Clerambault/Część pierwsza/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Entuzjazm syna był mu w tem wielką pomocą. Maksym wstąpił do wojska. Fala zapału bohaterskiego ogarnęła to młode pokolenie. Wszak już tak długo oczekiwało — (nie śmiało się już nawet spodziewać) — sposobności do działania i do poświęcania się.
Ludzie starsi, którzy sobie nigdy nie zadawali trudu, aby to młode pokolenie zrozumieć, byli przejęci podziwem. Przypominali sobie swoją własną młodość, mierną i straconą, niski egoizm, drobne ambicje i płytkie rozkosze. Nie poznając już siebie w swoich dzieciach, przypisywali wojnie rozkwit tych cnót, które rosły od dwudziestu lat dokoła ich obojętności i które wojna miała teraz skosić. Nawet obok ojca o tak szerokiej duszy, jakim był Clerambault, Maksym więdnął i usychał. Clerambault był zanadto zajęty swojem własnem ja, rozlewnem i występującem z brzegów, aby pojmować i wspierać osoby, które kochał. Przynosił im gorący cień swej myśli, ale zabierał im słońce.
Ci młodzi ludzie, których własne siły wprawiały w kłopotliwe położenie, napróżno szukali jakiegoś użytku dla nich; nie znajdowali go w ideale szlachetniejszego starszego pokolenia. Humanitaryzm takiego Clerambaulta był zanadto nieokreślony; zadowalał się miłemi nadziejami, bez żadnego ryzyka i bez tężyzny, na jakie mogło sobie tylko pozwalać pokolenie, które się zestarzało wśród gadatliwego pokoju parlamentów i akademij; nie starał się przewidywać niebezpieczeństw ukrytych w przyszłości, chyba jako tematy dla mów; jeszcze mniej myślał o tem, jakie ma sobie zakreślić postępowanie w dniu, kiedy niebezpieczeństwo wybuchnie. Ludzie nie mieli siły zdobyć się na wybór między ideałami działania, najbardziej skrajnemi. Było się patrjotą i międzynarodowcem. Budowano w duchu pałace pokoju i superdrednoty. Chciano wszystko rozumieć, wszystko ogarnąć, wszystko kochać. Ten kierunek mógł mieć swoją wartość pod względem estetycznym. W praktycznem życiu jednak cechował go brak związku i spójności i nie dawał on młodym ludziom żadnej dyrektywy na rozstajach dróg, gdzie się nagle znaleźli. Dreptali na tem samem miejscu, drżąc z niecierpliwości, wśród niepewnego oczekiwania jutra i widząc bezużyteczność dni swoich, które mijały...
Wojna położyła kres tej chwiejności. Powitali ją oklaskami. Ona dokonała zamiast nich wyboru. Rzucili się, aby iść za nią. Iść na śmierć, zgoda! Ale iść znaczy przecież żyć. Bataljony wyruszały ze śpiewem, gnane niecierpliwością, z georginjami u czapek, z karabinami ozdobionemi kwiatami. Ci, którzy byli uwolnieni od służby wojskowej, wstępowali teraz do wojska, młodzieńcy zapisywali się, matki popychały ich do tego. Można było sądzić, że idą na igrzyska olimpijskie.
Po drugiej stronie Renu młodzież czyniła to samo. I tam, jak tutaj, towarzyszyły im ich bóstwa: Ojczyzna, Sprawiedliwość, Prawo, Wolność, Postęp świata, rajskie marzenia o ludzkości odnowionej, — cała ta fantazmagorja pojęć mistycznych, któremi się oblekają namiętności młodych ludzi. Nikt z nich nie wątpił, że sprawa jego jest dobra. Niechaj inni bawią się w roztrząsania. Oni byli żywym dowodem. Kto składa swe życie w ofierze, nie potrzebuje innego argumentu.
Ale ludzie starsi, którzy pozostali w tyle, nie mieli swoich powodów, aby się zamykać przed rozumem. Na to go wszakże otrzymali, aby się nim posługiwali, nie w interesie prawdy, ale dla zwycięstwa. W wojnach dzisiejszych, które obejmują całe narody, myśl ludzka także jest powołana do szeregu, ona zabija tak samo, jak armaty; ona zabija duszę; ona zabija poprzez morza, zabija poprzez wieki: jest to poniekąd ciężka artylerja, która pracuje z odległości. Rzecz jasna, że Clerambault ustawiał jej działa. Dla niego istotną kwestją nie było już, aby widzieć jasno, aby ogarniać okiem szeroki horyzont, lecz aby celować w nieprzyjaciela. Miał złudzenie, że wspiera w ten sposób swego syna.
Z nieświadomą i gorączkową złą wiarą, którą podtrzymywało jego uczucie, szukał we wszystkiem, co widział, słyszał lub czytał, argumentów, aby utrwalać swą wiarę w świętość sprawy narodowej. Szukał, coby mogło służyć za dowód, że tylko wrogowie pragnęli wojny, że tylko oni byli nieprzyjaciółmi pokoju, że prowadzić wojnę z wrogami było właśnie tylko dążeniem do pokoju. Dowodów nie brakło. Nie brak ich nigdy. Otwierać, zamykać oczy w stosownej chwili, oto wszystko. A jednak Clerambault nie był w zupełności uspokojony. Tajemne niezadowolenie, w którem owe półprawdy, owe prawdy, wlokące za sobą ogon kłamstw, wystawiały na próbę jego sumienie uczciwego człowieka, objawiało się w coraz bardziej rosnącym gniewie na wrogów. A równolegle z tem — (jak dwa wiadra studni, gdy jedno idzie w górę, drugie idzie na dół) — wzbierał entuzjazm patrjotyczny jego i zatapiał w zbawiennem upojeniu ostatnie męczarnie duszy.
Teraz czyhał na najdrobniejsze wypadki w dziennikach, któreby mogły poprzeć jego tezę, a jakkolwiek wiedział dobrze, co należy myśleć o prawdomowności tych dzienników, nie wątpił o niej nigdy, gdy ich twierdzenia służyły jego namiętności, trawionej niepokojem i gorączką. Odnośnie do nieprzyjaciela przyjął zasadę, że, „to, co najgorsze, jest zawsze niewątpliwe.“ Był prawie wdzięczny Niemcom, że mu dostarczali, swemi aktami okrucieństwa i częstemi pogwałceniami praw, gruntownego potwierdzenia owej zasady, którą, dla większej pewności, wypowiedział już z góry.
Niemcy szli mu w tem bardzo na rękę. Nigdy jeszcze żadne państwo w wojnie nie wydawało się bardziej pochopne do tego, by oburzyć przeciw sobie sumienie całej ludzkości. Ten naród apoplektyczny, który ginął od nadmiaru siły, rzucił się na nieprzyjaciela w szale pychy, gniewu i trwogi. Zwierzę ludzkie, puszczone wolno, zatoczyło, zaraz po pierwszych krokach, dokoła siebie koło grozy, szerzonej metodycznie. A ci, którzy je trzymali na smyczy, urzędowi jego kierownicy, jego główny sztab generalny, jego profesorowie wcieleni do pułków i pastorowie pod bronią, podniecali umiejętnie wszystkie brutalności, płynące z instynktu i przekonania. Wojna była zawsze i będzie zawsze zbrodnią. Ale Niemcy organizowali ją, tak jak czynią ze wszystkiem. Ujmowali w kodeks morderstwa i podpalania. A na to wszystko mistycyzm gniewny, na który się składali Bismark, Nietzsche i Biblja, wylewał swój wrzący olej. Zmobilizowano nadczłowieka i Chrystusa, aby świat zmiażdżyć i potem go odnowić.
Odnowienie rozpoczęło się w Belgji. Jeszcze za tysiąc lat będą o tem mówili. Świat przerażony był świadkiem piekielnego widowiska, jak stara cywilizacja europejska, licząca więcej, aniżeli dwa tysiące lat, padała w gruzy pod barbarzyńskiemi i umiejętnemi ciosami wielkiego narodu, który był jej przednią strażą, pod obuchem Niemiec, bogatych w inteligencję, wiedzę i potęgę, a po piętnastu dniach wojny, niewolniczo uległych i spodlonych. Ale jednego nie przewidzieli organizatorowie szału germańskiego, mianowicie, że tak jak cholera, którą przynoszą z sobą armje walczące, tak i szał ten przeniesie się na obóz przeciwny, a gdy raz się usadowi w krajach nieprzyjacielskich, nie ustąpi pierwej, zanim nie zarazi całej Europy i nie uczyni jej niezamieszkalną na długie wieki. Niemcy dawali przykład wszystkich szaleństw, wszystkich gwałtów tej okrutnej wojny. Duże ich cielska, bardziej mięsiste, lepiej odżywiane, dawały szersze pole epidemji; to też była ona piorunująca. A gdy choroba ta poczęła u nich słabnąć, przesiąknęła już do innych narodów, w postaci gorączki powolnej a uporczywej, która, z jednego tygodnia na drugi, wżarła się aż do kości.
Na chorobliwe niedorzeczności myślicieli niemieckich były natychmiastową odpowiedzią przesadne wybryki mówców z Paryża i skądinąd. Byli to istni bohaterowie Homera. Ale nie bili się wcale. Za to tem głośniej krzyczeli. Znieważano nietylko przeciwnika, znieważano także jego ojca, jego dziadków, całą jego rodzinę. Posunięto się jeszcze dalej, targnięto się na jego przeszłość. Najniższy z członków akademji pracował zawzięcie, aby zniesławiać wielkich ludzi, którzy śpią w cichej mogile.
Clerambault słuchał, słuchał chciwie, pochłaniał... Był wszakże jednym z nielicznych poetów francuskich, którzy utrzymywali przed wojną stosunki europejskie i których dzieła znalazły sympatję w Niemczech. Prawdę mówiąc, nie władał żadnym obcym językiem, jako dobre stare dziecko Francji pieszczone, które nie zadaje sobie trudu, by odwiedzać innych, pewne, że inni przybędą do niego w odwiedziny. Przynajmniej przyjmował gości uprzejmie, dusza jego była wolna od uprzedzeń narodowościowych, a intuicja serca wypełniała braki wykształcenia, tak, że mógł hojnie szafować podziwem genjuszom zagranicznym. Ale teraz, gdy go uczono, że nie należy ufać nikomu („Milczcie! Nie ufajcie!“), że od Kanta prowadzi droga do Kruppa, nie śmiał już podziwiać bez urzędowej gwarancji. Sympatyczna skromność, która sprawiała, że w czasie pokoju przyjmował z szacunkiem, jak gdyby słowa ewangelji, to, co ogłaszali ludzie wykształceni i poważani, przybrała teraz, w czasie wojny, rozmiary bajecznej łatwowierności. Brał za dobrą monetę, bez najmniejszego wahania, dziwne odkrycia, jakie czynili teraz uczeni jego kraju, badając i przetrząsając sztukę, wiedzę, duszę i inteligencję obcego kraju w ciągu wieków. Była to gorączkowa praca w złej wierze, która odmawiała narodowi nieprzyjacielskiemu wszelkiego genjuszu i znajdowała w jego najwyższych tytułach do sławy dowód jego obecnej niegodziwości, albo nawet odbierała mu całkowicie te tytuły, przypisując je innej rasie.
Clerambault był tem zmieszany, zdumiony i — (jakkolwiek się do tego nie przyznawał) — w głębi duszy uradowany.