Clerambault/Część pierwsza/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Pierwsze listy Maksyma były mu pokrzepieniem, kordjałem, którego jedna kropla rozpraszała niepokoje i trwogi. Żyło się z tego w długich przestankach, jakie następowały między poszczególnemi listami. Chociaż milczenie to napełniało rodzinę obawą, gdyż każda sekunda mogła być złowroga dla ukochanej istoty, to jednak ufność młodzieńca (którą tenże, być może, umyślnie przesadzał, z miłości dla swojej rodziny lub też z przesądu) udzielała się wszystkim. Listy jego tchnęły siłą młodości i wezbranej radości, która dosięgła punktu kulminacyjnego w dniach po zwycięstwie nad Marną. Cała rodzina zwracała się myślą ku niemu. Tworzyła jedno ciało, jedną roślinę, której wierzchołek jest skąpany w świetle i która pnie się ku niemu, drżąc w podziwie mistycznym...
Niezwykłe to było światło, w którem rozkwitały dusze, wczorajszego dnia jeszcze słabe i delikatne, które los rzucał w piekielne koło wojny! Światło śmierci, światło gry ze śmiercią! Maksym, ten duży dzieciak pieszczony, delikatny, brzydzący się wszystkiem, który w czasach normalnych dbał o siebie, jak młoda panienka, znajdował niespodziewaną rozkosz w trudach i umartwieniach nowego życia. Zachwycony sobą samym, popisywał się tem w listach nieco chełpliwych, które budziły radość w sercach rodziców. Ani ojciec, ani matka nie byli rodzicami w stylu bohaterów Corneille’a i myśl poświęcenia dziecka na ołtarzu idei barbarzyńskiej, przejęłaby ich zgrozą. Ale ta przemiana ich drogiego syna, który się stał nagle walecznym bohaterem, budziła w nich tkliwość niezmierną, jakiej jeszcze nigdy nie zaznali. Entuzjazm Maksyma przejmował ich, pomimo niepokoju, jaki odczuwali, rozkosznem upojeniem. Czynił ich niewdzięcznymi wobec dawnego życia, dobrego życia zacisznego, serdecznego, długich dni jednostajnych. Maksym objawiał dla tego życia zabawną pogardę. Wydawało mu się śmieszne, teraz, gdy się widziało to, co się działo „tam“... „Tam“ ludzie byli zadowoleni gdy mogli spać trzy godziny w nocy na gołej ziemi albo na wiązce słomy, co się bardzo rzadko zdarzało; byli zadowoleni, gdy mogli się zrywać o godzinie trzeciej zrana, aby się ogrzać trzydziestokilometrowym marszem, niosąc na plecach swój worek i kąpać się w swoim pocie ośm do dziesięciu godzin; zwłaszcza byli zadowoleni, gdy spotkali nieprzyjaciela, aby położywszy się za spadzistem wzgórzem, odetchnąć nieco, strzelając z zasadzki na Niemiaszków... Ten mały Cyrano twierdził, że walka jest wypoczynkiem po marszu. Gdy opowiadał o jakiejś potyczce, można było sądzić, że był wtedy na koncercie lub w kinie. Rytm granatów, huk, z jakim padają i z jakim wybuchają, przypominały mu dźwięki boskiego scherza z Dziewiątej Symfonji. Gdy tylko komary stalowe, figlarne, gwałtowne, wściekłe i podstępne albo tylko pełne wdzięcznej swobody, zabrzęczały ponad ich głowami swoją muzyką powietrzną, doznawał wzruszenia podobnego, jak urwisz paryski, który wymyka się chyłkiem z domu, aby widzieć piękny pożar. Nie czuł wcale strudzenia. Dusza i ciało były rześkie i żwawe. A gdy zabrzmiało oczekiwane „Naprzód!“ każdy zrywał się jednym skokiem, lekki, jak pióro i pod gęstym deszczem, biegł do najbliższego uchroniska, pełen radości, jak pies, który wietrzy zwierzynę. Posuwano się na czworakach, czołgano się na brzuchu, pędzono galopem, będąc zgięty we czworo, robiono szwedzką gimnastykę wśród leśnych polanek... Wskutek tego zapominali, że nie mogą dalej iść, a gdy noc zapadła, mówili do siebie: „Patrzcie, już wieczór! Cóż właściwie zrobiliśmy dzisiaj?...“ Na wojnie, kończył ten młody kogucik galijski, jest tylko to przykre, co się robi w czasie pokoju, — marsze na wielkich gościńcach...
Tak mówili ci młodzi ludzie w pierwszych miesiącach wojenki. Żołnierze z nad Marny wyrażali się w ten sposób o wojnie, która się posuwała naprzód. Gdyby to było dłużej trwało, byłaby ta wojna wskrzesiła rasę bosaków z okresu rewolucji, którzy, wyruszywszy na podbój świata, nie umieli się potem powstrzymać.
Musieli się jednak powstrzymać. Z chwilą, kiedy ugrzęźli w rowach strzeleckich, ton się zmienił. Stracił swoją swobodę i chłopięcą niedbałość; stawał się z każdym dniem bardziej męski, stoicki, samowolny, rozdrażniony. Maksym wciąż zapewniał o ostatecznem zwycięstwie. Potem jednak przestał o tem mówić; mówił jedynie o koniecznym obowiązku. Ale potem nie mówił już także i o tem. Listy jego stały się ponure, zamglone; znać w nich było znużenie, wyczerpanie.
W kraju, za frontem, entuzjazm nie stracił na sile. Clerambault nie przestawał drgać, jak piszczałka organów. Ale Maksym nie był już echem oczekiwanem i wzywanem.