Cudowna melina/Ty nam błogosław

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX. TY NAM BŁOGOSŁAW

W niedzielę przed południem poszli do drewnianej dzielnicy. Tak nazywano część miasta poniżej kościoła i za rzeką. (Muszyna z bukietem bzu z ogrodu Lenki przyszedł przeprosić Myszkę — Turoń akurat wychodził.) Szli we trójkę — redaktor, Henryk i Małgosia (trzymała ojca za rękę). Przewodniczący mówił o drewnianych domach.
— Najpoważniejszy problem miasta. Tych ludzi trzeba jak najszybciej stąd usunąć.
W drewnianej dzielnicy rzeczywiście było ciężko mieszkać. Stare domy budowano na poziomie rzeki. Na wiosnę często piwnice zalewała woda. Ściany nasiąkały wilgocią jak papier, drewno próchniało, stropy toczył grzyb. Mieszkali tu najbiedniejsi: Czesia sprzątaczka, Franek Słomkiewicz z matką, Krzywy Stefan. Ponieważ w planach przewidziano likwidację całej dzielnicy — architekt przestał wydawać zezwolenia na remonty. Od dwóch lat domy niszczały coraz bardziej.
— To osiedle przy Projektowanej miało być dla nich — mówił Henryk. A kiedy szli przez most, dodał: — Źle, że dałem się namówić na mieszkanie w bloku. Trzeba było jednej z tych rodzin odstąpić.
Małgosia spytała: — To gdzie mieszkalibyśmy, tatusiu? Dalej u pani Wilczyńskiej w jednym pokoju?
Turoń nie odpowiedział, tylko Muszyna zaśmiał się: — Oj, Heniu, Heniu! Nawet dziecko wie lepiej, jak żyć!
Za mostem spotkali Franka Słomkiewicza. Podpierając się laską szedł do miasta.
— O, pan redaktor i pan przewodniczący! — ucieszył się. — Serdecznie witamy w naszej dzielnicy!
Zaczął zaraz zapraszać do domu, niby żeby Małgosi pokazać gołębnik. Musieli na chwilę wstąpić. I ten dom był drewniany, stary, z dachu sypały się dachówki, na podwórzu stały kałuże błota. Usiedli na ławce pod okapem.
— Matki nie ma — przepraszał Franek. — Ja sam nawet nie wiem, czym was ugościć.
Poszedł pokazać Małgosi gołębie. Turoń znów zaczął mówić:
— Spójrz! Oni przecież mieszkają jak w chlewach. Zajrzyj do izby, zobaczysz mokre ściany. Dzieci chorują na stawy, starych wykręca reumatyzm. Weź Krzywego Stefana. Niedaleko stąd ma taki domek — klitkę. Przyjrzyj się, jakie powykręcane ma palce. A przecież są tu rodziny wielodzietne: ośmioro i więcej przychówku!
— Dlaczego nie powiesz o tym, gdzie trzeba? — spytał Muszyna.
Turoń zaśmiał się. — Stary! Krzyczę, wołam na zebraniach. Alarmuję województwo i co? Na każde twoje słowo mają dziesięć. Front robót stanął, bo inwestor na czas nie złożył dokumentacji. Albo brak jest materiałów, albo teren nie uzbrojony...
Wrócili Franek i Małgosia. — Tatku — cieszyła się mała — pan Słomkiewicz dał mi potrzymać gołębia!
Franek chciał pokazać miejsce, gdzie był wypadek.
— Pół kilometra stąd. Niedaleko. Pan redaktor sam zobaczy!
— Kiedy indziej, panie Franku, kiedy indziej. Chcemy jeszcze popatrzeć na budowę wytwórni — tłumaczył Turoń. — To nie w tym kierunku.
Inwalida poszedł z nimi. Szli kawałek wzdłuż rzeki, potem żwirowaną drogą, do podnóża świerkowych wzgórz. Naokoło placu postawiono ogrodzenie z betonowych segmentów. Niektóre z płyt leżały przewrócone. Weszli przez jedną z luk. Trawa tu rosła wysoka po pas, grały świerszcze. Poszli w stronę hali wybudowanej pośrodku placu.
— Oto skutki ignoranctwa! — mówił Turoń. — Ci, co wpadli na pomysł budowania wytwórni tutaj, powinni siedzieć w więzieniu.
Franek zaśmiał się. — Siedzą, siedzą. Na wygodnych stołkach!
— Teren odcięty rzeką, bez dobrego dojazdu, bez możliwości doprowadzenia linii kolejowej — mówił Turoń. — Zresztą, czy byłoby opłacalne? Kilka milionów poszło w błoto! Niszczejąca hala, walący się płot...
Małgosia zaczęła zbierać kwiaty.
— Tatku — wołała kucając w wysokiej trawie — widzisz mnie?
Z dachu budynku zwisały płaty poobrywanej blachy.
— Kradną — powiedział Turoń. — Nie ma etatu stróża. Zresztą po co?
Weszli do pustej hali. Ich głosy brzmiały tu głośniej. Ściany pokrywały nieprzyzwoite rysunki i napisy. Pachniało ekskrementami. Jaskółki z piskiem krążyły pod stropem — wpadały i wylatywały przez powybijane szyby.
— Ekspedientkę w sklepie to posadzą za tysiąc złotych — powiedział Słomkiewicz — a tu poszło tyle i co?
Henryk zdenerwował się nagle: — W willach siedzą, panie Franku! Rozbijają się samochodami, piją wódę i bawią się! Ot co! Nie będzie, nie będzie w tym kraju chleba.
— Czego się martwisz, Heniu? — spytał Muszyna. — Twoje?
Turoń poczerwieniał. Odwrócił się gwałtownie i krzyknął:
— Przemyj sobie oczy wódką, ty pijaku! Może wtedy zobaczysz, jak jest źle, jak jest źle!...
Echo pod stropem powtórzyło: Źle, źle, źle!...
Franek i Muszyna patrzyli na niego zdziwieni. Wbiegła Małgosia z bukietem polnych kwiatów.
— Tatku, tatku! — wołała — zobacz, jakie ładne zebrałam. Zaniesiemy mamie.
Turoń uśmiechnął się do dziecka, złagodniał. Kiedy szli z powrotem przez łąkę, powiedział do Muszyny:
— Przepraszam, stary. Niepotrzebnie się uniosłem.
Franek odprowadził ich, kuśtykając, aż za most. Muszyna obiecał, że zajmie się jego sprawą. Pójdą razem do prokuratora Wojenki (Franek składał w prokuraturze skargę).
Wchodzili wolno przykościelną ulicą pod górę. Akurat była suma. Ludzie stali na dziedzińcu przed kościołem. W gałęziach lip nad placem szeleścił wiatr.
— Dlaczego my nigdy nie chodzimy do kościoła? — spytała Małgosia. — Wszystkie dzieci z przedszkola chodzą, a ja nie.
— Jak będziesz duża, sama zrozumiesz — powiedział Turoń.
Nie rozmawiali więcej. Mała wąchała bukiet — co chwila chowała twarz w kwiatach. Kiedy skręcali koło parku, ludzie przed kościołem zaczęli śpiewać:
— „Ty nam błogosław, ratuj w potrzebie i broń od zguby...”
Słyszeli długo śpiew. Ciepły wiatr wiał znad rzeki.

Do Szafranka — dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego — przyszedł w poniedziałek. Dzwonił kilka razy do biura, ale inżyniera nie było.
— W terenie — odpowiadała najczęściej sekretarka. Muszyna postanowił czekać na miejscu.
Baraki przedsiębiorstwa stoją przy Projektowanej, niedaleko domu Turoniów. Niby na placu budowy, choć w ciągu dwóch lat stanął tylko jeden blok. Muszyna zrobił zdjęcie wykopu pod fundamenty, z kałużą wody na dnie. Obok nieruchoma koparka z uniesioną w górę szuflą. Sekretarka inżyniera widziała z okna baraku, jak Muszyna chodził fotografując rdzewiejący dźwig, stosy na wpół zgniłych desek, ten pusty wykop i koparkę. W dwie godziny później podała inżynierowi kartkę, którą Muszyna zostawił. Mówiła przejęta wizytą redaktora:
— Panie dyrektorze, był ten dziennikarz z gazety, czekał dwie godziny. Przedtem chodził po placu i fotografował wszystko.
Szafranek (łysy, niski mężczyzna z fajką, której zapach czuć było we wszystkich pokojach baraku — fajkę paliło za jego przykładem już kilku innych pracowników) wziął bez słowa papier. Wszedł do gabinetu, usiadł za biurkiem i zaczął czytać.
Kartka była napisana na maszynie. Muszyna przepraszał za formę, w jakiej się zwraca. Ponieważ poprzednio kilkakrotnie nie mógł się z inżynierem skontaktować, pozwolił sobie, na wszelki wypadek, napisać przed wizytą list. Wierzy, że nie sprawi kłopotu, prosząc o wyjaśnienie kilku spraw. Potem następowały pytania. Pierwsze: „Dlaczego dotychczas wybudowano tylko jeden blok, skoro w planie przewidywano budowę aż trzech i to do końca minionego roku?” Pytanie drugie: „Czy inżynier Szafranek zna warunki, w jakich mieszkają ludzie z tak zwanej drewnianej dzielnicy i czy fakt ten nie wpłynie na przyspieszenie tempa budowy?” Pytanie trzecie: „W jaki sposób zabezpieczono materiały budowlane na placu i czy zdarzają się kradzieże?” Pytanie czwarte: „Czy towarzysze z Najwyższej Izby Kontroli interesowali się już sprawą wytwórni płyt sklejek, której budowę przerwano na skutek nieodpowiedniej lokalizacji?” Pytanie piąte: „Co stało się z materiałami nie wykorzystanymi przy budowie wytwórni (jak wiadomo postawiono tylko jedną halę główną, która obecnie niszczeje)?” Oraz pytanie szóste („ostatnie i prywatne”, jak pisał Muszyna): „Gdzie dyrektor Szafranek studiował i kiedy uzyskał dyplom inżyniera?” Redaktor miał kolegę o tym samym nazwisku — dlatego pyta.
Szafranek przeczytał kartkę dwa razy. Na dole, pod pytaniami, było jeszcze kilka zdawkowych uprzejmości. Muszyna zawiadamiał, że niedługo zgłosi się po odpowiedź.
Sekretarka — panna Irenka — kilka razy zaglądała do pokoju Szafranka. Zwykle inżynier żartował. Czasem próbował kobietę objąć i posadzić sobie na kolanach. Pracowała dopiero od dwóch miesięcy w przedsiębiorstwie, ale była zadowolona ze zmiany (poprzednio była referentką w prezydium). Szafranek widocznie lubił takie jak ona: młode, rosłe kobiety. Nie mogła na inżyniera narzekać. Często, kiedy były tylko we dwie z maszynistką, wchodził, żeby opowiedzieć jakiś dowcip.
— Świntuch z tego naszego dyrektora! — mówiła potem maszynistka.
Irenka chichotała ubawiona. Dowcipy Szafranka dotyczyły zawsze tego samego tematu: spraw seksualnych. Na przykład cała seria pytań: „Kiedy kobieta gniewa się?”, „Kiedy kobieta bawi się?”, „Kiedy kobieta mówi nie, a kiedy tak?” I wiele podobnych. Perlisty śmiech Irenki słychać było przez otwarte okna na placu.
Ale teraz inżynier siedział osowiały i nie mówił nic. Sekretarka biustem prawie otarła się o łysinę mężczyzny (z parapetu za plecami inżyniera zabrała pustą szklankę po herbacie). Szafranek i wtedy nie zareagował. Fajka chyba zgasła, bo zapach nie był tak mocny, jak zawsze.
Przed trzecią pojechał do komitetu. Wysiadł z warszawy, kierowcy powiedział, żeby nie czekał na niego, tylko odstawił wóz, i pobiegł na górę.
Miał szczęście — sekretarz akurat wrócił z prezydium. Szafranek nie witając się, zdyszany (bardzo szybko wchodził po schodach), podał mu kartkę.
— Gienek! Masz, czytaj. Co to za gość ten Muszyna? Czego on chce?
Miedza włożył okulary i przeczytał list.
— Jutro może przyjść po odpowiedź. Ty, co ja mu powiem? Jeszcze o ten dyplom pyta!
Szafranek w rzeczywistości był technikiem. Tytułowano go inżynierem z racji zajmowanego stanowiska. Czasem tylko, zwykle po pijanemu, opowiadał, że skończył Wydział Architektury Politechniki Lwowskiej. Dyplom podczas wojny zaginął.
Miedza milczał.
— No, mów coś, Gienek! — denerwował się inżynier. — Co mam temu Muszynie powiedzieć?
— Nie podoba mi się redaktorek — powiedział w końcu sekretarz. I dodał: — Chyba trzeba grać na zwłokę, Władziu. Może go odwołają?
Szafranek, zdenerwowany, usiłował zapalić fajkę.
— Ty wiesz, Gienek, że jak wpadną na sprawę wytwórni, to może być źle. Opóźnień w budowie osiedla nie boję się — zawsze mogę powiedzieć, że inwestor na czas nie złożył dokumentacji. Tak? Ale te sklejki, Gienek, to gorsza sprawa. Jak Boga kocham. Coś ty wtedy o tę wytwórnię tak walczył?
— Ja? — zdenerwował się Miedza. — Ja?
W ciągu następnych dwóch tygodni Szafranek był nieuchwytny. Muszyna dzwonił i kilkakrotnie czekał na niego w baraku. Irenka wręczyła mu we wtorek uprzejmy list, w którym inżynier pisał, że osobiście chciałby wyjaśnić interesujące redaktora sprawy, nawał pracy zmusza go jednak do odłożenia rozmowy na następny tydzień. A potem już tylko mówiła: „w terenie”, „pojechał do województwa”, a w końcu: „na chorobowym”.
I tak do spotkania nie doszło.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.