Clerambault/Część pierwsza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Jednym z najciekawszych skutków wojny na dusze ludzkie było, że odkryła między poszczególnemi osobnikami nowe pokrewieństwa. Ludzie, którzy dotychczas nie mieli ani jednej myśli wspólnej, odkrywali nagle, że poglądy ich są jednakowe. I schodzili się z sobą, ponieważ byli do siebie podobni. Nazywało się to „Świętym Związkiem“. Ludzie z różnych obozów i o różnych temperamentach, cholerycy, flegmatycy, monarchiści, anarchiści, klerykali, ateiści. Zapominali nagle o tem, czem byli zawsze, o swoich namiętnościach, manjach i antypatjach, zrzucali teraz z siebie zwierzchnią skórę i widziano obecnie nowe istoty, grupujące się w sposób nieprzewidywany z góry, tak jak kurzawa opiłek unosi się dokoła ukrytego magnesu. Wszystkie dawne kategorje znikły w jednej chwili i nikt się nie dziwił, że czuje się obecnie bliższy komuś, którego wczoraj wcale nie znał, aniżeli długoletnim swoim przyjaciołom. Możnaby sądzić, że dusze porozumiewają się z sobą ukrytemi podziemnemi łodygami, które sięgają daleko, wśród niejasnych instynktów. Regjon mało znany, gdzie się rzadko zapuszcza badanie. Psychologja nasza ogranicza się na tę część jaźni, która wystercza ponad ziemią; opisuje z szczegółową drobiazgowością jej indywidualne odcienie, ale nie zwraca uwagi na to, że to tylko szczyt rośliny; dziewięć dziesiątych jej części jest zakrytych ziemią i połączonych korzeniem z innemi roślinami. Ten regjon duszy, głęboki (lub niski), jest w czasach normalnych znieczulony; umysł nasz nie odczuwa go wcale. Wojna, budząc to życie podziemne, sprawiła, że nabieramy świadomości o pokrewieństwie moralnem, o którem dotąd nie mieliśmy nawet wyobrażenia. I tak objawił się nagle stosunek poufały między Clerambaultem, a bratem jego żony, którego miał słuszny powód uważać dotychczas za skończony wzór filistra.
Leon Camus nie doszedł jeszcze pięćdziesiątki. Był wysokiego wzrostu, chudy, nieco przygarbiony, miał czarną brodę, cerę śniadą, włosy rzadkie — (łysina zaczęła się u niego ukazywać z tyłu pod kapeluszem). — Na twarzy jego biegły drobne zmarszczki w różnych kierunkach, przecinając się, sprzeczając się z sobą, jak siatka źle zrobiona; minę miał zawsze chmurną, czoło zmarszczone i był wiecznie zakatarzony. Od lat trzydziestu był urzędnikiem państwowym, a karjera jego upłynęła w cieniu podwórza gmachu ministerjalnego. W przeciągu lat zmieniał pokój, ale nie zmieniał cienia; awansował, ale zawsze na tem samem podwórzu. Nie było widoków, aby w tem życiu wyszedł z niego. Obecnie był zastępcą przełożonego, co mu pozwalało znów również rzucać cień. Z publicznością nie miał prawie żadnych stosunków: ze światem zewnętrznym stykał się jedynie poprzez szaniec fascykułów i piętrzących się aktów urzędowych.
Był to stary kawaler i nie miał żadnych przyjaciół. W swej nienawiści do ludzi utrzymywał, że na świecie niema wogóle przyjaciół, chyba dla interesu. Był jedynie przywiązany do rodziny swej siostry. Ale i tego nie pokazywał po sobie inaczej, jak tylko ganiąc wszystko, co czynili. Należał do tych ludzi, których niespokojna troskliwość czyni cierpkie wyrzuty temu, kogo kochają, gdy go widzą cierpiącym i którzy usiłują dowieść wszelkiemi sposobami, że cierpi li tylko z własnej winy. Ale w domu Clerambaulta nie wzruszano się tem bardzo. Pani Clerambault nawet, kobieta nie obdarzona zbyt wielką energją, lubiała być w ten sposób gromiona. Co się zaś tyczy dzieci, wiedziały dobrze, że po takiem łajaniu następowały zwykle drobne upominki; zabierały przeto te podarunki i nie troszczyły się o resztę.
Zachowanie się Leona Camusa wobec szwagra zmieniło się z biegiem lat. Gdy siostra jego poślubiała Clerambaulta, Camus nie krył się ze swem zdaniem, że nie pochwala tego małżeństwa. Poeta nieznany nie wydawał mu się osobą „dość poważną“. Poeta (do tego jeszcze poeta nieznany) to pretekst, aby nie pracować... A, jeżeli się jest poetą „znanym“, to już rzecz inna. Camus cenił wysoko Wiktora Hugo, umiał nawet wygłaszać wiersze z utworu „Kary“ albo wiersze Augusta Barbier. Ale to byli poeci „znani“. W tem słowie mieściło się wszystko... Otóż właśnie Clerambault stał się także „znany“. Dziennik Camusa doniósł mu o tem pewnego dnia. Od tego czasu począwszy, Camus zdecydował się czytać poezje swego szwagra. Nie rozumiał ich wprawdzie, podobały mu się jednak; chętnie mówił sam do siebie, że to „staroświecki styl“; zdawało mu się, że w ten sposób ugruntowuje swoją wyższość. Jest wielu takich ludzi, jak on, na świecie, którzy są dumni z tego, że czegoś nie rozumieją. Czyż nie jest rzeczą konieczną, aby każdy się czemś chełpił, jedni tem, co mają, drudzy tem, czego wcale nie posiadają? Camus przyznawał zresztą, że Clerambault umie „pisać“. (Wszak był obeznany z tym zawodem!) Miał dla swego szwagra szacunek coraz bardziej rosnący, w miarę jak wzmagały się pochwały w dziennikach i lubiał z nim rozmawiać. Zawsze cenił, nie mówiąc o tem, jego serdeczną dobroć, a co mu się bardzo podobało u tego wielkiego poety, (albowiem teraz stale tak go nazywał), to było jego oczywiste niedołęstwo w interesach, jego praktyczna nieporadność; na tem polu Camus był jego mistrzem i dawał mu to wyraźnie do poznania.
Clerambault miał naiwne zaufanie do ludzi. Nic nie mogło lepiej odpowiadać zaczepnemu pesymizmowi Camusa. To mu dawało sposobność do ożywionej polemiki. Największa część jego wizyt była poświęcona temu, aby obracać w niwecz piękne złudzenia Clerambaulta. One miały jednak życie trwałe. Każdym razem trzeba było rozpoczynać pracę na nowo. Camus niecierpliwił się, doznawał jednak zarazem tajemnej rozkoszy. Trzeba mu było ustawicznie nowego pretekstu, aby osądzać świat niegodziwym a ludzi idjotami. Zwłaszcza nie wybaczał żadnemu politykowi. Ten urzędnik państwowy czuł nienawiść do wszystkich rządów. Gdyby go pytano, czegoby pragnął na ich miejsce, nie mógłby na to dać stanowczej odpowiedzi. Jedyną formą polityki, jaką rozumiał, była opozycja.
Cierpiał z powodu życia zmarnowanego, z powodu gwałtu, jaki zadawał swej naturze. Pochodził z rodziny wieśniaczej i był stworzony na to, aby uprawiać winnice, jak jego ojciec lub też dawać upust, w małym zakresie wioski, swoim instynktom zwierzchnictwa. Ale przeszkodziły temu choroby winnic i ambicja zostania gryzipiórkiem. Rodzina przeniosła się do miasta. Teraz nie mógłby, bez ujmy dla siebie, wrócić do właściwego sobie pola działania, odpowiadającego jego prawdziwej naturze. Było już za późno. A nie znalazłszy dla siebie odpowiedniego stanowiska w społeczeństwie, oskarżał je; służył mu, jak tysiące urzędników, jako zły służebnik, jako wróg tajemny.
Umysł tego rodzaju, zgryźliwy, gorzki, nienawidzący ludzi, powinien był, tak możnaby przynajmniej sądzić, wskutek wojny być zupełnie wytrącony z równowagi. A tymczasem stała się rzecz wprost przeciwna: wojna przywróciła mu spokój. Wymarsz zbrojnych oddziałów przeciw państwom obcym jest nieszczęściem w oczach nielicznych ludzi niezawisłych, którzy ogarniają wszechświat; powiększa jednak tłum tych, którzy wegetują w niepłodnym egoizmie anarchicznym; przenosi ich na wyższe piętro egoizmu organizowanego. Camus obudził się nagle z tem uczuciem, że po raz pierwszy w życiu nie był na świecie odosobniony.
Instynkt ojczyzny jest, być może, jedyny, który w obecnych warunkach nie doznaje uszczerbku w życiu codziennem. Wszystkie inne instynkty, dążenia naturalne, uprawnione pragnienie kochania i działania, są w społeczeństwie tłumione, kaleczone, muszą przechodzić przez jarzmo wypierania się i kompromisów. A gdy człowiek, doszedłszy do punktu środkowego swego życia, obraca się wstecz, by na te instynkty patrzeć, widzi je wszystkie znaczone stygmatem klęską jego i jego podłości; wtedy z goryczą w ustach wstydzi się ich i wstydzi się siebie samego. Jedynie instynkt ojczyzny został w społeczeństwie na uboczu, nie zastosowywany, ale niesplamiony. A gdy się znów podnosi, jest niepokalany, dusza, która go ogarnia, przenosi na niego zapał całej swej ambicji, swej miłości, swoich pragnień, których życie nie spełniło. Życie przez pół wieku tłumione, bierze teraz odwet. Otwierają się miljony małych ciemnic więzienia społecznego. Nareszcie!... Instynkty rozpętane wyciągają swe stężałe członki, mają prawo skakać na wolnem powietrzu i krzyczeć. Prawo? Mają teraz obowiązek rzucać się wszystkie razem, jak potężna masa, która spada. Poszczególne płatki śniegu stały się groźną lawiną.
Lawina ta pociągnęła za sobą Camusa. Mały naczelnik biura tworzył z nią jedno ciało. I nie było tu żadnego szału, żadnej próżnej gwałtowności. Był spokój i wielka siła. Czuł się zupełnie dobrze w sercu i na ciele. Minęła już dawna bezsenność. Po raz pierwszy od wielu lat żołądek nie sprawiał mu żadnych dolegliwości, gdyż zapomniał o nim zupełnie. Spędził nawet całą zimę — (tego nie widziano u niego jeszcze nigdy) — i nie był ani przez jeden dzień zakatarzony. Nie słyszano go już skarżącego się cierpkim głosem na to lub owo, nie gderał na to, co zrobiono i na to czego nie zrobiono; ogarnęła go litość święta dla całego ciała społecznego, dla tego ciała, które było jego ciałem, ale silniejsze, piękniejsze i lepsze, czuł się bratersko złączony z wszystkimi tymi, którzy to ciało tworzyli swoim bliskim związkiem, jak rój pszczół siedzący na tej samej gałęzi drzewa. Zazdrościł najmłodszym, którzy wyruszali w pole, aby tego ciała bronić: spoglądał rozczulonemi oczyma na swego siostrzeńca Maksyma, który się wesoło gotował do drogi. A gdy odchodził pociąg, który uwoził z sobą młodych ludzi, uściskał Clerambaulta, ścisnął rękę nieznajomym rodzicom, którzy odprowadzali swoich synów; w oczach miał łzy wzruszenia i radości. W tych godzinach Camus oddałby wszystko, co miał. Był to jego miesiąc miodowy z życiem. Dusza samotna, która była dotychczas pozbawiona życia, widzi je nagle przechodzące obok siebie i obejmuje je uściskiem... Życie przechodzi. To błogie samopoczucie siły, jakie ogarnęło Camusa, nie było tego rodzaju, aby mogło trwać dłużej. Ale ten, który go raz zaznał, żyje już tylko wspomnieniem i pragnieniem ożywienia go. Wojna dała mu je. Pokój jest mu zatem wrogiem. Wrogami są mu także ci, którzy pragną pokoju!