani Froment, którą Clerambault zastawał prawie zawsze, gdy przybywał odwiedzać Edmunda, trzymała się na uboczu; zwykle siedziała przy oknie, zajęła robótką, rzucając od czasu do czasu na syna spojrzenie pełne tkliwości. Była to jedna z owych kobiet, które nie posiadając wyjątkowej inteligencji, obdarzone są genjuszem serca. Wdowa po lekarzu, o wiele starszym od niej, którego bogata dusza zapłodniła jej duszę, miała w swem życiu tylko dwa głębokie uczucia, różniące się między sobą: Przywiązanie prawie dziecięce dla męża i miłość prawie kochanki dla syna.
Doktor Froment, człowiek nadzwyczaj wykształcony, o samodzielnym sposobie myślenia, który ukrywał pod formami wytwornej grzeczności, aby nie obrażać innych ludzi, odróżniając się od nich, był przez część swego życia zamiłowanym podróżnikiem. Zwiedził prawie całą Europę, Egipt, Persję i Indje; zajmowała go nietylko wiedza, ale interesował się także religjami różnych ludów zwłaszcza nowemi kierunkami na tem polu, jako to: babizmus, Christian science, nauki teozoficzne. Będąc w bliskich stosunkach z kierunkiem pacyfistycznym, zaprzyjaźniony z baronową Suttnerową, którą poznał we Wiedniu, przewidywał oddawna straszliwą katastrofę, jaka zagrażała Europie i tym, których kochał. Ale jako człowiek odważny i przywykły do tego, aby widzieć różne wypadki niesprawiedliwości w życiu przyrody, nie starał się łudzić ani siebie, ani swoich, co do niebezpieczeństw, jakie kryła w sobie przyszłość, ale raczej pragnął hartować ich dusze, aby mogły znieść łatwiej napór fal, które nadciągały. Bardziej jeszcze, aniżeli słowami, stał się swoim przykładem dla żony — gdyż syn był w czasie jego śmierci jeszcze dzieckiem — świętem zapomnieniem. Dotknięty chorobą powolną a okrutną, która miała go sprzątnąć z tego świata, rakiem kiszek, spełniał spokojnie do ostatniego dnia swoje zadanie, krzepiąc i podnosząc na duchu osoby ukochane swym własnym spokojem.
Pani Froment zachowała w sercu ten wzniosły obraz, gdyby bóstwo w swej duszy. Cześć dla zmarłego męża zajmowała w jej sercu to samo miejsce, co u innych ludzi religja. Nie wierząc w życie pozagrobowe, zwracała się w swej modlitwie do niego codziennie, zwłaszcza w godzinach ciężkich przejść, jak do przyjaciela zawsze obecnego, który czuwa i radzi. Zdawało się, że przez to dziwne zjawisko odradzania się, które można często zauważyć po śmierci osoby drogiej, przeszła w nią istota duszy jej męża. I dlatego syn jej wyrósł w atmosferze myśli o spokojnych widnokręgach, odmiennych od owych gorączkowych krajobrazów, wśród których wychowało się młode pokolenie z przed roku 1914, niespokojne, namiętne, burzliwe, podniecone czekaniem... Gdy wojna wybuchła, pani Froment nie potrzebowała bronić siebie, ani syna przed wybuchami namiętności narodowej: uczucie to było obce im obojgu. Nie próbowali także oboje opierać się temu, co było nieuniknione; wszak nieszczęście było już oddawna w drodze. Należało je teraz znieść mężnie i nie ugiąć się, tudzież ocalić to, co powinno się ocalić: wierność duszy dla swej wiary. Pani Froment nie sądziła, że trzeba być „ponad zamętem“, aby nad nim panować i to samo, co czyniło swojemi artykułami dwóch lub trzech pisarzy we Francji, Anglji i w Niemczech w celu pojednania narodów, to samo spełniała ona w swojem ciasnem kółku, prościej ale skuteczniej. Zachowała swoje dawne stosunki i nie wydając się wcale zakłopotana w środowiskach, zakażonych duchem wojny, nie podejmując nigdy czczych demonstracyj przeciw wojnie, była już samą swoją obecnością, swemi spokojnemi słowami, pogodnem spojrzeniem, powściągliwym poglądem, szacunkiem, jaki budziła jej dobroć, najlepszym hamulcem dla chorobliwie wybujałej nienawiści.
Rozszerzała w kołach, które uważała za przystępne, orędzie wolnych Europejczyków, artykuły Clerambulta, który nic o tem nie wiedział i widziała z głębokiem zadowoleniem, że trafiają wielu ludziom do przekonania. A największą radością było dla niej to, że syn jej również zmienił się pod tym wpływem.
Edmund Froment nie miał w sobie nic z pacyfisty w duchu Tołstoja. Na początku wojny uważał ją jeszcze więcej za głupstwo, aniżeli za zbrodnię. Gdyby mu zostawiono swobodę działania, byłby się usunął, jak Perrotin, ze świata czynów i cofnął w zacisze dyletantyzmu, na polu sztuki i myśli. Nie próbował zwalczać opinji powszechnej, albowiem uważał, że to byłoby bezskuteczne: dla szaleństw świata odczuwał wtedy więcej pogardy, aniżeli litości. Uczestnictwo jego w wojnie, do którego był przymuszony, zniewoliło go do uznania, że to szaleństwo było tak sowicie opłacone cierpieniem, iż było zbyteczne dorzucać jeszcze pogardę do potępienia wojny. Człowiek sam stwarzał sobie piekło na ziemi, nie potrzebował innego wyroku. A w tymże samym czasie słowa Clerambaulta, które doszły do niego podczas urlopu spędzonego w Paryżu, wyjawiły mu, że miał ważniejsze zadanie do spełnienia, aniżeli czynić się sędzią swoich towarzyszów, przykutych do tego samego łańcucha: oto powinien był, dzieląc ich ciężar, starać się ich wyzwolić.
Ale młody uczeń szedł dalej, aniżeli jego mistrz, Clerambault, którego natura, łaknąca przywiązania, nieco słaba, radowała się łącznością z innymi ludźmi. Dlatego cierpiał, gdy się musiał od nich oddzielić, nawet w ich błędach, wątpił ustawicznie o sobie, spoglądał to na prawo, to na lewo, szukał w oczach tłumu ludzkiego zgody ze swojemi myślami i wyczerpywał się w bezowocnych wysiłkach aby pogodzić swoje wewnętrzne przekonanie z dążeniami i walkami społecznemi swego czasu.
Froment natomiast, złożony niemocą, w którego ciele ujarzmionem miała swą siedzibę dusza wodza, uznawał za bezwarunkowy obowiązek, aby ten, który nosi w sobie potężny płomień ideału, wzniósł go ponad głowami swoich towarzyszów. Dlaczegóż miałby go ukrywać lękliwie, aby znikł w blasku innych świateł? W oczach jego mylny był komunał demokracyj, że „Wolter ma mniej rozumu, aniżeli wszyscy ludzie razem wziąwszy“... „Democritus ait: Unus mihi pro populo est... Jeden wart dla mnie tyle, co tysiące“... Wedle przekonania naszych czasów grupa społeczna jest szczytem ewolucji ludzkiej. Któż może udowodnić prawdziwość tego twierdzenia? Ja, mówił Froment, widzę ten szczyt jedynie w górującej nad innymi indywidualności człowieka. Miljony ludzi żyło i zmarło, aby zakwitł wzniosły kwiat myśli. Albowiem natura dąży w ten sposób rozrzutny do celu, poświęca całe narody, aby stworzyć Buddę, Ezchilosa, Leonarda da Vinci, Newtona, Beethovena. Ale czemże byłyby narody bez tych mężów? Czem byłaby cała ludzkość wogóle?... Nie chcemy podejmować egoistycznego ideału nad-człowieka. Człowiek wielki jest wielki dla wszystkich ludzi. Indywidualność jego wyraża miljony ludzi i często prowadzi ich. Jest wcieleniem się ich tajnych sił i ich najwznioślejszych dążeń. Skupia je w sobie i już są spełnione. Ideał indywidualistyczny, w ten sposób pojęty, jest bardziej płodny dla społeczeństwa ludzkiego, aniżeli ideał komunistyczny, który doprowadza do mechanicznej doskonałości mrowiska. Co najmniej, jest niezbędnie potrzebny dla tamtego, jaka jego poprawka i uzupełnienie.
Ten dumny indywidualizm, którego zasady Froment wyrażał płomiennemi słowami, utwierdzał duszę Clerambaulta, zawsze nieco chwiejną, niezdecydowaną wskutek swej dobroci, wskutek braku ufności do siebie samego i wysilania się, by rozumieć przekonania innych ludzi.
Froment wyświadczył mu jeszcze inną przysługę. Znając lepiej od niego umysłowe życie międzynarodowe, utrzymując za pośrednictwem swej rodziny stosunki z ludźmi wykształconymi we wszystkich krajach i władając kilku językami obcemi, mógł Froment zapoznać swego starszego przyjaciela z innymi wielkimi samotnikami, którzy w każdem państwie walczyli w obronie praw wolnego sumienia. Odkrył mu całą tę podziemną pracę myśli gnębionej, która się wysilała, aby szukać prawdy. Był to widok zaiste pocieszający, że nawet okres najstraszniejszej tyranji moralnej, jaka od czasów inkwizycji ciężyła na duszy ludzkości, nie zdołał zdusić w wybranych duchach każdego narodu nieposkromionego dążenia do wolności i prawdy.
Prawda że te niezawisłe indywidualności nieliczne były, ale władza ich była tem większa. Sylwetki ich rysowały się wyraźniej na próżnym widnokręgu. Gdy ludy spadały w głąb otchłani, gdzie miljony dusz tworzyły masę niekształtną, głos ich brzmiał jak jedyne słowo ludzkie. Że zaś byli czynni, dowodziła tego wściekłość tych, którzy starali się przeczyć ich działalności. Wiek ten pisał Chateaubriand: „Walczyć jest odtąd rzeczą próżną, istnieć to jedyna ważna rzecz“.
Ale nie przewidywał tego, że „istnieć“ w naszych czasach, być sobą, być wolnym, to właściwie jedna z największych i najcięższych walk. Ludzie, którzy są rzeczywiście sobą, panują nad innymi, już wskutek tego, samego faktu, że wszyscy inni ludzi są pociągnięci pod jeden strychulec.

VIII.

Clerambault nie był jedyny, który odczuwał na sobie zbawienny wpływ energji Fromenta. Prawie każdym razem, gdy przychodził, spotykał obok łoża młodego człowieka jakiegoś przyjaciela, który sam przed sobą do tego się nie przyznając, przybywał nie tylko po to, aby przynosić pociechę, ale aby jej tu sam szukać. Kilku z nich to byli młodzieńcy w wieku Fromenta, inni zaś ludzie wiekowi, którzy już ukończyli pięćdziesiątkę, dawni przyjaciele rodziny albo którzy poznali Edmunda jeszcze przed wojną. Jeden z nich, stary hellenista z subtelnym uśmiechem i wyrazem roztargnienia na twarzy, był niegdyś jego profesorem. Znajdował się tam także rzeźbiarz o włosach siwych, z twarzą obwisłą i pooraną tragicznemi zmarszczkami; szlachcic ze wsi z włosami krótko obstrzyżonemi, z kwadratową głową wieśniaka o czerwonej cerze; lekarz siwobrody z twarzą znużoną o łagodnym wyrazie, którego spojrzenie budziło zdziwienie niejednolitym wyrazem obydwóch oczu: jedno oko patrzyło bystro z odcieniem sceptycyzmu, drugie zaś melancholijne, zdawało się marzyć.
Ci ludzie, którzy się u chorego niekiedy równocześnie schodzili, nie byli do siebie wcale podobni. Można było w lej małej grupie znaleść wszystkie odcienie myśli, od wierzącego katolika do człowieka wolno myślącego i nawet do bolszewika, (ponieważ jeden z młodych towarzyszów Fromenta utrzymywał, że nim jest). Można też w nich było znaleść piętno najrozmaitszych przodków intelektualnych: w starym helleniście widoczny był wpływ szydercy Lukjana, u hrabiego de Coulorges wpływ starych francuskich kronikarzy ze zbioru Michauda. (Arystokrata ten lubiał wieczorami w swej posiadłości, po czynnościach gospodarskich, szukać rozrywki w błyszczącym języku Froissarta i w ciernistym oraz soczystym języku tego urwisza Gondiego). Czoło rzeźbiarza żłobiły zmarszczki od natężenia, by wynaleźć metafizykę w utworach Beethovena i pracach Rodina. A doktor Verrier, który miał dla religji uśmiech politowania człowieka, oddającego się nauce, przenosił do dziedziny hipotez biologicznych albo olśniewających zrównań z fizyki i chemji nowoczesnej ten świat cudów, którego potrzebę mimo wszystko odczuwał. Aczkolwiek brał bolesny udział w obecnych wypadkach, epoka wojny zacierała się w jego oczach i nikła już w oddali ze swoją krwią zbroczoną sławą, wobec bohaterskich odkryć ducha ludzkiego, jakich właśnie dokonał współczesny Newton, wielki uczony Einstein, w czasie tego ogólnego zamętu.
Tak tedy u tych ludzi wszystko wydawało się odmienne, zarówno ich sposób myślenia, jak i temperament. Ale wszyscy byli zgodni w tem, że nie byli zawiśli od żadnego stronnictwa, że wszyscy myśleli własnemi głowami i że wszyscy mieli miłość i cześć dla wolności, swojej i innych. Cóż znaczą wszystkie inne względy? W epoce w której się znajdujemy, kruszą się wszystkie stare formy, stronnictwa polityczne, religijne lub społeczne i jest to tylko nieznaczny postęp, jeżeli się ktoś nazwie raczej socjalista lub republikaninem, aniżeli monarchistą, skoro te grupy poddają się nacjonalizmowi państwa lub idą pod władzę religji albo klasy społecznej. Dziś istnieją tylko dwa rodzaje dusz ludzkich; jedne zamykają się w swoich granicach, drugie zaś są przystępne wszystkiemu, co żyje, noszą w sobie całą ludzkość, nawet swoich wrogów. Ci ludzie, chociaż ich jest bardzo mało, tworzą, nie wiedząc o tem, prawdziwą grupę międzynarodową, tę, która opiera się na czci prawdy i życia powszechnego. Pojedynczo są za słabi,( o czem wiedzą), by ogarnąć swój niezmierny ideał, ale ich ideał ogarnia ich wszystkich. I wszyscy w nim złączeni zdążają, aczkolwiek każdy różną drogą, do nieznanego Boga.
W tej chwili przyciągało tych ludzi do Edmunda Froment to, że widzieli w nim niejasno punkt, w którym się spotykały linje ich dążeń, drogę rozbieżną, skąd było widać wszystkie drogi w lesie. Froment nie był zawsze takim punktem łączącym. Póki był w pełni sił i panem swego ciała, szedł także swoją własną drogą, nie zważając na innych. Ale gdy bieg jego został przerwany, po okresie gorzkiej rozpaczy, którą starannie ukrywał przed oczyma swego otoczenia, uczynił z siebie punkt rozstajny dróg. Właśnie ponieważ sam nie mógł być czynny, mógł lepiej ogarniać wzrokiem działalność innych i uczestniczyć w niej duchem. Widział różne prądy, ojczyznę, rewolucję, walkę państw albo warstw społecznych, wiedzę i wiarę, jak gdyby zmieszane siły potoka górskiego, z jego wartkiemi falami, wirami i miejscami piaszczystemi. Wydaje się niekiedy, że ten potok, łamie się, cofa wstecz lub śpi, ale on idzie zawsze naprzód, nieodpornie. I nawet reakcja zostaje naprzód porwana. On zaś, ten młody męczennik na rozstajnej drodze, ogarniał wszystkie prądy, całą rzekę.
Clerambault odnalazł w nim kilka rysów Perrotina. Ale całe światy oddzielały Fromenta od Perrotina. Albowiem chociaż jeden, tak samo jak drugi, nie przeczył niczemu z tego, co jest i chociaż starał się również wszystko zrozumieć, Edmund czynił to jednak z duszą płomienną. W sercu jego wszystko stawało się ruchem i namiętnością powściąganą. Wszystko, życie i śmierć, szło naprzód i w górę. I tylko on sam, ciało jego było martwe i nieruchome.

IX.

Tymczasem jednak nadeszły przykre godziny. Były to przełomowe chwile z roku 1917 na 1918. Mgliste noce zimowe zwiastowały zgrozę ostatecznego ataku wojska niemieckiego. Już od miesięcy zapowiadały go groźne pogłoski; loty wrogów nad Paryżem były wstępem. Zwolennicy wojny aż do ostatka udawali pewność siebie, dzienniki nie przestawały chełpić się, a Clemenceau jeszcze nigdy nie miał tak dobrego snu. Ale naprężenie umysłów objawiało się coraz większą nienawiścią między osobami nie należącemi do stanu wojskowego. Zwracano uwagę zaniepokojonego społeczeństwa na osoby podejrzane w głębi kraju, na defetystów i pacyfistów. Procesy o zdradę stanu ogrzewały i podnosiły moralność poza frontem i powiększyła się liczba szpiegów, udających bohaterski gest Corneille’a, denuncjantów patrjotycznych, świadków przejętych fanatyzmem, a szczekanie publicznych oskarżycieli ścigało całemi dniami z wściekłością nieszczęśliwe ofiary.
To też, gdy z końcem marca wybuchła niemiecka ofenzywa, skierowana na Paryż, nienawiść zawzięta między współobywatelami doszła do najwyższego stopnia i nie ulega wątpliwości, że gdyby się Niemcom udało przełamać szeregi francuskie, zanimby jeszcze doszli do bram miasta, szubienica w Vincernes, ten ołtarz ojczyzny mściwej i zagrożonej, otrzymałaby swoje ofiary, bez względu na to, czy winne, czy niewinne, czy zasądzone, czy tylko oskarżone.
Clerambaulta kilkakrotnie znieważono na ulicy. Nie przejmował się tem bardzo, może nie zdawał sobie dokładnie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie mu groziło. Moreau spotkał go pewnego dnia w pośród grupy przechodniów, kłócącego się z jakimś młodym człowiekiem, na którego twarzy znać było wyraz zawziętego gniewu i który go zaczepił obraźliwem słowem. Podczas gdy mówił, słychać było w pobliżu wybuch granatu „grubej Berty“. Clerambault zdawał się tego nie słyszeć i dalej wykładał spokojnie gniewnemu młodzieńcowi swoje poglądy. Było coś nadzwyczaj komicznego w tym jego uporze, a słuchacze, którzy jako dobrzy Francuzi to zaraz spostrzegli, wymienili z tego powodu kilka dowcipów, nie bardzo uprzejmych, ale też nie złośliwych. Moreau ujął za ramię Clerambaulta, aby go pociągnąć ku sobie. Clerambault przerwał swój wykład, spojrzał po stojących dokoła ludziach, którzy się śmieli, pojął sam również komizm sytuacji i począł się śmiać wraz z innymi.
— Co za stary szaleniec, nieprawda?.. rzekł do Moreau’a, który go pociągnął za sobą.
— Powinien się jednak mieć na baczności, są jeszcze inni szaleńcy, — odpowiedział Moreau dość szorstko.
Ale Clerambault nie chciał go rozumieć.
Proces karny jego wszedł teraz w nowe stadjum. Był obwiniony o przekroczenie ustawy z 5 sierpnia 1914, „mającej zwalczać niedyskrecje, popełnione w czasie wojny’*. Oskarżono go o propagandę pacyfistyczną w kołach robotniczych, w których Thouron jak powiadano, rozszerzał jego pisma, w porozumieniu z autorem. Oskarżenie to było zupełnie bezpodstawne: Clerambault nie miał pojęcia o żadnej takiej propagandzie i nikogo do tego nie upoważniał. Thouron mógł być na to świadkiem. Ale oto właśnie Thouron takiego świadectwa nie złożył. Całe jego zachowanie się było dziwne, zagadkowe. Zamiast zeznawać jasno fakty, używał różnych wykrętów, czynił tak, jak gdyby coś ukrywał i to nawet w sposób dość ostentacyjny: gdyby chciał umyślnie obudzić podejrzenie, nie byłby się mógł lepiej zabrać do rzeczy. Na nieszczęście, podejrzenie to zwróciło się przeci’ Clerambaultowi. Nie zeznawał wprawdzie nic przeciw niemu, przeciw nikomu wogóle, wzbraniał się coś powiedzieć, ale dawał do poznania, że gdyby chciał coś mówić... ale nie chciał. Skonfrontowano go z Clerambaultem, zachował się poprawnie, istotnie po rycersku. Położył rękę na sercu; zapewniał uroczyście o swoim synowskim szacunku dla „mistrza“, dla „przyjaciela“. Clerambault zniecierpliwiony nalegał, aby opowiedział dokładnie, jak się wszystko między nimi odbyło. Thouron jednak wciąż tylko zapewniał o swojej „niezłomnej czci“: nie chce nic więcej zeznawać, nic więcej nie doda, bierze wszystko na siebie..
Wyszedł z sali sądowej, otoczony aureolą, Clerambault zaś obciążony podejrzeniem, jak gdyby chciał się wydobyć z matni przez poświęcenie się swego wasala. Prasa nie wahała się wcale: zarzuciła mu podłość. A tymczasem jedno wezwanie następowało po drugiem: od dwóch prawie miesięcy Clerambault chodził do sądu na bezcelowe przesłuchiwania, a jeszcze nie zapowiadało się żadne rozstrzygniecie sprawy. Możnaby przypuszczać, że człowiek, oskarżony bez dowodów, trzymany tak długi czas pod tak hańbiącem podejrzeniem, ma prawo do sympatji powszechnej. Ale przeciwnie, rozdrażnienie przeciw niemu wzmagało się jeszcze: miano mu za złe, że jeszcze nie jest zasądzony. Najniedorzeczniejsze wymysły krążyły w prasie: twierdzono, iż znawcy odkryli po formie niektórych liter, po pewnych szczególnych znakach pisarskich, dostrzeżonych w jednej z broszurek Clerambaulta, iż ta broszurka została wydrukowana przez Niemców. A brednie te przyjmowali ludzie z bajeczną łatwowiernością, ludzie, którzy byli niegdyś inteligentni przed wojną. (Tak przynajmniej twierdzono)... Było temu zaledwie cztery lata, a wydawało się, że to już wieki upłynęły.
Krótko mówiąc, zawsze ludzie potępiali jednego ze swoich bliźnich, nie badając bliżej sprawy; nie było to po raz pierwszy i nie będzie prawdopodobnie po raz ostatni. Opinja powszechna, dobrze do tego wprawiona, oburzała się, że Clerambault wciąż jeszcze jest na wolności, a dzienniki reakcyjne, obawiając się, aby im się ofiara nie wymknęła, oskarżały sprawiedliwość, starały się ją zatrwożyć, domagały się, aby sprawę tę odebrano sądom cywilnym i przekazano ją orzecznictwu sądów wojskowych. W krótkim czasie podniecenie doszło do stopnia paroksyzmu, który w Paryżu zazwyczaj krótko trwa, ale nie zna żadnego hamulca. Albowiem lud ten, zresztą tak rozumny, w pewnych okresach czasu popada w gorączkę. Można się słusznie pytać, w jaki sposób ci ludzie, którzy przeważnie nie są źli i z natury skłonni do wzajemnej pobłażliwości, nawet obojętności, mogą dojść do takich wybuchów gniewnego fanatyzmu, w których wyrzekają się równocześnie serca i rozumu. Niektórzy twierdzą, że ten lud ma naturę kobiecą, zarówno przez swoje cnoty, jak przez swoje wady, że delikatność jego nerwów, jego zmysłowość, które zawsze stawiały na wysokim poziomie jego sztukę i jego dobry gust, narażają go nagle na wybuchy histerji. Co do mnie, ja sądzę, że każdy lud jest człowiekiem tylko przypadkowo, jeżeli się rozumie przez człowieka zwierzę rozumne — co jest wprawdzie bardzo pochlebne, ale niedowiedzione. Ludzie posługują się rozumem tylko od czasu do czasu, są bardzo prędko znużeni wysiłkiem myślenia. Przynosi im się ulgę, gdy się chce zamiast nich, gdy się chce tego, co wymaga najmniejszego wysiłku. Aby nienawidzić, nie trzeba nowej myśli. Nie potępiajmy ich jednak. Przyjaciel wszystkich prześladowanych powiedział ze swem bohaterstwem, pełnem pobłażliwości: „Nie wiedzą, co czynią".
Znalazł się dziennik nacjonalistyczny, który rozniecił te złośliwe instynkty, drzemiące w tych biednych ludziach. Dziennik ten żył jedynie z wyzyskiwania podejrzeń i nienawiści; nazywał to pracą nad odnowieniem Francji. Dla niego Francja to był on sam i jego zwolennicy. Ogłosił przeciwko „Clerambaultowi“ serję artykułów zabójczych, w rodzaju tych, które się okazały tak skutecznie przeciw Jauresowi; podburzył opinję publiczną, wołając, że skryte wpływy ochraniają zdrajcę i że należy czuwać, aby mu nie dozwolono wymknąć się. I odwołał się nakoniec do sprawiedliwości ludu.

X.

Wiktor Vaucoux nienawidził Clerambaulta.
Nie znał go wcale. Aby nienawidzić, nie potrzeba znać swego przeciwnika. Ale gdyby go znał, byłby go jeszcze bardziej nienawidził. Zanim jeszcze wiedział, że Clerambault istnieje na świecie, był już od urodzenia jego wrogiem. Są w każdem państwie pewne rasy duchowe, sobie wzajemnie bardziej wrogie, aniżeli rasy krwi albo rodzaje mundurów.
Pochodził z zamożnej rodziny mieszczańskiej w zachodniej Francji, która niegdyś dostarczyła wielu urzędników cesarstwu i przestrzegała ściśle zasad moralności, a od czterdziestu lat uprawiała jałową opozycję. Miał posiadłość ziemską w Charenté, gdzie spędzał lato: resztę roku zaś w Paryżu. Była to rodzina dekadencka, zjawiska częste w tej klasie społecznej. Zwracał przeciw tej klasie, jako też przeciw swej własnej rodzinie swoje instynkty despotyczne, dla których nie znajdował w życiu żadnego innego zastosowania. Przymus ten nadawał jego instynktom charakter tyrański; tyranizował swoich bliskich, sam nawet o tem nie wiedząc, tak jak gdyby to było jego prawo i ich obowiązek, o czem niema nawet co dysputować. Wyraz tolerancja nie miał dla niego żadnego znaczenia. To jedno było pewne, że nie mógł się nigdy mylić. A jednak posiadał pewien zasób inteligencji i siły moralnej, miał nawet serce, ale to wszystko było związane i ściśnięte pod gęstym bielem, jak stary pień drzewa sękowaty. Siły jego, nie mogąc się rozszerzyć, zamknęły się w sobie. Nie przyjmował nic z zewnątrz. Gdy czytał, gdy podróżował, czynił to z oczyma nieprzyjaznemi i z pragnieniem, by znów wrócić do siebie. Nic nie wżywało się przez korę do jego wewnętrznej istoty; całe jego życie przychodziło doń z dołu, z korzenia drzewa, z ziemi, od umarłych.
Był przedstawicielem tej warstwy rasy, która wprawdzie silna, ale już podstarzała, nie ma dość sił, aby się rozszerzyć na zewnątrz i skupia się w uczuciu obrony zaczepnej. Spogląda z nieufnością i niechęcią na młode nowe siły, które się rozwijają dokoła niej, w jej narodzie i poza jej narodem na wzrastające ludy i klasy, na wszystkie te namiętne i niezręczne miłowania odrodzenia się moralnego i społecznego. Potrzebuje ona, tak jak ten biedny Barres i jego skarłowaciały bohater[1], murów, zapór, granic, wrogów.
W tym stanie oblężenia żył także Vaucoux i kazał tak samo żyć swoim bliskim. Żona jego, kobieta łagodna, obojętna, wcześnie przekwitła, znalazła jedyny środek, aby się stamtąd wyzwolić: umarła. Zostawszy sam ze swoją żałobą, której strzegł zazdrośnie, jak wogóle wszystkiego, co należało do niego, mając jedynego syna trzynastoletniego, otoczył młodość jego wałem ochronnym i nauczył go wraz z ojcem pilnować tego wału. Dziwna to rzecz zaiste płodzić synów, aby walczyć przeciw przyszłości. Młody chłopak, pozostawiony sobie samemu, byłby instynktownie sam sobie znalazł drogę życia, ale zamknięty w więzieniu ojcowskiem stał się jego ofiarą. Żył odosobniony od świata, z którym miał bardzo mało stosunków; miał mało książek i dzienników, jeden tylko dziennik, którego zakamieniałe poglądy odpowiadały najlepiej przekonaniom konserwatywnym (w znaczeniu trupiem) pana Vaucoux. Ofiara jego, — jego syn, — nie mogła mu się wymknąć. Zaszczepił mu swoją chorobę duszy, jak owe owady, które wrzucają swe jaja w żywe ciało innego stworzenia. A gdy wybuchła wojna, zaprowadził go do biura rekrutacyjnego i kazał mu zaciągnąć się do wojska. Sam nie mieszał się z tłumem; ojczyzna była w nim ojczyzna, przeszłość, przeszłość ojczysta.
A syn jego zginął jak syn Clerambaulta, jak synowie miljonów ojców, za wiarę swych ojców, za ideał przeszłości.
Ale Vaucoux nie zaznał wcale wątpliwości, które ogarnęły Clerambaulta. Wątpić! Nie wiedział nawet, co to znaczy. Gdyby był sobie na coś podobnego pozwolił, byłby sam sobą gardził. Ten twardy człowiek kochał syna swego namiętnie, aczkolwiek mu tego nigdy nie okazywał. I nie pojmował innego sposobu udowodnienia tej miłości, aniżeli zawziętą nienawiścią przeciw tym, którzy go zabili.
Miał atoli bardzo mało środków do zemsty. Chociaż był dręczony reumatyzmem i miał jedno ramię bezwładne, chciał mimoto wstąpić do wojska, ale go nie przyjęto. Musiał jednak koniecznie coś czynić, a mógł działać tylko myślą. Sam jeden w swym samotnym domu, gdzie jedynem towarzystwem jego byli zmarła żona i zabity syn, całemi godzinami oddawał się swym namiętnym i burzliwym rozmyślaniom. Jak dziki zwierz w klatce, który szarpie żelazne kraty, obracały się one z wściekłością w kole wojny, ogrodzonem rowami strzeleckiemi, czekając niecierpliwie chwili, aby się stamtąd wyłamać i szukając chciwie wyłomu.
Artykuły Clerambaulta, na które zwrócili uwagę ujadacze dziennikarscy, doprowadzały go do wściekłości. Jakto? Chciano mu wyrwać z zębów kość nienawiści?... Chociaż przed wojną nie znał wiele Clerambaulta, nie mógł go już wtedy cierpieć. Jako pisarz, był mu wstrętny wskutek swej nowej formy artystycznej; jako człowieka, nienawidził go za jego miłość życia i ludzi, za jego demokratyczny idealizm, za jego optymizm nieco naiwny i za jego poglądy kosmopolityczne. Na pierwszy rzut oka, z instynktem człowieka cierpiącego na reumatyzm duszy i stawów, Vaucoux zamieścił Clerambaulta w klasie tych ludzi, którzy sprawiają przeciąg w domu o drzwiach i oknach zamkniętych, t. j. w ojczyźnie takiej, jak on ją rozumiał. Dla niego bowiem nie było innej. Dla niego nie było potrzebne podszczuwanie dzienników, aby widział w autorze „Odezwy do żywych“ i „Wybaczcie nam, o zmarli“, ajenta wrogów, wroga znienawidzonego.
I gorączkowe pragnienie zemsty, które go paliło, rzuciło się na tę nową ofiarę.

XI.

Mój Boże, jak to łatwo nienawidzić, gdy się nie rozumie tych, którzy są odmiennych zapatrywań, aniżeli my. Clerambault nie miał tego ułatwienia; on bowiem rozumiał wybornie tych, którzy go nienawidzili.
Ci poczciwi ludzie cierpieli aż do wściekłości wskutek niesprawiedliwości nieprzyjaciół; niewątpliwie dlatego, ponieważ ich krzywdziła, ale także uczciwie z tego powodu, ponieważ była niesprawiedliwością, jakiej niema równej. Byli krótkowidzami, przeto wydawała im się ogromna i jedyna w swoim rodzaju i zasłaniała całe ich pole widzenia. Jak ograniczona jest u zwykłego człowieka zdolność czucia i wydawania zdrowego sądu! Zanurzony w ogromnej przestrzeni, czepia się pierwszych szczątków, jakie obok niego przelatują; tak samo, jak człowiek ogranicza do nielicznych kolorów potoki światła o niezliczonych odcieniach, tak dobro i zło, krążące w żyłach wszechświata, stają mu się zrozumiałe dopiero wtedy, gdy je może wlać, jak gdyby w butelki, w kilka przykładów, wybranych z własnych swoich doświadczeń. Dla niego jest wtedy wszystko, co dobre i złe na świecie, zamknięte w tych przykładach opatrzonych w etykiety i na nich skupia całą siłę swej miłości i całą potęgę swej nienawiści. Dla tysięcy ludzi, zresztą bardzo zacnych, zasądzenie Dreyfusa albo zatopienie „Luzytanji“ pozostaje zbrodnią wieku. Ci poczciwcy nie wiedzą tego, że cała droga ludzkiego społeczeństwa jest brukowana zbrodniami i że stąpają po nich, nie domyślając się nawet tego, albowiem korzystają nieświadomie z nieznanych sobie czynów niesprawiedliwych i nie czynią nic, aby im zapobiec. A ze wszystkich tych czynów niesprawiedliwych, które są najokropniejsze, czy te, które rozbrzmiewają dalekiem i donośnem echem w sumieniu świata, czy te, o których wie jedynie dławiona ofiara?...
Ale nasi poczciwcy nie mają dość szerokich ramion, aby objąć całą nędzę tego świata. Kto zanadto wiele obejmuje, ten źle przyciska, dlatego czepiają się tylko jednego czynu niesprawiedliwego. A gdy już dokonali wyboru jednej zbrodni, aby jej nienawidzić, pochłania ona całą siłę nienawiści, jaka się kryje w ich wnętrznościach. Pies gryzie kość, strzeż się jej dotknąć.
Ale Clerambault dotknął się jej. Nie mógł się tedy skarżyć, skoro go pies ukąsił. Nie skarżył się też. Ludzie mają słuszność, jeżeli zwalczają niesprawiedliwość, gdy ją widzą i nie jest to ich wina, jeżeli widzą tylko jej wielki palec u nogi, Tak jak Gulliwer w Brobdignac. Każdy robi, co może.
I jęli tedy kąsać.

XII.

Było to w Wielki Piątek. Wielka fala inwazji szła ku Ile-de-France. Nawet dzień świętej żałoby nie powstrzymał rozlewu krwi. Wojna świecka nie zna już teraz pokoju bożego. Bombardowano kościół Chrystusa. Wiadomość o morderczym wybuchu w kościele św. Gerwazego, wieczorną porą, rozeszła się w nocy po całym Paryżu, pozbawionym światła, pełnym żałoby, wściekłego gniewu i trwogi.
Przyjaciele, pogrążeni w smutku, zebrali się u Fromenta. Nie porozumiawszy się nawet z sobą, przyszli tam, ponieważ każdy wiedział, że zasianie tam drugich. Widzieli wszędzie gwałt i przemoc: w teraźniejszości, w przyszłości, u wrogów, u swoich zarówno w obozie reakcji, jak i w obozie rewolucji. Trwoga ich i wątpliwość złączyły się w jednej myśli. I rzeźbiarz rzekł:
— Nasze święte przekonania, nasza wiara w pokój, w braterstwo całej ludzkości, napróżno opierają się na rozumie i miłości. Czyż niema doprawdy żadnej nadziei, aby one kiedyś zyskały władzę nad ludźmi? Jesteśmy zanadto słabi.
A Clerambault bezwiednie wygłosił słowa proroka Izajasza, które mu właśnie wpadły na myśl:
— „Ciemności pokrywają ziemię, cień osłania ludy“...
Urwał. Ale Froment, ze swego łóżka, ledwie oświetlonego, niewidzialny, mówił dalej:
Wstań, albowiem na szczytach gór ukazuje się słońce“...
— Tak jest, ukazuje się, — powtórzył w cieniu głos pani Froment, która siedziała w nogach łóżka, obok Clerambaulta. Clerambault ujął ją za rękę. Przez pokój przeszedł chłodny dreszcz.
— Dlaczego pani tak mówisz? — zapytał ją hrabia de Coularges.
— Ponieważ widzę go.
— Ja widzę go także, — zawołał Clerambault.
Doktor Verrier zapytał go:
— Kogo?
Ale zanim jeszcze odpowiedź była wymówiona, wszyscy wiedzieli już słowa, które miały być powiedziane:
— Tego, co niesie światło... Boga, który zwycięży.
— Oczekiwać Boga? — zapytał stary helenista. Azali wierzycie w cuda?
— Cud to my jesteśmy. Alboż nie jest to cud że na tym świecie ustawicznych gwałtów, my przechowujemy nieustanną wiarę w miłość i związek ludzi?
Ale Coularges odpowiedział z goryczą:
— Oczekuje się proroków przez całe wieki, a gdy się zjawiają, nie poznaje się ich i przybija na krzyżu. ...Adveniat regnum tuum... Gdzież jest królestwo boże?
— W nas samych, — powiedział Clerambault. Powinniśmy być szczęśliwi, gdy pomyślimy, że dostał się nam w udziale przywilej ukrywać w naszem łonie nowego Boga.
— A któż nam daje wiadomości o jego przybyciu? — zapytał lekarz.
— Nasze istnienie, — zawołał Clerambault.
— Nasze cierpienia, — rzekł Froment.
— Nasza zapoznana wiara, — dodał rzeźbiarz.
— Już sam ten fakt, że jesteśmy, — mówił dalej Clerambault, — ten paradoks, rzucony w oblicze przyrodzie, która mu przeczy. Sto razy płomień się zapala i gaśnie, zanim pozostanie płonący. Każdego Boga zapowiadał zawsze naprzód szereg zwiastunów. Są oni wszędzie rozsiani, osamotnieni, w przestrzeni i w otchłani wieków. Ale ci samotnicy którzy się nie znają między sobą, widzą wszyscy na widnokręgu ten sam punkt promienny.
Gdy się rozstali, głęboko wzruszeni i przejęci wzajemną czułością ku sobie, nic prawie nie mówili, aby nie mącić religijnego nastroju, w jakim się znajdowali. W ciemnej ulicy każdy zachował wspomnienie przelotnej jasności, której już teraz nie mógł rozumieć. Zasłona zapadła napowrót, ale nie zapomnieli tego, że na chwilę się przed nimi podniosła.

XIII.

W kilka dni później Clerambault, który udał się do biura sądowego na wezwanie sędziego śledczego, wrócił do domu, cały poplamiony błotem. Kapelusz, który niósł w rękach, był zniszczony; włosy miał zwilżone od deszczu. Służąca, widząc go, wydała okrzyk zdziwienia i przestrachu. Skinął jej, by milczała i udał się do swego pokoju. Rozyny nie było w domu. Oboje małżonkowie, którzy pozostali sami w próżnem mieszkaniu, widywali się teraz jedynie przy wspólnych posiłkach, przy których prawie nic z sobą nie mówili. Ale na krzyk służącej pani Clerambault przeczuwała nowe nieszczęście, a gdy wyjaśnienia służącej potwierdziły jej obawę, weszła do pokoju męża i wykrzyknęła:
— O, mój Boże, cóż ty znów zrobiłeś?
Clerambault zawstydzony uśmiechał się bojaźliwie i tłumaczył się:
— Wyśliznąłem się i upadłem.
Starał się usunąć ślady napadu.
— Wyśliznąłeś się? — Obróć się... Jak ty wyglądasz? Mój Boże, że też z tobą nie można mieć chwili spokoju... Nie uważasz, jak idziesz... Masz błoto na twarzy aż do ócz...
— Tak, zdaje mi się, że się uderzyłem...
— Ach, co za nieszczęście z tobą... „Zdaje ci się“, że się uderzyłeś?... Potknąłeś się?... Upadłeś7...
Spojrzała mu w twarz.
— To nieprawda!
— Ależ zapewniam cię...
— To nieprawda... Powiedz prawdę... Uderzono cię...
Nic nie odpowiedział.
— Uderzono cię!... O, co to za dzicy ludzie!... Mój biedaku!... Uderzono cię! Ciebie, który jesteś taki dobry, który przez całe życie nie wyrządziłeś nikomu nic złego... O, to zanadto wielka niegodziwość!
I uściskała go, łkając.
— Moja dobra żono, — mówił głęboko wzruszony. — Ależ to nic wielkiego. Uważaj, powalasz się, nie należy mnie cię dotykać.
— To nic, — mówiła. — Mam za wielki ciężar na sercu. Wybacz mi.
— Ja ci mam wybaczyć? Co? — Co ty mówisz? — Ja także byłam niedobra dla ciebie. Ja cię nie rozumiałam... (ja ciebie nigdy nie będę rozumiała)... ale wiem na pewno, że cokolwiek uczynisz, pragniesz tylko dobrego. I powinna byłam cię bronić, a jednak nie zrobiłam tego. Byłam zła na ciebie za twoje głupstwo (to ja jestem głupia), gniewałam się na ciebie, że z twej winy zerwaliśmy z wszystkimi... Ale teraz... nie, to zanadto wielka niesprawiedliwość... Ludzie, którzy nie są godni rozwiązywać rzemyka u twoich bucików... I oni uderzyli cię!... Pozwól, abym ucałowała twą biedną twarz poplamioną!
Było to błogie uczucie dla obojga małżonków znów się odnaleźć, gdy się utracili. Gdy się wypłakała na szyi męża, pomogła mu się przebrać, obmyła mu twarz tynkturą z kwiatu arniki i zabrała ubranie jego, aby mu je wyczyścić. Przy stole spoglądała na niego oczyma szczeremi i pełnemi niepokoju, on zaś starał się odwrócić jej umysł od tej obawy, rozmawiając z nią o dawnych i dobrze znanych rzeczach. Byli oboje tego wieczora przy stole sami, bez dzieci i to przypomniało im dawne lata, pierwsze czasy ich małżeństwa. A to tajne wspomnienie miało w sobie pewną słodycz pełną melancholji, tak jak Anioł Pański wieczorny rozszerza wśród nadchodzącego mroku ostatnie ciepłe promienie południowego Anioła Pańskiego.
Około godziny dziewiątej ktoś zadzwonił. Wszedł Juljan Moreau wraz ze swoim towarzyszem Gillotem. Czytali dzienniki wieczorne, które przedstawiły ten wypadek, każdy na swój sposób. Jedne mówiły o przykładnej karze, wymierzonej przez pogardę publiczną i wyrażały uznanie „żywiołowemu“ oburzeniu ludu. Inne dzienniki poważne potępiały w zasadzie sprawiedliwość, jaką wymierza sobie tłum na miejscu publicznem, ale odpowiedzialność za to zrzucały na słabość rządu, który wahał się rzecz wszechstronnie wyświetlić. Było rzeczą możliwą, że sam rząd podszepnął tę naganę: zręczni politycy umieją przy sposobności nakładać na siebie przymus do wypełnienia tego, czego pragną, ale z czego nie są dumni. Można tedy było oczekiwać rychłego uwięzienia Clerambaulta. Moreau i przyjaciel jego byli niespokojni. Clerambault dał im znak, aby nic nie mówili wobec jego żony, a po krótkiej rozmowie o wypadku dnia w tonie żartobliwym, zaprowadził ich do swego gabinetu. Zapytał ich o powód ich niepokoju. Pokazali mu ziejący nienawiścią artykuł dziennika nacjonalistycznego, który od dłuższego czasu ujadał na Clerambaulta. Zasmakowawszy w manifestacji dzisiejszego wieczora, dziennik ten wzywał swych przyjaciół, aby ją ponowić nazajutrz. Moreau i Gillot przewidywali gwałtowne sceny, gdy Clerambault będzie szedł do Pałacu sprawiedliwości i przybyli nakłonić go, aby nie wychodził z domu. Znając jego charakter bojaźliwy, sądzili, że nie będą potrzebowali nalegać. Ale tak samo, jak owego dnia w którym Moreau spotkał go na ulicy, dyskutującego wpośród zgromadzenia, tak i tym razem zdawało się, że Clerambault go nie rozumie.
— Nie mam wychodzić z domu? Dlaczego? Nie jestem wszakże chory.
— Byłoby to rozsądniej.
— Przeciwnie, to mi dobrze zrobi.
— Niewiadomo, co może nastąpić.
— Tego nie można nigdy z góry wiedzieć. Mamy dość czasu potem, gdy to się już stało.
— Ostatecznie, mówmy otwarcie. Grozi panu niebezpieczeństwo. Już oddawna podburza się ich przeciw panu. Jesteś znienawidzony. Wystarczy wymienić pańskie nazwisko a oczy wyłażą z głowy tym idjotom, którzy pana znają jedynie ze swoich dzienników. A podżegacze pragną teraz sprowadzić katastrofę. Wskutek niezręcznej taktyki pańskich wrogów, słowa pańskie zyskały dalszy rozgłos, aniżeli oni myśleli. Obawiają się, aby te poglądy się nie rozszerzyły i pragną dać groźny przykład, któryby odstraszył tych, co chcą iść w pańskie ślady.
— A więc w takim razie, — odrzekł Clerambault, — jeżeli są w istocie ludzie, gotowi iść w moje ślady, — (o czem nawet nie wiedziałem) — nie jest to chwila stosowna, abym się ukrywał; a ponieważ chcą czynić ze mnie przykład odstraszający, nie mogę im tego odmówić.
Twarz jego miała taki wyraz dobroduszny, że obaj młodzieńcy pytali się w duchu, czy ich należycie zrozumiał.
— Powiadam panu, że narażasz się na wielkie niebezpieczeństwo, — nalegał Gillot.
— Mój drogi, — odpowiedział Clerambault, dziś każdy człowiek jest w niebezpieczeństwie.
Gdyby przynajmniej był z tego jaki pożytek Na cóż iść im na rękę i rzucać się samemu w paszczę wilka?
— Ja sądzę przeciwnie, że to może być nam bardzo pożyteczne, — rzekł Clerambault, — i że cokolwiekbądź nastąpi, wilk w każdym razie poniesie stratę. Chcę wam to wytłumaczyć... Oni rozszerzą przez to tylko nasze poglądy, albowiem gwałt zawsze uświęca sprawę, którą prześladuje. Chcą przerazić, ale przerażą tylko... swoich własnych stronników... tych, którzy się jeszcze wahają, którzy mają jeszcze pewne skrupuły. Pozwólmy im być niesprawiedliwymi, stanie się to na ich koszt.
Zdawało się, że zapomina, że będzie to także i na jego koszt.
Widzieli, że ma silne postanowienie i szacunek ich dla niego wzrósł równocześnie z ich niepokojem Oświadczyli tedy:
— W takim razie przyjdziemy tu z naszymi przyjaciółmi, aby panu towarzyszyć.
— Nie, nie... Cóż to za pomysł! Chcecie mnie wysławić na śmieszność... Zresztą jestem przekonany, że nic nie nastąpi.
Nalegania ich były bezskuteczne.
— W każdym razie nie powstrzyma mnie pan od tego, abym sam przyszedł, — rzekł Moreau. — Jestem równie uparty, jak pan. Pan mnie od tego nie odwiedzie. Aby się z panem nie rozminąć, gotów jestem raczej spędzić całą noc na ławce, naprzeciw bramy pańskiego domu.
— Idź pan lepiej do domu, drogi przyjacielu i śpij spokojnie w swojem łóżku. Możesz pan przyjść jutro, jeżeli tego pragniesz koniecznie. Ale szkoda pańskiego czasu. Nic się nie stanie. W każdym razie, uściskajmy się.
Uściśnęli się serdecznie.
— Widzisz pan, — rzekł Gillot na progu mieszkania, — trwożymy się o pana, uważamy się poniekąd za pańskich synów.
— To prawda, odpowiedział Clerambault łagodnym uśmiechem.
Pomyślał o swoim synu. Zamknął drzwi i trwało kilka minut, zanim uświadomił sobie, że oddaje się marzeniom, stojąc nieruchomy z lampą w ręku w przedpokoju, dokąd odprowadził swoich młodych towarzyszów. Było blisko północy i czuł się znużony. Jednak zamiast wejść do sypialni małżeńskiej, wrócił w roztargnieniu do swego gabinetu. W mieszkaniu i w całym domu wszyscy już spali. Usiadł i popadł znów w odrętwienie. Spoglądał przed siebie nic nie widząc. Patrzył na odbłysk światła, padający na oszklony drzeworyt Rembrandta „Wskrzeszenie Łazarza“, który był zawieszony na bocznej ścianie jego bibijoteki..,
I uśmiechnął się do ukochanej postaci, która weszła do pokoju bezszelestnie. Oto stanęła przed nim.
— Tym razem jesteś zadowolony? — pomyślał sobie w duchu. — Czy tego pragnąłeś?
A Maksym odpowiedział:
— Tak jest.
I dodał lekkiem szyderstwem:
— Nie było to tak łatwo doprowadzić cię do tego, ojcze.
— Tak jest, — rzekł Clerambault, — to prawda, możemy uczyć się wielu rzeczy od naszych synów.

XIV.

Clerambault poszedł na spoczynek. Żona jego spała już, żadna troska nie zdołała zamącić jej spokojnego i głębokiego snu, w którym niektórzy ludzie pogrążają się, jak w grobie. Clerambault natomiast był mniej usposobiony do snu. Leżąc wyciągnięty nawznak, pozostał tak całą noc nieruchomy, z otwartemi oczyma.
Blade światła rozjaśniały ulice, na której panował łagodny półcień. Na ciemnym widnokręgu błyszczały samotne gwiazdy, jedna z nich zsunęła się na dół i zakreśliła koło: był to samolot, który czuwał nad uśpionem miastem. Oczy Clerambaulta śledziły go w jego locie i krążyły wraz z nim w przestworzu. Wytężone ucho jego łowiło teraz odległe sapanie ludzkiej planety. Muzyka sfer jakiej nie przewidywali mędrcy jońscy...
Czuł się szczęśliwy. Ciało jego i dusza zdawały się uwolnione od ciężaru, gdyby skrzydlate; członki, tak samo jak myśli dawały się unosić i bujały w przestworzu... W przelocie spotykał obrazy dnia, spędzonego w trudach i w gorączce, ale go nie zatrzymywały... Jakiś stary człowiek potrącony przez zgraję młodych obywateli... zanadto wiele gestów, za wiele hałasu... Ale są już daleko. Tak jak postacie, które widzimy przez chwilę wykrzywione w oknach pędzącego pociągu kolejowego. Pociąg znikł. Wizja pogrąża się w ciemnościach tunelu, z łoskotem podobnym do grzmotu... A tymczasem na nocnym nieboskłonie tajemnicza gwiazda pomyka dalej. Dokoła milczące przestrzenie; ciemne, przejrzyste, lodowato chłodne powietrze nad nagą duszą. Nieskończoność życia w kropli życia, w iskrze serca które jest blizkie zgaśnięcia, ale które się wyzwoliło i wie, że wróci wkrótce do swej wielkiej ojczyzny.
I jak sumienny zarządca powierzonego mu majątku, Clerambault zrobił raz jeszcze bilans dnia swojego. Przejrzał raz jeszcze wszystkie swoje próby, wysiłki, zapędy, błędy swoje. Jak mało pozostało z jego życia. Prawie wszystko, co zbudował, sam potem zburzył własnemi rękoma. Przeczył temu, co pierwej twierdził; nie przestawał błąkać się w lesie wątpliwości i sprzeczności, śmiertelnie znużony, zbroczony krwią, wyczerpany, a drogowskazami jego były jedynie gwiazdy, które się ukazywały niekiedy na nieboskłonie, między gałęziami drzew. Jakiś sens miał ten długi bieg burzliwy, który się kończył w nocy? — Ten tylko, że był wolny...
Wolny... Czemżeż była właściwie ta wolność, która go przepełniała tak gwałtownem upojeniem, — wolność, której się czuł panem, a zarazem łupem, — ta konieczność być wolny? Nie łudził się w tym względzie; wiedział dobrze, że tak jak inni, tak i on nie jest wolny od wiecznych łańcuchów, ale zadanie, jakie otrzymał, nie było to same, jakie mieli inni, gdyż wszyscy nie mają jednakowego zadania. Słowo wolność wyraża tylko jedno z wyniosłych i jasnych praw niewidzialnej władczyni, która rządzi światami, — Konieczności. To ona wywołuje bunt tych, którzy walczą w pierwszym szeregu i stawia ich przeciw ciężkiej przeszłości, którą wloką za sobą ślepe tłumy. Albowiem ona jest polem bitwy wiecznej teraźniejszości, na którem walczą z sobą wiecznie przeszłość i przyszłość. I na tem polu łamią się nieustannie dawne prawa, aby zrobić miejsce nowym, które znów z kolei zostaną zniesione.
O wolności, ty nosisz zawsze kajdany, ale to już nie są te zbyt ciasne z przeszłości; każde z twoich poruszeń rozszerza twoje cierpienie. Kto wie? Kio wie?... Później może... Przez to, że się rozsuwają mury więzienia.
A tymczasem ci, których chcesz ocalić, zawzięli się na to, aby cię stronić. Jesteś nieprzyjaciółką państwa. Jesteś „L’Un contre tous“. „Jeden przeciw wszystkim“. — (Tak oni przezwali słabego, niezdecydowanego, niepokaźnego Clerambaulta, ale nie o sobie samym myśli w tej chwili, lecz o tym, który był zawsze, odkąd ludzie istnieją, o tym, który nie przestał zwalczać ich szaleństw, by ich od nich uwolnić. — Jeden, przeciw któremu oni są wszyscy)... Ileżto razy, w ciągu wieków, odtrącali go od siebie i miażdżyli.“ Ale wśród tej trwogi ogarnia go i napełnia radość nadziemska, on jest ziarnem światem, ziarnem złotem wolności. W ciemnem przeznaczeniu świata toczy się od chaosu posiew światła — (z jakiego kłosu mógł on upaść?). Wątły i słaby, wrósł w głębi dzikiego serca ludzkiego. W ciągu wieków wytrzymuje napór praw pierwotnych, które łamią i niszczą życie. Ale to złote ziarno rośnie coraz więcej, z niepowstrzymaną siłą.
Człowiek, ze wszystkich zwierząt najbardziej bezbronny, stanął do walki z przyrodą. A każdy ze swych kroków okupił krwią własną. W tej walce tytanicznej musiał zmagać się nietylko z przyrodą na zewnątrz, ale także i z przyrodą w nim będącą, albowiem sam jest jej częścią. I to jest właśnie najtrudniejsza walka, którą człowiek podzielony toczy z samym sobą. Kto zwycięży? Z jednej strony przyroda na swoim spiżowym rydwanie, który unosi światy i narody w otchłań. A po drugiej stronie wolne Słowo. Śmiejcie się z niego, niewolnicy!... „To w istocie śmiechu godne“, mówią ci wielbiciele siły. „Mały piesek, który ujada za pociągiem błyskawicznym.“ — Tak byłoby, gdyby człowiek był tylko kawałkiem materji, który napróżno krwawi się i krzyczy pod ciężkim obuchem przeznaczenia. Ale w nim jest duch — piorun, który umie sprawnie ugodzić Achillesa w piętę a obrzymiego Goljata w czoło. Niech wyrwie tylko małą śrubę, a pociąg pospieszny wywraca się z szyn i bieg jego jest przerwany... Toczcie się po arenie wieków, wirujące koła planet, ciemne masy ludzkie, oświetlane błyskawicami ducha wyzwalającego, którego wnoszą mędrcy i prorocy łamiący kajdany niewoli. Oto nadchodzi błyskawica, czuję jak trzeszczy w moich kościach, podobnie jak iskra w kamieniu pod uderzeniem kopyt końskich. A powietrze drży i wielkie fale biegną... To dreszcz, który zwiastuje czyn... Duszące chmury nienawiści tłoczą się, kłębią i uderzają o siebie... Ogniu, wkrótce wytryśniesz... Wy, którzy jesteście sami przeciw wszystkim, dlaczego sarkacie, na co oskarżacie się? Wymknęliście się z jarzma, które was przygniatało. Tak, gdy kogoś trapi przykre widziadło senne; człowiek mocuje się z niem, wyrywa się czarnym falom snu, wypływa na powierzchnię, znów się zanurza i prawie już tonie; ale oto nagle, rozpaczliwym wysiłkiem całego ciała, wydobywa się z fal i upada... ocalony!... na kamyki na brzegu... Kaleczą mnie, ale tem lepiej. Budzę się znów w atmosferze wolności.
Teraz świecie, co mi zagrażasz, jestem wolny od twoich kajdan, nie możesz mnie napowrót w nie zakuć. A wy, którzy ze mną walczycie, moja wola wam nienawistna, moja wola jest w was. Wy także chcecie, jak i ja, być wolni. Sprawia wam cierpienie, że nie jesteście nimi. I właśnie to cierpienie wasze czyni was mymi nieprzyjaciółmi. Ale choćbyście mnie nawet zabili, nie będzie już w waszej mocy powiedzieć, żeście nie widzieli światła, które jaśniało we mnie, ani też, gdyście je widzieli, wyrzec się go na zawsze. A więc możecie uderzyć we mnie. Walcząc ze mną, walczycie z wami samymi: już z góry jesteście pokonani. A ja broniąc siebie, bronię was samych. Ten jeden, który jest przeciw wszystkim, jest tym jednym, który jest za wszystkimi i będzie wkrótce jeden z wszystkimi...
Nie będę już samotny. Nie byłem nim nigdy. Witam was, bracia moi z tego świata! Chociaż jesteście daleko odemnie, rozsiani na całej kuli ziemskiej, jak garść ziarn, jesteście jednak tu wszyscy obok mnie i wiem o tem. Albowiem myśl samotnego człowieka nie jest nigdy, jak on sam osamotniona. Każda idea, która budzi się w pewnym człowieku, kiełkuje już w innych, a gdy jakiś człowiek nieszczęśliwy, zapoznany, znieważany, czuje, że ona rodzi się w jego sercu, niech się tem raduje. Albowiem cała ziemia budzi się wtedy ze snu.... Pierwsza iskra, która błyszczy w duszy samotnej, to koniec promienia, który przebije ciemności nocy. A więc przybądź światło! Spal noc czarną, która mnie otacza i tę, która mnie napełnia!...

XV.

Powróciła świeża jutrzenka, taka młoda, taka jasna. Brudy ludzkie nie plamią jej; słońce wypija je, jak mgłę.
Pani Clerambault zbudziła się i ujrzała męża leżącego z otwartemi oczyma. Myślała, że także dopiero teraz się zbudził.
— Dobrze spałeś tej nocy, — rzekła do niego. — Nie ruszałeś się całą noc.
Nic na to nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko, myśląc o dalekich podróżach, jakie w duszy odbył tej nocy. Duch to ptak niespokojny, który lata nocą... Teraz znów stanął na miejscu. Clerambault wstał z łóżka.
A w tejże samej godzinie wsiał także kłoś inny, który równie jak on nie spał tej nocy, który tak samo jak on, wywołał z grobu pamięć syna i który myślał o nim, o Clerambaulcie, którego wcale nie znał. A myśl ta była przepojona ogniem nienawiści, jadem jej trucizny.
Pierwszą pocztą nadszedł list od Rozyny. Wyjawiał ojcu tajemnicę, którą Clerambault odgadł od dawna. Daniel oświadczył się o jej rękę. Gdy powróci ze służby na froncie, pobiera się. Dla formy prosiła o zezwolenie rodziców. Wiedziała bardzo dobrze, że oni pragną tego samego, co ona. List jej promieniał szczęściem, którego triumfującej pewności nic nie zakłócało. Pełna żałoby zagadka świata rozdartego miała teraz dla niej swoje znaczenie. Ta młoda miłość, pochłaniająca wszystko, sądziła, że cierpienie powszechne nie jest zbyt wysoką ceną za kwiat, jaki zerwała na tym skrwawionym krzaczku róży. Mimo to Rozyna zachowała serce współczujące z drugimi. Nie zapomniała o innych, o ojcu i jego zmartwieniach, ale ogarniała ich ramionami szczęśliwemi. Zdawało się, że mówiła do nich z czułą i naiwną zarozumiałością:
— „Drodzy przyjaciele, przestańcie już raz dręczyć się temi waszemi myślami, które wam nie dają spokoju. Nie macie rozumu. Nie trzeba się smucić. Widzicie przecież, że szczęście przybywa“...
Clerambault rozrzewniony śmiał się, czytając ten list córki...
Niewątpliwie, szczęście przybywa. Ale nie wszyscy mają czas czekać na nie... Pozdrów je odemnie, moja droga Róża i nie dozwól, aby cię znów opuściło...
O godzinie jedenastej hrabia de Coulonges przybył zasięgnąć wiadomości o swoim przyjacielu. Zasłał obydwóch młodzieńców, Moreau’a i Gillota, którzy obok bramy domu stali na straży. Tak jak przyrzekli, przyszli, aby towarzyszyć Clerambaultowi, ale ponieważ zjawili się o godzinę za wcześnie, nie śmieli wejść do mieszkania tegoż. Clerambault kazał ich zawołać do siebie na górę i żartował z powodu ich zbyt wielkiej gorliwości. Przyznali się, że nie ufali mu; obawiali się, aby nie wymknął się z domu, nie czekając ich przybycia. I Clerambault wyznał, że miał w istocie zamiar to uczynić.
Z frontu nadeszły pomyślne wiadomości. Od krótkiego czasu ofenzywa niemiecka zdawała się wstrzymana i można było spostrzec dziwne objawy znużenia. Wieści, które wydawały się uzasadnione, pozwalały przypuszczać, że tę ogromną groźną masę toczy jakiś tajny proces rozkładu. Mówiono, że osiągnęła już i przekroczyła najwyższą granicę swoich sił. Tytan czuł się znużony. Przebąkiwano, że armja niemiecka jest zarażona jadem rewolucyjnym, zawleczonym z Rosji przez wojska niemieckie, które przybyły z frontu wschodniego.
Z ruchliwością znamienną dla ducha francuskiego, pesymiści wczorajsi zapowiadali radośnie rychłe zwycięstwo. Moreau i Gillot liczyli na uspokojenie namiętności i na blizki powrót zdrowego rozumu, na pojednanie się narodów i na triumf idei Clerambaulta. Clerambault jednak ostrzegał ich, aby się nie oddawali zbyt pięknym złudzeniom i bawiło go to, gdy im opisywał, co nastąpi, gdy pokój będzie podpisany (albowiem i do tego musi przyjść kiedyś).
— Zdaje mi się, — mówił, — że widzę, unosząc się nad miastem, jak djabeł kulawy, noc, pierwszą noc, która nastąpi po zawieszeniu broni. Widzę w domach, których okiennice są zamknięte dla krzyków radości, dochodzących z ulicy, niezliczone serca w żałobie. Serca te podtrzymywała całemi latami twarda myśl o zwycięztwie, która dawała ich niedoli jakiś sens lub przynajmniej fałszywy pozór sensu; teraz nareszcie mogą odetchnąć swobodniej albo pęknąć, usnąć albo nakoniec umrzeć. Politycy zajmą się jak najszybszem i najkorzystniejszem wyzyskiwaniem wygranej partji albo, jeżeli się przeliczyli w swej rachubie, będą się starali znów wznieść się na trapezie. Zawodowcy wojenni będą się starali o przedłużenie tej przyjemności albo, gdyby im to było niemożliwe, o jak najrychlejsze odnowienie jej. Pacyfiści przedwojenni wylezą ze swych kryjówek i znów pojawią się na swych posterunkach, poczem znów rozpoczną wzruszające demonstracje. Starzy mistrzowie, którzy przez pięć lat, daleko poza linją bojową, bili w bęben, znów się pojawią, dzierżąc w dłoni gałązkę oliwną, z uśmiechem na twarzy i z wylewem szczerości będą mówili o miłości. A nawet i żołnierze walczący na froncie, którzy przysięgali w rowach strzeleckich, że nigdy nie zapomną o swoich cierpieniach, przyjmą chętnie wszystkie wyjaśnienia, życzenia i uściski rąk, któremi ich się uraczy. Byłoby to zanadto przykro dla nich nie zapomnieć. Pięć lat strasznej mitręgi nastraja człowieka do pobłażliwości przez znużenie, przez nudę, przez pragnienie, aby to się już raz skończyło. Brzmiące dźwięki triumfu zwycięzców przytłumią bolesny krzyk zwyciężonych. Przeważna część ludzi będzie tylko o tem myślała, aby powrócić do dawnych sennych zwyczajów czasów przedwojennych. Będą tańczyli na grobach, a potem zasną. Po wojnie pozostaną tylko chełpliwe opowiadania na wieczornych zebraniach, w kole krewnych i przyjaciół. I kto wie? Może im się uda tak dobrze o niej zapomnieć, że sami będą pomagali mistrzowi tańca z kosą w ręku, by ją znów rozpoczęto. Nie natychmiast naturalnie, ale nieco później, gdy się dobrze wyśpią... Tak tedy będzie panował pokój wszędzie — tymczasowo, aż nie wybuchnie wszędzie nowa wojna. Pokój i wojna, moi drodzy, w tem znaczeniu, w jakiem się je rozumie, to tylko dwie różne etykiety dla tej samej butelki. Zupełnie tak samo, jak mawiał król Bomba o swoich dzielnych żołnierzach: „czy ich ubierzecie czerwono, czy też zielono, jednakowo uciekną z pola bitwy“. Możecie to nazywać pokojem albo wojną, niema jednak ani pokoju, ani wojny, jest tylko powszechna niewola, ruch tłumów, porywanych jak odpływ i przypływ morza. I to będzie tak długo trwało, póki silne duchy nie wzniosą się nad oceanem ludzkim i nie odważą się na walkę, która wydaje się szalona, z przeznaczeniem wprawiającem w ruch te ciężkie masy.
— Walczyć z przyrodą? — zapytał Coulouges zdziwiony. — Pan chciałbyś złamać przemocą jej prawa?
— Niema, — odpowiedział Clerambault, — ani jednego prawa niezmiennego. Prawa jak wszystkie ziemskie istoty, żyją, zmieniają się i umierają. A obowiązkiem duszy nie jest przyjmować je, jak żądali stoicy, ale zmieniać je, przykrajać na naszą wiarę. Prawa są formą duszy. Gdy dusza rośnie, i one powinny wraz z nią rosnąć. Tylko to prawo jest słuszne, które jest dla mnie odpowiednie. Czy nie mam słuszności żądać, aby bucik był zrobiony dla nogi; a nie noga dla bucika?
— Nie twierdzę tego, że pan niema słuszności, rzekł hrabia de Coulonges. Wszak probujemy także gwałcić naturę przy chowie bydła. Nawet kształt i instynkt zwierząt mogą ulec zmianie. Dlaczegoż więc nie miałoby to się udać u człowieka?... Nie, wcale się panu nie sprzeciwiam. Owszem, twierdzę, że celem i obowiązkiem każdego człowieka, godnego tego imienia, jest właśnie, jak pan powiadasz, pokonać przemocą naturę ludzką. W tem jest źródło prawdziwego postępu; nawet próbować rzeczy niemożliwych ma już pewną wartość rzeczywistą. Ale z tego wcale nie wynika, że nam się to, czego będziemy próbowali, także powiedzie.
— Nie powiedzie się nam, ani dla nas, ani dla naszych. To bardzo możliwe, nawet prawdopodobne. Nasz nieszczęśliwy naród, może nawet nasz cały zachód, znajduje się na złowrogiej linji pochyłej; obawiam się, aby się nie potoczył zbyt szybko do upadku, wskutek swoich występków i cnót, które są niemniej zabójcze, wskutek swej pychy i nienawiści, swej parafjańskiej zazdrości, mściwości, swego upartego zaślepienia, swego przygniatającego zamiłowania do przeszłości, swego przestarzałego pojęcia o honorze i obowiązku, które prowadzi do tego, że nie poświęca przyszłości grobom. Obawiam się, że i ostatnia przestroga z tej wojny nie będzie żadną nauką dla jego bohaterstwa burzliwego i leniwego... W innych czasach myśl ta, przygnębiałaby mnie... Teraz jednak czuję się oddzielony, tak jak od mego własnego ciała, od tego, co jest przeznaczone na śmierć; nic mnie z niem nie wiąże, oprócz litości. Ale duch mój uważa za brata tego, który na jakimkolwiek punkcie ziemi otrzymuje nowe światło. Czy znacie piękne słowa wieszcza z Saint-Jean d'Acre?
„Słońce prawdy jest jak gdyby gwiazdka na nieboskłonie, która ma liczne drogi do wejścia. Pewnego dnia wschodzi w znaku Raka, innego dnia znów w znaku Wagi. Ale słońce jest słońcem jedynem. Raz promień słońca prawdy wyszedł od zodjaku Abrahama, potem zaszedł w znaku Mojżesza, a cały widnokrąg rozgorzał od niego. Potem wzniósł się w znaku Chrystusa, płonący i rzucający jasny blask swój. Ci, którzy służyli Abrahamowi, oślepli w dzień, w którym światło zabłysło na górze Synai. Ale moje oczy będą zawsze zwrócone do wschodzącego słońca, skądkolwiekby ono weszło. Nawet gdyby słońce wzeszło na zachodzie, będzie zawsze słońcem."

XVI.

Jakkolwiek wezwanie do sędziego śledczego opiewało dopiero na godzinę pierwszą, zaledwie wybiła dwunasta, Clerambault wyszedł z domu. Obawiał się, by się nie spóźnić.
Nie miał dalekiej drogi. Przyjaciele nie potrzebowali by go bronić przeciw zgrai, która go oczekiwała u wejścia do Pałacu sprawiedliwości i która była zresztą dość nieliczna, albowiem wiadomości dnia dzisiejszego odwracały uwagę od wiadomości wczorajszych. Co najwyżej kilka tchórzliwych kundysów, bardziej hałaśliwych, aniżeli dających powód do obawy, próbowałoby go może szarpnąć zębami z tyłu, z zachowaniem wszelkiej ostrożności.
Przybyli na róg ulicy Vaugirard i ulicy d'Ossas. Clerambault spostrzegł w tej chwili, że zapomniał w domu pewne ważne papiery i opuścił na chwilę swoich przyjaciół, by się po nie zwrócić. Oni zostali na miejscu i czekali na niego. Widzieli, jak przeszedł przez jezdnie. Na przeciwległym chodniku, obok stanowiska dorożek, przystąpił do niego jakiś człowiek w jego wieku, o siwych włosach, niebardzo wysoki, nieco ociężały; ubranie wskazywało, że należy do klasy średniej. Stało się to tak prędko, że nie mieli nawet czasu krzyknąć. Nastąpiła wymiana słów, podniosło się ramię, huknął strzał. Widzieli, jak zachwiał się i przybiegli ku niemu... za późno.
Złożyli go na ławce. Tłum bardziej zaciekawiony, aniżeli wzburzony (tyle się wszakże takich wypadków widziało i tyle się o nich naczytało) cisnął się dokoła i spoglądał.
— Kto to taki?
— Defetysta.
— To bardzo dobrze. Ci hultaje wyrządzili nam dość złego,
— Są gorsze zbrodnie, aniżeli życzyć sobie końca wojny.
— Jest tylko jeden środek na to, aby się skończyła, a to jest prowadzić ją do końca. To właśnie pacyfiści sami przedłużają wojnę.
— Można nawet śmiało stwierdzić, że to oni ją wywołali. Bez nich nie byłoby wojny. Niemiaszki liczyli na nich i to im dodawało ufności i odwagi...
A Clerambault, napół przytomny, myślał o owej starej kobiecie, wlokącej kawał drzewa, by go dorzucić do stosu, na którym miał spłonąć Jan Hus... „Sancta simplicitas!"
Vaucoux nie uciekał. Dał sobie odebrać z rąk rewolwer. Trzymano go za ramiona. Stał nieruchomy i spoglądał na swoją ofiarę, która na niego również patrzyła. Obaj myśleli o swoich synach.
Moreau ograżał się mordercy. Ten stał jednak niewzruszony i jak gdyby zdrętwiały w swej nienawiści, mówiąc:
— Zabiłem wroga.
Gillot, pochylony nad Clerambaultem, widział, jak ten spoglądał na swego mordercę i uśmiechał się słabo.
— Mój biedny przyjacielu,— myślał umierający,— to w tobie tkwi wróg...
Zamknął napowrót oczy... Wieki mijały...
— Niema już więcej wrogów...
I Clerambault odczuwał błogo spokój nadchodzących światów.

∗             ∗

Gdy stracił przytomność, przyjaciele zanieśli go do domu Fromenta, oddalonego zaledwie o kilka kroków od owego miejsca. Ale zanim tam z nim przybyli, Clerambault oddał ducha.
Złożyli go na łóżku. W przyległym pokoju leżał otoczony gronem przyjaciół, młody paralityk. Drzwi były otwarte. Zdawało im się, że duch zmarłego unosi się nad nimi.
Moreau oburzał się gorzkiemi słowami na niedorzeczność tego morderstwa, które zamiast jednego z wielkich zbrodniarzy reakcji triumfującej lub jednego ze znanych przywódców mniejszości rewolucyjnych, dosięgło człowieka bezbronnego, niezawisłego, obejmującego wszystkich ludzi uczuciem braterskiem, prawie zanadto łagodnego i pobłaźliwego.
Ale Edmund Froment rzekł:
— Nienawiść nie myli się. Instynkt niezawodny kieruje jej dłonią.. Nie, ona znalazła sobie dobrze swój cel. Często wróg widzi lepiej, aniżeli przyjaciel. Nie oddawajmy się złudzeniom. Najniebezpieczniejszym przeciwnikiem społeczeństwa i panujących w niem stosunków tego świata gwałtów, kłamstw i podłych kompromisów, jest i był zawsze ten, kto jest zwolennikiem zupełnego pokoju i kto ma niezawisłe przekonanie. Człowiek ewangeliczny jest rewolucjonistą i to najbardziej radykalnym, albowiem jest niedostępnym zdrojem, z którego wytryskają, poprzez szczeliny w twardej opoce, rewolucje. Jest nieśmiertelnem hasłem niepoddawania się ducha władzy Cezara, jakimkolwiek by on był; wiecznym buntownikiem przeciw niesłusznej przemocy, przeciw każdej tyranji, skądkolwiek ona pochodzi, z góry, czy z dołu, tyranji jutrzejszej, czy dzisiejszej. Jest zwiastunem tego, który większy jest od nas wszystkich, który zaniesie światu słowo zbawcze, Mistrza, którego będą dręczyli aż do końca świata, który jednak będzie się zawsze odradzał, ducha wolnego, naszego pana i władzy.

KONIEC.




  1. „Szymon i ja zrozumieliśmy wtedy naszą nienawiść obcych, barbarzyńców i nasz egoizm, w którym zamykamy, wraz z sobą, całą naszą matą rodzinę moralną. Pierwszem staraniem się tego, który chce żyć, jest otoczyć się wysokiemi murami, ale do swego zamkniętego ogrodu wprowadza tych, którzy kierują się temi samemi formami uczucia i temi samemi interesami, co on“. (au Homme libre).
    W trzech wierszach trzy razy Sen człowiek wolny“ wyraża myśl „zamknąć się“, „zamknąć“, „otoczyć murami“...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.