Clerambault/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Pani Clerambault wróciła z córką do Paryża. Pierwszego wieczora po ich przybyciu, Clerambault wyciągnął z sobą Rozynę na bulwary.
Nie był to już uroczysty zapał pierwszych dni. Wojna już się rozpoczęła. Prawda była zamknięta w więzieniu. Wielka kłamczyni, prasa, wylewała z pełnego kubła na narody, stojące z otwartą gębą, alkohol zwycięstw bez jutra i zasypywała je swemi zatrutemi opowiadaniami. Paryż był cały przystrojony flagami, jak w dzień świąteczny. Domy były od dołu do góry ozdobione trzema kolorami. W ulicach zamieszkałych przez robotników każde okno na poddaszu miało, jak gdyby kwiat za uchem, swoją małą chorągiewkę za pięć centymów.
Na rogu przedmieścia Montmartre spotkali jakiś dziwny pochód. Na czele kroczył wysoki starzec o siwej brodzie, dzierżąc w ręku sztandar. Szedł naprzód długiemi krokami, zwinnemi i gibkiemi, jak gdyby chciał skakać lub tańczyć. Poły jego surduta powiewały z wiatrem. Za nim szła masa ludzi gęsto zbita, w nieładzie, z dzikiem wyciem. Trzymając się pod ręce, stąpali robotnicy obok burżujów; ktoś niósł dziecko na plecach; między kaszkietem szofera i czapką żołnierza widniały źle uczesane rude włosy jakiejś dziewczyny z ćwierćświatka. Wszyscy mieli piersi naprzód wystawione, głowy w górę podniesione, szczęki otwarte i śpiewali przeraźliwie Marsyljankę. Po prawej i po lewej stronie kroczącego pochodu, stał na brzegu chodnika podwójny szereg ludzi z twarzami wisielców, gotowych lżyć każdego przechodnia, któryby w roztargnieniu nie uchylił kapelusza przed sztandarem. Rozynę przejął ten widok do głębi, ojciec jej zaś, z odkrytą głową, śpiewał i podążył za pochodem; śmiejąc się i mówiąc głośno, ciągnął za sobą młodą dziewczynę, nie zważając na to, że jej dłoń zaciśnięta stara się go powstrzymać.
Wróciwszy do domu, Clerambault był dalej rozmowny i podniecony. Mówił całemi godzinami. Obie kobiety słuchały go cierpliwie. Pani Clerambault, jak zwykle, nie rozumiała słów męża, ale mu potakiwała. Rozyna rozumiała wszystko i nic nie mówiła. Rzucała jednak na ojca ukradkiem spojrzenia; były one podobne do wody, która się ścina w lód.
Clerambault zapalał się. W głębi duszy nie był jeszcze egzaltowany, ale zabierał się sumiennie do tego, aby być nim. Zostawało mu jednak jeszcze dość jasnego sądu, aby się przerażać niekiedy swojemi postępami. Artysta jest z powodu swej wrażliwości bardziej wystawiony na fale wzruszeń, które przychodzą z zewnątrz; ma jednak także, aby im stawiać opór, broń, której inni nie posiadają. Nawet taki artysta, który posiada najmniej refleksji, który się oddaje swym wylewom lirycznym, ma do pewnego stopnia zdolność studjowania swej własnej duszy i zależy tylko od niego, by z niej korzystał. Jeżeli tego nie czyni, to raczej z braku woli, aniżeli możności; boi się przyglądać się sobie zanadto zbliska, ujrzałby obraz dla siebie niepochlebny. Ale ci, którzy, jak Clerambault, mają, w braku darów psychologicznych, zaletę szczerości, są dość wyposażeni, by wykonywać kontrolę nad swoją egzaltacją.
Pewnego dnia przechadzał się samotnie i ujrzał po drugiej stronie ulicy zbiegowisko ludzi. Na terasie kawiarni cisnęło się wiele osób. Przeszedł przez ulicę. Był zupełnie spokojny. Znalazł się na drugim chodniku, wśród chaotycznego zamieszania, wirującego dokoła jakiegoś niewidzialnego punktu środkowego. Z trudem udało mu się wejść do środka. Zaledwie się wsunął w to koło młyńskie, a już stał się cząstką jego obwodu; zdawał sobie jasno sprawę z tego; dusza jego obracała się wraz z tem kołem. W piaście koła ujrzał człowieka szamotającego się z tłumem, a zanim jeszcze poznał powód wściekłości napastników, już ją podzielał. Nie miał pojęcia, czy ma się tu do czynienia ze szpiegiem, czy z jakimś nierozważnym mówcą, który naraził się namiętnościom tłumu, ale krzyczano dokoła niego i zauważył, że... tak jest, że on, Clerambault, także zawołał:
— Zabijcie go!
Gwałtowne poruszenie się tłumu zepchnęło go z chodnika; powóz przejeżdżający oddzielił go od tej gromady ludzi, a gdy droga znów była wolna, sfora psów oddaliła się, goniąc za swoją zdobyczą. Clerambault ścigał ich wzrokiem i słyszał jeszcze dźwięk swego własnego głosu. Wrócił się i poszedł napowrót do domu. Nie był dumny z siebie...
Począwszy od tego dnia, mniej często wychodził z domu. Nie miał zaufania do siebie samego. Ale i w swym pokoju dalej zostawał pod wpływem tego szału. Sądził, że przy swem biurku znajduje się w bezpiecznem schronisku. Nie znał jeszcze trucizny tej straszliwej plagi powszechnej. Jad choroby wkrada się oknami, szczelinami drzwi, powietrzem, zapomocą drukowanego papieru, myślą. Ludzie najbardziej wrażliwi wdychają go, gdy tylko wejdą do miasta, zanim jeszcze coś widzieli, zanim jeszcze coś przeczytali. U innych wystarcza, aby raz, w przechodzie, zetknęli się z nim; infekcja następuje potem, w samotności.
Clerambault, oddaliwszy się od tłumu, uległ zarazie, a choroba zapowiadała się zwykłemi objawami, jakie ją zawsze wyprzedzają. Ten człowiek, tak czuły i tkliwy, nienawidził obecnie, nienawidził przez miłość. Dusza jego, która była zawsze tak szczerze uczciwa i otwarta, próbowała teraz tajemnie oszukiwać siebie samą, usprawiedliwiać swe instynkty nienawiści powodami, które zostawały z nią w sprzeczności. Uczył się niesprawiedliwości i namiętnego kłamstwa. Pragnął wmówić w siebie, że może przyjąć fakt wojny i brać w nim udział, nie wypierając się swego wczorajszego pacyfizmu, swego przedwczorajszego humanitaryzmu i swego optymizmu, który był dotychczas jego stałą cechą. Nie było to rzeczą łatwą, ale niema nic na świecie, do czegoby nie można dojść rozumem. Gdy właściciel jego odczuwa naglącą potrzebę pozbyć się na pewien czas zasad, które mu są niewygodne, rozum wtedy znajduje w zasadach samych wyjątek, który je gwałci, potwierdzając regułę. Clerambault począł tworzyć dla siebie tezę, ideał pełen niedorzeczności, gdzie usiłował pogodzić z sobą te sprzeczności: wojna wojnie, wojna w obronie pokoju, w obronie pokoju wieczystego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.