Clerambault/Część pierwsza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Nagle przybył do domu za urlopem siedmiodniowym. Nie uprzedził o tem nikogo. Na schodach zatrzymał się, nogi mu ciężyły; jakkolwiek wydawał się bardziej krzepki, nużył się szybko; był silnie wzruszony. Odzyskał oddech i poszedł na górę. Na głos dzwonka matka przyszła otworzyć drzwi. Krzyknęła z radości i zdumienia. Clerambault, który przechadzał się po mieszkaniu w ustawicznej nudzie i oczekiwaniu, przybiegł także, głośno krzycząc. Powstał wielki hałas.
Po kilku chwilach przestano się ściskać i mówić bez związku. Maksym musiał siąść obok okna, w dobrem świetle i poczęli go dokładnie oglądać zachwyconemi spojrzeniami. Unosili się nad jego cerą, nad jego pełnemi policzkami, nad jego zdrowym wyglądem. Ojciec, wyciągając do niego ramiona, zawołał: „Mój bohaterze!“ — A Maksym, zacisnąwszy dłonie, czuł nagle, że nie może wymówić słowa.
Przy stole pożerano go oczyma, wchłaniano jego słowa: mówił jednak bardzo mało. Egzaltacja rodziny powstrzymała go zaraz, w pierwszym zapale. Na szczęście nie zauważyli tego; przypisywali milczenie jego znużeniu, a także po części głodowi. Clerambault mówił zresztą za dwóch. Opowiadał Maksymowi o życiu w rowach strzeleckich. Poczciwa pani Paulina przemieniła się w Kornelję Plutarcha. Maksym spoglądał na nich, jadł, znów patrzył na nich: przepaść utworzyła się między nimi.
Po obiedzie, gdy wrócili do pokoju ojca, gdy usiadł wygodnie w fotelu i zapalił fajeczkę, należało wreszcie zaspokoić oczekiwanie tych biednych ludzi. Począł więc opisywać z umiarkowaniem sposób życia w okopach; usuwał ze swego opowiadania wszelką przesadę i obrazy tragiczne. Słuchali go, pałając niecierpliwością. Gdy skończył, wciąż jeszcze czekali. A potem zasypali go gradem pytań. Maksym odpowiadał kilku słowami urywanemi. Clerambault próbował ożywić „swego zucha“, podsuwał mu jowjalnie kilka zdań:
— A więc, opowiadaj nieco... Mów o którejś z waszych potyczek... to musiało być piękne!... Ta radość, ta święta wiara!... Chciałbym doprawdy widzieć to, chciałbym być na twojem miejscu!...
Ale Maksym odpowiedział:
— Twoje miejsce tutaj jest lepsze, aby widzieć wszystkie te piękne rzeczy.
Odkąd był w okopach, nie widział jeszcze żadnej walki, nie widział prawie żadnego Niemca. Widział jedynie wodę i błoto. Nie chcieli mu jednak wierzyć. Myśleli, że mówi tak umyślnie, aby się im sprzeciwiać, że czyni to z dziecinnej nawyczki.
— Żartownisiu! — zawołał Clerambault, śmiejąc się dobrodusznie, — cóż więc robicie tam całemi dniami w waszych ziemiankach?
— Chronimy się i zabijamy czas. To nasz największy wróg.
Clerambault poklepał go przyjaźnie po ramieniu.
— Zabijacie także innych wrogów.
Maksym odsunął się nieco, widział serdeczne i pełne ciekawości spojrzenie ojca i matki i odpowiedział:
— Nie, nie, mówmy o czem innem.
A po chwili dodał:
— Chcecie mi wyświadczyć przyjemność? Nie pytajcie mnie dzisiaj o nic.
Zdumieni, zgodzili się na to. Sądzili, że z uwagi na znużenie syna, należy go oszczędzać i otoczyli go troskliwością. Ale Clerambault, mimowoli, co chwila zwracał się do niego ze zdaniami, które wymagały odpowiedzi. W tyradach swych podkreślał szczególnie wyraz „Wolność“. Na twarzy Maksyma pojawił się blady uśmiech; młody człowiek przypatrywał się bacznie swej siostrze. Zachowanie się Rozyny było w istocie dziwne. Gdy brat wszedł, rzuciła mu się na szyję. Ale potem okazywała pewną powściągliwość; możnaby rzec, trzymała się w oddaleniu. Nie brała udziału w pytaniach rodziców, nie pragnęła wywoływać zwierzeń Maksyma, zdawała się ich raczej obawiać; natarczywość Clerambaulta wprawiała ją w zakłopotanie. Obawa tego, co brat może powiedzieć, objawiała się w jej ledwie dostrzegalnych ruchach lub w przelotnych spojrzeniach, które jedynie Maksym podchwytywał. Młody żołnierz doznawał tego samego zakłopotania; unikał rozmowy sam na sam z siostrą. A jednak nie byli nigdy bliżsi sobie duchem, aniżeli teraz. Ale wyjawić powód tego, kosztowałoby ich za wiele ofiar.
Maksym musiał się pokazać znajonym osobom w dzielnicy; oprowadzano go po Paryżu, aby go rozerwać. Pomimo szat żałobnych, miasto odzyskało napowrót swe uśmiechnięte oblicze. Nędza i zmartwienia kryły się w głębi domów i w głębi serc dumnych. Ale wieczny jarmark na ulicach i w prasie wystawiał swą maskę zadowoloną. Naród wypełniający kawiarnie i salony z herbatkami, gotów był wytrzymać lat dwadzieścia gdyby tego zachodziła potrzeba. Maksym wraz ze swą rodziną, siedząc przy małym stoliku z ciastkami, wśród swobodnego szczebiotania i ponętnej woni kobiecej, widział oczyma duszy rów strzelecki, gdzie go bombardowano przez dwadzieścia sześć dni z rzędu i gdzie nie mógł ani na chwilę opuścić rowu pełnego lepkiego błota i zawalonego trupami, które służyły za wał ochronny. Wtem ręka matki położyła się na jego dłoni. Ocknął się z zadumy, ujrzał czułe oczy swych rodziców, które patrzyły na niego z zapytaniem; począł sobie czynić wyrzuty, że niepokoi tych biednych ludzi i uśmiechając się, wysilał się na wesołą rozmowę. Wróciła mu żywa pustota dużego dzieciaka. Twarz Clerambaulta przez którą przemknął cień, znów się rozjaśniła, a spojrzenie jego padło z wyrazem naiwnej podzięki na Maksyma.
Nie był jednak jeszcze u kresu swych niespodzianek. Gdy wyszli z cukierni — (Clerambault opierał się na ramieniu swego syna) — spotkali na ulicy pogrzeb wojskowy. Były tam wieńce, mundury, mundur członka Akademji, szpada w nogach, a muzyka grała żałobny tren bohaterski. Tłum ustawiał się w skupieniu; Clerambault, stanąwszy, odkrył głowę z emfazą, lewa ręka jego przycisnęła silniej do siebie ramię młodzieńca. Uczuł, że tenże zadrżał; spojrzał mu w twarz, miała jakiś dziwny wyraz; sądził, że Maksym jest silnie wzruszony i chciał go za sobą pociągnąć. Ale Maksym nie ruszał się z miejsca; był jakby osłupiały.
— „Jeden umarły!“ myślał. „I to wszystko dla jednego nieboszczyka!... Tam przecież depcemy po nich... Pięćset umarłych naraz, to porcja zwyczajna“.
Zaśmiał się złośliwie. Clerambault przestraszony pociągnął go za ramię.
— Chodźmy! — rzekł.
I oddalili się.
— „Gdyby widziano“, myślał Maksym, „gdyby ci ludzie widzieli. Całe ich społeczeństwo zaczęłoby trzeszczeć w swych posadach... Ale nie zobaczą nigdy, nie chcą widzieć...“
I oczy jego, w sposób okrutny zaostrzone, odkryły nagle dokoła niego... nieprzyjaciela: obojętność świata, głupotę ludzką, egoizm, zbytek, chciwość, nieuczciwe zyski wojenne, radość z wojny, kłamstwo aż do jego najdalszych korzeni, ze strony tych ludzi, którzy się sami schronili w bezpieczne miejsce, tych, którzy się zaczaili w zasadzce, tych „ciskaczy granatów“, z ich bezczelnemi samochodami, podobnemi do armat, ich żony ze wstrętnemi twarzami... Ci są zadowoleni... Wszystko idzie wybornie!... „To potrwa długo, to potrwa!...“ — Jedna połowa ludzkości zjada drugą...
Wrócili do domu. Wieczorem, po obiedzie, Clerambault pragnął gorąco przeczytać synowi poemat, który właśnie napisał; pomysł był wzruszający i nieco śmieszny; w miłości ku symowi starał się być, przynajmniej w duchu, uczestnikiem jego sławy i jego mitręgi, opisał więc zdaleka „Świt w rowie strzeleckim“. Dwa razy wstawał z miejsca, by iść po rękopis. Ale gdy już miał w rękach kartki, wstyd przemógł. Odstąpił od zamiaru.
Dni mijały. Czuli się blisko złączeni węzłami ciała, ale dusze ich nie mogły się stykać z sobą. Nikt z nich nie chciał przyznać tego otwarcie, ale każde z nich wiedziało o tem. Smutek zapanował między nimi; nie chcieli widzieć prawdziwej przyczyny jego, woleli go raczej kłaść na karb zbliżającej się chwili odjazdu. Od czasu do czasu ojciec, to znów matka czynili nową próbę, aby znów wskrzesić dawną poufałość, każdym razem jednak doznawali niepowodzenia. Maksym poznał, że nie mógł już w żaden sposób porozumiewać się z nimi; wogóle z nikim z tych, którzy zostali w głębi kraju. Były to dwa różne światy. Czyż się już nigdy więcej nie zrozumieją?... A jednak on rozumiał ich; wszak sam pozostawał niegdyś pod tym wpływem, który ciężył na nich; wyszedł z omamienia dopiero tam, w zetknięciu się ze śmiercią i cierpieniem rzeczywistem. Ale właśnie dlatego, ponieważ sam był niegdyś tym stanem dotknięty, wiedział, że jest rzeczą niemożliwą wyleczyć innych rozumowaniem. Milczał tedy, dawał im mówić, uśmiechał się zagadkowo, potakiwał im, nie wysłuchawszy ich nawet do końca. Troski i kłopoty tych ludzi z głębi kraju, wrzaski dzienników, sprawy osobiste (i to do jakich osób się odnoszące! do starych poliszynelów, do polityków wyschłych i wyjałowiałych), przechwałki patrjotyczne strategów kałamarza, niepokoje z powodu chleba czerstwego lub karty na cukier albo zamknięcia cukierni w pewnych dniach, to wszystko budziło w nim obrzydzenie, wstręt, głęboką litość dla tych ludzi w kraju, poza linją bojową. Stali mu się zupełnie obcymi.
Zasklepił się tedy w milczeniu zagadkowem, uśmiechnięty, ale chmurny. Porzucał je tylko chwilowo, gdy sobie przypominał, jak mało czasu ma jeszcze spędzić z tymi dobrymi ludźmi, którzy go kochali. Wtedy począł mówić z ożywieniem. O byle czem. Najważniejszą rzeczą było dawać swój głos, ponieważ nie można było dawać swej myśli. I rzecz jasna, że wpadano znów w codzienne komunały. Pierwsze miejsce zajmowały sprawy ogólne, polityczne, wojskowe. Tak samo mogliby czytać na głos swój dziennik. „Zmiażdżenie barbarzyńców“, „triumf sprawiedliwości“, wypełniały rozmowy i myśli Clerambaulta. Maksym zachowywał się powściągliwie i w chwilach przerwy potakiwał. Ale oboje rodzice oczekiwali, aby syn zaczął mówić...
Czekali tak długo, aż nadszedł dzień rozstania się. Krótko przed swym wyjazdem, Maksym wszedł do gabinetu ojca. Był zdecydowany rozmówić się z nim otwarcie.
— Ojcze, czy jesteś pewny?... — zapytał go.
Ale niepokój, jaki się objawił na twarzy Clerambaulta, nie dał mu dokończyć zdania. Uczuł litość dla ojca i zapytał go, czy jest pewny, kiedy pociąg odchodzi. To zakończenie zdania sprawiło ojcu widoczną ulgę. A gdy mu dał informacje, których Maksym zresztą wcale nie słuchał, dosiadł znów swego konika krasomówczego i zapuścił się w swe zwykłe deklamacje patetyczne. Maksym milczał zniechęcony. Podczas ostatniej godziny mówili sobie tylko tuzinkowe rzeczy. Wszyscy, oprócz matki, odczuwali, że przemilczają to, co najważniejsze. Padały słowa wesołe i pełne ufności, pozornie znać było podniecenie. Ale w sercu odzywały się głuche jęki: „Boże mój, Boże, przecz opuściłeś nas?“
Maksym odjeżdżał, zadowolony, że wraca front. Przepaść, jaką stwierdził między frontem a tylną częścią kraju, wydawała mu się głębszą, aniżeli rowy strzeleckie w okopach. A najbardziej zabójcze były nie działa, ale wyobrażenia. Wychylony z okna odjeżdżającego wagonu, ścigał spojrzeniem wzruszone twarze swej rodziny, które się oddalały i myślał sobie w duchu:
— Biedni ludzie! Wy jesteście ich ofiarami. A my jesteśmy waszemi...