Clerambault/Część pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Clerambault i Camus wymieniali swe myśli. Wymienili je tak gruntownie, że Clerambault nie wiedział w końcu, gdzie się jego własne myśli podziały. W miarę jak gubił siebie samego, odczuwał tem bardziej potrzebę działania: był to dla niego sposób objawiania swych przekonań... Objawiania swych przekonań? Niestety! Były to przekonania Camusa, które wypowiadał. Pomimo całego swego ognia i zapału, był tylko echem... i to jakich nędznych głosów!
Zabrał się do pisania dytyrambów wojennych. Poeci, którzy nie wyruszyli do boju, współzawodniczyli między sobą na tem polu. Niema widoków, by ich utwory przeszły do pamięci następnego pokolenia. Nic w ich poprzedniej karjerze nie przygotowywało tych biedaków do podobnego zadania. Napróżno natężali głos i czerpali z zasobów retoryki galijskiej; pospolitacy, czytając te utwory, wzruszali ramionami. Ale naród, który zostawał poza frontem bojowym, wolał o wiele więcej te poezje, aniżeli opowiadania bez promiennego światła, oblepione błotem, które do niego dochodziły z rowów strzeleckich. Wizja Barbusse’a nie narzuciła jeszcze tym gadatliwym cieniom swej prawdy. Clerambault nie miał trudności, by zabłysnąć na tym konkursie wymowy. Posiadał złowrogi dar wymowy, odznaczającej się harmonją słowa i rytmu, która oddziela poetów od świata rzeczywistego, owijając ich siecią pajęczą. W czasach pokoju pajęczyna nieszkodliwa wisiała na krzakach; wiatr powiał środkiem, a uległa Arachne nie pragnęła złowić w swe oczka nic innego, jak tylko światło. Dziś ci poeci uprawiali w sobie instynkty mordercze, na szczęście przedawnione, a w głębi ich siatek widać było zaczajone wstrętne zwierzę, którego oko czyhało na zdobycz. Opiewali nienawiść i święte mordowanie. Clerambault robił to, co oni, robił lepiej od nich, albowiem głos jego był pełniejszy. Sam głośno krzycząc, poczciwiec w końcu odczuwał te namiętności, których wcale nie miał. Poznając nakoniec nienawiść („poznawanie“ w znaczeniu biblijnem), odczuwał skrycie niską dumę ucznia szkół średnich, który po raz pierwszy wychodzi z domu publicznego. Teraz był nareszcie mężczyzną! W istocie, niczego mu już nie brakło, aby był podobny do nikczemności innych ludzi.
Camus otrzymywał pierwociny wszystkich jego utworów. To mu się należało. Rżał z entuzjazmu, albowiem poznawał w nich siebie samego. Poecie zaś schlebiało to, ponieważ sądził, że trafia w strunę popularną. Obaj szwagrowie spędzali wieczory z sobą sam na sam. Clerambault czytał; Camus wchłaniał jego wiersze; umiał je na pamięć; powtarzał każdemu, kto go chciał słuchać, że Wiktor Hugo zmartwychwstał, że każdy z jego utworów miał wartość zwycięstwa. Jego hałaśliwy podziw uwalniał szczęśliwie innych członków rodziny od wyjawiania swego zdania. Rozyna urządzała się regularnie w ten sposób, by pod koniec czytania pod jakimś pozorem wyjść z pokoju. Miłość własna Clerambaulta spostrzegała to; byłby chętnie pragnął słyszeć zdanie swej córki; uważał jednak za roztropniejsze, nie pytać jej o nie. Wolał wmawiać w siebie, że powodem ucieczki Rozyny była jej nieśmiałość i wzruszenie. Mimo to jednak czuł się tem dotknięty. Ale głosy z zewnątrz sprawiły, że rychło zapomniał o tej drobnej przykrości. Poematy jego pojawiły się w organach burżuazji i zyskały autorowi najświetniejsze powodzenie w całej jego karjerze. Żadne z jego dzieł nie obudziło dotychczas tak powszechnego entuzjazmu. Poeta jest zawsze zadowolony, gdy słyszy, że ostatnie jego dzieło zostało uznane za najlepsze, zwłaszcza gdy ma to przeświadczenie, że ono jest najmniej dobre. Clerambault wiedział o tem doskonale. To też wchłaniał z dziecinną próżnością niskie pochlebstwa prasy. Wieczorem dawał je odczytywać głośno Camusowi, w gronie rodziny. Słuchając ich, promieniał szczęściem; gdy ten ukończył czytanie, omal że nie powiedział:
— Czytaj jeszcze!
W tym koncercie pochwał jedyna nieco fałszywa nuta pochodziła od Perrotina. (Stanowczo, zawiódł się na nim srodze! To nie był szczery przyjaciel...) Rzecz jasna, że sędziwy uczony, któremu Clerambault przysłał zbiór swych utworów poetycznych, wyraził mu grzecznie swoje uznanie; wysławiał jego niezwykly talent, ale nie powiedział mu, że ta książka jest jego najlepszem dziełem; zachęcał go nawet, aby teraz, „skoro już złożył swoją daninę muzie wojny, napisał dzieło, płynące li tylko z poetyckiego marzenia i oderwane od związku z teraźniejszością“. Co chciał przez to dać do zrozumienia? Czy przystoi, gdy artysta przedkłada komuś swoje dzieło do podziwiania, powiedzieć mu: „Chciałbym czytać inne dzieło, któreby nie było do tego wcale podobne?“
Clerambault widział w tem nową oznakę smutnego braku patrjotyzmu, o który już dawniej posądzał Perrotina. Ten brak zrozumienia ostudził go do reszty wobec jego starego przyjaciela. Pomyślał sobie, że wojna jest wielkim probierzem charakterów, że poddaje rewizji wartość ludzi i różniczkuje ich. I nie sądził, by utrata takiego przyjaciela, jak Perrotin, nie była dość wynagrodzona nabytkiem przyjaźni Camusa i tylu innych nowych przyjaciół, niewątpliwie skromniejszych, ale o sercu prawem i gorącem...
A jednak w nocy miał niekiedy ataki duszności; budził się, zdjęty niepokojem; był z siebie niezadowolony i wstydził się... Czegoż właściwie? Czyż nie wypełniał swego obowiązku?