<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
ISBN 83-207-1236-X
Ilustrator Piotr Kultys (okładka)
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Kazimierz
Orłoś
Cudowna
melina

ISKRY • Warszawa • 1989



Okładkę projektował
Piotr Kultys



ISBN 83-207-1236-X


Wydanie I: Institut Litteraire S.A.R.L. Paryż 1973
Wydanie krajowe: Warszawa 1989,

© Copyright by Kazimierz Orłoś 1989



Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1989 r.
Nakład 9.700 + 300 egz.
Ark. wyd. 8. Ark. druk. 11,5.
Papier offset kl. III, 70 g, 82x104.
Druk: Zielonogórskie Zakłady Graficzne,
Zielona Góra, Pl. Lenina 15.
Zam. 11. U-52.







I. HONOROWY DAWCA KRWI

Mógł przyjechać do nas wieczorem, ostatnim autobusem, kiedy już sklepy były pozamykane. Spóźnieni goście wychodzili z „Obywatelskiej”. Na rynku pijani chłopi śpiewali wsiadając do taksówek.
Postał koło autobusu chwilę — nie wiedział pewno, dokąd iść. Może nie miał pieniędzy? Mógł wejść do poczekalni i tam przesiedzieć do rana.
Poczekalnia mieści się w starym parterowym budynku (zaraz obok wąska uliczka skręca na plac targowy). Nad wejściem (skrzypiące wahadłowe drzwi) napis: „Dworzec PKS — poczekalnia”. Po dwóch stronach białe tablice z rozkładem jazdy. Wewnątrz, wzdłuż ścian — ławki. Okienka kas zamknięte. Ostatnie autobusy przyjeżdżają do nas przed dwudziestą czwartą. Później, do piątej, cisza.
Usiadł w kącie, na szerokiej ławie o listwach, z których poschodziła farba. Podłoga była zaśmiecona (podarte papierowe torby, niedopałki, kromka suchego chleba). Blaszane spluwaczki stały pod ścianami. Przy drzwiach biało-czarny kosz pingwin. Obok stłuczona butelka z zielonego szkła. W przyćmionym świetle widział rozdarty plakat z połową hasła „Niech żyje...” i zaciśniętą na drzewcu pięść. Stare kobiety drzemały na ławkach. Głowy trzymały na szarych tobołach. Blaszane bańki stały na podłodze. Słyszał spokojne oddechy. Przed „Obywatelską” śpiewali.
O północy mógł przyjść sierżant Olszewski z naszej komendy. Wysoki — schylił się przestępując próg. Kobiety spały oddychając spokojnie. Olszewski obszedł poczekalnię naokoło — potrząsał każdą za ramię.
— Nie spać, nie spać, nie spać!
Kobiety, jedna po drugiej, siadały przecierając oczy. Rozglądały się nieprzytomnie. Olszewski powiedział surowo:
— Nie wolno spać. Nóg na ławkach nie trzymać.
Milczały. Któraś ziewnęła, inna pociągnęła nosem. Sierżant rozejrzał się, pogroził palcem:
— Niech no jeszcze zobaczę. Będzie mandat!
Wyszedł. Wahadłowe drzwi kołysały się chwilę, skrzypiąc. Kobiety zaraz zaczęły układać się do snu. Toboły podkładały pod głowy, kuliły nogi. I znów słyszał: spokojne oddechy, skrzyp drzwi potrącanych wiatrem. Mógł w końcu sam zasnąć. Głowę położył na oparciu ławki — drzemał z otwartymi ustami.
W nocy daleko szczekały psy.

A może przyjechał w południe, zatłoczonym autobusem, którym te same kobiety jechały na targ? Mógł wysiąść na rynku i stać chwilę patrząc na szary gmach Prezydium Rady Narodowej. Widział pewno odbicie nieba w szybach.
To miasto nie było duże. Zjeżdżali serpentynami w dół i daleko, w dolinie, zaświeciła w słońcu blacha na wieży kościoła. Widział domy jak klocki, zakola rzeki, łuk mostu. Potem jechali wzdłuż łąk (stado bydła w chmurze pyłu szło do wodopoju). Pamiętał: baby w chustach jechały na targ, kurz z uchylonych okien, zaduch w autobusie, tłok, toboły, blaszane bańki z mlekiem i już był łuk drogi wysadzonej jesionami, ruiny zamku, domy, rynek, niskie akacje. Niebo w oknach prezydium.
Potem Lenka, sekretarka przewodniczącego, powiedziała „proszę”, kiedy zapukał do drzwi. Dwa razy musiała powtarzać, nim wszedł. Wyglądał zwyczajnie: czterdziestoletni mężczyzna w zielonym ortalionowym płaszczu, poplamionym na rękawach, w tyrolskim kapeluszu, z teczką aktówką z wytartego zamszu. Kołnierzyk koszuli miał brudny, widać było kawałek gumki od krawata.
Taki spod budki z piwem — mogła pomyśleć Lenka.
Stefcia gońcówna (kleiła koperty przy stoliku pod oknem) patrzyła na niego w milczeniu. Zdjął kapelusz i wtedy zobaczyły, że jest trochę łysy i ma spocone czoło.
— Czy jest przewodniczący Turoń?
— Nieobecny — powiedziała Lenka. Znów zaczęła segregować pisma przeznaczone do wysyłki. On stał w drzwiach, przestępując z nogi na nogę. Patrzył na paprotki i pelargonie na parapecie. Za plecami Lenki gęsty bluszcz wspinał się na drewnianą kratę. Może patrzył na włosy dziewczyny? Były szare jak futerko myszy. Na szyi Lenki połyskiwała srebrzyście szklana kolia.
— Pani pewno lubi kwiaty.
Lenka uśmiechnęła się. — Owszem. A towarzysz w jakiej sprawie?
Zakaszlał. — Chciałem zobaczyć się z Heńkiem Turoniem. To mój kolega. Jeszcze ze szkolnej ławy.
— Ach, tak. Proszę, niech pan usiądzie. Stefciu, daj krzesło, albo proszę wejść do gabinetu. — Wstała i otworzyła drzwi obite skórą. — Niedługo powinien wrócić. Może herbaty?
Mężczyzna w ortalionowym płaszczu podziękował. Usiadł w fotelu, przy małym stoliku, obok wielkiej agawy w donicy. Na podłodze leżał czerwony dywan. Ze ścian patrzyły kamienne twarze. Ich odbicia widział w szklanej płycie na biurku. Posiedział chwilę, potem wstał, powiesił płaszcz i kapelusz przy drzwiach. Podszedł do okna. Widać było dach budki z piwem między akacjami. Naokoło stali mężczyźni. Słyszał przytłumiony gwar, śmiechy. Umorusany traktorzysta podnosił butelkę do ust. Zostawił silnik na wolnych obrotach — mężczyzna patrzył chwilę na dygocący traktor (z blaszanej rury strzelały w górę obłoki spalin). Ulicą przejechała milicyjna nyska z megafonem na dachu. Głośnik zahuczał: „Piesi, pamiętajcie o białych pasach!” Ci spod budki nie zwrócili uwagi. Pili. Powiew wiatru przyniósł zapach piwa.
Ktoś otworzył drzwi obite skórą. Mężczyzna odwrócił się, ale była to tylko Stefcia gońcówna ze szklanką gorącej herbaty.

Lenka opowiadała potem maszynistce Stasi z komitetu (siedziały w ogródku za domem, na plecionych krzesłach ustawionych pod jabłonką):
— Był u nas jeden gość, wiesz, taki jakiś... — I zamyśliła się.
Jadły krem ubity przez Lenkę. Na małym stoliku, obok, stały szklane talerzyki; salaterka i rodzynki w kamionkowej miseczce. Stasia często odwiedzała przyjaciółkę. Była młodsza, weselsza, twarz miała okrągłą. Chodziła w kolorowych spódniczkach mini, choć nogi miała grube. Kiedy śmiała się, widać było dołki w policzkach.
— Madziu, Madziu, uważaj! — pogroziła koleżance palcem.
— Zasnął w fotelu, wiesz?
Przewodniczący cofnął się od drzwi. — Kto to? — spytał.

Mężczyzna spał z otwartymi ustami. Widać było zarośnięte policzki, rękę trzymał bezwładnie opuszczoną.
— Pana kolega — wyjaśniła Lenka. — Czeka już dwie godziny.
Turoń zamknął drzwi. Pochylił się nad śpiącym, mógł lekko potrząsnąć za ramię.
— Andrzej Muszyna — powiedział, kiedy gość otworzył oczy.
Tej rozmowy Lenka nie słyszała, choć dwa razy wchodziła do gabinetu. Zabrała pustą szklankę, potem kładła na biurku teczkę z korespondencją.
Może nie wiedział, co mówić? Przewodniczący — w jasnym garniturze z tropiku, opalony, przystojny — pewno go onieśmielał. Zapalili. Turoń usiadł za biurkiem. Na placu hałasował traktor.
— Heniu — mógł zacząć — Heniu...
— Wal śmiało, stary.
— Czasem tak jest w życiu...
— Nie wychodzi, co?
Zakaszlał, ręką potarł policzek. Słyszeli gwar spod budki z piwem.
— Pisali o tobie w gazecie. Nowy pan przewodniczący! Myślałem...
— Czytujesz prowincjonalną prasę?
— Gdzie ja nie byłem, stary. — Pokiwał głową.
Przewodniczący spytał ciszej: — Siedziałeś ostatnio?
— Krótko. Niecały rok.
— Co to było?
— Książeczki — westchnął.
— Kiedyś, podobno, miałeś niedobory w kasie. Lewandowski pisał. To prawda?
— Dawno, dawno.
— Co z żoną?
Wzruszył ramionami.
— Pijesz?
Nie odpowiedział. Turoń patrzył na jego znoszoną marynarkę, krawat na gumce, zakurzone buty.
— Masz może dowód, legitymację? — Wyciągnął rękę.
Muszyna, krzywiąc się (dym z papierosa gryzł go w oczy), szukał chwilę w starym portfelu. Wstał, żeby podać kartonik w plastykowej okładce. Przewodniczący rzucił okiem, oddał zaraz.
— Ładnie. Honorowy dawca krwi. I nic więcej?
— Nic... — Usiadł z powrotem w fotelu. Może milczeli chwilę? Za oknem hałasował traktor.

— Co z tobą, Madziu? — pytała Stasia. — Mówiłaś, że nieciekawy: łysy, brudny, w poplamionym płaszczu.
Lenka próbowała tłumaczyć: — Miał takie oczy, wiesz?
— Jakie oczy?
— Szare.
Ale Stasia tylko śmiała się.

Kiedy wychodził z gabinetu przewodniczącego, sekretarka uniosła głowę. Błysnęła szklana kolia.
— Już pan wyjeżdża?
Muszyna pocałował dziewczynę w rękę. — Do widzenia! Mam nadzieję, że nie.
Wyszedł. Została po nim brudna szklanka, kilka niedopałków w popielniczce i nie domknięte drzwi na korytarz. Lenka siedziała w kwiatach — pelargonie na parapecie, paprotki, gęsty bluszcz na drewnianej kracie. Odgarnęła z czoła mysie włosy, spojrzała w okno.
Muszyna wypił piwo przed budką i poszedł wzdłuż niskich akacji do parku. Siedział jakiś czas na ławce, niedaleko pomnika Kościuszki. Naczelnik trzymał uniesioną szablę (na klindze ślady ptasiego kału, twarz Kościuszki szara, jakby umęczona). Spał trochę nad rzeką, w wiklinowych zaroślach — zszedł w dół, z wysokiej skarpy za ruinami zamku, na łąkę, gdzie rosły arniki i gęsi z sykiem uciekały spod nóg. Spał z teczką pod głową, przykryty ortalionowym płaszczem, wiklinowe gałązki chwiały się poruszane wiatrem. Pachniało rzeką.
Potem wrócił do miasta i do szóstej przesiedział w restauracji „Obywatelska” przy rynku.

Inwalida Franek Słomkiewicz (lat dwadzieścia jeden, niedowład lewej nogi na skutek skomplikowanego złamania kości podudzia i zmiażdżenia rzepki kolanowej) siedział sam przy stoliku, z którego kelner Ludwiś nie zdążył jeszcze posprzątać. Franek był trochę pijany, dlatego wybierając stolik nie zwrócił uwagi na puste butelki po wódce i oranżadzie, na wpół opróżnione kieliszki, talerze z resztkami sałatki z zielonych pomidorów i pełną niedopałków popielniczkę (część niedopałków leżała na stole). Siedział podpierając głowę pięścią, laskę powiesił na oparciu krzesła i za każdym razem, kiedy Ludwiś przechodził obok, powtarzał:
— Panie Ludwiś, pozwól pan na chwilę!
Ale kelner Ludwiś nie zwracał na Franka uwagi. Franek przysypiał, potem jakieś głośniejsze słowo obok budziło go, rozglądał się po zadymionej sali, unosił nieco z krzesła i wołał:
— Panie Ludwiś, pozwól pan!
I znów Ludwiś (poplamiony biały kitel, brudne paznokcie, jęczmień na oku) mijał go w milczeniu, Franek osuwał się na krzesło, głowa opadała, zamykał oczy.
Muszynę zaczepił pierwszy: — Panie nieznajomy, uprzejmie proszę! (Muszyna rozglądał się za wolnym stolikiem.) Pan łaskawy spocznie.
Potem zaraz zaczął opowiadać o swoim wypadku.
Rok minął niedawno, jak sekretarz Miedza, wracając z rybaczówki służbową warszawą, potrącił niedaleko mostu pijanego Franka. Pijany szedł w dodatku nieprawidłową stroną. Franek twierdził, że było odwrotnie: to nie on był pijany, a sekretarz Miedza (mówił nawet, że widział w samochodzie dziewczynę), i nie on szedł nieprawidłowo, a sekretarz zjechał na pobocze, oślepił światłami i odrzucił ze złamaną nogą na bok. Potem uderzył w drzewo. Śledztwo, prowadzone przez porucznika Gontarskiego, pod nadzorem komendanta naszej MO, majora Popielaka, wykazało bezpodstawność tych oskarżeń. („Wymieniony Słomkiewicz Franciszek w stanie nietrzeźwym szedł prawą stroną drogi i w chwili, kiedy samochód marki warszawa, prowadzony przez obywatela Miedzę Eugeniusza, mijał go, zatoczył się pod koła wozu...” — odpowiedni fragment protokołu przesłuchań.)
Franek przeleżał w szpitalu niecałe trzy tygodnie — dziewiętnastego dnia został wypisany. Chyba za wcześnie, bo kość nie zrosła się dobrze. Przyjęto go wprawdzie po dwóch dniach z powrotem (leżał później dwa miesiące, ale od tego czasu noga nie chciała się goić. Franek cierpiał bardzo, w dodatku po trzech miesiącach przyszło wymówienie z pracy (był listonoszem i jasne się stało dla kierownictwa urzędu, że z chorą nogą nie będzie mógł pracować). Później były także kłopoty z rentą, której ostatecznie nie dostał. Franek wracał do domu wieczorem — dawno już rozwiózł pocztę. W mieście załatwiał sprawy prywatne. („Od godziny siedemnastej trzydzieści do dwudziestej piętnaście przebywał wraz z ob. ob. Okrasą Stanisławem i Lewandowskim Zenonem w restauracji »Myśliwska«” — zanotowano w protokole). Franek twierdził wprawdzie, że nie był w „Myśliwskiej” i nie pił w towarzystwie wyżej wymienionych, ale świadkowie podtrzymali sformułowania zawarte w protokole. Później na własną rękę dochodził sprawiedliwości: pisał skargi, zażalenia i odwołania, jeździł nawet do stolicy, do Fali 56. Wszystkie jednak interwencje w jego sprawie skutecznie odpierano kilkoma fragmentami protokołu.
— I co, panie łaskawy? Powiesz pan, że jest sprawiedliwość na świecie? — spytał Muszynę, kiedy opowiedział wszystko.
Muszyna milczał. Przed chwilą zamówił kotlet schabowy i piwo. Kelner Ludwiś zatrzymał się w końcu koło nich i w milczeniu, stawiając na tacy brudne talerze i puste butelki oraz strzepując na podłogę niedopałki, wysłuchał zamówień.
— Ludwiś, kochany — powiedział Franek — jedno piwko dla mnie, bardzo proszę.
— Kto to jest ten Miedza? — spytał Muszyna.
Słomkiewicz odsunął się z krzesłem od stołu. — Kochany panie, skąd pan jesteś?
Muszyna wzruszył ramionami. — Nietutejszy, jasne.
Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch milicjantów i cywil w ciemnych okularach (młody, szczupły mężczyzna w szarym garniturze). Milicjanci nie zdjęli czapek. Później usiadł przy nich drugi cywil — tęgi, czerwony na twarzy mężczyzna. On jeden był pijany — cywil w okularach i milicjanci pili oranżadę. Mówili do tęgiego „kierowniku”. Był to pracownik prezydium — Rybaczyński, zwany Jasiem Flachą.
— Kierowniku — powiedział jeden z milicjantów — trzeba pójść do domu i przespać się.
Franek, kiedy opowiadał o wypadku, często zwracał się w ich stronę, jakby chciał, żeby milicjanci słyszeli. Teraz przechylił się i chwycił tęgiego za rękaw.
— Panie Jasiu, pozwól pan do nas na chwilę.
Tęgi zamrugał powiekami. Był bardzo pijany — wstając wywrócił krzesło. — Ja bardzo przepraszam — powiedział do milicjantów.
Franek pomógł mu podnieść krzesło. — Siadaj pan, panie Jasiu, i opowiedz temu gościowi o mnie. Tylko tak szczerze, jak bratu.
Tęgi podał Muszynie rękę. Chwilę nie mówił nic, potem pochylił się nad Frankiem i zaczął szeptać:
— Franiu, ja ciebie bardzo lubię, ale ja przecież nie wszystko mogę. Ja bardzo przepraszam — zwrócił się do Muszyny — zamienię z kolegą dwa słowa.
— Proszę, proszę — kiwnął głową Muszyna.
— Franiu — szeptał tęgi — wiesz sam, jak jest. Ty mówisz tak, protokół co innego. Myśleć to ja mogę tak, jak ty mówisz, ale mówić to mogę tylko tak, jak jest napisane w protokole. Od tego są kompetentne czynniki, żeby napisały i pouczyły obywateli, co i jak! — Ostatnie zdanie powiedział głośno. — Dobrze mówię? — zwrócił się w stronę milicjantów.
Nie odpowiedzieli zajęci rozmową.
— A pan kolega kto? — Jasiu popatrzył na obcego.
— Przyjezdny — powiedział Muszyna.
— Ja bardzo przepraszam, może to nieładnie wobec pana przyjezdnego, ale w jakiej na przykład sprawie?
— Prywatnej, prywatnej... — Muszyna odsunął pusty talerz. Dopił piwo i rozejrzał się za Ludwisiem.
Franek wyjął z kieszeni rozerwaną kopertę — rzucił na stół.
— Proszę, czytajcie! Czytajcie, jaka jest sprawiedliwość. Będę mówił głośno, tak jak jest. Nie boję się nikogo. — Popatrzył na milicjantów.
Jasiu Flacha pochylił głowę nad poplamioną serwetą.
— Czytaj, panie łaskawy, czytaj — Franek podsuwał Muszynie papier. — „W odpowiedzi na skargę obywatela zawiadamiamy uprzejmie, że otrzymaliśmy wyjaśnienie z komitetu w...”
— Rozumiesz, panie łaskawy — mówił Franek — rozumiesz? Kto im posyła wyjaśnienie w mojej sprawie? No kto?
Muszyna nie odpowiedział. Zapłacił, podał Frankowi rękę.
Dwaj milicjanci także wstali i wyszli. Kelner Ludwiś zgarniał niedopałki do popielniczek, Jasiu Flacha spał z głową na brudnej serwecie. Pijacy bełkotali przy stolikach i dym wypełniał obie sale „Obywatelskiej”.
Muszyna stał jakiś czas przed restauracją. Wdychał czyste powietrze i patrzył na drobne liście akacji. Drżały lekko na wietrze.

Kilka minut po szóstej zapukał do drzwi Turoniów. Mieszkali w nowym bloku przy ulicy Projektowanej za miastem. Na klatce schodowej pachniało olejną farbą. Turoń był sam — w koszuli z podwiniętymi rękawami, przepasany fartuchem, w rannych pantoflach. Wydawał się trochę zmęczony — wyglądał inaczej niż rano (pewny siebie w tym jasnym garniturze). Prosił, żeby Muszyna czuł się swobodnie.
— Wybacz, stary, mam dyżur. Żona poszła do miasta.
Wprowadził gościa do dużego pokoju z balkonem. Obok, w małym, płakało dziecko. Henryk kończył pranie pieluszek w łazience. Czasem zaglądał do kuchni, żeby pomieszać kaszkę.
Siedzieli później przy okrągłym stole (pachniały narcyzy, z dworu wiało chłodem). Turoń kołysał wózkiem — starał się uśpić dziecko. Póki nie zasnęło, mówili szeptem. Słychać było skrzyp źle naoliwionych kółek. Na łąkach nad rzeką odzywały się gęsi.
O Turoniach mówiono u nas różnie: dobrze i źle. Przyjechali przed rokiem — Myszka, żona Turonia, była w trzecim miesiącu ciąży. W pół roku później urodziła dziecko. Starszą dziewczynkę oddali do przedszkola. Z początku wiodło im się nieźle: ludzi mało znali, wrogów nie mieli. Zaraz, jako pierwsi, wprowadzili się do nowego bloku przy Projektowanej. On przewodniczył w radzie, ona dostała etat kierowniczki w Domu Kultury. Dopiero po kilku miesiącach stało się jasne, że nowy przewodniczący nie umie z ludźmi żyć.
— Ona, ta Myszka, nie można powiedzieć: dobra kobieta. Tylko on jakiś dziwny. Nieudany człowiek. Nie na ten czas.
Taka była o Turoniach opinia.
Wszystko zaczęło się od imienin. Ludzie dowiedzieli się, że obchodzi w lipcu — poszła do niego delegacja. Normalnie: kupili kwiatki, album, butelkę koniaku. A on nie przyjął.
— To są niedopuszczalne praktyki — powiedział podobno. — Jestem zdecydowanym wrogiem libacji w zakładach pracy. Proszę w przyszłości nigdy... — I tak dalej. Przez dziesięć minut mówił. Oni wszyscy (Lenka między innymi i Jasiu Flacha) czerwoni ze wstydu przestępowali z nogi na nogę. Kwiaty odesłał do przedszkola, album do miejskiej biblioteki, a koniak po prostu zwrócił.
Odtąd w prezydium musieli uważać. Trzeba było drzwi pokojów zamykać na klucz podczas imienin. Warty na korytarzach ustawiali, do Lenki dzwonili, żeby dowiedzieć się, czy jest albo kiedy wraca.
— Po prostu nieludzki człowiek.
Później pokłócił się z Miedzą. Z początku sekretarz — nie można powiedzieć — życzliwie do przewodniczącego podchodził. Na rybki nad jezioro zapraszał (Turoń powiedział, że nie łowi), na kolację z żoną, wydzwaniał często z komitetu.
— Towarzyszu Henryku, to, towarzyszu Henryku, tamto...
Dopiero jak raz i drugi starli się na zebraniach w radzie i na posiedzeniu egzekutywy — zmienił zdanie o przewodniczącym. Ostatnio po prostu patrzeć na niego nie może.
— Józek — skarży się czasem Gniazdowskiemu (dyrektorowi naszego szpitala) — ten człowiek do grobu mnie wpędzi. Jak z nim gadać? Nie pije, nie pali. Jak święty!
Nazwał Turonia Chrystuskiem.
Zaczęło się od kanalizacji. Jak wiadomo, stare domy w rynku i tak zwanej drewnianej dzielnicy nie są skanalizowane. Zimą ludzie wystają z wiadrami przed oblodzoną studnią. Ścieki płyną wąskimi kanalikami z bram. Cuchnie. Latem roje much obsiadają śmietniki. Są kłopoty z wywozem szamba z klozetów — nie ma u nas odpowiedniego wozu. Wywożą szambo furmankami — wyziewy wiszą nad miastem. Turoń postarał się o dodatkowe pieniądze z województwa — chciał wstawić roboty kanalizacyjne do planu. Miedza nie zgodził się.
— Najpierw trzeba wybudować kilka niezbędnych obiektów. Sklepy, pawilon meblarski, restaurację kategorii pierwszej. Po co kanalizacja? Damy im nowe mieszkania.
Tych z drewnianej dzielnicy miano przesiedlać do bloków.
Turoń podniósł głos: — Ludzie żyją w niedopuszczalnych warunkach. Nie można tak! To wstyd. Co o nas turyści myślą, kiedy widzą te wozy z szambem? A restauracje mamy aż trzy. Po co nam jeszcze jedna? Żeby ludzi rozpijać?
Tak podobno na zebraniu egzekutywy powiedział.
— Głupi! — Ludzie pukali się palcem w czoło.
Kto to widział mówić, co ślina na język przyniesie. Zraził sobie sekretarza na amen!
Rzeczywiście — od tego czasu wiadomo było, że jeśli Turoń powie „tak”, to Miedza „nie”. I na odwrót. Każdą decyzję przewodniczącego łatwo było zmienić. Wystarczyło pójść do komitetu.
— Papierowy przewodniczący — śmieli się chłopi.
Potem spierali się o wykorzystanie pieniędzy przeznaczonych na rozwój bazy turystyczno-sportowej. Turoń chciał boisko dla młodzieży budować i skocznię narciarską za miastem. Miedza uparł się przy restauracji z motelem. Zwłaszcza słowo „motel” upodobał sobie i stale je powtarzał.
— Motel pierwszej kategorii postawimy!
Na to Turoń: — I znów wszyscy pijacy będą mieli Mekkę.
— Kogo? — spytał Miedza, ale przewodniczący nie wyjaśnił.
Sekretarz pomilczał chwilę (wszystko na ostatnim zebraniu). — W każdym razie na skocznię nie zgadzam się — oświadczył stanowczo.
O sporach i kłótniach dowiedziano się w województwie.
— Nie myślcie, towarzysze — tłumaczył sekretarz — że nie chcieliśmy nowemu przewodniczącemu podać ręki. Wielokrotnie podejmowaliśmy inicjatywy w kierunku przełamania kryzysu. To bardzo trudny człowiek.
Fakt, że z początku chciał jak najlepiej.
— Towarzyszu Turoń, co wy tak na piechotkę? — pytał. — Służbowego samochodu nie macie?
Turoń co rano odprowadzał córkę Małgosię do przedszkola. Myszka niosła niemowlę do żłobka.
— To kłuło w oczy — powiedział do Muszyny teraz.
Flacha kiedyś przyszedł do nowego przewodniczącego: — Towarzyszu Turoń, przysłano mnie, żebym was spytał, czy czasem pieniążków nie potrzebujecie. Powiedzcie tylko słówko, a pieniążki się znajdą.
— Proszę wyjść — powiedział wtedy i przybladł.
Czy o tym opowiadał Muszynie? Przez otwarte drzwi balkonowe wiało chłodem. Pachniały narcyzy.
— Coś ty, Heniu, taki romantyk? — śmiał się gość. — Jak dają, bierz, kiedy możesz przymknąć oko, przymykaj. Z ludźmi trzeba umiejętnie, inaczej oni ciebie tak! — I pokazał kciukiem podłogę.
Turoń kołysząc wózkiem: — Pić trzeba, pić. Wtedy uznają cię za swego. A ja, widzisz, niepijący.
To prawda — nie lubił wódki. O sekretarzu ludzie mówili:
— Swój chłop. Potrafi wypić i krzyknie, kiedy potrzeba. A ten — jakiś taki... Za uprzejmy.
— Kierownik Rybaczyński na przykład! Nazwali go Flachą, bo mówi do interesantów: „Postaw flaszkę, to pogadamy!” Inaczej nic nie załatwi.
Muszyna śmiał się: — Spróbuj, Heniu. Wódka reguluje żołądek.
Turoń nie odpowiedział. Może wtedy swój plan mu przedstawił? Wyszło na to, że nie Muszyna prosi o pomoc przewodniczącego, ale odwrotnie.
— Pomóż mi, Andrzej — mógł powiedzieć. — To moja ostatnia szansa.
Czy Muszyna zgodził się łatwo, czy kazał się prosić? Nikogo przy rozmowie nie było, tylko to śpiące dziecko. Przez uchylone drzwi na balkon widzieli, coraz ciemniejsze, wzgórza za rzeką. Jeszcze gęsi odzywały się na łąkach, wiało wieczornym chłodem. Zegar na kościelnej wieży wybił ósmą, skrzypiały źle naoliwione kółka. I tak, pochyleni nad wózkiem, mogli ten plan uzgodnić.
Muszyna zgodził się na wszystko, bo co miał robić? Jasne. Wyglądał jak ten najgorszy spod budki z piwem. Ani pieniędzy, ani dokąd wracać. Dał się wciągnąć przewodniczącemu w jego nieczystą grę.
Wróciła Myszka — żona Henryka. Do ósmej miała dyżur w Domu Kultury. Drobna, szczupła — uśmiechnęła się do Muszyny serdecznie.
— Poznajcie się — powiedział Turoń. — Mój kolega.
Starsza córeczka Turoniów, Małgosia, usiadła ojcu na kolanach.
— Tatusiu, panu Wesołowskiemu zginął Cezar. Cały dzień go szukał.
— I co, znalazł?
— Nie, ale za to kotka mu zaniosłyśmy. Takiego małego, rudego.
Mężczyźni śmieli się. Myszka podała kolację na zielonych talerzach: kiełbasę w plasterkach, ser, sałatkę z rzodkiewek i groszku. Pili herbatę w wysokich szklankach. Pachniały narcyzy, chleb był świeży. Turoń poweselał — śmiał się głośno. Wspominali szkołę, Muszyna opowiadał o Bolku Kopenhadze.
— Pamiętam, jak zrobił nas w konia. To z Kopenhagą poszliśmy na popijawę do „Rycerskiej”. Miał płacić, ale w pewnej chwili wyszedł do klozetu i stamtąd, pewno przez okienko, na ulicę. Czekaliśmy z jednym gościem do późna. Awantura była, nie mieliśmy grosza przy duszy.
— Cały Bolek, cały Bolek — śmiał się Henryk.
Kiedy za oknami pociemniało, Myszka zapaliła lampę. Abażur był słomiany — na ścianach zakołysały się plamy światła.
Późno było, kiedy poszli do Lenki. Mieszkała z matką, staruszką, na drugim końcu miasta. Szli krótszą drogą, przez pola.
— Na razie tam zamieszkasz, a potem zobaczymy — powiedział Turoń.
Muszyna milczał.

Rano przyszedł do prezydium na zebranie rady, które miało zacząć się o dziewiątej. Henryk czekał na niego w gabinecie. Muszyna zmienił się nie do poznania — Stefcia gońcówna spojrzała zdziwiona. Był w sportowej marynarce (pożyczonej od Turonia), miał czystą koszulę i nowy krawat. Pachniał kremem „Nivea”. Na jego ramieniu wisiał aparat fotograficzny — lustrzanka (także własność Turonia).
— Witaj! — powiedział przewodniczący stając w drzwiach. Wprowadził Muszynę do gabinetu.
O dziewiątej wyszli na zebranie. Lenka wzięła plik kartek podaniowego papieru i poszła za nimi. Miała protokołować.
Zebrania rady odbywają się u nas raz w miesiącu. Towarzysze radni omawiają najważniejsze sprawy naszego miasta. W sali konferencyjnej na parterze zebrało się całe prezydium. Był dyrektor szpitala Gniazdowski, inżynier Szafranek — kierownik Miejskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego, nauczyciel Szeląg i dyrektor gimnazjum Kwasiborski. Przyszła żona sekretarza Miedzy — Helenka — przewodnicząca miejscowego Koła Ligi Kobiet. Major Popielak, komendant naszej MO, rozmawiał z dyrektorem Fabryki Przetworów Owocowych — Kuleszą. Wszyscy palili. Architekt powiatowy Targowski papierosa z ustnikiem „Carmen”, inżynier Szafranek fajkę. Chmura dymu wisiała nad stołem.
Muszyna z Turoniem usiedli. Turoń miał przewodniczyć. Wyjął z płaskiej teczki notatnik, zaczął przeglądać. Lenka przysunęła mały stolik bliżej okna (i tu na parapecie stały paprotki). Muszyna uśmiechnął się do niej. Odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Położyła na stoliku plik kartek, zaczęła temperować ołówek.
Zebrani czekali kilka minut na sekretarza Miedzę. Wszedł w końcu zostawiając szeroko otwarte drzwi na korytarz (ktoś zerwał się i zamknął). Rozmowy przy stole zasłanym zielonym suknem przycichły. Sekretarz obszedł stół raźnym krokiem, sapiąc i wypinając brzuch. Był dużym, tęgim mężczyzną. Kołnierzyk niebieskiej koszuli miał wyłożony na klapy marynarki. Widać było szelki przytrzymujące spodnie. Niósł dużą skórzaną teczkę.
— Dzień dobry, towarzysze, dzień dobry! Dlaczego nie zaczynacie?
Usiadł na wolnym krześle, koło dyrektora Gniazdowskiego, po drugiej stronie stołu — wyjął z teczki papiery. Potem zaczął nakładać okulary. Duży metalowy futerał położył na zielonym suknie. Chwilę było cicho — zebrani słyszeli tylko sapanie sekretarza i gwar spod budki z piwem za otwartymi oknami. Przez plac, jak wczoraj, przejechała milicyjna nyska.
„Piesi, korzystajcie z białych pasów na jezdniach!” — zahuczał głośnik. Turoń wstał.
— Pozwólcie, towarzysze, że zacznę od prezentacji mojego serdecznego przyjaciela, Andrzeja Muszyny. Kolega jest dziennikarzem, pracuje w centralnej prasie. Przyjechał do nas na kilka miesięcy, aby zapoznać się z terenem i naszymi problemami. Zamierza po powrocie napisać cykl reportaży czy nawet książkę — tu przewodniczący pochylił się nad gościem — prawda, Andrzeju?
Wszyscy na nich patrzyli. Muszyna, trochę speszony, wstał i ukłonił się zebranym. Wydawało się, że zawadza mu aparat lustrzanka przewieszony przez ramię.
— Tak jest — powiedział cicho. — Reportaże.
— Otóż — mówił Turoń uśmiechając się do radnych — kolega ma do nas prośbę. Chciałby uczestniczyć w dzisiejszym zebraniu, a także, ewentualnie, w następnych. Żywi nadzieję, że we wszystkich sprawach będziemy mu udzielać niezbędnych wyjaśnień. Czy tak, Andrzeju? — I znów pochylił się nad stołem.
— Owszem — powiedział cicho Muszyna. Spojrzał między głowami Miedzy i dyrektora Gniazdowskiego na Lenkę.
— Aby formalności stało się zadość — ciągnął Turoń — pozwól no, redaktorze, legitymację!
Muszyna podał Henrykowi kartonik w plastykowej okładce. Przewodniczący rzucił okiem, podniósł na chwilę do góry i powiedział:
— W porządku! — Zapytał jeszcze: — Czy towarzysze wyrażają zgodę?
Wszyscy w milczeniu patrzyli przed siebie. Tylko Miedza zakaszlał. — Zgoda, zgoda!
— Dziękuję! — powiedział przewodniczący, a zaraz po nim, unosząc się z krzesła, powtórzył jak echo Muszyna: — Dziękuję.
Dalszy przebieg zebrania zilustruje najlepiej brudnopis protokołu Lenki. Zwykle po zebraniach przez kilka dni przepisywała protokoły na czysto. W kilku kopiach, które następnie wysyłała do zainteresowanych osób. Na kartkach brudnopisów notowała drobnym pismem wszystko, co zebrani mówili. Później mniej ważne szczegóły wykreślała. Na marginesach rysowała czasem kotki i zajączki, kobiece główki, a także (w nawiasach) pisała uwagi o wyglądzie zebranych i ich zachowaniu. Protokół dzisiejszego zebrania brzmiał, jak następuje:
Po prezentacji redaktora Muszyny przewodniczący Turoń proponuje, aby najpierw rozpatrzono sprawy bieżące, a później węzłowe zagadnienia dotyczące podziału kredytów uzyskanych na rozwój bazy turystyczno-sportowej.
Zebrani w milczeniu wyrażają zgodę.
Jako pierwszy zabrał głos towarzysz Miedza Eugeniusz. Chciałby wiedzieć, dlaczego jeszcze nie jest gotowa trybuna przed budynkiem prezydium. Za trzy dni pochód, a tu same deski leżą i nie dokończony szkielet. Deski nie są należycie zabezpieczone — co to za bałaganiarska robota? (Jak zwykle: głośno i niegrzecznie! — uwaga Lenki.)
Wyjaśnienie składa kierownik Wydziału Gospodarki Komunalnej — towarzysz Rybaczyński. Sprawa trybuny wygląda tak: stolarz, właściciel prywatnego zakładu, obywatel Groszek Jan („jak wiecie, towarzysze, nie ma w naszym mieście państwowego zakładu stolarskiego”), odmawia wykonania trybuny, ponieważ twierdzi, że nie otrzymał właściwego materiału. Domaga się kantówki i desek trzeciej klasy. Poprzednio zaczął robić, a teraz robotę przerwał.
Przewodniczący Turoń: — Trzeba, towarzyszu Rybaczyński, zająć się tą sprawą osobiście i to natychmiast!
Towarzysz Miedza: — Groszek musi skończyć trybunę bez gadania! Co to za porządki, żeby stolarz dyktował nam warunki? Deski ma, niech robi!
Kierownik Rybaczyński obiecuje, że zajmie się energicznie sprawą. Zebrani przyjmują jego oświadczenie do wiadomości. Przewodniczący Turoń: — Panno Lenko, proszę zapisać!
Tyle sprawy bieżące. („Z dużej chmury mały deszcz” — na marginesie koślawymi literami.)
Przewodniczący Turoń prosi zebranych o ponowne zastanowienie się nad wykorzystaniem funduszy uzyskanych na rozwój bazy turystyczno-sportowej. Proponuje, żeby wybudować boisko dla młodzieży oraz skocznię narciarską, natomiast radzi zrezygnować z budowy jeszcze jednej restauracji.
Towarzysz Miedza przypomina, że już na poprzednich zebraniach zarysowały się różne opinie na ten temat. On ma wyrobione zdanie: uważa, że propozycja budowy restauracji z motelem jest najlepsza. Do restauracji będzie można zaangażować cygańską orkiestrę.
Stanowisko sekretarza popiera dyrektor Szafranek.
Przewodniczący Turoń: — Proponuję zastanowić się jeszcze nad tą sprawą, towarzysze. Są w naszym mieście dwie państwowe restauracje i jedna prywatna. Brak nam za to wielu innych, potrzebniejszych, obiektów. Nasza młodzież nie ma w ogóle boiska sportowego. Na górkach za miastem możemy wybudować wyciąg narciarski lub skocznię. Chodzi o rozwijanie w młodzieży zamiłowania do sportu, o odciągnięcie jej spod budek z piwem i włóczenia się po ulicach.
Tu wtrąca pytanie redaktor Muszyna: — Przepraszam, towarzyszu przewodniczący, czy rzeczywiście nie ma u was boiska?
Turoń: — Nie ma naprawdę, towarzyszu redaktorze!
(Co tam Miedziunio tak pilnie notuje? — uwaga Lenki.)
Sekretarz mówi, że sprawę można by przemyśleć. — Rzeczywiście, możemy jeszcze podyskutować. Czy do mnie tylko należy ostatnie słowo?
Proponuje odłożyć decyzję do następnego zebrania rady. Zebrani w milczeniu przyjmują wniosek.
Major Popielak występuje z projektem radiofonizacji miasta. Megafony będą założone na co trzecim słupie trakcji oświetleniowej. Studio w budynku komendy. Chodzi o możliwość pouczania i instruowania obywateli, jak mają zachowywać się w miejscach publicznych, na jezdniach, chodnikach i drogach. Poza tym, zdaniem majora, ludzie chętnie będą słuchać muzyki z płyt.
Przewodniczący Turoń protestuje. Mówi, że sam wprawdzie mieszka za miastem, ale sądzi, że ci, co mieszkają w centrum, nie byliby zadowoleni. Dość mamy hałasów. Chcemy w domach wypocząć w ciszy i spokoju!
— Muzyka to hałas dla kolegi przewodniczącego? — pyta Popielak.
— Z głośnika zawsze! — odpowiada Turoń.
Redaktorowi Muszynie wystarczy głośnik na dachu nyski. Jest u nas dopiero dwa dni i zna już wszystkie hasła na pamięć. (Dlaczego nikt się nie śmieje z dowcipu pana redaktora? — uwaga Lenki.)
Przewodniczący Turoń: — Domyślam się, jaka ta wasza muzyka będzie, towarzyszu majorze. Marsze, marsze!
Proponuje, żeby szczegółowe rozpatrzenie projektu komendanta odłożyć na później. Trzeba wysłuchać opinii mieszkańców okolicznych domów.
Zebrani w milczeniu przyjmują propozycję.
Ostatnia część zebrania — wolne wnioski. Prosi o głos nauczyciel Szeląg Mieczysław. Ma wątpliwości, co do udziału w uroczystościach pierwszomajowych obywatela Wesołowskiego Franciszka — byłego hallerczyka. Obywatel Wesołowski, jego zdaniem, jest weteranem obcym klasowo i nie powinien stać na trybunie obok takich towarzyszy, jak sekretarz Miedza, dyrektor Gniazdowski czy towarzysz Kotula z województwa.
Zebrani nie wypowiadają się w tej sprawie. Towarzysz Miedza pyta, kto to jest Wesołowski. Wyjaśnia kierownik Rybaczyński:
— Ob. Wesołowski Franciszek jest staruszkiem emerytem. Ma siedemdziesiąt dziewięć lat, mieszka przy ulicy Projektowanej. Co roku wysyłane jest do niego zaproszenie na trybunę honorową. Był żołnierzem armii generała Hallera. Przed wojną stał na trybunie podczas święta Trzeciego Maja. Dlatego przyzwyczaił się.
Miedza (kaszląc): — Aha!
Przewodniczący Turoń: — Sprawa staruszka Wesołowskiego jest rozpatrywana co roku od nowa. Może towarzysze raz na zawsze postanowią: „tak” albo „nie”. Po co tracić niepotrzebnie czas?
Przewodniczący głosuje za „tak”. Wesołowski ma siedemdziesiąt dziewięć lat. Komu przeszkadza jego niebieski mundur?
— Nie dzielmy weteranów na swoich i obcych klasowo, towarzysze.
Zebrani milczą nadal. Przewodniczący mówi: — Proszę zanotować: „Wyrażono zgodę na udział staruszka Wesołowskiego w obchodach”.
Niżej Lenka napisała dużymi literami: „Na tym zebranie zakończono”. I postawiła wykrzyknik.
Radni zaczęli podnosić się z krzeseł. Do Muszyny podszedł sekretarz Miedza (po drodze zapinał żółtą teczkę).
— Serdecznie witam towarzysza redaktora! Kiedy wpadniecie do komitetu? Zawsze dla was będę miał czas, pamiętajcie! — Wyciągnął dużą rękę.
— Jeszcze go drzwiami będziecie wyrzucać, a on wejdzie oknem! — zażartował Turoń.
Miedza śmiał się: — Porywam wam redaktora, a wy nic? — I do Muszyny: — Może jutro wpadniecie?
Umówili się na dziesiątą. Redaktor zapisał godzinę w notesie. Rozmawiali jeszcze chwilę stojąc nad zielonym suknem. Zebrani powoli opuszczali salę.
— Józek! — zawołał sekretarz do dyrektora Gniazdowskiego. — Zaczekaj! — Pożegnał się i wyszedł. Słychać było na korytarzu tubalny głos i śmiech.
Turoń uderzył Muszynę po ramieniu. — No co? Rekin połknął haczyk!
Roześmieli się głośno, aż Lenka (ona jedna została w pustej sali) zdziwiona uniosła głowę. „Piesi, przechodźcie jezdnię po białych pasach!” — zahuczał na placu radiowóz.



II. BARDZO PRZEPRASZAM, PANNO LENKO...

Lenka klęczała na krześle przystawionym do parapetu i wyglądała oknem. Z ulicy widać było jej twarz między łodygami kwitnących pelargonii. Domek, w którym mieszkają z matką, jest drewniany, niski. Okna są niewysoko nad chodnikiem. Lenka patrzyła, czy z dołu, od strony miasta, ktoś nie nadchodzi. Ale był już wieczór — ta uliczka najczęściej jest pusta i teraz nie szedł nikt.
W pokoju wynajętym Muszynie czekała kolacja: kanapki z szynką i żółtym serem, rzodkiewki, pusty talerzyk przygotowany na jajecznicę i filiżanka na kawę. W małym porcelanowym dzbanuszku stała śmietanka.
Lenka co pewien czas podrzucała pod blachę, żeby woda nie przestała się gotować. Potem wracała na krzesło, rozchylała łodygi pelargonii i patrzyła na ulicę. Powoli zapadał zmierzch.

Muszyna do czternastej przesiedział w gabinecie Turonia. Rozmawiali o jutrzejszej wizycie u Miedzy. Przygotowali plan rozmowy.
— Pochodź dziś trochę po ulicach — powiedział Henryk. — Niech cię ludzie widzą.
Kilka minut po drugiej przybiegł zdyszany kierownik Rybaczyński.
— Panie przewodniczący, ja nie dojdę do ładu z tym starym! Daje mu nowe deski, a on mówi, że nie przyjmie, bo to piąta klasa. Krzyczy o łaty i kantówkę... Jak Boga kocham, nie skończy trybuny na czas!
Turoń zaraz wstał i poszli do Groszka. Stolarz mieszkał za rynkiem. Zaczynały się tam niskie, parterowe domy w ogrodach. Jeden z takich domów zajmował Groszek z rodziną — pięć osób. Stary z żoną, ich syn, synowa i wnuk. Syn był kierowcą w POM-ie, wnuk chodził do dziesiątej klasy. W szopie, za domem, Groszek miał prywatny warsztat. Robił na zamówienie meble i trumny. Był już starym człowiekiem, ale trzymał się dobrze. Siwy, trochę przygarbiony, najczęściej milczał.
Koło domu był spory sad. O część działki, na której rosły drzewa, Groszek procesował się z powiatowym architektem — Targowskim. Chcieli w tym miejscu wybudować publiczny szalet.
Kiedy Turoń z Muszyną przyszli, akurat jadł obiad. Siedział nad talerzem zupy, przy stole z brzozowych bierwion, w ogrodzie, pod pniem włoskiego orzecha.
— Panie Janie — powiedział Turoń — co ja słyszę? Trybuny nie chce pan budować? — Podał staremu rękę.
Groszek nie podniósł się i nie poprosił, żeby usiedli.
— A co oni myślą? — zapytał (zaimka „oni” używał bardzo często). — Niech mi dadzą dobry materiał, to będę robił! Leluchowicz płyty pilśniaki na dekorację dostał, dlaczego mnie nie dadzą porządnych desek? Bez kantówki też nic nie będzie.
— Panie Janie — mówił Turoń — za dwa dni święto! Zrobi pan i z niczego, jak zechce!
Groszek wzruszył ramionami. Z domu wybiegła siwa kobieta w fartuchu. Ręce miała zawalane mąką.
— Proszę, proszę — mówiła wycierając dłonie o fartuch. — Siadajcie, mili panowie, siadajcie! Jańciu, dlaczego nie prosisz, żeby pan przewodniczący usiadł? Może herbatki?
Turoń podziękował. — Niech pani namówi męża, żeby skończył trybunę. Święto nam chce popsuć, taki uparty!
Stary zdenerwował się nagle. — Jak Groszka chcą uderzyć, to nie patrzą wtedy na nic i nie pytają. Czyj to pomysł, żeby tu, na tej ziemi — wstał i tupnął nogą — budować publiczny wychodek? Ich, ich! — pokazał Turonia palcem. — A potem jak trwoga, to do Boga! Buduj, Groszek, trybunę! Z czego, z czego, pytam? Z powietrza?
— Cicho, cicho! — mówiła Groszkowa. — Nie denerwuj się, Jańciu. Pan przewodniczący to dobry człowiek.
— Wszyscy oni dobrzy. Dla siebie.
— Pan wie, panie Janie, że tego projektu z szaletem nie popieram — powiedział Turoń. — Jak mnie wyrzucą z powodu trybuny, to już na pewno szalet wybudują. Kto będzie Groszka bronił? — Zaśmiał się.
Stary sapał ze zdenerwowania. Odsunął na bok talerz. Zupa chlusnęła na stół.
— Dziwak, ale dobry człowiek — mówił Turoń, kiedy wracali. — Naraził się architekturze i teraz go niszczą. Miedza kazał postawić publiczny szalet w mieście. Słusznie, na pewno jest potrzebny. Architekci zaczęli się zastanawiać, gdzie szalet postawić, i ktoś im podsunął pomysł, żeby na działce Groszka. Niedaleko rynku, wystarczy wyciąć kilka drzewek. Stary zaczął protestować. Pisał odwołania, skargi. Jeździł do architekta wojewódzkiego, sprowadzał komisje. Kolejno zapadały decyzje na „tak” i na „nie”. Ostatnia nie wiem jaka, pewno na „tak”, bo Groszek zły. A wszystko dlatego, że komuś nie dał łapówki albo nie postawił pół litra, albo powiedział głośno, co myśli...
Doszli do rynku, Turoń spieszył się do domu. — Cześć, stary. Pamiętaj, co masz jutro mówić.
Obiad Muszyna zjadł w „Obywatelskiej”. Kelner Ludwiś posadził go przy stoliku przykrytym białą serwetą, w sali za kotarą.
— Pan redaktor uprzejmie spocznie — powiedział. Przyjmując zamówienie powtarzał: — Służę uprzejmie, proszę uprzejmie! — Na koniec zapytał: — Jak smakował obiadek redaktorowi?
Muszynie odbiło się głośno, kiedy wychodził z restauracji.
Siedział później oparty o pień drzewa nad skarpą i patrzył na rzekę. Świerki na wzgórzach po drugiej stronie były ciemne. Wolno płynęły obłoki.
Blisko ruin ułomny człowiek w pomarańczowej kamizelce robotnika drogowego pasł krowę. Był to Krzywy Stefan — zamiatacz ulic. Krowa należała do inżyniera Szafranka — dyrektora przedsiębiorstwa budowlanego. Żona Szafranka lubiła świeże mleko. Tego z mleczarni nie mogła pić.
— Nie wiadomo, co tam wrzucają do środka — mówiła. — Tak chociaż wiem, że własna krowa.
Ludzie w mieście śmiali się, że Stefan ma drugi etat (Szafranek płacił mu dwieście złotych miesięcznie). Ulice zamiatał rano, a potem pasł krowę. Wyprowadzał z małej obórki koło magazynów przedsiębiorstwa i pędził ulicami na łąki nad rzeką albo na skarpę.
Dzieci wołały za nim: — Stefan, Stefan, zabiorą ci etat!
Ktoś nastraszył ułomnego, że z powodu krowy straci w radzie etat zamiatacza ulic. Dlatego zachodził co pewien czas do urzędu, zdejmował okrągłą czapkę i zaczynał niewyraźnie mówić. Wystarczyło powiedzieć, że nikt mu etatu nie zabierze i że do renty będzie pracował. Uspokajał się zaraz. Czasem tylko urzędnicy chcieli się pośmiać — udawali, że nie wiedzą, o co chodzi, pytali o krowę. Stefan zaczynał się denerwować, czerwieniał, krzyczał, w końcu potrząsając pięściami wybiegał z urzędu.

Lenka czekała. Łokcie oparła na parapecie, patrzyła w dół, na bzy za parkanami ogrodów. Zamyśliła się. Miała dwadzieścia pięć lat. Od siedmiu pracowała jako sekretarka w prezydium. Przez ten czas zmieniano przewodniczących pięć razy. Lenka codziennie przed ósmą wychodziła z domu.
Po maturze chciała studiować biologię, ale nie została przyjęta. Jej chłopak, syn rzeźnika Rybarczyka, zaczął studiować na politechnice. Przestał przyjeżdżać do miasta. Jakiś czas pisała listy, potem zrezygnowała, bo odpowiedzi nie było. Stary Rybarczyk przestał odkładać cielęcinę jej matce, udawał, że Lenki nie widzi na ulicy. Kiedyś pojechała, żeby odebrać papiery z uczelni i poszła pod adres, jaki przepisała z ostatniej koperty. Drzwi otworzyła dziewczyna z dzieckiem na ręku. Lenka spytała o młodego Rybarczyka. Tamta zdziwiła się. — Męża nie ma w domu.
Minęło pięć lat i Lenka nie wyjeżdżała więcej z miasta. Była szczupła, niewysoka, mysie włosy rozczesywała codziennie przed lustrem. Nosiła czeską biżuterię, malowała rzęsy. Jej matka, kobieta już niemłoda, martwiła się, dlaczego córka nie wychodzi za mąż.
— Może nie chce tych miejscowych kawalerów? — zwierzała się ze zmartwienia sąsiadkom. — Prawda, dużego wyboru nie ma. A może czeka, że ten łajdak Rybarczyk wróci?
Lenka poruszyła się niespokojnie w oknie. Ktoś szedł ulicą koło płotów, zza których wychylały się bzy. Ale była to tylko stara kobieta, jej matka. Wracała z wieczornego nabożeństwa.
Historię Krzywego Stefana opowiedział Muszynie Flacha. Spotkali się na skarpie. Jasiu przyszedł po trawę dla królików. Jego syn, sześcioletni chłopiec, ciągnął drewniany wózek.
— O, redaktor Muszyna! — ucieszył się Flacha.
Od piątej do zmierzchu pili w „Obywatelskiej”. Muszyna nie chciał iść z początku — wymawiał się zmęczeniem.
— Redaktorze kochany — prosił Rybaczyński — trzeba! Choć pół literka! — Odesłał chłopca do domu. — Matce powiedz, że przyjdę później! — krzyczał za nim.
Siedzieli w sali za kotarą, przy stole z czystą serwetą. Jasiu skarżył się na niskie zarobki.
— Taki Gniazdowski na przykład, ten zarabia! Tu bierze, tam... Willę postawił za skrobanki. Panie redaktorze, gdybym ja był wierzącym człowiekiem, moja noga nie postałaby w jego domu... Wszystko tam krew niewinnych istotek! — Śmiał się, parskał śliną.
Muszyna odchylał głowę. — A Turoń jaki jest? — zapytał. — Chwalą go ludzie?
Flacha pomilczał chwilę. — Uczciwy człowiek, na pewno. Ale żeby ludzki, taki, co sam pożyje i da innym pożyć, to nie. Ja bardzo przepraszam, panie redaktorze. Mówię szczerze, jak jest.
Muszyna kiwał głową.
Flacha pochylił się nisko — Ja bardzo przepraszam — powtórzył — ale czy ten Turoń to nie jest... — Palcami zamachał pod brodą.
Muszyna nie zrozumiał, potem zaczął się śmiać. — Co wy, Rybaczyński? Co wy gadacie?
Był już pijany. Sala naokoło zakołysała się jak pokład statku. Wstał niezgrabnie — chciał wyjść za potrzebą.
Ubikacja była na zewnątrz, we wnęce muru okalającego ciemne podwórze (drogę pokazał Ludwiś). Drzwi nie domykały się, deska była pokryta kałem, na betonowej podłodze stała kałuża moczu. Ciężki zaduch wisiał w powietrzu.
Trochę później, kiedy już byli po imieniu (objęci ramionami całowali się długo nad stołem), Rybaczyński zapytał nagle:
— Andrzejku, a ty właściwie skąd?
— Z centrali — powiedział Muszyna.
— Ale tytuł, tytuł gazety.
Muszyna popatrzył na Jasia Flachę — na jego czerwoną twarz, wiśniową koszulę non-iron, przepoconą pod pachami — i powiedział opryskliwie: — Coś ty taki ciekawy, Rybaczyński?
I wtedy, nie wiadomo dlaczego, Flacha przestraszył się.
— Ja bardzo przepraszam! — Chwycił Muszynę za rękę, potrząsnął silnie. — Bardzo przepraszam. Ja tylko tak, prywatnie, redaktor, mam nadzieję, nie weźmie człowiekowi za złe! — Obejrzał się, stuknął kuflem o stół. — Ludwiś, Ludwiś, piwko dla redaktora!
Kiedy wychodzili, było ciemno.

Lenka czekała. Posłała łóżka, swoje i matki, w dużym pokoju za kuchnią. Rzadziej już wyglądała oknem. Ulica między parterowymi domkami była pusta i ciemna. Czytała książkę przy stole, zjadły kolację. Trochę rozmawiały z matką.
— Kładź się, późno — powtarzała stara kobieta.
Lenka udawała, że nie słyszy. Podchodziła do okna. Czuła na policzkach dotyk liści pelargonii. Nie widziała nikogo.
Sierżant Zenon Olszewski z Komendy Powiatowej — wielki, kościsty mężczyzna — objął służbę o godzinie dwudziestej pierwszej. Był znany z nieprzejednanej postawy wobec elementów chuligańskich, nie przestrzegających porządku i dyscypliny w naszym mieście. Szczególnie zwracał uwagę na prawidłowe przechodzenie jezdni. Ludzie śmieli się, że dziennie zbiera sto mandatów. Sierżant nie patrzył przy tym, z kim rozmawia. Znana była historia dyrektora Gniazdowskiego, od którego zażądał dziesięciu złotych. Kiedy Gniazdowski podniósł głos i zaczął krzyczeć, Olszewski zagroził użyciem służbowej pałki. Gniazdowski uspokoił się i zapłacił. Później kilkakrotnie interweniował u majora Popielaka. Major bezradnie rozkładał ręce:
— Nic wam nie poradzę, dyrektorze. Funkcjonariusz ma prawo.
Czasem potrafił być kłopotliwy. Na przykład zatrzymał kierowcę stara wyładowanego materiałami z budowy osiedla przy Projektowanej (między innymi: deski calówki i płytki PCV). Materiały były przewożone pod willę Miedzy, gdzie budowano garaż. Olszewski spisał protokół i złożył w komendzie razem z wnioskiem o wszczęcie dochodzenia. Miedza stracił kilka dni na rozmowy z Popielakiem.
O dwudziestej pierwszej trzydzieści sierżant wyruszył w obchód (ręce założone do tyłu, pasek pod brodą, gumowa pałka na brzuchu). Minął park i wolno szedł w stronę rynku. Naprzeciw restauracji „Obywatelska” zauważył pijanego mężczyznę, który przechodził jezdnię w odległości kilku kroków od białych pasów. Olszewski użył służbowego gwizdka, a potem powiedział głośno:
— Obywatelu, pozwólcie!
Dalszy opis wypadków zawiera notatka służbowa sporządzona przez sierżanta w dyżurce komendy.
„Na zwróconą uwagę wyżej wymieniony osobnik nie zareagował, natomiast odmówił stanowczo okazania dowodu osobistego i zapłacenia mandatu. Następnie, stojąc w rozkroku, rozpoczął załatwianie czynności fizjologicznej. W tym momencie zbliżył się znany mi osobiście obywatel Rybaczyński Jan — kierownik Wydziału Gospodarki Komunalnej miejscowej RN — także w stanie nietrzeźwym. Obywatel Rybaczyński oświadczył, że «szykanuję ludzi pracy», oraz zażądał pozostawienia w spokoju »redaktora z prasy centralnej«. Rozmowę prowadził w tonie agresywnym. Na zwróconą uwagę, że on sam również przeszedł nieprawidłowo jezdnię, w związku z czym winien zapłacić mandat, odpowiedział śmiechem. Po załatwieniu potrzeby fizjologicznej pijany osobnik, podtrzymywany przez obywatela Rybaczyńskiego, zaczął oddalać się z miejsca naruszenia przepisów. Wobec takiej postawy wyżej wymienionego zmuszony byłem zastosować przymus fizyczny, a to celem doprowadzenia do izby zatrzymań. Obywatel Rybaczyński, mimo kilkakrotnych wezwań, oddalił się w niewiadomym kierunku...”
Dopisanie kilku ostatnich zdań notatki przerwał Olszewskiemu telefon. Dzwonił major Popielak.
— Olszewski — powiedział krótko — proszę zwolnić człowieka, którego zatrzymaliście pod „Obywatelską”.
— Obywatelu majorze... — zaczął sierżant.
— Zwolnić — powtórzył major i odłożył słuchawkę.
Olszewski był niezadowolony. Odczekał kilka minut, spodziewając się, że major zmieni zdanie, potem niechętnie wydał polecenie dyżurnemu funkcjonariuszowi.
Muszyna spał na ławce w celi obok dyżurki. Otworzył oczy, kiedy milicjant potrząsnął go za ramię. Omalże nie upadł wstając. Funkcjonariusz oddał mu pasek, sznurowadła, krawat i aparat lustrzankę. Wsadził krawat do kieszeni, wyszedł przed budynek komendy i stał chwilę, nie bardzo wiedząc, dokąd iść. Chwiał się — musiał chwycić za balustradę przy schodach. Flacha czekał niedaleko komendy.
— A co, nie mówiłem? — Klepnął Muszynę po ramieniu. — Popielak to mądry gość!
Śpiewali wracając przez puste miasto. Ich głosy, trochę ochrypłe, słychać było daleko.
— „Rano, rano, raniusieńko, rano po rosie...”

Lenka jeszcze czekała. Matka piła herbatę przy stole w kuchni.
— Madziu — mówiła — dlaczego nie idziesz spać?
Dziewczyna uchyliła okno. Nasłuchiwała. Z dołu, od miasta, słychać było nierówny śpiew:
— „Wyganiała Kasia wołki...”
Tak, to wracał redaktor Muszyna. W rozpiętej koszuli, bez krawata, aparat lustrzanka krzywo wisiał na szyi. Długo stali z kierownikiem Rybaczyńskim naprzeciw niskiego okna. Kończyli nierówny śpiew:
— „Kasiu, Kasiu, Kasiuleńko, cóż za gości masz?”
Lenka stała za firanką. Widziała, jak na pożegnanie objęli się.
— Jasiu, nigdy ci nie zapomnę! — mamrotał Muszyna. — Pa, kochany, pa! — Cofał się w stronę drzwi.
W sieni potknął się o rower. Lenka wyjrzała z kuchni, ale zaraz cofnęła się z powrotem.
— Ja bardzo przepraszam, panno Lenko! — powiedział Muszyna do zamkniętych drzwi. — Bardzo przepraszam!
Słychać było, jak sprężyny jęknęły za ścianą, kiedy w ubraniu upadł na łóżko.



III. ŚWIĘTY JÓZEF NA SZPILCE

Sekretarz Miedza siedział w gabinecie na pierwszym piętrze. Budynek komitetu stoi naprzeciw parku — okna były uchylone, ciepły powiew unosił muślinową firankę. Miedza powiesił marynarkę na oparciu fotela, siedział w rozpiętej koszuli z podwiniętymi rękawami.
Na ulicy, pod oknami, stała służbowa warszawa, w której drzemał kierowca Józik. Wystarczyło wychylić się przez okno i zawołać:
— Józik, chodź no tutaj!
Kierowca nie spiesząc się wysiadał z wozu i szedł na górę po schodach wyłożonych czerwonym chodnikiem. Zwykle w ciągu dnia Miedza kilkakrotnie wzywał go w ten sposób. Potem wydawał różne polecenia:
— Pojedziesz po papierosy. — Albo: — Skocz, Józik, do domu. Żona czeka. — Józik woził sekretarzową na targ i do sklepów.
W lecie jeździli na ryby. Najczęściej jednak spędzał dzień w służbowym samochodzie. Czytał książeczki z serii z żółtym tygrysem lub słuchał radia. Może dlatego rozleniwił się ostatnio i zaniedbał? Golił się co drugi dzień, nie oddawał żonie koszul do prania i przez okrągły rok chodził w tych samych, wypchanych na kolanach, spodniach. Miedza, wrażliwy na zapachy, uchylał podczas jazdy szybę.
Dzisiaj od ósmej (zbliżała się już dziesiąta) Józik siedział w warszawie. Sekretarz zamówił telefon do województwa i czekał na rozmowę. Nie lubił nie zapowiedzianych odwiedzin — dlatego co pewien czas starał się upewnić, czy któryś z towarzyszy nie wybiera się z wizytą. Nie lubił na przykład przyjazdów towarzysza Kmity, znajomego przewodniczącego Turonia (Miedza wiedział, że tylko dzięki stanowisku Kmity Turonia nie przeniesiono gdzie indziej). Kmita nie łowił ryb i nie lubił pić koniaku. Zadawał natomiast pytania, na które często trudno było odpowiedzieć. Kiedy Miedza próbował odpowiadać wymijająco, towarzysz z województwa przerywał ostro:
— Krótko, krótko, proszę. Tak czy nie?
Czekając na połączenie, sekretarz kruszył tytoń.
Chodziło o chińską różę — dwumetrowy krzew w wielkiej donicy, pod którym, w kącie gabinetu, stał stolik i cztery klubowe fotele. Na jej liściach pojawiły się mszyce. Miedza zmartwił się bardzo (chińska róża, hibiscus, była przedmiotem jego szczególnej troski), dzwonił nawet do kierownika Wydziału Rolnictwa i Leśnictwa. Przysłali człowieka z aparatem do rozpryskiwania specjalnego płynu, ale sekretarz nie mógł znieść zapachu. Preparat nieprzyjemnie cuchnął. Po dwóch dniach kazał sprzątaczce Czesi zetrzeć płyn z liści. Mszyce zresztą nie ustąpiły. Helenka poradziła wówczas stary, stosowany jeszcze przez jej babkę, sposób: natarcie róży wywarem tytoniowym. Tytoń papierosowy (ewentualnie fajkowy) należało zalać wrzątkiem i tak zostawić przez noc. Czesia od ósmej trzymała czajnik na maszynce.
Zadzwonił telefon. Miedza chwycił słuchawkę, ale był to tylko profesor Kwasiborski, dyrektor liceum.
— Moje uszanowanie, towarzyszu sekretarzu. Przepraszam, że niepokoję od rana.
— Krótko, krótko, dyrektorze — powiedział sekretarz. — Czekam na połączenie.
— Chodzi o syna. Chłopiec zapuścił długie włosy, wiecie, takie modne, do ramion. Trzeba, żeby poszedł do fryzjera. Szkoła nie może tolerować hippisów.
Sekretarz milczał chwilę. — Nie za ostro, dyrektorze? Młodzież musi się wyszumieć.
— Towarzyszu sekretarzu — nie ustępował dyrektor — to jest karygodne. Cała szkoła patrzy na waszego syna. Ja bardzo proszę: wpłyńcie swoim autorytetem!
— No, dobrze, pogadam z nim. W każdym razie dziękuję za pryncypialną troskę, jaką wykazujecie. — Słowa „pryncypialny” i „troska” zajmowały w słowniku Miedzy ważne miejsce. — Macie tam gdzieś pod ręką towarzysza Szeląga?
— Szeląga? — powtórzył Kwasiborski. Sekretarz pytał o nauczyciela gimnastyki i prezesa Kółka Łowieckiego. Kwasiborski nie lubił Szeląga. Młodszy nauczyciel szykował się na objęcie po nim stanowiska. — Nie ma, towarzyszu. Prawdopodobnie na zajęciach. Zawołać?
— Nie, nie. Nic pilnego. Powiedzcie, żeby zadzwonił do mnie. — I Miedza bez pożegnania odłożył słuchawkę. Jakiś czas siedział zamyślony, patrząc na muślinowe firanki. Nad nim, na ścianie, wisiały kamienne twarze przywódców. W oszklonej szafie widać było kilka książek i ułożone starannie roczniki pism.
Weszła sprzątaczka Czesia z herbatą. — Można, towarzyszu sekretarzu?
Sekretarka Miedzy — Rybaczyńska (żona Jasia Flachy) — miała urlop macierzyński. W sekretariacie zastępowała ją maszynistka Stasia (przyjaciółka Lenki), herbatę podawała jednak Czesia, u której, w komórce pod schodami, stała elektryczna maszynka i czajnik.
— Proszę, proszę. — Sekretarz odsunął na bok papier z kupką tytoniu.
Czesia była starą, siwą kobietą. Przed rokiem Miedza przypadkiem odkrył w komórce (sprzątaczka trzymała tam ścierki i szczotki) obrazek ze świętym Józefem przypięty do półki. Święty trzymał na rękach małego Pana Jezusa. Miedza zdenerwował się bardzo i natychmiast kazał Czesi zdjąć obrazek. Później co pewien czas zaglądał do komórki. Z pobieżnych oględzin wynikało, że obrazka nie ma, ale Czesia mogła powiesić go gdzie indziej. Sprawa ta, obok kłopotów z chińską różą, była również przedmiotem troski sekretarza.
— Niechby któryś z towarzyszy z województwa zobaczył taką rzecz! — krzyczał czerwony ze złości. — Kto będzie świecił oczami: ja czy wy?
Czesia przysięgała, że nigdy więcej obrazka nie zawiesi.
Miedza zaczął jeść śniadanie — odwinął zawinięte w bibułkę kanapki, przygotowane przez Helenkę, i wsypał do herbaty cukier. W tym momencie Stasia maszynistka otworzyła obite skórą drzwi.
— Towarzysz przewodniczący Turoń i jeszcze jakiś pan — powiedziała.
Miedza zerwał się. Wymijając biurko ruszył na spotkanie.
— Witamy, witamy — mówił rozkładając ręce. — Serdecznie prosimy redaktora! — Udał, że Turonia nie widzi.
Usiedli w fotelach pod chińską różą. Sekretarz wyjął z szafy butelkę radzieckiego koniaku, rozstawił kieliszki. Henryk odezwał się pierwszy:
— Wybaczcie, że was niepokoję. Przyszedłem w sprawie akordeonu.
Sekretarz jakby nie dosłyszał. — Kawy, redaktorze, napijecie się?
Muszyna podziękował.
Turoń mówił nie zrażony: — Dwa razy była u mnie delegacja Kółka Muzycznego z Domu Kultury. Proszą o akordeon, który pożyczyliście w ubiegłym roku.
Miedza wzruszył ramionami. — Dlaczego nie przyjdą do mnie?
— Podobno przychodzili kilkakrotnie. Niestety, tak się składało, że nigdy nie mieliście czasu.
Studwudziestobasowy akordeon Weltmeister wartości czternastu tysięcy złotych, był własnością Domu Kultury. Miedza, po lipcowej akademii, poprosił Myszkę o wypożyczenie harmonii. Nauczył się grać jeszcze podczas wojny, w czterdziestym piątym roku. Znał kilka żołnierskich piosenek. Spodobała mu się gra harmonisty. Zabrał akordeon do rybaczówki. Później, w czasie libacji nad jeziorem, instrument zaginął. Sam Miedza nie wiedział dobrze, co się stało: mógł wypaść z łodzi do wody lub zostać na brzegu (pływając motorówką często przybijali do różnych miejsc). Minęło pół roku i ci z Kółka Muzycznego zaczęli prosić o zwrot akordeonu. Zwłaszcza niepokoił się harmonista Domaradzki, uczeń ogniska muzycznego (pracował jako referent w POM-ie). Sytuacja była nieprzyjemna także dla Myszki, która osobiście wypożyczyła harmonię.
Miedza powiedział trochę opryskliwie: — Dobrze, dobrze, towarzyszu. Nie mówmy o drobiazgach. Przyślijcie muzykantów do mnie. No co tam, redaktorze? Jak wam się u nas podoba?
Muszyna cały czas pisał coś w notesie. Powiedział przerzucając kartki: — Towarzyszu sekretarzu, mam kilka pytań. Czy można od razu przystąpić?
Miedza śmiał się. — O, widzę, że towarzysz redaktor nie próżnuje. Proszę, proszę, pytajcie.
— Kto to jest Franek Słomkiewicz?
Miedza przestał się uśmiechać. Chwilę trwało milczenie — wyraźnie słychać było głosy z ulicy („Piesi, pamiętajcie o białych pasach!” — zahuczał radiowóz). Muślinowa firanka uniosła się lekko i opadła.
— Rozmawialiście z nim? — spytał sekretarz. I nie czekając na odpowiedź zaczął mówić: — Ten łobuz wygaduje niestworzone rzeczy! Był pijany, zatoczył się pod koła wozu. Trochę go poturbowało, a teraz ma żal do całego świata. Redaktorze kochany, gdzie on już nie pisał...
— Stracił podobno pracę.
— Jego własna wina.
— Nie ma renty.
— Mało to ludzi nie ma renty? To znany na tutejszym terenie alkoholik. Za pijaństwo wyrzucili go z pracy. Chodził na dziwki, łajdaczył się!
— Jest inwalidą. Widziałem na własne oczy.
Miedza machnął ręką. Powiedział: — Towarzyszu redaktorze, co ten człowiek krwi mi napsuł, to szkoda słów! Nie mówmy o nim lepiej. Ja przez niego musiałem się wyrzec, wiecie czego? — Pochylił się w stronę Muszyny. — W ogóle nie prowadzę wozu.
Muszyna notował pilnie. — Następne pytanie. Można?
Miedza podniósł kieliszek z koniakiem. — Wystygnie, wystygnie, redaktorze! — zażartował. Ręka mu lekko drżała.
Wypili.
— Z jakich funduszy i dla kogo został zbudowany ośrodek sportów wodnych nad jeziorem? Tak zwana rybaczówka.
Sekretarz popatrzył na Turonia. Henryk śledził powolne opadanie muślinowej firanki. Wydawało się, że nie słucha.
— No, to tego... Z funduszy przeznaczonych na rozwój bazy turystycznej w mieście.
— Kto korzysta z ośrodka?
— Jak to kto? Wszyscy. Kto chce.
— Mówiono mi — Muszyna postukał długopisem w notes — że ośrodek traktujecie jak prywatną własność. Mało ludzi tam zagląda.
— Bzdury! — żachnął się Miedza. — Tak samo jak z tym Słomkiewiczem. Wierzycie plotkom, redaktorze?
— Towarzyszu sekretarzu — powiedział redaktor Muszyna — ja tu nikogo nie znam. Wasi ludzie tak mówią. Dlatego pytam.
Miedza zwrócił się do Henryka: — Pokażemy redaktorowi nasz ośrodek, co, towarzyszu Turoń? Możemy być dumni, że mamy taki obiekt.
— No, ale w mieście boiska dla młodzieży nie ma — powiedział Henryk. — I prędko chyba nie będzie. Zabraliście fundusze przeznaczone na ten cel, żeby zbudować rybaczówkę.
— Naprawdę? — spytał redaktor. Znów coś zapisał w notesie.
Zadzwonił telefon. Sekretarz odstawił kieliszek i podbiegł do biurka.
— Jest województwo — zameldowała telefonistka.
— Nareszcie, nareszcie! Halo! Czy jest towarzysz Kotula?
Kotula należał do towarzyszy najchętniej przez Miedzę przyjmowanych. Zwykle razem jechali do rybaczówki — obaj lubili łowić ryby. Niestety — akurat wyszedł z komitetu. Miedza odłożył słuchawkę.
Turoń i Muszyna wstali.
— Pójdziemy już — powiedział redaktor. — Dziennikarskie obowiązki wzywają.
— Tak, krótko? Tak krótko? — pytał sekretarz, ale nie nalegał, żeby zostali.
Muszyna zrobił zdjęcie — Miedza za biurkiem, na tle portretów na ścianie. Głośno strzeliła migawka. Potem wyszli.
Sekretarz zamknął drzwi obite skórą i znów usiadł, tak jak go Muszyna sfotografował — ręce złożone na szklanej płycie, grymas zamiast uśmiechu. Patrzył nieruchomo przed siebie. Przed nim, na kartce białego papieru, leżała kupka tytoniu. Odetchnął głęboko, wstał, zawołał kierowcę i posłał po nowe papierosy.
Towarzysz Kotula zadzwonił kilka minut później. Sekretarka powtórzyła widocznie, że był telefon z powiatu.
— Co tam, towarzyszu Miedza? Macie coś do mnie?
Sekretarz ucieszył się. Powiedział najserdeczniej, jak tylko umiał: — Towarzyszu drogi, kiedy przyjedziecie na rybki? Czekamy na was!
Kotula milczał chwilę, potem fuknął: — Czy wy innych spraw na głowie nie macie? Co z wami? — Miał widocznie zły dzień.
Rozmowa skończyła się nieprzyjemnie — towarzysz z województwa odłożył słuchawkę nie mówiąc „do widzenia”.
Wrócił Józik z papierosami i Miedza dopiero wtedy wybuchnął:
— Jak ty wyglądasz? Ogól się wreszcie przyzwoicie, wyprasuj spodnie! Daj żonie koszulę do prania!
Józik stał trochę zaskoczony niespodziewanym wybuchem sekretarza. Potem zszedł na dół, rozparł się wygodnie za kierownicą warszawy i zaczął czytać książeczkę z serii z żółtym tygrysem.

Wracając z komitetu zatrzymali się przed trybuną naprzeciw frontowych drzwi prezydium. Groszek, w granatowym kombinezonie (z tylnej kieszeni wystawała żółta stolarska miarka), dyrygował ustawianiem podłogi na drewnianych kobyłkach. Dzięki życzliwej postawie majora Popielaka, do którego i w tej sprawie dzwonił Rybaczyński, stolarz dostał do pomocy kilku aresztantów. Ludzie w szarych drelichach pracowali pod nadzorem strażnika więziennego — z pistoletem przewieszonym przez ramię stał obok i przyglądał się robocie.
Groszek podszedł do Turonia. — Panie przewodniczący, sam pan widzi, co to za praca. Deski za cienkie, kantówki nie ma. Nawet gwoździ zabrakło! — Machnął zniechęcony ręką.
— Brawo, panie Janie! Trybuna na pewno będzie na medal! — zażartował Turoń.
Stary zapalił. Ręce miał zawalane trocinami. Nie odezwał się więcej. Ludzie w szarych drelichach zaczęli ustawiać naokoło platformy obudowę z płyt pilśniaków. Był to pomysł plastyka — Leluchowicza. Groszek z początku protestował, potem — widząc, że nie starczy desek na obudowę ani choćby na osłonę mównicy — zrezygnował. Kazał tylko odpowiednio dopasować drewniane schodki.
Turoń i Muszyna weszli do gmachu prezydium.
O czwartej trybuna była gotowa. Pracą ludzi w drelichach dyrygował osobiście magister Leluchowicz. Płyty pilśniaki, ustawione naokoło platformy, obito czerwonym płótnem. Z przodu przypięto szpilkami dwie wielkie jedynki i słowo MAJ z kartonu. Za trybuną, na rzędzie wysokich masztów (ustawiono je również dzięki inicjatywie magistra), zawisły długie flagi. Kołysały się leniwie w podmuchach ciepłego wiatru.

Helenka, żona Miedzy, wyjrzała na ganek w chwili, kiedy Józik zatrzymał warszawę przed furtką. Widziała, jak sekretarz sapiąc wysiada z wozu, zatrzaskuje drzwi i macha ręką, żeby Józik nie czekał. Skrzypnęły zawiasy furtki — Miedza w rozpiętej marynarce, z wypiętym brzuchem, w sandałach, z wielką teczką z żółtej skóry, szedł ścieżką między rabatkami białych bratków w stronę ganku. Mniej więcej w połowie drogi musiał wyminąć psa. Wielki dog arlekin drzemał leżąc na ścieżce.
— Co tam, Pajac, co tam? — spytał Miedza. Dog uniósł łeb i stuknął ogonem o ścieżkę.
Miedza stracił z psem kontakt od czasu, kiedy uderzył go kolbą dubeltówki na polowaniu. Pajac warknął groźnie, a później nie dał się wsadzić do samochodu. Wrócił do miasta sam, psim swędem, i odtąd nie słuchał nikogo. Reniek śmiał się, że ojciec trochę boi się psa. Pajac przychodził tylko na obiady i czasem, żeby wyspać się pod gankiem. Włóczył się po całym mieście — można go było zobaczyć pod kościołem i w parku. Lubił tereny w pobliżu masarni, czasem kąpał się w rzece. Najczęściej przysiadał na rynku rozpędzając od czasu do czasu pijaków spod budki z piwem. Jeśli zaczepiali go.
— Jezus, Maria, Geniusiu, piąta godzina, gdzie byłeś, dziecko? — zaczęła mówić sekretarzowa, kiedy Miedza był blisko ganku. — O wpół do szóstej mam zebranie! Spóźnię się. Obiad już zimny.
Miedza wyminął żonę w milczeniu. Poszedł do swego pokoju. Wrócił w koszulce gimnastycznej i w szelkach przytrzymujących nie dopięte spodnie. Siedzieli w jadalnym: otwarte drzwi na taras, lśniąca posadzka, gałązka bzu w kryształowym wazonie. Helenka mówiła bez przerwy:
— Nie przysłałeś dziś kierowcy, chciałam pojechać na targ. Jak Rybarczyk nie odłożył mięsa, nie będziemy mieli na niedzielę. Dlaczego Józik nie przyjechał?
Miedza jadł w milczeniu. Rzeczywiście zapomniał przysłać Józka, który codziennie woził jego żonę na targ i do sklepów w rynku. Mógł sam domyślić się i pojechać, ale Józik był z tych, co to nie upominani będą cały dzień drzemać w samochodzie i nie ruszą się z miejsca. A Miedza po prostu zapomniał. Zapomniał z powodu wizyty Turonia i Muszyny i telefonów z województwa. To był zły dzień. Odstawił pusty talerz.
— Całe rano stałam nad dziewczynami w ogrodzie — mówiła Helenka — nóg nie czuję. Teraz jeszcze to zebranie. Dlaczego odesłałeś kierowcę?
— Jakie dziewczyny? — zainteresował się sekretarz.
— No, te z technikum ogrodniczego. Prosiłam, żeby przysłali kilka do pomocy. Skopały trochę grządek.
Miedza jadł kotlet schabowy.
— Reniek znów był na wagarach. Wiesz? Jak on wygląda! Dlaczego nie każesz mu pójść do fryzjera?
Sekretarz machnął widelcem. Powiedział z pełnymi ustami:
— Wiem. Kwasiborski dzwonił.
— Geniusiu, dziecko, tak nie można. Nie masz z nim żadnego kontaktu. On taki duży wyrósł. To już mężczyzna. — I Helenka odwróciła głowę.
— Herbaty — przypomniał Miedza.
Kobieta spojrzała na zegar ścienny. — Jezus, Maria! Kwadrans po. Spóźnię się na pewno. Weź, dziecko, herbatę sam. — Wstała i trzęsąc wielkim biustem wyszła z pokoju (zebrania Ligi Kobiet odbywały się raz w tygodniu, w budynku komitetu; Helenka była przewodniczącą koła).
Miedza został sam — siedział dłubiąc wykałaczką w zębach. Stały w małym srebrnym kubeczku obok wazonu z gałązką bzu. Patrzył na dwa plecione fotele na tarasie i na białą korę drzew owocowych.

Reniek leżał z nogami na poręczy łóżka i czytał pismo „Radar”. Uczył się na pamięć słów angielskiej piosenki „Everybody loves somebody sometimes”, której nuty i tekst (zapisany fonetycznie) wydrukowano w piśmie. Miedza zapukał cicho i wszedł do pokoju syna. Reniek nie zdjął nóg z poręczy ani nie przerwał nauki. Wyjrzał tylko na chwilę zza „Radaru”, popatrzył na ojca i z powrotem zasłonił się pismem. Miedza przysunął krzesło blisko łóżka i ciężko usiadł. Milczał jakiś czas, gdy tymczasem Reniek mamrotał z zamkniętymi oczami słowa piosenki: „Everybody loves somebody sometimes...”
— Reniu — powiedział Miedza po upływie minuty. — Reniu — powtórzył głośniej.
Reniek położył „Radar” na brzuchu, skrzyżował ręce pod głową i popatrzył na ojca. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i z łatwością dosięgał rękami sufitu. Nosił buty numer dwanaście.
— Reniu — powtórzył jeszcze raz sekretarz — posłuchaj, synu. Tak nie można.
— Co znowu? — zapytał Reniek opryskliwie.
Miedza stropił się. Popatrzył na swoje wielkie ręce o grubych palcach. Zapiął nie dopięty rozporek.
— Mama mówiła, że znów nie byłeś w szkole. Dzwonił do mnie dyrektor Kwasiborski...
— Kiedy ten stary wreszcie pójdzie na emeryturę? — przerwał Reniek. — On mnie wpędzi do grobu.
— Synu — zaczął Miedza po chwili — dyrektor mówił o twoich włosach. Dlaczego nie pójdziesz do fryzjera?
— Kwasiborski nosi brodę. Ja mu nie każę golić.
— Reniu, Kwasiborski jest stary, niedługo już będzie uczył. Nie możesz dla świętego spokoju pójść do Jankowskiego? Zadzwonię do zakładu, jak chcesz. Powiem, żeby ładnie cię ostrzygł.
— Co mi tu ojciec truje! — powiedział Reniek. — Będę nosił długie włosy, póki mnie do woja nie wezmą. Jak wezmą, to sami zetną.
— Kiedyś — powiedział Miedza oglądając ręce — sam może będziesz poważnym człowiekiem, inżynierem, na stanowisku. Będziesz miał dom, dzieci. Wtedy zobaczysz, jak to ciężko, jak trudno żyć. — Zamilkł. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć.
— Niech mi tu ojciec nie truje — powtórzył Reniek. — Ja ojcu do polityki się nie wtrącam.
Miedza wstał. — Lekcje odrobiłeś?
Reniek nie odpowiedział. Znów zaczął czytać „Radar”. Mamrotał pod nosem angielskie słówka. Sekretarz stał nad synem i patrzył na jego długie nogi w wytartych amerykańskich dżinsach, zamszowe półbuty z frędzlami, wielkie kościste ręce, twarz pokrytą krostami i długie włosy, w sprawie których dzwonił dyrektor Kwasiborski. Zrobił krok w kierunku łóżka, jakby chciał pogłaskać Reńka po włosach. Nie dotknął jednak głowy syna, cofnął rękę i wyszedł cicho zamykając drzwi. Reniek słyszał, jak ojciec schodził po schodach na parter.
Zerwał się, przeciągnął dotykając rękami sufitu i podszedł do okna. Między rabatkami, na ścieżce wysypanej żwirem, leżał dog arlekin i drzemał w słońcu.



IV. DYREKTOR GNIAZDOWSKI

O dyrektorze Gniazdowskim mówiono u nas z uznaniem: — Ten kombinuje!
Przyjechał z województwa i z miejsca objął funkcje kierownika Wydziału Zdrowia, dyrektora szpitala i naczelnika powiatowej przychodni. W willi, którą wybudował po dwóch latach, miał prywatny gabinet. Pacjentów przyjmował codziennie po południu — brał sto pięćdziesiąt złotych za pierwszą wizytę i po sto za następne. Był chirurgiem, ale leczył także jako internista, pediatra, a nawet ginekolog. Kobietom robił zabiegi po tysiąc pięćset i dwa. Kosztowało drożej, jeżeli ciąża była zaawansowana. Mówiono, że willę wybudował za te pieniądze. Fakt — kobiety przyjeżdżały do niego z kilku powiatów. Ludzie śmieli się, że gdyby potrafił, to leczyłby i zęby.
Pacjentów w przychodni traktował opryskliwie, często w ogóle nie chciał rozmawiać, póki nie przyjął w domu. Chętnie wtedy zapisywał lekarstwa z trzydziestoprocentową zniżką.
— Wypróbowany towarzysz — mówił o nim Miedza.
Pewno — zawsze był pierwszy za stołami prezydialnymi, podczas uroczystości i świąt państwowych. Potrafił mówić bez kartki, a wydawało się, że czyta z gazety.
Najgorzej narzekali ci, co trafili do szpitala. Wiadomo było, że Gniazdowski nie zrobi nic, póki nie dostanie choćby brudasa w kopercie. Zresztą i to często było za mało. Trudniejsze operacje kosztowały drożej — brał nawet po kilka tysięcy. Zwykle po przyjęciu chorego nie robił nic, póki nie zgłosił się ktoś z rodziny. Mówił wtedy, że w szpitalu nie ma czasu na rozmowę, i wyznaczał wizytę w domu. Tam tłumaczył, jak trudna jest operacja, ilu wymaga przygotowań, stosowania zagranicznych leków i tak dalej, a w końcu wprost wymieniał cenę. Ludzie płacili.
Znana była historia kobiety ze złamanymi nogami. Przywiózł ją brat ze wsi przy granicy — jechali wozem dwadzieścia kilometrów. Kobieta wchodziła po drabinie na poddasze stodoły. Szczeble były spróchniałe, załamały się pod nią i spadła na betonową podłogę. Była niemową — brat trzymał ją do pomocy w gospodarstwie. Miała podobno nieślubne dziecko. Zachowywała się spokojnie, pojękiwała tylko cicho przez całą drogę. Przyjechali pod wieczór — czekali jeszcze w izbie przyjęć dwie godziny. Ponieważ sale były pełne, dostała łóżko na korytarzu. Następnego dnia Gniazdowski zatrzymał się przy niej, obejrzał nogi, powiedział coś o skomplikowanym złamaniu, potem zapytał:
— Ktoś z rodziny jest?
Kobieta zabełkotała niewyraźnie — nie umiała mówić. Pielęgniarki za plecami Gniazdowskiego stały w milczeniu. Chirurg przyjrzał się kobiecie uważniej. Wzruszył ramionami i odszedł. Przez kilka następnych dni wydawało się, że zapomniał o niej. Mijał łóżko w korytarzu obojętnie, jakby niemowy z połamanymi nogami nie było. Kobieta unosiła się na łokciach i patrzyła za nim. Nogi bolały ją bardzo — w nocy nie mogła spać. Pod kolanami wystąpiły obrzęki, skóra była pokryta ciemnymi plamami. Brat zajrzał do szpitala dopiero po tygodniu. Przestraszył się, kiedy zobaczył nogi siostry. Zaraz poszedł do Gniazdowskiego — krzyczał podobno, dwóch pielęgniarzy musiało go wyprowadzać. Wtedy pobiegł do komitetu — okazało się, że to sekretarz z tej przygranicznej wsi. Miedza zadzwonił do Gniazdowskiego.
I chyba tylko ten jeden raz nie dostał nic. Musiał składać skomplikowane złamanie za darmo. Kobieta leżała w gipsie pół roku. Jej brat odgrażał się, że napisze do gazety, ale tylko tak — wiadomo było, że pogada, pogada i przestanie.

Muszyna przyszedł do ośrodka przed drugą — Gniazdowski przyjmował od czternastej do szesnastej. Chciał zgłosić się jako pacjent, ale pielęgniarka w okienku nie zapisała go. Nie miał w ogóle książeczki i nie potrafił powiedzieć, co mu dolega. Kiedy pokazał legitymację honorowego dawcy krwi, wzruszyła ramionami.
— Co pan, żartuje? — I zatrzasnęła okienko.
Muszyna rozejrzał się po ciemnej poczekalni. Pod sufitem paliły się dwie żarówki w drucianych siatkach, wisiały lepy na muchy. W kątach stały blaszane spluwaczki, ściany oblepiały plakaty. „Matko, pamiętaj o witaminach dla twego dziecka!” — przeczytał. Niżej, pod hasłem, wymalowano wielki bukiet jarzyn. Podłoga była czarna, krzesła stare i skrzypiące. Ludzie mówili szeptem.
Usiadł pod ścianą, założył nogę na nogę, zapalił. Obok przysiadła na brzegu krzesła kobieta z dzieckiem w beciku. Niemowlę miało policzki pokryte krostami. Budziło się co pewien czas i zaczynało płakać. Matka kołysała je cierpliwie.
— Śpij, śpij, Karolciu! Pan doktor zaraz przyjdzie — mówiła.
Gniazdowski spóźniał się. Muszyna kilka razy patrzył na zegarek. Było pięć, dziesięć, a później dwadzieścia po. Rozmawiał chwilę z robotnikiem (dosiadł się, żeby przypalić). Był to młody mężczyzna ze złamaną ręką. Krzywiąc się i głęboko zaciągając dymem opowiedział o swoim wypadku. Pracował w lesie, przy zwózce drzewa. Robili wycinkę pod linię wysokiego napięcia. Teren był trudny — jary, wąwozy, skały, z których ściągali świerki. Konie grzęzły w glinie. Przechodził w jednym miejscu po śliskim pniu nad potokiem, stracił równowagę i spadł na kamienie.
— Cały mokry, panie, i ten ból, jakby kto kłuł nożem. Od dziewiątej rano tu czekam. — Pokazał Muszynie spuchniętą rękę.
— Nie przyjęli od razu?
Robotnik poprawił papierosa w cygarniczce. — Pana też zbyła, jędza.
Dziecko z krostami na policzkach płakało.
— Śpij, Karolciu, śpij. Pan doktor już idzie.
Staruszka w białej chustce z frędzlami (duże żylaste dłonie, laska zawieszona na oparciu krzesła) przesuwała paciorki różańca. Emeryt w okrągłej czapce kaszlał głośno. Było kilkoro dzieci: chłopiec z ręką na temblaku, dziewczynka z czerwonym lizakiem. Była także Czesia, ale Muszyna nie znał sprzątaczki.
Gniazdowski przyszedł o wpół do trzeciej. W szarym garniturze, siwe włosy z przedziałkiem, okulary w rogowej oprawie, czarna teczka. Przeszedł przez poczekalnię szybkim krokiem, jakby nie było nikogo. Wydawało się, że ma bardzo mało czasu. Kilka kobiet wstało i ukłoniło się, kiedy przechodził, ale Gniazdowski nie odpowiedział. Wszedł do gabinetu.
Muszyna patrzył na zegarek — upłynęło jeszcze pięć minut, nim pielęgniarka zaczęła prosić pacjentów. Doktor badał krótko — niektórzy zaraz wychodzili, najdłużej trzymał kwadrans. Przyjął tylko siedem osób, a i to nie w kolejności. Redaktor zapisywał coś w notesie, kiedy pielęgniarka wywołała ostatniego pacjenta (chudy, wysoki mężczyzna; siedział na końcu).
— Więcej nikogo doktor nie przyjmie — powiedziała. — Proszę nie czekać.
— Jak to? Jak to? — zdziwił się Muszyna. Wszyscy na niego popatrzyli. Pielęgniarka zatrzasnęła drzwi.
— Mówią — odezwał się robotnik — że prosi tylko tych, co do niego prywatnie chodzą. I chyba trzeba będzie pójść. Do tej willi przy zamku.
— Pan doktor dobrze wie, co robi — powiedziała młoda kobieta z dzieckiem. — To najlepszy lekarz w powiecie.
Muszyna wiedział od Turonia, że Gniazdowski nie przyjmuje do pracy w ośrodku starych lekarzy. Samych młodych — po studiach. Wiadomo, że ludzie do takich nie mają zaufania. Jeden Lisowski, dentysta, ma podobno czterdzieści lat. Inni mniej. Podniósł się, kiedy doktor wyszedł z gabinetu (znów ten szybki krok, okulary, siwe włosy, teczka). Ludzie powstawali z krzeseł — laska staruszki upadła na podłogę i głośno stuknęła. Muszyna zastąpił Gniazdowskiemu drogę.
— Bardzo przepraszam, panie doktorze, jestem z prasy. Chciałem zamienić kilka słów.
Chirurg nie okazał zdziwienia. Spojrzał na zegarek. — O co chodzi?
— Może wrócimy do gabinetu? — zaproponował redaktor.
— Macie legitymację?
Muszyna zmieszał się. Ludzie patrzyli na nich. — Nie noszę codziennie przy sobie. Widzieliście na zebraniu.
— Więc o co chodzi? Pytajcie.
Stali w ciemnym korytarzu, otoczeni pacjentami — wysoki Gniazdowski z czarną teczką (znów popatrzył na zegarek) i nieduży Muszyna przed nim — w ortalionowym płaszczu i z aparatem lustrzanką na szyi. Tę rozmowę opowiedziała Stasi maszynistce sprzątaczka Czesia.
Muszyna (zacinając się): — Pierwsze pytanie: dlaczego nie przyjęliście wszystkich pacjentów? Tu jest człowiek — rozejrzał się, ale robotnika już nie było — ze złamaną ręką. Kto mu udzieli pomocy?
Gniazdowski (ostro): — Znacie godziny przyjęć?
Muszyna (znów zacinając się): — Pytanie drugie: dlaczego inni lekarze nie przyjmują? Pan jest chirurgiem, a tu widzę i do internisty, i do dermatologa pacjenci...
Chirurg jakby nie dosłyszał. Mówił: — Tylko ja, mój panie, decyduję, kogo przyjąć i w jakiej kolejności. Znam się na tym lepiej niż dziennikarze. — Popatrzył na ludzi.
Muszyna był zdenerwowany. W dodatku długopis przestał pisać.
— Czy to prawda, że przyjmujecie najpierw tych, którzy przychodzą prywatnie?
Gniazdowski cofnął się o krok. — Panie, panie! Dość tego! Będziemy rozmawiać, jak zobaczę legitymację! — Teczką odsunął redaktora na bok i ruszył w stronę schodów. Ludzie usuwali się przed nim.
— Cały czerwony, krzyczał — opowiadała Czesia maszynistce Stasi. — Pewno: mało to ma na głowie? A taki jeszcze przyjdzie i zdenerwuje!
Stasia potakiwała.
Redaktor zamknął notes. Rozejrzał się, zakaszlał — nikt z pacjentów nie odezwał się. Dopiero jak szedł do drzwi, kobieta z dzieckiem powiedziała:
— Kto to widział, żeby tak niegrzecznie do pana doktora mówić? To najlepszy lekarz w powiecie.
Niemowlę obsypane krostami znów zapłakało. Kiedy Muszyna był na schodach, usłyszał, jak kobieta zaczęła swoje:
— Nie płacz, Karolciu, nie płacz!
O tym, że doktor zaraz nadejdzie, już nie mówiła.



V. STO LAT, STO LAT!

Przed prezydium stali ludzie i przyglądali się zawieszaniu wielkich portretów na frontowej ścianie. Pracą dyrygował mężczyzna w czerwonej koszuli w kratę i wytartych dżinsach. Miał sylwetkę chłopca i siwe włosy. Był to plastyk — magister Edward Leluchowicz. Przyjechał do nas przed trzema laty. Urządził się, dostał mieszkanie — jego żona pracę w Powiatowym Domu Kultury (była bibliotekarką). Dzieci nie mieli.
Od tego czasu miasto jakby nabrało barw. Leluchowicz dekorował ulice przed świętami państwowymi, a także, o czym wiedzieli ksiądz i organista, projektował dekoracje ulic wokół kościoła podczas obchodów święta Bożego Ciała i peregrynacji obrazu Najświętszej Marii Panny. Jego plansze zdobiły skwery, park i place w mieście. Były to ilustracje popularnych haseł w rodzaju: „Przechodź jezdnią po białych pasach”, „Przepisy BHP to katechizm człowieka pracy!”. Albo: „Pierwsi na polu — pierwsi w punkcie skupu!” (tablicę z tym hasłem, formatu dwa metry na półtora, ustawiono na placu targowym). Zamówienia Leluchowicz wykonywał szybko i zaraz dopominał się o nowe. Jasiu Flacha, który pił z nim często, opowiadał, w jaki sposób malował portrety przywódców. Miał podobno rzutnik, którym posługiwał się przy pracy. Obraz z negatywu umieszczonego w aparacie rzucał na płótno rozpięte na drewnianych ramach dowolnej wielkości. Potem pociągał pędzlem po rysach twarzy widocznych na płótnie i obraz był jak żywy.
Często mówiono o jego erotycznych zainteresowaniach — podobno Leluchowicz w swojej pracowni produkował zdjęcia pornograficzne, do których pozowały kobiety zdawałoby się uczciwe i porządne.
Leluchowicz lubił zmieniać kobiety, o tym wiedzieli wszyscy. Często wyjeżdżał z miasta — jego niebieski wartburg widziano na okolicznych drogach. Dokąd swoje kochanki woził — nie było pewne. Mówiono, że ma melinę w górach i tam często odbywają się pijackie orgie z udziałem wtajemniczonych mężczyzn. Żona Leluchowicza, Renata, mogła domyślać się wszystkiego, choć zdawało się, że są dobrym małżeństwem. Z czasem tylko ta wesoła, ładna kobieta zaczęła pić. Zwłaszcza wtedy, kiedy Leluchowicz znikał z domu (zwykle na kilka dni). Widziano wtedy Renatę na rynku przed „Obywatelską”, piła w towarzystwie Flachy i innych. Mówiono, że zaprasza mężczyzn do domu i tam również odbywają się orgie, jak w melinie Leluchowicza w górach. Latem zapraszała długowłosych autostopowiczów, którzy zatrzymywali się przejazdem i szukali noclegu. Słychać wtedy było krzyki i śpiew przez otwarte okna (Leluchowicze mieszkali koło parku). Olszewski interweniował kiedyś, gdy na ulicę poleciały butelki.
— A przecież ta wesoła, ładna kobieta ma dom, męża, pracę, co z nią, Myszko? Dlaczego? — pytał Henryk.
Myszka pracowała z Renatą w Domu Kultury i często opowiadała Turoniowi zasłyszane historie. Zaraz po przyjeździe Turoniowie zaprzyjaźnili się na krótko z Leluchowiczami, później zerwali.
— Rozpacz, rozpacz — mówiła Myszka. — Ona wie przecież, co ten człowiek wyprawia.
Turoń kiwał głową. — Każdy ma swoje hobby.
Wtedy protestowała Myszka: — Jakże tak, są przecież granice! Ma taką kobietę w domu! To on jest winien! To on!
— Trzeba zrozumieć i wybaczyć — mówił Turoń.
— I on jej, i on jej, kiedyś.
Czy Leluchowicz wiedział? Nikt nie mógł powiedzieć na pewno. Może przymykał oczy? Kiedyś Flacha w „Obywatelskiej” zaczepił go:
— Edziu, czy ty chociaż wiesz, że twoja się puszcza?
Siedzieli przy stoliku za kotarą: magister, Flacha, inżynier Szafranek, Szeląg był także i jeszcze ktoś. Wszyscy spojrzeli na magistra — o Renacie było wtedy głośno w mieście.
A on jakby nie dosłyszał. Odgarnął z czoła kosmyk siwych włosów, dopił piwo, zapalił. Wszyscy czekali, że coś powie, krzyknie, może uderzy Flachę pięścią w twarz. Ale nic się nie stało, chwilę tak pomilczeli, ktoś zaśmiał się, a potem zaczęli mówić o czym innym.
Teraz Muszyna stał w tłumie pod gmachem prezydium i patrzył, jak dwie wielkie głowy wolno suną w górę. Leluchowicz krzyczał z dołu do ludzi na dachu. Byli to ci sami aresztanci, którzy pomagali Groszkowi budować trybunę (strażnik z peemem znikł w tłumie). Inni stali w otwartych oknach — mieli zaczepiać portrety na wysokości trzeciego piętra. Niżej, między portretami, wisiało już hasło: „Niech żyje święto międzynarodowej solidarności!”
Muszyna rozejrzał się: miasto jakby poweselało. Zieleń drzew przetkana czerwienią — transparenty zawieszone między latarniami, flagi na wysokich masztach. Nawet na dachu budki z piwem zatknięto czerwone papierowe chorągiewki.
Ciepły wiatr kołysał transparentami nad jezdnią.
Mężczyzna w kraciastej koszuli dał znak, ludzie w oknach chwycili sznury przybite do ram portretów. Wielkie twarze znieruchomiały.
— Dobrze! Dobrze! — krzyczał trochę ochryple siwy.
Muszyna trącił Słomkiewicza (z laską i kuflem piwa stanął przy nim). — Kto to? — spytał.
— Ten gość? Magister Leluchowicz. Plastyk.
— Magister? — zdziwił się Muszyna.
Franek poruszył ręką i trochę piwa z kufla chlusnęło na chodnik.
— Jaki on tam magister!

O szóstej w Powiatowym Domu Kultury odbyła się akademia, na którą Muszyna dostał zaproszenie od Lenki. Była to kolorowa kartka z wydrukowanym napisem: „Komitet obchodu święta Pierwszego Maja ma zaszczyt prosić Ob. (tu charakterem Lenki wpisane było imię i nazwisko Muszyny) na uroczystą akademię, która odbędzie się w dniu trzydziestego kwietnia o godzinie osiemnastej w PDK”. Muszyna spytał: „Co to jest PDK?”, a Lenka, udając oburzenie, odpowiedziała: „No, wie pan! Jak można nie wiedzieć? Powiatowy Dom Kultury”.
Miejsce było dobre — w pierwszym rzędzie, obok Miedzy i Turonia. Sekretarz wołał z daleka:
— Towarzyszu redaktorze, prosimy. Tu jest dla was krzesło!
Kilka minut po osiemnastej rozpoczęła się część oficjalna. Nauczyciel WF Szeląg, jako przewodniczący akademii, poprosił o zajęcie miejsc za stołem prezydialnym: Miedzę, Turonia, przewodniczącą Koła Ligi Kobiet (Helenka w granatowej sukni, z fryzurą, którą Jankowski osobiście układał, weszła na podium rozsiewając naokoło zapach perfum „Być może”), majora Popielaka i dyrektora Szafranka. Muszyna został sam, w pierwszym rzędzie, między pustymi krzesłami.
Zapamiętał tylko fragmenty długiego referatu. W sali przycichło, kiedy Miedza, pochylony nieco do przodu, wsparty o stół przykryty zielonym suknem, zaczął mówić. Przemówienie trwało godzinę — Muszyna liczył kartki (było trzydzieści dwie).
— Ludzie pracy na całym świecie... — huczał głos Miedzy w sali i na zewnątrz budynku, bo i tam rozwieszono megafony. — Międzynarodowe święto solidarności... awangarda postępowej klasy... siła obozu pokoju... pryncypialne zadania!
O wpół do ósmej rozpoczęła się część artystyczna. Grała orkiestra Kółka Muzycznego i śpiewał chór męski starszych klas licealnych (między innymi Reniek, jako najwyższy stał w ostatnim rzędzie). Były także deklamacje wierszy. Córeczka Turonia, Małgosia, powiedziała wiersz o majowym święcie, kiedy to jest dużo słońca, kwitną bzy, niebo jest niebieskie i tylko trzeba pamiętać o tych, którzy pracują pod ziemią, w ciemnej kopalni, albo stoją przy hutniczym piecu. Nie pomyliła się ani razu. W krótkiej białej sukience, z dwoma warkoczykami, dygnęła na koniec i wszyscy bili jej brawo. Przy podium stała przejęta Myszka (miała wypieki na twarzy). To ona, jako kierowniczka Domu Kultury, organizowała występy. Tańczył także zespół szkolny: kujawiaka, oberka i mazura. Kurz poszedł z desek i wydawało się, że drżą lampy na wysokim suficie nad salą. Przez otwarte okno słychać było piski jaskółek latających nisko.
Nie wystąpił tylko harmonista Domaradzki — referent miejscowego POM-u. To jego harmonię pożyczył Miedza i nie oddał. Domaradzki nie umiał grać na żadnym innym instrumencie (Myszka proponowała skrzypce). Zrezygnował z udziału w Kółku Muzycznym i nie przyszedł na akademię.
O dziewiątej rozpoczęła się zabawa. Muszyna siedział przy stoliku z Turoniami — stoliki poustawiano wzdłuż ścian sali. Tańczono pośrodku. Grała ta sama orkiestra Kółka Muzycznego na zmianę z młodzieżowym zespołem Trio As (trzech uczniów jedenastej klasy: kontrabas, fortepian i perkusja).
Turoń wypił trochę, śmiał się, opowiadał dowcipy. Myszka niepokoiła się o dzieci (zostały z ciotką, którą sprowadzili na kilka dni). Muszyna uważał, żeby nie pić za dużo. Tańczył z Lenką. Podeszła, kiedy było białe tango. Turoń zauważył pierwszy.
— Po ciebie, redaktorze! — powiedział.
Tańczyli w przyćmionym świetle lamp owiniętych kolorowymi bibułkami. Pachniało potem i kurzem.
— Może jeszcze, panno Lenko? — spytał, kiedy skończyło się tango.
I tańczyli „Ramonę”, coś szybkiego, czego Muszyna nie umiał tańczyć (Lenka śmiała się i próbowała nauczyć go kroku, ale nie słyszał, co mówiła, bo tańczyli blisko orkiestry), a później, kiedy grali chłopcy z Trio As — kilka kawałków młodzieżowych: „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”, „Znamy się tylko z widzenia” i „Nie przynoś mi kwiatów, dziewczyno”. Potem odprowadził Lenkę do stolika (siedziała ze Stasią maszynistką i jej chłopcem). Więcej już nie tańczyli.
Po dwunastej odprowadził Turoniów na Projektowaną. Zapamiętał gwiazdy nad dachami, puste ulice i powtarzające się z bliska i z daleka szczekanie psów. Kiedy otwierał dużym kluczem drzwi parterowego domku, w niskich oknach było ciemno.

Od piątej rano Krzywy Stefan zamiatał plac. Objechał wkoło blaszanym wózkiem z pojemnikiem na śmieci. Miotłą z brzozowych witek zgarniał na wielką śmietniczkę papiery, koński nawóz i resztki trocin koło trybuny. Jeszcze było pusto — w oknach prezydium dopiero co zaświeciło słońce. Długie flagi na wysokich masztach kołysały się łagodnie, szeleściły papierowe chorągiewki na budce z piwem.
O szóstej harmonista Domaradzki wyjrzał na balkon. Ziewnął, podrapał się w owłosione piersi między rozpiętymi połami kurtki od pidżamy i zobaczył ten pusty jeszcze plac — w słońcu, w czerwieni flag i transparentów przetkanej zielenią akacji, i Krzywego Stefana w pomarańczowej kamizelce robotnika drogowego, jak zamiatał bruk.
— Hej, Stefan! — zawołał. — Etatu ci nie zabrali?
Krzywy Stefan pogroził Domaradzkiemu miotłą.
Od ósmej po placu biegały dzieci — zwłaszcza buszowały na trybunie, na którą trzeba było wchodzić po drewnianych schodkach i gdzie pachniało sosnowymi deskami. Tym mniejszym nie było widać główek — nikły za obudową z płyt pilśniaków.
Dzieci bawiły się w berka naokoło trybuny. Krzyk i śmiech słychać było daleko. Dopiero dwóch porządkowych, Okrasa i Lewandowski, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, spędziło je z trybuny o wpół do dziewiątej. Rozpoczęła się próba techniczna megafonów rozwieszonych nad placem.
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć! — zahuczały głośniki. — Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden!
O dziewiątej Krzywy Stefan przyszedł na plac i stanął w grupie pracowników Rady Narodowej. Wyglądał jak kto inny: czarny garnitur uszyty na zamówienie u krawca Brzęczykowskiego za tysiąc pięćset złotych, biała koszula, krawat, nowe buty z żółtej skóry i filcowy kapelusz. Ludzie patrzyli na niego zdziwieni.
— Stefan, nie Stefan?
Kierownik Rybaczyński (akurat rozdawał szturmówki i transparenty do niesienia podczas pochodu) zatrzymał się przy nim i zapytał:
— To ty, Stefan, czy kto inny?
— Ja, panie kierowniku — powiedział zamiatacz. Ukłonił się i zdjął kapelusz.
Kierownik Rybaczyński wręczył mu szturmówkę: — Masz, będziesz niósł! Krowy na pochód nie wziąłeś?
Ludzie naokoło pośmieli się ze Stefana. Z prawej strony stała kolumna pracowników Fabryki Przetworów Owocowych, a z lewej budowlani. Z przodu, przed zakładami pracy, ustawiły się szkoły. Dziewczynki w białych bluzkach, chłopcy w mundurkach. Drużyna harcerzy w czerwonych chustach, z proporczykami i z doboszem, który bębnił od czasu do czasu (gwar na placu milkł wtedy na chwilę). Krzywy Stefan, ściskając drzewce szturmówki, przepchnął się między ludźmi, bliżej czoła. Nad głowami dzieci lepiej widział trybunę.
Goście zaczęli się schodzić kilka minut po dziewiątej. Dwóch porządkowych, Okrasa i Lewandowski, sprawdzało karty wstępu.
— Liczysz, Stasiek? — spytał Lewandowski Okrasę. — Uważaj, żeby ktoś na lewo nie wszedł.
— Liczę, liczę! — odpowiedział Okrasa. — Już trzydziestu dwóch weszło.
— Dużo, kurwa — westchnął Lewandowski. — Strasznie dużo lubi na tej trybunie stać.
Rzeczywiście — trzydzieści dwie osoby stały na drewnianym podium, zbitym z desek przez stolarza Groszka. Stano w trzech rzędach. W pierwszym, najbliżej obudowy z płyt pilśniaków obitych czerwonym płótnem — stali ci najważniejsi. Krzywy Stefan nie znał nawet wszystkich. Tych, których znał, starał się policzyć na palcach.
— Pięć, sześć... — liczył po cichu. Nie szło mu dobrze liczenie.
Poznał od razu sekretarza Miedzę w granatowym garniturze, z czerwoną kokardką w klapie marynarki. Obok stał tęgi nieznajomy mężczyzna w okularach (towarzysz Kotula z województwa). Dalej przewodniczący Turoń — w jasnym ubraniu, uśmiechnięty — zagadywał do najmłodszych dzieci w pierwszych rzędach przed trybuną. Przy nim mężczyzna w rozpiętym ortalionowym płaszczu. Robił zdjęcia aparatem lustrzanką (oczywiście — redaktor Muszyna!). Stefan poznał także dyrektora Gniazdowskiego (jak zawsze nienagannie skrojony szary garnitur, biała chusteczka w kieszonce, siwe, gładko zaczesane włosy). Był także właściciel krowy — dyrektor Miejskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego — Szafranek. Mówił coś do żony sekretarza Miedzy, przewodniczącej Koła Ligi Kobiet. Helenka śmiała się głośno — jej śmiech słychać było aż tutaj. W pierwszym rzędzie stali jeszcze: inżynier Targowski — architekt powiatowy, dyrektor Fabryki Przetworów Owocowych niejaki Kulesza i ksiądz Olejniczak w cywilnym ubraniu z baretkami odznaczeń na piersiach (był kapelanem w oddziałach partyzanckich, a później z Drugą Armią forsował Nysę). W drugim rzędzie stali ludzie mniej znani, tak samo jak w trzecim. Niektórych w ogóle Stefan nie mógł dojrzeć, ponieważ wyżsi zasłaniali niższych. Widać było, jak ktoś wspina się na palce, żeby lepiej widzieć plac.
W chwili kiedy przewodniczący Turoń podniósł rękę — chciał pewno uciszyć gwar przed trybuną — zagrała orkiestra strażacka. Nad głowami dzieci błysnęły trąby i srebrne kaski strażaków. Stali koło trybuny, pod rzędem czerwonych flag zawieszonych na wysokich masztach. Stefan popatrzył na wielkie twarze zawieszone na gmachu prezydium. Mocniej ścisnął drzewce szturmówki.
Orkiestra pograła chwilę i umilkła. Gwar na placu przycichł. Przewodniczący Turoń, jako gospodarz miasta, pierwszy wygłosił przemówienie. Mówił bez kartki, krótko. Krzywy Stefan niewiele zrozumiał — Turoń z początku mówił cicho, pod koniec dopiero głośniej. Zwracał się do dzieci w pierwszych rzędach. Mówił, że muszą pamiętać o tych, którzy to święto wywalczyli krwią i potem — o robotnikach.
— Wielu nie ma z nami. Ginęli w więzieniach i obozach, na wszystkich frontach ostatniej wojny i tylko ich cienie unoszą się nad tym placem!
Krzywy Stefan spojrzał do góry, ale nie zobaczył nic, prócz błękitnego nieba i białych obłoków. Pod koniec przewodniczący jakby zdenerwował się na coś. Mówił, że zbyt łatwo ulegamy konformistycznym postawom i wygodnictwu.
— Trzeba z tym walczyć, jeśli krew i pot naszych ojców nie mają stać się niepotrzebną ofiarą! — krzyczał. Stefan słuchał z otwartymi ustami.
Podczas przemówienia przewodniczącego Turonia na trybunę wszedł jeszcze jeden honorowy gość. Był to staruszek Wesołowski — hallerczyk. Spóźnił się trochę i porządkowy Okrasa nie chciał go wpuścić.
— Co pan, panie tego — zdenerwował się staruszek — nie widzisz munduru? Nie uszanujesz?
— Wpuść go, Stasiek — odezwał się Lewandowski i Okrasa ustąpił.
Staruszek przepchnął się między ludźmi do pierwszego rzędu. Potrącani sarkali trochę, ale Wesołowski nie zwracał uwagi. Zadowolony i uśmiechnięty, stanął między księdzem Olejniczakiem i dyrektorem Fabryki Przetworów Owocowych Kuleszą. Obaj spojrzeli na niego jednocześnie.
— Panie Wesołowski, proszę grzeczniej! — szepnął ksiądz Olejniczak.
Staruszek udał, że nie słyszy. Poprawił rogatywkę przekreśloną galonami. Krzywy Stefan patrzył z podziwem. Wesołowski hallerczyk prezentował się rzeczywiście dobrze. Niebieskopłowy mundur (ci, co stali przy nim na trybunie, czuli mocny zapach naftaliny), rogatywka z wielkim czarnym daszkiem, obitym srebrną blachą, baretki odznaczeń na piersi. Siwe wąsy przyczesane starannie, policzki gładko wygolone. Wydawało się, że jest wyższy niż naprawdę, choć sięgał tylko ramion Kuleszy i Olejniczaka.
Po Turoniu zaczął przemówienie sekretarz Miedza. Normalnie — z kartki. Ludzie widzieli, jak wyjmował z futerału okulary, o krok wysunął się przed pierwszy szereg. Rozłożył kartkę papieru podaniowego, na której miał napisane przemówienie. Zerknął na papier i zaczął:
— Drodzy towarzysze i obywatele!
To było wszystko, co Miedza zdążył powiedzieć. W tym momencie na czystym niebie (na którym Krzywy Stefan próżno szukał cieni, o jakich wspomniał przewodniczący Turoń) pojawił się odrzutowiec. Widać było tylko srebrny punkcik, który czasem błyskał w słońcu. Rysował pienistą smugę. Ludzie na placu i na trybunie podnieśli głowy. Krzywy Stefan także spojrzał do góry i w tym momencie usłyszał trzask. Był to trzask cienki i przejmujący, jak jęk drzewnej piły. Stado wróbli z akacji na skraju placu zerwało się przestraszone i z furkotem skrzydeł odleciało na dachy bloków po drugiej stronie.
Porządkowy Lewandowski mówił potem do Okrasy:
— Powiedziałem ci, Stasiu, że za dużo wpuściłeś. Kto to widział, żeby na taką małą trybunę pakować trzydzieści trzy osoby?
— Mieli karty — protestował Okrasa. — Jak Boga kocham. Ani jeden nie wszedł bez!
Krzywy Stefan wspiął się na palce. Wszystkie głowy, które jeszcze przed chwilą widział nad wysoką obudową z płyt pilśniaków — teraz znikły. Pojawiły się po chwili ręce — jedne przy drugich, cały rząd. Uwięzieni próbowali pewno podciągać się na ramionach, ale było za wysoko. Wielkie pudło zatrzęsło się jak żywe. Spadła litera M z białego kartonu i dwie duże jedynki. Na placu, w ciszy, jaka na chwilę zapadła po tym głośnym jęku drzewnej piły, usłyszano głos przewodniczącej Koła Ligi Kobiet:
— Jezus, Maria, Geniek, moje pończochy!
Dopiero wtedy ludzie zaczęli się śmiać.
Trzeba przyznać, że plastyk, magister Leluchowicz, wykonał swoją robotę solidnie. („Nie tak, jak ten partacz Groszek!” — mówiono później.) Płyty wzmocnił kantówką, dał po dwie deski na rogach. Niełatwo było z tego pudła wyjść. Uwięzieni deptali po deskach okorkach. Słychać było, jak krzyczą.
— Rybaczyński! Rybaczyński! — donośny głos Miedzy.
W zamieszaniu połamano drewniane schodki. Okrasa i Lewandowski potracili głowy — biegali tylko naokoło, zupełnie bezradni. Ktoś krzyczał: — Drabina! Gdzie drabina? Dawać drabinę!
Krzywy Stefan słyszał naokoło śmiech — cienki dzieci i głośny dorosłych.
— Ciszej, ludzie! — Oglądał się wymachując kapeluszem. — Ciszej! Jest tu z czego się śmiać?
Chłopi opowiadali później, że śmiech słychać było aż za rzeką, na polach pod świerkowymi wzgórzami. Kawki z drzew w parku odleciały spłoszone. Harmonista Domaradzki trącił traktorzystę z POM-u (stali w grupie pracowników resortu rolnictwa). Pokazał na wielkie portrety zawieszone nad trybuną.
— Spójrz, Zeniu! Nawet ci się śmieją.
Traktorzysta wycierał oczy chusteczką. Krzywy Stefan krzyczał na dzieci:
— Cicho! Cicho, smarkate! Nie ma się z czego śmiać.
Ale nikt go nie słuchał. W pewnej chwili dyrygent orkiestry strażackiej podniósł w górę pałeczkę. Policzki puzonistów wydęły się jak na komendę. Zagrali „Sto lat, sto lat” i dopiero wtedy śmiech naokoło trochę przycichł. Ludzie za to zaczęli śpiewać. I znów Krzywy Stefan powtarzał wymachując kapeluszem:
— Cicho! Co z wami, ludzie? W takiej chwili śpiewać?
„Niech żyją, żyją nam!” — huczał naokoło plac. Cienkie głosiki dzieci i grubsze dorosłych. Chłopi opowiadali, że i śpiew było słychać za rzeką.
Domaradzki, oczywiście, żartował: w tej ogólnej wrzawie i wesołości tylko twarze zawieszone na gmachu prezydium patrzyły na plac bez uśmiechu. I chyba tylko jeden człowiek nie stracił w zamieszaniu głowy: sierżant Olszewski Zenon z powiatowej komendy. Łopatą, znalezioną w stróżówce na podwórzu prezydium, rozerwał czerwone płótno i odgiął dwie deski przybite zdawałoby się na amen. Wsunął łopatę do środka i odgiął płyty. Przez tę szparę, dość wąską, ale innej przecież nie było, wydostali się na zewnątrz uwięzieni. Miedza wyszedł czerwony jak płótno, którym Leluchowicz obił płyty. Sapał, wycierał czoło wielką chustką i powtarzał:
— Gdzie jest Rybaczyński? Trzeba natychmiast ustalić winnych!
Towarzysz Kotula ledwo mógł się przecisnąć. Olszewski musiał mu pomóc. Redaktor Muszyna śmiał się. Zrobił kilka zdjęć. Między innymi staruszek Wesołowski poprosił o fotografię na tle trybuny — przedtem podniósł literę M i przyczepił szpilkami do płótna.
Ludzie na placu jeszcze śpiewali „Sto lat, sto lat!”. Miedza podbiegł do strażaków i krzyknął, żeby zaraz przestali grać. Dopiero wtedy śpiew umilkł. W ciszy (słychać było jeszcze pojedyncze chichoty i głosy) odezwały się megafony rozwieszone na latarniach.
— Przepraszamy zebranych za zakłócenie uroczystości — powiedział kierownik Rybaczyński ze studia w prezydium (mówił niewyraźnie, jakby z chrypką). — Zapraszamy wszystkich do wzięcia udziału w pochodzie!
I choć ten jeden raz ci z trybuny poszli z nami. Nie mieli gdzie stać — jasne. Ludzie, jeszcze jak szli, to się śmieli. Co kto sobie przypomniał. Dawno takiego wesołego pochodu nie było u nas. Krzywy Stefan niósł szturmówkę.
— Kto to widział — powtarzał — w takim nieszczęściu, żeby się śmiać! Ech, ludzie, ludzie!
Ale nikt na niego nie zwracał uwagi.
Miedza idąc na czele przepraszał towarzysza Kotulę.
— Wyciągniemy surowe konsekwencje wobec winnych zajścia. To skandal!
— Nie szkodzi, nie szkodzi — dobrotliwie uśmiechał się Kotula. — Najważniejsze, że wszyscy żywi!
— Pończochy zupełnie podarłam — skarżyła się Helenka pani Gniazdowskiej. Szły obok siebie w pierwszych czwórkach.
Dzieci zaczęły śpiewać, ludzie w otwartych oknach pozdrawiali idących. Nad jezdnią kołysały się transparenty. Kawki wróciły na drzewa w parku. Słychać było ich krzyk, śpiew dzieci i szum wielkich drzew. Wróble na akacjach przy rynku ćwierkały podniecone. I tylko te twarze nad trybuną pozostały nieruchome i obojętne, jakby nie zdarzyło się nic. Patrzyły bez uśmiechu na nasze miasto.



VI. OBYWATELU GROSZEK, POZWÓLCIE!

Przyszli o ósmej, wcześnie. Groszkowa akurat pełła grządki w ogródku. Stanęli przed furtką zamkniętą na haczyk i ten wysoki, kościsty (sierżant Zenon Olszewski) zapytał:
— Czy mąż jest?
Młodszy przez cały czas nie powiedział nic — pasek pod brodą musiał go trochę uwierać, bo od czasu do czasu poprawiał. Groszkowa uniosła się znad grządki — ręce miała zawalane ziemią, kosmyk włosów odgarnęła z czoła. W tym momencie stary stanął w drzwiach. Był w drelichowym granatowym ubraniu. Szykował się, żeby iść do stolarni. Olszewski powiedział głośno:
— Obywatelu Groszek, pozwólcie!
Stary, dopinając guziki drelichowej marynarki, wolno podszedł do furtki.
Nie wpuścił funkcjonariuszy do środka. Olszewski podał mu nad sztachetami nieduży druk. Było to wezwanie do stawienia się na przesłuchanie. (Redaktor Muszyna upierał się później, że Popielak mógł wezwanie wysłać pocztą. Major widocznie spieszył się.) Stary sięgnął do małej kieszeni, z której wystawał tekturowy futerał. Otworzył pudełko, nałożył okulary i dopiero wtedy przeczytał. Groszkowa stanęła obok męża. Ręce jej trzęsły się, kiedy odgarniała z czoła siwe włosy.
— Co, Jańciu, co oni chcą?
Stary oddał papier Olszewskiemu. — W porządku — powiedział. Popatrzył na żonę. — Biorą mnie na komendę. — I poszedł przebrać się w garnitur.
Olszewski i ten młody czekali na niego przed furtką. Groszkowa lamentowała:
— Jezusie Nazareński! To stary, chory człowiek. On muchy nie skrzywdzi. Co od niego chcecie?
— Niech się pani uspokoi, pani Groszkowa — powiedział Olszewski. — Niedługo mąż wróci.
Kobieta nie wiedziała, co robić. Pobiegła do domu. — Jańciu, Jańciu — powtarzała stojąc nad Groszkiem. — Co oni od ciebie chcą?
Stary musiał fuknąć na nią. Wyszli po chwili z domu.
Było już słońce nad dachami, w rabatkach wzdłuż ścieżki brzęczały pszczoły. Groszek wolno poszedł w stronę furtki. Włożył czarny garnitur i białą koszulę z krawatem. Siwe włosy przyczesał szczotką. Odwrócił się jeszcze i powiedział:
— Pamiętaj o rybkach!
(Miał w domu stulitrowe akwarium z urządzeniem filtracyjnym, światłem i grzałką. Wiele godzin spędzał doglądając rybek — Groszkowa narzekała, że to strata czasu. Piotruś, wnuk Groszka, wpuścił kiedyś do akwarium małego okonia złowionego w rzece. Stary zdenerwował się wtedy i uderzył chłopca.)
Groszkowa powtarzała: — Jezusie Nazareński! Jezusie Nazareński! — Szła za mężem do furtki. Kiedy odwrócił się, objęła go tymi brudnymi od ziemi rękami. Chwyciła głowę męża i ucałowała starego w czoło. Ślad ziemi został na policzkach Groszka.
I tak poszli przez miasto: Olszewski, ten milczący młody, którego pasek uwierał pod brodą, i Groszek w czarnym garniturze, ze śladami ziemi na twarzy.
Ludzie oglądali się za nimi — stolarz nie spieszył się, szedł wolno. Jego siwą głowę widać było z daleka. Rybarczyk wyjrzał na próg masarni, a potem kilka kobiet wyszło za nim na ulicę.
— Dobrali się staremu do skóry — zaśmiał się rzeźnik.
— Jezusie Nazareński — szeptała Groszkowa. Stała jeszcze przy furtce, ręce zawalane ziemią drżały jej trochę, patrzyła w stronę, gdzie tamci odeszli. Kiedy ochłonęła, pobiegła do prezydium i dwie godziny czekała pod gabinetem na przewodniczącego Turonia.

Tego samego dnia wieczorem staruszek Wesołowski, hallerczyk, zobaczył widmo w ruinach zamku. Jak zawsze około dziewiątej wyszedł z psem na spacer i przechadzał się jakiś czas wzdłuż skarpy za ruinami. Od czasu do czasu przystawał, mówił coś półgłosem, gestykulował lewą ręką (w prawej trzymał smycz), jakby dyskutował z niewidzialnym człowiekiem. W pewnej chwili odwrócił się w stronę zamku i zobaczył widmo.
— Kto to? — zapytał. — Jest tam ktoś? — powtórzył głośniej. Odpowiedziała cisza, widmo poruszyło się, jakby miało ochotę zejść niżej.
Był to zapewne Krzywy Stefan, który podczas ciepłych nocy spał nad rzeką, w szałasie z gałęzi. Jego pomarańczowa kamizelka robotnika drogowego mogła zaświecić odbitym światłem. Do miasta jechały samochody. Staruszek nie pomyślał o tym — chwilę stał jak skamieniały (grozę potęgował rosnący szum drzew wokół ruin i piski latających nietoperzy), potem pociągnął psa i truchtem oddalił się w stronę miasta. Jamnik Cezar podobno biegł z podkulonym ogonem.
— Widmo, widmo — mamrotał Wesołowski. Skierował się w stronę komendy.
Dyżur miał sierżant Olszewski (zastępował chorego kaprala Smółkę). Siedział za drewnianą barierką, przy stole, nad przygotowanym, na wszelki wypadek, papierem kancelaryjnym (papier był przełożony fioletową kalką — protokoły spisywano w dwóch egzemplarzach). Wesołowski otworzył drzwi, chwilę oddychał w progu — nie mógł złapać tchu.
— Widmo, sierżancie — zamamrotał. — Widziałem widmo.
Sierżant uniósł głowę znad stołu. Siedział w czapce, z paskiem pod brodą.
— O co chodzi? Jakie widmo? Wejdźcie i zameldujcie po ludzku.
Staruszek opowiedział o swojej przygodzie. Był bardzo zdenerwowany, trzęsły mu się ręce. Wiercił się niespokojnie na krześle. Olszewski usiłował wytłumaczyć, że widma zdarzały się w okresie minionym, zwłaszcza za rządów kapitalistycznych, obecnie nie ma. W końcu ustąpił i spisał protokół:
„W dniu (tu następowała data) zgłosił się obywatel Wesołowski Antoni, zamieszkały (dokładny adres), emeryt, kawaler, lat siedemdziesiąt dziewięć. Wyżej wymieniony oświadczył, że koło ruin zamku nad rzeką zobaczył widmo przypominające ludzką postać. Na zadane pytania: »Kto tam?« oraz »Jest tam ktoś?« widmo nie odpowiedziało. Obywatel Wesołowski melduje o powyższym zdarzeniu oraz prosi o dokładne zbadanie okoliczności sprawy. Jego zdaniem pod postacią widma może ukrywać się notoryczny przestępca lub inny zboczeniec”.
Na tym protokół zakończono. Nastąpiły podpisy. Staruszek chciał dodać zdanie o poruszeniu się widma w zamiarze zejścia z ruin niżej, ale Olszewski nie zgodził się na żadne poprawki.
— Jesteście wolni — powiedział. — Sprawdzimy.
Sprawa widma przycichła później stopniowo, chociaż niezupełnie. Podobno Olszewski podarł notatkę następnego dnia, po nieprzyjemnej rozmowie z majorem. Popielak krzyczał, że ma na głowie poważniejsze sprawy niż przywidzenia Wesołowskiego.
Dzieci za staruszkiem wołały: — Widmo, widmo!
Wieczorami jakiś czas nie chodził na spacery na skarpę. Ale wieść, że w ruinach straszy, przyjęła się wśród ludzi, powtarzano sobie o duchu, który mieszka w zamku. I tylko Krzywy Stefan nie przejmował się tymi wieściami, pasł koło ruin krowę dyrektora Szafranka, a podczas ciepłych nocy spał tuż obok, w szałasie skleconym z gałęzi.



VII. OBUCHEM GO, OBUCHEM!

Reniek czekał na Baśkę na starym żydowskim cmentarzu za miastem. Przed południem, kiedy kelnerka miała wolne, szli zwykle nad rzekę, tylko wieczorami umawiali się tutaj. Kirkut był opuszczony, ścieżki zarośnięte trawą, szare płyty z niezrozumiałymi napisami zapadały się krzywo w ziemię. Między topolami, na skraju, widać było dachy miasta i ścieżkę między łanami żyta.
Przed wojną pięć tysięcy Żydów mieszkało w naszym mieście. Starzy ludzie opowiadają, że w targowe dnie aż czarno było od chałatów i jarmułek na rynku. Niemcy wszystkich pozabijali — podobno gdzieś w lesie, za świerkowymi wzgórzami, za rzeką.
Baśka przyszła trochę zdyszana — biegła ścieżką przez pola.
— Nie mogłam się wyrwać — powiedziała. — Dużo gości dzisiaj.
Reniek siedział na kamiennej płycie, posunął się robiąc miejsce. Objął mocno dziewczynę, kiedy usiadła.
Poznali się przed rokiem, na zabawie w prezydium. Baśka była starsza od Reńka o dwa lata. Z początku nie chciała z nim rozmawiać, dopiero koleżanki ją namówiły („Dziewczyno, z synem sekretarza nie chcesz kręcić?”). Jeszcze teraz mówiła czasem pieszczotliwie:
— Ty mój wielki gówniarzu!
Matka Baśki pracowała w Wydziale Finansowym Prezydium. Chciała, żeby córka uczyła się do matury, ale Baśka wolała pracować.
— Co mi z matury, mamo — mówiła. — Na studia i tak nie pójdę.
Dostała pracę w kawiarni „Magnolia” i pracowała tam od trzech lat. Była duża, rosła, miała ciemne oczy i śmiała się głośno. Jej włosy pachniały lakierem. Kiedy całowali się, prosiła, żeby chłopak uważał na fryzurę.
Pierwszy raz oddała się Reńkowi tutaj, między starymi nagrobkami żydowskiego cmentarza. Było jeszcze chłodno — leżeli na rozłożonym płaszczu Baśki. Bała się, że ktoś przyjdzie, unosiła co chwilę głowę. Reniek zapamiętał zapach jej potu, ciepły oddech, ślady krwi na podszewce płaszcza. Dziewczyna zapłakała wtedy — przestraszyła się, że płaszcza nie da się odczyścić.
Teraz zwykle czekali na pierwszą gwiazdę — później szybko zapadał mrok. Za polami widzieli światła w oknach miasta, słychać było szum wiatru w topolach na skraju cmentarza.
— Wiesz — powiedziała — mamy jutro jechać z twoim ojcem do rybaczówki. Na taki obiad na trawie.
Reniek zaniepokoił się: — Kto?
— No, ja i Zośka. A z twoim ojcem, nie wiem, kto będzie.
— Nie jedź, Basiu — powiedział chłopak. — Po co?
— Kierownik kazał. Twój ojciec dzwonił podobno. Są potrzebne dwie kelnerki.
— Żeby was obmacywać! — Reniek popatrzył na niebo, ale nie było jeszcze pierwszej gwiazdy.
— Nie bój się, Reniu. — Dziewczyna przysunęła się bliżej. — Ja im pokażę, jak który zacznie!
Siedzieli przytuleni czekając na pierwszą gwiazdę. Było zupełnie ciemno, kiedy wracali ścieżką przez pola.

Rybaczówkę wybudowano według projektu architekta powiatowego Targowskiego w miejscu, które wybrał Miedza. Grunt tu opada łagodnie, na wzgórzu widać ostatni nie otynkowany dom przysiółka miłkowickiego. Z prawej i lewej strony do brzegów podchodzi las. Drzewa utrudniają dostęp do wody. Jezioro jest wielkie. Wije się zatokami, jak dawniej rzeka, którą przegrodzono zaporą. Blisko tamy, jesienią, przeciwległe brzegi zacierają się w mgle. W małych zatokach, ocienionych zwisającymi gałęziami buków i olch, żeruje kleń, leszcz i szczupak. Na łąkach, nie koszonych już, bo nie ma dostępu, do późnej jesieni grają świerszcze i koniki polne, milknąc, kiedy głośniej powiedziane słowo z łódki zakłóci ciszę. Pustkowie tu jeszcze — można dzień wędrować i nie spotkać człowieka. Tylko ślad sarny na mulistym brzegu i poruszoną gałązkę w miejscu, gdzie spłoszona przebiegła.
Jak wiadomo, rybaczówkę wybudowano za pieniądze przeznaczone na rozwój bazy turystyczno-sportowej w mieście. Oficjalnie nosi nazwę Miejskiego Ośrodka Sportów Wodnych, ale mało kto z nas ten ośrodek widział. Można wybranych na palcach policzyć: Szeląg, dyrektor Gniazdowski, inżynier Szafranek, Leluchowicz, dziewczyny, które tam wozili, czasem ktoś z oficjalnych gości. Dwa czy trzy razy byli Reniek i Helenka. Reniek nudził się (cały dzień przesiedział w leżaku na tarasie).
— Za pusto dla mnie, tato — powiedział, kiedy wracali.
Helenka mówiła: — Geniusiu, ty się jeszcze utopisz w tej wodzie!
Dużo poszło na rybaczówkę pieniędzy — milion, a może dwa? Ale przecież nie na darmo. Nawet zagranicznym gościom nie wstyd pokazać.
— Był tu kiedyś taki — opowiadał Muszynie Miedza. — Z Francji. Przywiózł go towarzysz Kotula z województwa. Mieliśmy kłopot, bo nie znał języka. Zawiozłem go do rybaczówki, łódką powoziłem po wodzie, powędkowaliśmy trochę i popili. Podobało się temu katanowi — jak wyjeżdżał, to tylko po plecach mnie klepał i powtarzał: „Merci boku, merci boku!”
Z tarasu jest widok na góry po drugiej stronie. Wieczorami jakby otulała je niebieska mgła. Betonowe schodki prowadzą w dół, do pomostu, przy którym stoi przycumowana motorówka. Domek ma trzy pokoje — na dole dwa, plus kuchnia i jeden, mniejszy, na górze. Wielkie weneckie okna, dębowa klepka, rzeźbione poręcze drewnianych schodów. Łazienka wykładana glazurą, kolorowe szybki w drzwiach, jak witraże. Miedza sam jeździł po kafle do hurtowni wojewódzkiej. Jego znajomy, niejaki Papuziak — dyrektor huty szkła — przywiózł własnym samochodem kolorowe szybki. No i te dwa kilometry drogi przez las, którą budowaliśmy w czynie społecznym, dwa kilometry linii pod napięciem („siła już jest!” — cieszył się sekretarz, kiedy podłączono światło) i dwa kilometry linii telefonicznej, którą, dzięki uprzejmości dowódcy okręgu, ustawiło wojsko.

Przyjechali o dziesiątej dwoma samochodami. Pierwszy Józik warszawą. Przywiózł sekretarza i Muszynę. Poszli zaraz oglądać rybaczówkę, a kiedy wyszli na taras, pod dom zajechał niebieski wartburg Leluchowicza. Magister przywiózł Szeląga i dwie kelnerki.
Z początku rozmowa nie kleiła się. Muszyna był sztywny, spytał, ile rybaczówka kosztowała i dlaczego młodzież nie korzysta z obiektu. Miedza próbował żartować:
— Redaktorze kochany, jakbym tu wpuścił tych dzikusów, to w dwa dni nie byłoby co oglądać! Zrujnowaliby, zniszczyli...
— Zafajdali — zaśmiał się Szeląg.
— Nie można, nie można — kiwał głową Miedza.
Leluchowicz zaczął mówić o malarstwie — spytał, co Muszyna sądzi o stylu pop-art, ale redaktor nie odpowiedział. Pili kryniczankę z zielonych butelek, czasem wiatr przywiewał zapach łubinu (pole żółtych kwiatów podchodziło pod dom). Dziewczyny szeptały i chichotały cały czas. Siedziały na kamiennym murku z piaskowca okalającym kamienny taras. Józik pojechał z powrotem — miał przywieźć wódkę, piwo w skrzynkach i bigos (specjalnie zamówiony przez Miedzę w „Obywatelskiej”).
— Chwileczkę, kochany redaktorze — mówił sekretarz. — Wypijemy strzemiennego, jak kierowca wróci, i na jezioro! Zobaczycie nasze morze!
Rzeczywiście — nastrój zmienił się, kiedy wypili. Jak tylko Józik zajechał warszawą pod taras, Miedza pobiegł po wódkę. Korek wybił wracając. Wypili pod korniszony ze słoika.
— Panny, a wy co? — spytał sekretarz. — Po jednym, po jednym! Dla każdego starczy!
Dziewczyny wymawiały się, ale zaraz Szeląg i Leluchowicz wcisnęli każdej po kieliszku i stali czekając, póki nie wypiły.
Później popłynęli motorówką. Była to duża łódź z miękkimi siedzeniami, zaopatrzona w silnik „gaz”. Miedza prowadził z fantazją. Kiedy kładł łódź w ostrych zakrętach i woda podchodziła pod burtę, dziewczyny piszczały przestraszone. Na brzegu został Józik — widzieli jakiś czas czerwony dach rybaczówki, a potem był już tylko ciepły wiatr, migotanie słońca na wodzie, zielone brzegi i to długie granie świerszczy, kiedy gasł silnik. Szeląg oblewał kelnerki, Muszyna robił zdjęcia. Miedza kładł łódź na burtę i pienista smuga za rufą wyginała się w łuk.
Wypili jeszcze trochę na wodzie. Nauczyciel wziął napoczętą butelkę żytniówki. Kiedy wracali, słychać było daleko nieskładny śpiew: „Morze, nasze morze!” Świerszcze milkły przestraszone, kiedy wiatr przynosił słowa, a rozchodząca się za motorówką fala głośno biła o brzeg.
Jedli potem bigos siedząc w plecionych fotelach naokoło stołu, który Miedza kazał wynieść na taras. Dziewczyny włożyły białe fartuszki — nosiły talerze i półmiski z kuchni. Był jeszcze tatar z oliwą i jajkami, śledzie w śmietanie i dużo zielonych korniszonów.
— Jedzcie, jedzcie, towarzysze — mówił sekretarz. — Abyśmy tylko zdrowi byli. Redaktorze, nie dajcie się prosić!
Kiedy Baśka stanęła przy nim, posadził dziewczynę na kolanie i grożąc palcem zaczął mówić:
— Jak mi będziesz Reńka bałamucić, to cię nie chcę znać, Basiu!
Dziewczyna śmiała się, ale Miedza spoważniał nagle, poczerwieniał i patrząc na Muszynę powiedział:
— Syna mi chce zabrać! Syna. A on nie dla niej, redaktorze. Nie dla kelnerki! Chłop dwa metry wzrostu, ręka jak moje dwie. Inżynierem będzie, co, Szeląg? Zrobimy z chłopaka inżyniera.
— Tak jest, sekretarzu — przytaknął nauczyciel.
— Nie dla ciebie, Basiu! Jak go będziesz bałamucić, wyrzucę z miasta! Gdzie Turoń?
Turonia nie było, ale Miedza, pijany już, krzyczał, jakby przewodniczący siedział obok: — Zwolnić matkę! Od ręki dać wymówienie.
Krzyczał, czerwony i zły. Dziewczyna przestała się śmiać. Wszyscy zamilkli i patrzyli na Miedzę i na Baśkę, która usiłowała wstać z jego kolan. I pewno w końcu rozpłakałaby się — niby to żarty, a przecież sekretarz naprawdę był zły.
— Ściskał mnie w pasie — skarżyła się na cmentarzu Reńkowi — i palcem wygrażał, jak smarkatej. Całe szczęście, że ta świnia przyszła.
— Jaka świnia? — zainteresował się Reniek.
Wieprzek był nieduży, czarny — wyszedł z łubinu i chrząkając zaczął ryć w redlinie oddzielającej łąkę od pola.
— Patrzcie, dzik! — zawołał Szeląg.
Wszyscy obejrzeli się. Nauczyciel żartował, jasne — zaśmieli się, nawet Baśka się uśmiechnęła, tylko Miedza, nie.
— Dzik, dzik! — powtórzył. Puścił kelnerkę i wstał.
— Trzeba od tyłu zajść i do wody!
— Sekretarzu — powiedział Szeląg — to przecież świnia.
Śmieli się jeszcze, ale sekretarz nie słuchał. Zataczając się ruszył w stronę kamiennych schodków. Nauczyciel i Muszyna poszli za nim. Tylko Leluchowicz został. Na łódce i podczas obiadu przysuwał się do Zośki. Dziewczyna śmiała się i biła go po rękach, ale magister nie ustępował. Teraz, kiedy kelnerki wskoczyły na murek z piaskowca, żeby lepiej widzieć, stanął za Zośką i wsunął ręce pod spódnicę dziewczyny.
— Panie magistrze! — pisnęła Zośka. — Wszystko będzie u żony!
Świnia zauważyła mężczyzn i cofnęła się z powrotem w łubin. Dziewczyny z tarasu widziały jej czarny grzbiet między kwiatami.
— Okrążyć, okrążyć ją! — krzyczał Miedza. — W wodzie jej przywalimy!
Szeląg i Muszyna weszli w łubin. Nauczyciel podniósł suchą gałąź. Miedza obejrzał się.
— Józik, Józik! — Szedł zanurzony po pas w kwiatach. Trzymał rozłożone ręce. Szeląg młócił gałęzią, Muszyna pohukiwał. Podchodzili do świni z trzech stron.
Zwierzę, chrząkając, zaczęło cofać się w stronę łąki. Chciało przebiec na drugą stronę drucianej siatki rozpiętej od wody do pola (dalej był las), ale Szeląg zabiegł jej drogę. Chrząkając, z ryjem przy ziemi, pobiegła w dół do jeziora. Dziewczyny z tarasu widziały teraz czarny grzbiet między leszczynami na skraju łąki.
— Mamy go, mamy! — dyszał Miedza. — Józik, Józik! — przypomniał sobie. Pobiegł ciężkim truchtem naokoło domu.
Szeląg i Muszyna pędzili świnię w dół.
Józik postawił wóz pod topolami po drugiej stronie rybaczówki. Jakiś czas czytał książeczkę z żółtym tygrysem, potem położył się na siedzeniu (nogi w półbutach o startych zelówkach wystawały przez uchylone drzwi) i zasnął. Zbudziło go silne szarpnięcie za nogawkę. Zdyszany sekretarz stał nad nim.
— Rany boskie, Józik, śpisz, a my tam... Gdzie siekiera, łom, korba?
Przestraszony Józik wyskoczył z wozu. — Co się stało? Biją?
— Migiem, migiem, migiem! — powiedział sekretarz. — Zabieraj, co masz i na brzeg! — Odwrócił się i pobiegł z powrotem.
Wieprzek zaszył się w gęste leszczyny nad wodą. Pochrząkiwał niespokojnie. Widać było czarny grzbiet w liściach i duże uszy pokryte plamkami. Muszyna i Szeląg stali obok — nauczyciel z suchą gałęzią.
— Sekretarzu — powiedział — to cudza świnia.
Miedza nie zwrócił uwagi. Chwiał się trochę.
— Teraz do wody go, chłopcy! W wodzie mu przywalimy.
— Gdyby nie ja — pochwalił się Szeląg — poszłaby w las. W ostatniej chwili zabiegłem drogę!
Czekali na Józka. Kierowca przybiegł objuczony: dźwigał siekierę, łom i żelazną korbę. Rzucił wszystko na ziemię.
— Wojtanowski nic tu nie ma. Tylko tę siekierę znalazłem w komórce.
Wojtanowski, właściciel pola z łubinem i nie otynkowanego domu na wzgórzu, był jednocześnie stróżem rybaczówki. Miał etat w radzie i co miesiąc jeździł po pensję do miasta.
— Dawaj, dawaj, Józik — sapał sekretarz.
Kierowca zobaczył świnię w krzakach i zaczął się śmiać.
— Sekretarzu, to przecież świnia! Szkoda zabijać!
— Co mi tu będziesz gadał! — poczerwieniał nagle Miedza. — Świnia, świnia! A ja ci mówię, że dzik! Dzik czy nie? — zwrócił się do Szeląga.
— Dzik, dzik — powiedział nauczyciel. — Przelatek.
— Widzisz, Józek? Sam prezes koła mówi, że dzik!
Józik już nie odezwał się.
Potem poszło gładko. Szeląg zaszedł świnię od tyłu i łomem uderzył w grzbiet. Kwiknęła ostro i wybiegła z krzaków. Dziewczyny na tarasie wspięły się na palce.
— Oni ją naprawdę zabiją — powiedziała Baśka.
Miedza z uniesioną siekierą czekał. Józik podskoczył z korbą — uderzył mocno. Stuknęła jak o kamień. Znów ten ostry kwik. Miedza, na rozkraczonych nogach, podchodził wolno. Świnia weszła do wody, ale cofnęła się zaraz. Zakręciła się w miejscu, jakby nie wiedziała, dokąd biec. Wtedy Miedza uderzył. Bił ostrzem. Trysnęła na boki krew. Muszyna poczuł krople na twarzy. Odszedł kawałek na bok — robił zdjęcia. Potem chwyciły go mdłości i zwymiotował pod pniem. Nie widział świniobicia do końca.
Nad wodą wieprzek klęknął kwicząc, a kiedy chciał wstać, skoczył Szeląg z łomem. Uderzył w grzbiet. Potem Józik przyłożył korbą. Bili tak na zmianę: siekiera, łom, siekiera, łom. Korba. Dziewczyny z tarasu widziały tylko błyski nad ich głowami.
Miedza, kiedy zmęczył się, oddał siekierę kierowcy.
— Obuchem go, Józik, obuchem! — Starł z czoła krew.
Muszyna słyszał te uderzenia, jakby bili cepami. Wieprzek rzucał się trochę, próbował wstać, kwiczał jeszcze, potem wtulił łeb w ziemię, między racice, i tylko dreszcz wstrząsał nim po każdym uderzeniu. Krople krwi leciały na boki. Przestali bić, kiedy znieruchomiał.
Szeląg odrzucił łom. Stał rozkraczony — ścierał pot z twarzy. Józik klęknął (takie zdjęcie zrobił Muszyna: kierowca klęczy, wsparty na drzewcu siekiery).
— No co, redaktorze, pieczeń będzie! — zaśmiał się nauczyciel (blady redaktor stanął przy nich).
Z tarasu przybiegły dziewczyny. Patrzyli wszyscy na świnię. Kałuża krwi pod łbem roztapiała się w glinie i piasku. W mięsie połyskiwały kawałki kości. Grzbiet krwawił jeszcze. W miejscu, gdzie nauczyciel bił najmocniej, sierść wyglądała jak czerwona miazga.
— Jezu! — szepnęła Baśka.
— Nie wiem czemu — mówiła do Reńka — zaczęłam wtedy płakać. Twój ojciec tak mnie zdenerwował i jeszcze ta krew! Oni wszyscy zaczęli się śmiać ze mnie. Musiałam odejść na bok.
— I co? — pytał Reniek. — Co potem? — Popatrzył na niebo, czy nie ma pierwszej gwiazdy.
— Pili — mówiła Baśka. — Pili. — I jeszcze raz powtórzyła: — Pili.
— Pod tego dzika, panowie! Pod dzika — mówił Szeląg.
— Panny, a wy co? — pytał Leluchowicz. — Dla kogo ta wódka?
Potem Miedza pijany leżał na wersalce. Leluchowicz zaciągnął Zośkę na górę. Dziewczyna niby się opierała, ale poszła. Szeląg usiłował chwycić Baśkę — wymykała się między plecionymi fotelami na tarasie. Muszyna siedział wsparty o kamienny murek. Śpiewał, ale nikt nie zrozumiałby słów. Poprzewracane butelki leżały na stole, skrzynka po piwie była pusta.
Leluchowicz przekręcił klucz w zamku.
— Basiu! Basiu! — krzyknęła Zośka. Ale Baśki nie było.
Szeląg tylko wszedł po drewnianych schodach, czepiając się rzeźbionej poręczy, i zaczął stukać do drzwi.
— Panie magistrze, niech pan otworzy! — mówił. — Panie magistrze!
Leluchowicz nie odpowiadał.
Miedza zasnął na tapczanie — nogi rozrzucone szeroko, nie dopięte spodnie, jeden sandał spadł na podłogę i leżał obok wersalki. Muszyna śpiewał. Szeląg łomotał do drzwi.
— Panie magistrze! Panie magistrze! — słychać było na dole.
Baśkę Józik odwiózł wcześniej do miasta. Niby odstawić do „Obywatelskiej” skrzynkę po piwie, butelki i hermetyczne termosy.
— Panie kierowco — mówiła dziewczyna. — Tak pana proszę!
I Józik ustąpił. Nauczyciel zszedł trochę później na dół — jakiś czas nawet kopał w drzwi (na białej powierzchni zostały ślady gumy od obcasów), ale Leluchowicz nie otworzył i wtedy. Szeląg usiadł na drewnianej ławie pod ścianą, ręce położył na kolanach. Zasnął później z szeroko otwartymi ustami.
Zośka zbiegła dopinając na bluzce guziki z masy perłowej.
— Świnia, świnia! — powtarzała. — Co on chciał robić!
Podbiegła do stołu. Chwyciła za serwetę i zrzuciła zastawę na podłogę. Butelki z piwem potoczyły się po dębowej klepce, zadzwoniły tłuczone kieliszki.
— Macie wy! — krzyknęła. — Macie!
Cisnęła butelką w martwą naturę nad wersalką (obraz spadł obok śpiącego Miedzy, ale sekretarz nie zbudził się), zerwała firankę. Potem wybiegła na ciemny taras, gdzie Muszyna oparty o kamienny murek śpiewał swoją pieśń bez słów.


Rano Miedza — niewyspany, z podpuchniętymi oczami — kazał Czesi jechać z Józkiem do rybaczówki i zrobić porządek. Czesia wzięła szczotkę, wiadro, dwie ścierki i pojechali. Złapała się za głowę, kiedy weszli do domku. Podłoga w pokoju zasłana była szkłem, na wpół zaschnięte kałuże piwa i wódki. Brudna serweta pod stołem, zerwane firanki. Na tarasie poprzewracane fotele, ślady torsji.
Przyszedł Wojtanowski, stróż — gruby, duży mężczyzna w czarnym mundurze i czapce z zielonym otokiem (miał również etat w elektrowni przy tamie — pracował w straży przemysłowej). Czesia na klęczkach ścierała podłogę w dużym pokoju. Drzwi na taras były otwarte. Józik siedział na kamiennym murku. Wojtanowski, sapiąc, stanął obok.
— No i co, Czesia? Zabawili się twoi państwo! Trzeba sprzątać!
Czesia fuknęła, zła: — I twoi, i twoi, Wojtanowski!
Strażnik śmiał się. — O, bardzo przepraszam! Ja mam etat w prezydium. Pan przewodniczący Turoń nie pije!
— Wszyscy oni tacy sami! — mówiła sprzątaczka. — Panowie! Do jednego worka! — Zebrała potłuczone szkło z podłogi i wsypała do wiadra.
Józik chrząknął. Popatrzył na stróża i zapytał:
— Wojtanowski, a świnia wam czasem nie zginęła?
— Świnia? — zainteresował się stróż. — A tak, tak! Wczoraj wieprzek nie wrócił na noc. Taki nieduży, czarny.
— I już nie wróci! — pokiwał głową Józik. — Nigdy.
Wojtanowski nie chciał wierzyć. Dopiero kiedy poszli do piwnicy, gdzie od wczoraj leżał zabity wieprzek, załamał ręce. — Zakontraktowany był. Jakże tak?
Józik tłumaczył: — Po pijanemu wzięli świnię za dzika. U pijaków wszystko możliwe, a co pan myśli?
— Jakże tak, jakże tak? — powtarzał stróż. — Nawet nie wypatroszony porządnie. Kto mi za niego zapłaci?
— Ubezpieczenie — powiedział kierowca. — Zawiadomicie tylko oddział, że się utopił. My wam poświadczymy.
Wyszli z piwnicy na słońce. Wojtanowski stracił humor. Nie śmiał się już z Czesi, kiedy wrócili na taras. Usiadł na kamiennym murku, patrzył, jak sprzątaczka myje na klęczkach podłogę, i powtarzał: — Jakże tak, no jakże tak, ludzie!
— I co, Baśka? — dopytywał się Reniek. — I co?
— Nic. Reniu — mówiła dziewczyna. — Żaden mnie nie tknął palcem. Tylko Zośka z tym magistrem poszła. A teraz nie chce mówić. Ale ja wiem. Po oczach poznam!
Błysnęła pierwsza gwiazda i Reniek objął Baśkę mocniej. Widzieli jeszcze, jak chwasty przy kamiennych nagrobkach chwieją się na wietrze i słyszeli szum w koronach topól. W dole świeciły okna miasta. Potem osunęli się między płyty. Szybko zapadł mrok.



VIII. PANIE JANKU, CO SIĘ Z PANEM DZIEJE?

Siedzieli na parterze, w gabinecie majora Popielaka. Przez uchylone drzwi na taras Groszek widział białe bratki w ogródku. Były tam jeszcze szafirki i narcyzy kołyszące się w podmuchach ciepłego wiatru. Żona majora lubiła kwiaty. Zajmowali mieszkanie na piętrze, nad aresztem.
Przesłuchanie prowadził porucznik Gontarski. Niski brunet ze srebrnym zębem w górnej szczęce. Kiedy ruszał głową, połyskiwały szkła okularów.
— My wszystko wiemy, Groszek — mówił. — Nie macie co ukrywać. Odsłoniliście dostatecznie swoje oblicze, wyłożyliście karty na stół. Przyznajcie się lepiej od razu: kto wam za to zapłacił i jaką sumę?
Stary wzruszył ramionami. Z początku protestował, próbował tłumaczyć.
— Jakie pieniądze? Grosza jeszcze nie zapłacili i pewno nie zapłacą. Gdybym wiedział, to nawet za sto tysięcy nie brałbym takiej roboty!
Mówił, że nie miał kantówki i deski słabe — piątej klasy, okorki. — Spytajcie kierownika Rybaczyńskiego, jaki był materiał. Z przodu dałem kobyłki dla wzmocnienia. Jak ukradli, to czyja wina? — Powoływał się na przewodniczącego Turonia: — Sam przychodził prosić. Nie chciałem kończyć tej trybuny.
Gontarski nie reagował. W końcu stolarz zamilkł, nie mówił już nic. Pocił się i od czasu do czasu wycierał czoło białą chusteczką. Porucznik powtarzał swoje:
— Sprawa jest dla nas jasna, Groszek. Wzięliście pieniądze i dobrze wykonaliście wrogą robotę. Zakpiliście z państwowego święta!
Stary patrzył na bratki w ogródku.
— Wiemy o was wszystko, Groszek — mówił Gontarski. — I to, że ukradkiem posadziliście pięć morelowych drzewek na parceli przeznaczonej pod publiczny szalet. I to, że skargę napisaliście do najwyższych władz na inżyniera Targowskiego z prezydium. I to, że kupiliście nielegalnie dwa kubiki desek z tartaku w Miłkowicach. I nawet, że wnuka nie chcecie oddać do seminarium, choć żona na was naciska. — Tu porucznik Gontarski uśmiechnął się i dodał: — Słusznie, słusznie, Groszek, nie te czasy.
Stary patrzył w okno za plecami porucznika. Widział niebo nad ogródkiem, w którym żona majora hodowała kwiaty. Nie mówił nic. Gontarski kiwał głową.
— Poszliście na lep, Groszek! Poszliście na wrogi lep!
Wstał i przesunął pod biurko mały stolik z kąta. Leżał tam przygotowany długopis i kilka kartek podaniowego papieru.
— Piszcie, Groszek, piszcie — powiedział.
Stolarz nie zrozumiał. — Co? Co mam robić?
Porucznik nagle zdenerwował się. Uderzył dłonią w biurko: — Wy dobrze wiecie, co macie robić! Piszcie! Nie symulujcie! — I zasłonił się gazetą.
Stary pomyślał chwilę, potem napisał kilka zdań dużymi, koślawymi literami: „Oświadczam niniejszym, że jestem niewinny. Deski, jakie mi dostarczono, były nic niewarte. Prosiłem o trzecią klasę, a dostałem piątą i to same okorki. Kierownik Rybaczyński nie dostarczył ponadto kantówki, a wyżej wymienionych desek tylko dwa kubiki, gdy ja chciałem trzy. I w ogóle nie wiem, o co mnie tutaj oskarżają ani dlaczego grożą. Jeżeli donos złożyła niejaka Domaradzka Stanisława, to uwierzyliście kobiecie z gruntu fałszywej i złej, co ma do mnie żal osobisty. Jestem wolnym człowiekiem, dlatego protestuję...”
Dalej nie mógł już napisać ani słowa. Ręka trzęsła mu się zbyt mocno i litery wykoślawiły bardziej. Ostatnie zdanie pisał już bardzo wolno.
— Panie poruczniku — powiedział — nie mogę pisać. Odwykłem.
Gontarski wziął kartkę, przeczytał, skrzywił się i poszedł do majora Popielaka. Nie wracał kilka minut. Groszek siedział sam naprzeciw pustego okna. Oddychał głęboko. Patrzył na szafirki w ogródku.
Gontarski wrócił z majorem. Major Popielak — wysoki, tęgi mężczyzna (nawet w upały latem chodził w skórzanym płaszczu) — wszedł do gabinetu uśmiechnięty. Mówiono o nim, że jest uczciwym człowiekiem — taka była opinia. Nie lubił chuliganów, to prawda, tych wszystkich długowłosych hippisów.
— Do łopaty, do węgla! — powtarzał często. — W kamieniołomach zamykać!
Pod tym względem zgadzali się całkowicie z prezesem Kółka Łowieckiego — Szelągiem. Sam major był także zapalonym myśliwym. Często widziano jego gazik, jak jechał serpentynami nad jeziorem w stronę pustkowia w górach (w tych odległych miejscach położone były tereny zarezerwowane dla majora i towarzyszy z województwa). Mówiono, że lubi sobie postrzelać czasem i że nawyk ten został mu jeszcze z czasów wojny, kiedy służył w oddziałach partyzanckich.
Ludzie odnosili się do majora z szacunkiem. Na ulicy często pozdrawiali go nieznajomi. Major — w skórzanym płaszczu, wysokich butach oficerkach — przykładał dwa palce do daszka. Opowiadano, że i wypić lubi czasem. — Swój chłop — mówiono — bo co to za mężczyzna, co od kieliszka ucieka?
Znana była historia z niejakim Mierzejewskim, który zaprosił majora na wesele córki (wychodziła za kaprala Smółkę — funkcjonariusza z naszej komendy). Mierzejewski pędził bimber i pod wieczór, kiedy już wszyscy byli pijani, postawił na stołach samogon. Myślał, że Popielak nie zauważy, ale major poznał od razu. Mrugnął na Mierzejewskiego i pogroził palcem.
— I co? — mówili ludzie. — I nic. Swój chłop. Człowieka nie skrzywdził!
Major miał konika, o którym wszyscy wiedzieli: radiofonizację. To on wystarał się o nyskę z głośnikiem. I on wystąpił z projektem założenia na placach i ulicach megafonów, przeciwko czemu, z takim uporem, protestuje przewodniczący Turoń. Sprawa ostatnio stała się głośna.
Teraz, uśmiechnięty, podał staremu rękę. — Panie Janku, co się z panem dzieje? Kilka słów dla nas nie chce pan napisać?
Groszek wstał. Nogi mu lekko drżały w kolanach.
— Jestem niewinny, panie majorze — powiedział.
Popielak przysunął krzesło do małego stolika, usiadł wygodnie.
— Siadaj pan, panie Janku — mówił. — Może papierosika? — Wyciągnął paczkę z kieszeni.
Groszek odmówił. — Niepalący jestem.
Major uśmiechał się życzliwie. Włożył papierosa do ust, Gontarski podskoczył z zapaloną zapalniczką. Popielak zaciągnął się dymem.
— Jak tam rybki, panie Janie? — spytał.
Groszek myślał, że major żartuje. Odpowiedział niepewnie: — Rybki? Ano, pływają.
— I ja mam akwarium, a jakże. Na pięćdziesiąt litrów. Grzałkę niemiecką kupiłem przedwczoraj. Dwadzieścia pięć amperów. Trochę za słaba.
Stary ożywił się. — Niemiecką?
Rozmawiali kilka minut o rybkach. Popielak radził się, czy pokarm dawać rano i wieczorem, czy tylko rano. Stolarz, jakby zapomniał, dlaczego tu siedzi. Tłumaczył majorowi, ile trzeba sypać rozwielitki.
— Dwie szczypty, panie majorze. Najwyżej.
Nagle major zmienił się. Popatrzył na Groszka inaczej, jakby teraz dopiero go dostrzegł. Przestał się uśmiechać.
— Obywatelu Groszek — powiedział innym tonem — ciąży na was zarzut bardzo poważny. Zakłóciliście swoim podstępnym działaniem państwową uroczystość. Ulegliście podszeptom wrogich elementów, jakich u nas, niestety, nie brak.
Stary patrzył na majora zaskoczony. Szukał może tego uśmiechu, który znikł z okrągłej twarzy Popielaka, jak zdmuchnięty wiatrem.
— Panie majorze — powiedział — panie majorze... — I znów ręce zaczęły mu drżeć.
Pod oknem, z nogą założoną na nogę, siedział porucznik Gontarski. — Poszliście na lep, Groszek — dodał. I błysnął srebrnym zębem.

W południe Groszkowa modliła się w kościele. Był pusty o tej porze — dwie stare, jak ona, kobiety w czarnych chustkach klęczały na stopniach ołtarza. Widziała naokoło kolorowe plamy przeświecającego przez witraże słońca. Zapach starego drzewa i kamiennej posadzki.
Panie Boże — modliła się Groszkowa. — Ty wiesz, że on jest niewinny. Przecież naumyślnie tego nie zrobił, nawet desek porządnych mu nie dali ani kantówki. Jak miał robić, z czego? Panie Boże, ty słyszysz i widzisz wszystko. Pomóż temu staremu człowiekowi, on naprawdę nie chciał, nawet w głowie mu taka myśl nie zaświtała! On już tylko: stolarka, rybki, ogródek i ten wychodek, przeciw któremu protestuje, aby nam przed nosem nie postawili, w czym również mu dopomóż. Amen!

Muszyna zadzwonił do majora z poczty. Ludzie słyszeli, jak mówił: — Majorze kochany, czy to aby nie przesada z tym Groszkiem?
Major pewno spytał, kto mówi.
— Redaktor Muszyna — powiedział. — Przecież jasne jest, że nie chciał tego zrobić, to stary, chory człowiek. Chcecie pokazowy proces urządzić? — Muszyna zaśmiał się w słuchawkę, a potem śmiejąc się popatrzył na ludzi stojących w kolejkach do okienek. Nikt nie uśmiechał się jednak.
Major mówił pewno o wrogich elementach i o czujności. Na przykład: — Redaktorze Muszyna, ja w wasze sprawy nie wchodzę, wy nie ruszajcie moich. Wiecie dobrze, że są jeszcze u nas wrogie elementy, które chciałyby siać zamęt i dezorganizować życie. A jeśli wymieniony przez was obywatel Groszek pokumał się z takimi elementami? Musimy być czujni, redaktorze Muszyna. Dziwię się, że zapominacie o tym!
Muszyna (ciągle śmiejąc się): — Towarzyszu majorze, nie pouczajcie mnie względem czujności i wrogich elementów. Jestem na pewno dostatecznie czujny. Tu chodzi o starego człowieka i jego zdrowie. On przecież nie chciał trybuny budować. Mówił o tym uczciwie samemu przewodniczącemu, są liczni świadkowie. O co go posądzacie? O sabotaż? Nie daliście mu nawet porządnych desek. Pracownicy Wydziału Gospodarki Komunalnej zwodzili go do ostatniej chwili. Ja, znam fakty, towarzyszu Popielak! Chodzi o to, żeby bez powodu nie skrzywdzono człowieka. Ja z tą sprawą udam się do pułkownika Gałeczki z Komendy Wojewódzkiej, jak wy nie chcecie rozmawiać!
To ostatnie zdanie Muszyna powiedział bardzo głośno, już bez uśmiechu i zaraz odwiesił słuchawkę. Wyszedł z urzędu energicznym krokiem. Chwilę kołysały się wahadłowe drzwi pchnięte mocno. Ludzie w kolejkach do okienek milczeli.

W godzinę później Groszek wracał do domu. Rzeźnik Rybarczyk widział go, jak szedł, trochę zgarbiony, powłócząc nogami, w swoim czarnym odświętnym garniturze, który wydawał się lekko zmięty. Udał, że nie słyszy, kiedy Rybarczyk wołał do niego:
— Hej, panie Groszek, już pana puścili?
— W domu — opowiadała Groszkowa — spytał, czy rybki były karmione, i zdenerwował się, że nie. Nie zdjął nawet marynarki, stał przy akwarium z pół godziny. Broda mu taka siwa wyrosła...
Groszkowa trochę płakała.
— Widzisz, widzisz, Jańciu! Wszystko moja modlitwa. Ty bezbożniku! — powiedziała. — Pan Bóg ciebie pokarał za brak wiary.
Wszedł Piotruś, wnuk, ucieszył się, jak zobaczył dziadka.
— O, dziadziu! Czy to prawda, że świecą w oczy przy badaniach?
Groszek nie odpowiedział. Zaraz wziął łopatę i bez marynarki, w szelkach, kopał do wieczora w ogródku. Olczakowa, sąsiadka, opowiedziała Groszkowej dopiero rano o rozmowie Muszyny z majorem. Była na poczcie i słyszała wszystko.
— Co za szczęście, co za szczęście — powtarzała Groszkowa. — Jednak to opatrzność zesłała tego człowieka! — Zamyśliła się i dodała: — Wie pani, co mąż powiedział w nocy? Nie mógł długo zasnąć. Mówił, że jak wyszedł z komendy, już jak go puścili, stanął na chwilę, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Pani kochana, tyle godzin! I wtedy usłyszał sygnaturkę w kościele. Dzwonili na majowe. On nigdy taki nie był, żeby mówić o tym, co przeżywa, a teraz powiedział. To świeże powietrze, zieleń, rzeka w dole (pani wie — komenda jest wysoko) i ta sygnaturka, której słuchał długo...

Muszyna z poczty poszedł do „Obywatelskiej”. Przesiedzieli z Flachą do ósmej. Potem wyszli i zatrzymali się pod budką z piwem. Obaj na niepewnych nogach. Redaktor czkał oparty o deskę obitą blachą. Rybaczyński płacił za piwo. Naokoło stali mężczyźni z butelkami. Muszyna słyszał urywki rozmów — ktoś śmiał się, inny kaszlał. Zapach piwa wisiał w powietrzu.
— Ty, Stasiu, kurwa, uważaj!
— Ja bardzo panią przepraszam! (głos Flachy)
— Na Mierzejewskiego nie ma co liczyć.
— Ty, Stasiu, kurwa, uważaj!
— Ja mu powiedziałem dwa razy i jeszcze raz powiem...
— Jak Boga szczerze kocham.
— Ty, Stasiu, kurwa, uważaj!
— Ja bardzo panią przepraszam.
Flacha przyniósł dwa kufle. Pili. Muszyna czkał wsparty o deskę obitą blachą. Rybaczyński coś mówił, śmiał się. Stali otoczeni, jak brzęczeniem pszczół, gwarem rozmów.

Harmonista Józek Domaradzki kupił używany akordeon. Przeczytał ogłoszenie w gazecie, napisał list (harmonię sprzedawał ktoś w innym mieście). Przyszła odpowiedź, Domaradzki wysłał pieniądze i otrzymał harmonię w paczce.
— Uczciwy człowiek ten gość — ucieszył się. Od momentu wysłania przekazu (dwóch tysięcy), martwił się, czy otrzyma harmonię. Był to stary, wysłużony akordeon Weltmeister. Dlatego kosztował tanio.
Akurat wyszedł na balkon (mieszkał z żoną i dzieckiem przy rynku), żeby wypróbować instrument. Kiedy zaczął grać, mężczyźni spod budki podnieśli głowy.
— Józiu — zawołał znajomy traktorzysta — zagraj nam coś do płaczu!
Flacha trącił redaktora: — A gdybyśmy tak zatańczyli, Andrzejku? — Pociągnął Muszynę pod balkon. — Oberka, oberka! — krzyknął (Domaradzki grał tango dla traktorzysty).
Mężczyźni z butelkami podeszli bliżej. Domaradzki zobaczył kierownika Rybaczyńskiego, ukłonił się i zagrał skoczną melodię. Muszyna z kierownikiem zaczęli tańczyć. Nie szło im składnie z początku. Jeden ciągnął w jedną, drugi w drugą stronę. W końcu złapali rytm. Muszyna przytupywał i przyklękał, aparat przewieszony przez ramię podskakiwał do taktu.
Flacha pohukiwał: — Uha! Uha!
— Graj, Józiu, graj! — zachęcał Domaradzkiego traktorzysta.
Inni śmieli się i bili brawo. Kioskarka wyszła z budki. Na chodnikach stawali ludzie, żeby popatrzeć, jak Józek Domaradzki gra na balkonie, a na placu, pod domem, redaktor Muszyna i kierownik Rybaczyński, obaj pijani w sztok, tańczą oberka.

Do Turoniów przyszedł trochę później. Myszka przestraszyła się, kiedy otworzyła drzwi.
— Mąż zasnął, panie Andrzeju. — Zobaczyła, że Muszyna nie ma zamiaru odejść, i powiedziała: — Zaraz go obudzę. Proszę, proszę.
— Henryku, on jest nieprzytomny — szepnęła do męża.
Turoń zły, dopinając spodnie, wyszedł ze swego pokoju. Muszyna siedział przy okrągłym stole — wąchał narcyzy.
Popatrzył na Henryka i powiedział: — Ty, ja już mam dość! Jak Boga kocham.
— Kawy się napijesz? — spytał Henryk. Poszedł do kuchni uspokoić Myszkę.
Kiedy wrócił, Muszyna kiwał się w tył i przód nad stołem. — Co z ciebie za człowiek, Heniu? Czy ty w ogóle masz serce? — spytał.
Henryk milczał niezadowolony. Małgosia zajrzała do pokoju — machnął ręką, żeby wyszła. Muszyna niezdarnie zdejmował marynarkę (powiesił na oparciu krzesła). Na zmiętej koszuli widać było plamy potu.
— Heniek, Heniek, ty tam nic nie masz! — Pchnął pięścią przewodniczącego w pierś.
— Niedługo zamieszkasz w knajpie — powiedział Henryk.
— Ludziom dokuczasz, pożyć nie dajesz. A ja ci mówię: każdy niech żyje, jak chce! Na siłę chcesz uszczęśliwiać?
Turoń milczał. Patrzył przez okno na wieczorne niebo. Widać było ciemną linię świerków za rzeką. Na balkonie suszyły się pieluszki.
— Miedza ci dopiekł, Heniu. Jasne. — Zaśmiał się. — Nie żadna tam idea!
Myszka weszła cicho z dwiema szklankami kawy na małej tacy. Przyniosła cukiernicę i talerzyk z herbatnikami. Spojrzała na gościa przestraszona. Muszyna, w zmiętej koszuli, siedział rozwalony za stołem.
— Wódki w tym domu nie ma?
Myszka zabrała tacę i wyszła.
— Słuchaj, stary — powiedział Turoń (położył dłoń na ręce Muszyny) — jesteś pijany. Zachowuj się przyzwoicie. Za ścianą śpi dziecko.
Gość odsunął szklankę — kawa chlusnęła na białą serwetę. Wstał przewracając krzesło. — Ty tak do mnie? Tak? — Chwiejąc się zaczął iść w stronę drzwi.
— Zaczekaj, stary! — Turoń podniósł marynarkę z podłogi. W korytarzu narzucił Muszynie na ramiona. Wyszli razem na klatkę.
— Już kamień będzie lepszy — powiedział redaktor. — Poczuje, jak kopnąć, a ty nie!
— Ciszej, ciszej — prosił Henryk. — Tu mieszkają ludzie.
— A ja kto? — krzyknął Muszyna (chwiał się trzymając poręczy). Patrzył chwilę na Turonia, potem zaśpiewał na cały głos: — „Niech nam żyje rezerwa...”
Zeszli na dół i poszli ulicą w stronę miasta. Myszka wyjrzała na balkon. Słyszała coraz dalszy śpiew:
— „Niech nam żyje rezerwa przez wiele długich lat!”
Muszyna zataczał się — byłby upadł, gdyby nie Henryk. Skręcili na ścieżkę między łanami żyta. W zmierzchu nikły ich sylwetki.
Doszli do drewnianego domku przez pola. Lenka była w kuchni, kiedy przewodniczący Turoń — blady, z kroplami potu na czole — zapukał do drzwi. Muszyna, na chwiejnych nogach, stał obok.
— Pani Lenko — powiedział Henryk — na litość boską, niech pani temu człowiekowi przemówi do sumienia!
Lence ramiona zaczęły drżeć. — Ja wiem, ja wiem. Codziennie to samo. I wraca tak późno.
Razem ułożyli pijanego w łóżku. Zdjęli buty, Lenka wyszła, kiedy Turoń ściągnął Muszynie spodnie. Zapach wódki, przepoconej bielizny, nie mytych nóg — wypełniały mały pokój. Muszyna zasnął.
— Biedny człowiek — powiedział Henryk, kiedy wrócił. Długo mył ręce w łazience. Rozmawiał z żoną przez uchylone drzwi.
— Ja nie chcę o tym myśleć — powiedziała Myszka. — Po prostu nie chcę myśleć!
I poszła karmić niemowlę.



IX. TY NAM BŁOGOSŁAW

W niedzielę przed południem poszli do drewnianej dzielnicy. Tak nazywano część miasta poniżej kościoła i za rzeką. (Muszyna z bukietem bzu z ogrodu Lenki przyszedł przeprosić Myszkę — Turoń akurat wychodził.) Szli we trójkę — redaktor, Henryk i Małgosia (trzymała ojca za rękę). Przewodniczący mówił o drewnianych domach.
— Najpoważniejszy problem miasta. Tych ludzi trzeba jak najszybciej stąd usunąć.
W drewnianej dzielnicy rzeczywiście było ciężko mieszkać. Stare domy budowano na poziomie rzeki. Na wiosnę często piwnice zalewała woda. Ściany nasiąkały wilgocią jak papier, drewno próchniało, stropy toczył grzyb. Mieszkali tu najbiedniejsi: Czesia sprzątaczka, Franek Słomkiewicz z matką, Krzywy Stefan. Ponieważ w planach przewidziano likwidację całej dzielnicy — architekt przestał wydawać zezwolenia na remonty. Od dwóch lat domy niszczały coraz bardziej.
— To osiedle przy Projektowanej miało być dla nich — mówił Henryk. A kiedy szli przez most, dodał: — Źle, że dałem się namówić na mieszkanie w bloku. Trzeba było jednej z tych rodzin odstąpić.
Małgosia spytała: — To gdzie mieszkalibyśmy, tatusiu? Dalej u pani Wilczyńskiej w jednym pokoju?
Turoń nie odpowiedział, tylko Muszyna zaśmiał się: — Oj, Heniu, Heniu! Nawet dziecko wie lepiej, jak żyć!
Za mostem spotkali Franka Słomkiewicza. Podpierając się laską szedł do miasta.
— O, pan redaktor i pan przewodniczący! — ucieszył się. — Serdecznie witamy w naszej dzielnicy!
Zaczął zaraz zapraszać do domu, niby żeby Małgosi pokazać gołębnik. Musieli na chwilę wstąpić. I ten dom był drewniany, stary, z dachu sypały się dachówki, na podwórzu stały kałuże błota. Usiedli na ławce pod okapem.
— Matki nie ma — przepraszał Franek. — Ja sam nawet nie wiem, czym was ugościć.
Poszedł pokazać Małgosi gołębie. Turoń znów zaczął mówić:
— Spójrz! Oni przecież mieszkają jak w chlewach. Zajrzyj do izby, zobaczysz mokre ściany. Dzieci chorują na stawy, starych wykręca reumatyzm. Weź Krzywego Stefana. Niedaleko stąd ma taki domek — klitkę. Przyjrzyj się, jakie powykręcane ma palce. A przecież są tu rodziny wielodzietne: ośmioro i więcej przychówku!
— Dlaczego nie powiesz o tym, gdzie trzeba? — spytał Muszyna.
Turoń zaśmiał się. — Stary! Krzyczę, wołam na zebraniach. Alarmuję województwo i co? Na każde twoje słowo mają dziesięć. Front robót stanął, bo inwestor na czas nie złożył dokumentacji. Albo brak jest materiałów, albo teren nie uzbrojony...
Wrócili Franek i Małgosia. — Tatku — cieszyła się mała — pan Słomkiewicz dał mi potrzymać gołębia!
Franek chciał pokazać miejsce, gdzie był wypadek.
— Pół kilometra stąd. Niedaleko. Pan redaktor sam zobaczy!
— Kiedy indziej, panie Franku, kiedy indziej. Chcemy jeszcze popatrzeć na budowę wytwórni — tłumaczył Turoń. — To nie w tym kierunku.
Inwalida poszedł z nimi. Szli kawałek wzdłuż rzeki, potem żwirowaną drogą, do podnóża świerkowych wzgórz. Naokoło placu postawiono ogrodzenie z betonowych segmentów. Niektóre z płyt leżały przewrócone. Weszli przez jedną z luk. Trawa tu rosła wysoka po pas, grały świerszcze. Poszli w stronę hali wybudowanej pośrodku placu.
— Oto skutki ignoranctwa! — mówił Turoń. — Ci, co wpadli na pomysł budowania wytwórni tutaj, powinni siedzieć w więzieniu.
Franek zaśmiał się. — Siedzą, siedzą. Na wygodnych stołkach!
— Teren odcięty rzeką, bez dobrego dojazdu, bez możliwości doprowadzenia linii kolejowej — mówił Turoń. — Zresztą, czy byłoby opłacalne? Kilka milionów poszło w błoto! Niszczejąca hala, walący się płot...
Małgosia zaczęła zbierać kwiaty.
— Tatku — wołała kucając w wysokiej trawie — widzisz mnie?
Z dachu budynku zwisały płaty poobrywanej blachy.
— Kradną — powiedział Turoń. — Nie ma etatu stróża. Zresztą po co?
Weszli do pustej hali. Ich głosy brzmiały tu głośniej. Ściany pokrywały nieprzyzwoite rysunki i napisy. Pachniało ekskrementami. Jaskółki z piskiem krążyły pod stropem — wpadały i wylatywały przez powybijane szyby.
— Ekspedientkę w sklepie to posadzą za tysiąc złotych — powiedział Słomkiewicz — a tu poszło tyle i co?
Henryk zdenerwował się nagle: — W willach siedzą, panie Franku! Rozbijają się samochodami, piją wódę i bawią się! Ot co! Nie będzie, nie będzie w tym kraju chleba.
— Czego się martwisz, Heniu? — spytał Muszyna. — Twoje?
Turoń poczerwieniał. Odwrócił się gwałtownie i krzyknął:
— Przemyj sobie oczy wódką, ty pijaku! Może wtedy zobaczysz, jak jest źle, jak jest źle!...
Echo pod stropem powtórzyło: Źle, źle, źle!...
Franek i Muszyna patrzyli na niego zdziwieni. Wbiegła Małgosia z bukietem polnych kwiatów.
— Tatku, tatku! — wołała — zobacz, jakie ładne zebrałam. Zaniesiemy mamie.
Turoń uśmiechnął się do dziecka, złagodniał. Kiedy szli z powrotem przez łąkę, powiedział do Muszyny:
— Przepraszam, stary. Niepotrzebnie się uniosłem.
Franek odprowadził ich, kuśtykając, aż za most. Muszyna obiecał, że zajmie się jego sprawą. Pójdą razem do prokuratora Wojenki (Franek składał w prokuraturze skargę).
Wchodzili wolno przykościelną ulicą pod górę. Akurat była suma. Ludzie stali na dziedzińcu przed kościołem. W gałęziach lip nad placem szeleścił wiatr.
— Dlaczego my nigdy nie chodzimy do kościoła? — spytała Małgosia. — Wszystkie dzieci z przedszkola chodzą, a ja nie.
— Jak będziesz duża, sama zrozumiesz — powiedział Turoń.
Nie rozmawiali więcej. Mała wąchała bukiet — co chwila chowała twarz w kwiatach. Kiedy skręcali koło parku, ludzie przed kościołem zaczęli śpiewać:
— „Ty nam błogosław, ratuj w potrzebie i broń od zguby...”
Słyszeli długo śpiew. Ciepły wiatr wiał znad rzeki.

Do Szafranka — dyrektora Miejskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego — przyszedł w poniedziałek. Dzwonił kilka razy do biura, ale inżyniera nie było.
— W terenie — odpowiadała najczęściej sekretarka. Muszyna postanowił czekać na miejscu.
Baraki przedsiębiorstwa stoją przy Projektowanej, niedaleko domu Turoniów. Niby na placu budowy, choć w ciągu dwóch lat stanął tylko jeden blok. Muszyna zrobił zdjęcie wykopu pod fundamenty, z kałużą wody na dnie. Obok nieruchoma koparka z uniesioną w górę szuflą. Sekretarka inżyniera widziała z okna baraku, jak Muszyna chodził fotografując rdzewiejący dźwig, stosy na wpół zgniłych desek, ten pusty wykop i koparkę. W dwie godziny później podała inżynierowi kartkę, którą Muszyna zostawił. Mówiła przejęta wizytą redaktora:
— Panie dyrektorze, był ten dziennikarz z gazety, czekał dwie godziny. Przedtem chodził po placu i fotografował wszystko.
Szafranek (łysy, niski mężczyzna z fajką, której zapach czuć było we wszystkich pokojach baraku — fajkę paliło za jego przykładem już kilku innych pracowników) wziął bez słowa papier. Wszedł do gabinetu, usiadł za biurkiem i zaczął czytać.
Kartka była napisana na maszynie. Muszyna przepraszał za formę, w jakiej się zwraca. Ponieważ poprzednio kilkakrotnie nie mógł się z inżynierem skontaktować, pozwolił sobie, na wszelki wypadek, napisać przed wizytą list. Wierzy, że nie sprawi kłopotu, prosząc o wyjaśnienie kilku spraw. Potem następowały pytania. Pierwsze: „Dlaczego dotychczas wybudowano tylko jeden blok, skoro w planie przewidywano budowę aż trzech i to do końca minionego roku?” Pytanie drugie: „Czy inżynier Szafranek zna warunki, w jakich mieszkają ludzie z tak zwanej drewnianej dzielnicy i czy fakt ten nie wpłynie na przyspieszenie tempa budowy?” Pytanie trzecie: „W jaki sposób zabezpieczono materiały budowlane na placu i czy zdarzają się kradzieże?” Pytanie czwarte: „Czy towarzysze z Najwyższej Izby Kontroli interesowali się już sprawą wytwórni płyt sklejek, której budowę przerwano na skutek nieodpowiedniej lokalizacji?” Pytanie piąte: „Co stało się z materiałami nie wykorzystanymi przy budowie wytwórni (jak wiadomo postawiono tylko jedną halę główną, która obecnie niszczeje)?” Oraz pytanie szóste („ostatnie i prywatne”, jak pisał Muszyna): „Gdzie dyrektor Szafranek studiował i kiedy uzyskał dyplom inżyniera?” Redaktor miał kolegę o tym samym nazwisku — dlatego pyta.
Szafranek przeczytał kartkę dwa razy. Na dole, pod pytaniami, było jeszcze kilka zdawkowych uprzejmości. Muszyna zawiadamiał, że niedługo zgłosi się po odpowiedź.
Sekretarka — panna Irenka — kilka razy zaglądała do pokoju Szafranka. Zwykle inżynier żartował. Czasem próbował kobietę objąć i posadzić sobie na kolanach. Pracowała dopiero od dwóch miesięcy w przedsiębiorstwie, ale była zadowolona ze zmiany (poprzednio była referentką w prezydium). Szafranek widocznie lubił takie jak ona: młode, rosłe kobiety. Nie mogła na inżyniera narzekać. Często, kiedy były tylko we dwie z maszynistką, wchodził, żeby opowiedzieć jakiś dowcip.
— Świntuch z tego naszego dyrektora! — mówiła potem maszynistka.
Irenka chichotała ubawiona. Dowcipy Szafranka dotyczyły zawsze tego samego tematu: spraw seksualnych. Na przykład cała seria pytań: „Kiedy kobieta gniewa się?”, „Kiedy kobieta bawi się?”, „Kiedy kobieta mówi nie, a kiedy tak?” I wiele podobnych. Perlisty śmiech Irenki słychać było przez otwarte okna na placu.
Ale teraz inżynier siedział osowiały i nie mówił nic. Sekretarka biustem prawie otarła się o łysinę mężczyzny (z parapetu za plecami inżyniera zabrała pustą szklankę po herbacie). Szafranek i wtedy nie zareagował. Fajka chyba zgasła, bo zapach nie był tak mocny, jak zawsze.
Przed trzecią pojechał do komitetu. Wysiadł z warszawy, kierowcy powiedział, żeby nie czekał na niego, tylko odstawił wóz, i pobiegł na górę.
Miał szczęście — sekretarz akurat wrócił z prezydium. Szafranek nie witając się, zdyszany (bardzo szybko wchodził po schodach), podał mu kartkę.
— Gienek! Masz, czytaj. Co to za gość ten Muszyna? Czego on chce?
Miedza włożył okulary i przeczytał list.
— Jutro może przyjść po odpowiedź. Ty, co ja mu powiem? Jeszcze o ten dyplom pyta!
Szafranek w rzeczywistości był technikiem. Tytułowano go inżynierem z racji zajmowanego stanowiska. Czasem tylko, zwykle po pijanemu, opowiadał, że skończył Wydział Architektury Politechniki Lwowskiej. Dyplom podczas wojny zaginął.
Miedza milczał.
— No, mów coś, Gienek! — denerwował się inżynier. — Co mam temu Muszynie powiedzieć?
— Nie podoba mi się redaktorek — powiedział w końcu sekretarz. I dodał: — Chyba trzeba grać na zwłokę, Władziu. Może go odwołają?
Szafranek, zdenerwowany, usiłował zapalić fajkę.
— Ty wiesz, Gienek, że jak wpadną na sprawę wytwórni, to może być źle. Opóźnień w budowie osiedla nie boję się — zawsze mogę powiedzieć, że inwestor na czas nie złożył dokumentacji. Tak? Ale te sklejki, Gienek, to gorsza sprawa. Jak Boga kocham. Coś ty wtedy o tę wytwórnię tak walczył?
— Ja? — zdenerwował się Miedza. — Ja?
W ciągu następnych dwóch tygodni Szafranek był nieuchwytny. Muszyna dzwonił i kilkakrotnie czekał na niego w baraku. Irenka wręczyła mu we wtorek uprzejmy list, w którym inżynier pisał, że osobiście chciałby wyjaśnić interesujące redaktora sprawy, nawał pracy zmusza go jednak do odłożenia rozmowy na następny tydzień. A potem już tylko mówiła: „w terenie”, „pojechał do województwa”, a w końcu: „na chorobowym”.
I tak do spotkania nie doszło.



X. DUŻY DREWNIANY KRZYŻ

Do prokuratora Wojenki poszli z Frankiem w połowie tygodnia, tak jak Muszyna obiecał. Zadzwonił przedtem z poczty, przedstawił się i zapytał, kiedy mogą przyjść.
— W jakiej sprawie? — spytał Wojenka.
Muszyna wyjaśnił, o kogo chodzi.
— Ach, o tego listonosza. No, dobrze, dobrze. Możecie przyjść jutro przed dwunastą.
Czekali w dużym holu — prokuratura mieści się w starym budynku, razem z sądem powiatowym. Wojenka przesłuchiwał dwóch młodych ludzi, podejrzanych o napad na sklep GS-u. Byli u niego w gabinecie. W holu siedział milicjant z pistoletem maszynowym. Franek próbował zagadywać:
— To ci, co załatwiali GS w Miłkowicach, prawda, panie władzo?
Milicjant burknął: — Siedź pan... — Nie powiedział nic więcej.
Kiedy tamci wyszli, Wojenka stanął w drzwiach.
— O, Słomkiewicz, dawno nie widziany gość! A to pewno redaktor. Proszę, proszę. Wejdźcie. — Podszedł z wyciągniętą ręką.
Był nieduży, krępy, w granatowym ubraniu. Trochę łupieżu leżało na wywatowanych ramionach marynarki. Twarz miał okrągłą, cały czas uśmiechał się. Posadził Muszynę z Frankiem na krzesłach, z których przed chwilą wstali tamci dwaj. W gabinecie było ciemno — okna wychodziły na ocienioną ulicę przy parku.
— Słucham uprzejmie — powiedział Wojenka.
— Mam pewne wątpliwości, prokuratorze — zaczął Muszyna — co do sprawy obywatela Słomkiewicza. Podobno nie podaliście mu ręki w biedzie.
Wojenka przestał się uśmiechać. Popatrzył na Franka.
— Oj, Słomkiewicz, Słomkiewicz! Wiemy, wiemy, że na prawo i lewo piszesz skargi i ludziom opowiadasz, jaka ta władza niesprawiedliwa! Nawet redaktorowi zakręciłeś w głowie, co?
Franek podniósł się nieco z krzesła. — Panie prokuratorze, ja naprawdę jestem pokrzywdzony. Ani pracy, ani renty...
— Zosiu! — zawołał Wojenka. Z sąsiedniego pokoju wyjrzała dziewczyna z jasnym, wysoko upiętym kokiem (poczuli zapach lakieru do włosów). — Przynieś, dziecko, akta Słomkiewicza! Raz, dwa!
Dziewczyna znikła.
— Oj, Słomkiewicz, Słomkiewicz — powtórzył Wojenka. — Ile ty ludziom napsujesz nerwów, zdrowia. Jakbyście rzeczywiście chcieli zmienić prawdę. A prawdy zmienić nie można, co, panie redaktorze?
Muszyna chrząknął. — Chciałbym zobaczyć te akta.
Rozmawiali chwilę o pogodzie. Potem Wojenka zdenerwował się.
— Zosiu, Zosiu! Co za roztrzepana dziewczyna! — Wstał i wyszedł z gabinetu.
Franek powiedział szeptem: — Zawiną, zawiną tę prawdę w papiery, aż tam w środku zginie! Ja wiem swoje.
Prokurator wrócił po chwili. Niósł tekturową teczkę.
— Proszę, proszę, redaktorze! — mówił od drzwi. — Nie wierzycie władzy, co? Myślicie, że będziemy obywateli krzywdzić bez powodu? Przeczytajcie sami. Proszę bardzo!
Muszyna przejrzał papiery. Była tam skarga pisana własnoręcznie przez Franka, zaczynająca się od słów: „Szanowny obywatelu prokuratorze powiatowy!”, zaświadczenie ze szpitala, szkic miejsca wypadku oraz protokół zeznań świadków.
— Nie ma wyników analizy krwi?
Wojenka przestał się uśmiechać. — A kiedy mieli zrobić, redaktorze? Pan wie, jak to jest. Późno, noc, za miastem. Nim przyjechali towarzysze z komendy, minęło trochę czasu. Są zeznania świadków. To wystarczy.
— Nikt nie zeznawał, czy Miedza był trzeźwy — powiedział Muszyna.
Wojenka aż odsunął się z krzesłem od biurka. — Jak to, sugerujecie, że towarzysz sekretarz był pijany?
— Nie sugeruję nic. Stwierdzam tylko, że brak w aktach analizy krwi. Świadkowie mówią o Słomkiewiczu. O sekretarzu nie ma ani słowa.
— Tak, tak, panie prokuratorze — ożywił się Franek. — Właśnie o to chodzi. Okrasa i Lewandowski pili ze mną, ale poprzedniego dnia.
— Słomkiewicz! — huknął Wojenka. — Wy dobrze wiecie, jak było! Byliście pijani. Teraz ludziom mydlicie oczy gadaniem! Piliście?
— Obywatelu prokuratorze...
— Piliście?
— Chciałem coś wyjaśnić.
— Piliście?
— Tak, ale...
— Dziękuję. — Prokurator spojrzał na Muszynę. — Pił, pił, towarzyszu redaktorze. Nie ulega wątpliwości, że był pijany.
— Nie było analizy — powtórzył Muszyna.
— Towarzyszu redaktorze — powiedział Wojenka — od wypadku minęło czternaście miesięcy. Chcecie jakichś dodatkowych informacji — idźcie do komendy. Ja opieram się na faktach, na tym, co tu jest! — Zabrał z kolan Muszyny teczkę i uderzył po papierach. — Słomkiewicz złożył skargę. Powiedzcie sami, co na moim miejscu zrobilibyście mając do dyspozycji te materiały. Uwzględnili?
— No, może zacząłbym...
— Uwzględnili?
— Jeśli nie dałoby się...
— Uwzględnili?
— No, nie — powiedział Muszyna. — Na podstawie tych materiałów, nie.
— Dziękuję. — Wojenka uśmiechnął się. Wstał z wyciągniętą ręką. — Wybaczcie, towarzyszu redaktorze, mam za pięć minut rozprawę. — Zwrócił się jeszcze do Franka: — A ty, Słomkiewicz, nie pisz, nie rozrabiaj! Zabierz się do uczciwej pracy! Do nauki!
Franek milczał.
— Po co tracić czas i nerwy na pisanie tych wszystkich skarg, na zawracanie głowy ludziom? Do widzenia, redaktorze — mówił prowadząc Muszynę do drzwi. — Sprawa jest jasna, widzicie sami!
Wyszli i usiedli w parku, niedaleko pomnika Kościuszki. Na ławkach, naokoło, siedziało kilka kobiet, stały wózki dziecinne. Dzieci bawiły się na ścieżkach.
— Naprawdę piłeś, Franek? — spytał Muszyna po chwili.
— Jak Boga kocham, poprzedniego dnia.
— On rzeczywiście nie mógł inaczej — powiedział Muszyna. — Jak wtedy nie wzięli krwi do analizy, to co miał robić? Tamci powiedzieli, że pili z tobą i tak...
— Okrasa miał do mnie żal — Franek machnął ręką i zwiesił głowę. — Dwadzieścia jeden lat życia. Niby człowiek młody, a tylko te rybki i gołębie zostały, co, redaktorze?
— Łowisz ryby?
Franek westchnął. — Trochę kłusuję. Stawiamy pęczki na węgorze. W sobotę jedziemy ze szwagrem.
— I gołębie?
— Gołębie to od dziecka. Jeszcze ojciec mnie uczył, jak się obchodzić. Póki żył.
Potem siedzieli w milczeniu. Dzieci bawiły się na ścieżkach. Kościuszko trzymał uniesioną szablę. Zegar na wieży kościoła wybił dwunastą. Franek wstał.
— Pójdę już, panie redaktorze. Dziękuję, że był pan ze mną. Chyba już trzeba się z tym pogodzić, co?
— Pogódź się, Franek — przytaknął Muszyna. — Będzie ci lżej.
Odprowadził inwalidę do ulicy przy kościele. Pożegnali się.
— Pan przyjdzie do nas kiedy — powiedział Franek. — Pół litra wypijemy.
Odszedł podpierając się laską. Muszyna patrzył, jak powoli kuśtykał w dół. Z kościoła wybiegła gromada dzieci z biało-czerwonymi chorągiewkami (pewno po święcie Trzeciego Maja). Ze śmiechem i krzykiem rozbiegły się naokoło Franka, który nie oglądając się szedł przed siebie. Muszyna tak go zapamiętał: w gromadzie dzieci potrząsających chorągiewkami z papieru, na ulicy opadającej do rzeki. Widać ją było w dole, między dachami domów i zielenią drzew.

Szeląg był prezesem naszego Koła Łowieckiego. Nawet niektórzy uczniowie mówili do niego „panie prezesie”. Zwłaszcza na lekcjach wychowania obywatelskiego, które prowadził. Po studiach, jako magister WF przyjechał do nas z centrali. Minęło wiele lat — z małego pokoiku przy rynku Szeląg wyprowadził się do większego mieszkania w bloku przy Projektowanej, a potem do własnego domu, który budował od dwóch lat. Był wysoki, przystojny i wiele dziewczyn chętnie by za niego wyszło (Lence także kiedyś podobał się — tańczyła z młodym nauczycielem na balu maturalnym). Ale mijały lata, Szeląg utył, zgorzkniał, zmieniał mieszkania i nie żenił się. Sprowadził sobie kuzynkę nie kuzynkę (tak ją ludzie nazywali), kobietę od niego starszą — Lola do niej mówił — i tak oboje żyli.
— Jak mąż z żoną, to jasne — mówiły kobiety.
— Jaka tam kuzynka! — śmieli się mężczyźni.
Chłopcy ze starszych klas nazywali Szeląga „prezes Lola”. Nauczyciel, jeśli usłyszał przezwisko, wpadał w złość, dlatego tylko wieczorami, kiedy wracał po ciemku do nie otynkowanego domu za miastem, wołali z daleka: „Prezes Lola! Prezes Lola!” I kryli się za płotami. Prezes groził pięścią niewidocznym prześladowcom i klnąc odchodził.
Lola była kobietą cichą, zawsze zajęta domem, często widywano ją w ogródku, który pielęgnowała starannie. Chodziła do kościoła i spowiadała się, ale nie wiadomo było, czy z grzechu współżycia z mężczyzną bez ślubu (ksiądz Olejniczak nie mówił nic). Od pewnego czasu mówiono, że mają dziecko.
— Za co on taki dom postawił? — zastanawiali się ludzie. (Szeląg zbudował dom dwupiętrowy, podpiwniczony — z tarasem i garażem.)
— Nie bójcie się, dewizowcy mu płacą.
— Dewizowcy? A czy to prywatne jelenie prezesa?
Myśliwi cudzoziemcy przyjeżdżali jesienią na polowania. Szeląg, jako prezes koła, woził ich po terenie i odwiedzał w leśniczówkach.
— Lola, Lola musi mieć — mówiły kobiety. I ta opinia przeważyła w końcu. W to, że z nauczycielskiej pensji Szeląg postawił dom, nie wierzył nikt.
Wrócił tego dnia zdenerwowany (pokłócił się z Kwasiborskim w szkole) i siedział przy obiedzie nie mówiąc nic. Lola nalała zupę, jedli w milczeniu.
— Co tam? — zapytał. — Śpi?
— Chyba mnie poznaje — powiedziała. — Uśmiecha się, jak wchodzę.
Więcej nie mówili. Dopiero po obiedzie Szeląg wszedł do pokoju obok. Lola stanęła przy nim. W małym metalowym łóżeczku z siatką leżało dziecko. Miało wielką głowę i chude rączki. Kiedy Szeląg pochylił się, zaskrzeczało.
— Widzisz, widzisz? Poznaje i ciebie.
Stali chwilę nad łóżeczkiem. Z ust dziecka sączyła się strużka śliny. W pokoju pachniało moczem. Przez uchylone okno wpadało trochę słońca. Żółte prostokąty zastygły na ścianie nad łóżeczkiem. Kobieta pomacała prześcieradło.
— Znów nabrudził. Muszę zmienić.
Szeląg wyszedł z pokoju.
To dziecko Lola urodziła przed trzema laty. W rok po przyjeździe do nas. Może chcieli się pobrać? Kobieta źle znosiła ciążę — musiała wyjechać do matki. Wróciła po roku z odchowanym niemowlęciem. Niepokoiła się, że ma taką dużą głowę. Szeląg uspakajał:
— Nic mu nie będzie, zobaczysz!
Chłopiec nie rozwijał się jednak i w końcu lekarze z województwa jasno powiedzieli, że będzie nienormalny. Radzili oddać do zakładu, ale Lola nie chciała. Starali się ukryć, że dziecko jest, ludzie jednak wiedzieli. Gniazdowski często u nich bywał — opowiadał później żonie. Pielęgniarkę z ośrodka najmowali, kiedy Lola chorowała. Pewno, że było im wstyd. W domu nie przyjmowali nikogo. Nie potrafiło chodzić i trzeba je było karmić. Załatwiało się pod siebie. I tylko czasem, kiedy słońce padało przez uchylone okna i na ścianie stały jasne kwadraty światła, Lola pochylając się nad łóżeczkiem mówiła:
— Śpij, śpij spokojnie. Mogą sobie opowiadać, że jesteś nienormalny, ale przecież wyrośniesz kiedyś, będziesz jak inni, jak wszyscy, prawda?
Szeląg już chyba nie wierzył.

Hippis zamieszkał w namiocie nad rzeką. Chodzili tam do niego chłopcy i dziewczyny ze starszych klas. Przesiadywali do późna. Z mostu widać było mały namiot, a wieczorami płonące ognisko. Nad wodą niósł się śpiew chłopców i pobrzękiwanie gitary.
Hippis był chudy, chodził zawsze boso, nawet do miasta. Sierżant Olszewski zatrzymał go kiedyś — obejrzał dokładnie i chwilę zastanawiał się, co robić. Chłopak był w spłowiałej drelichowej kurtce bez guzików, na jego gołych piersiach widać było duży drewniany krzyż z odłupaną figurą Chrystusa (wisiał na konopnym sznurku). Z włosami opadającymi na kark i rzadką rudą brodą. Ale jezdnię przeszedł prawidłowo — po białych pasach. Olszewski nie miał podstaw, żeby ukarać go mandatem. Pomyślał, potem machnął ręką. Powiedział tylko:
— Umyjcie lepiej nogi.
Hippis miał rzeczywiście bardzo brudne nogi, mimo że mieszkał nad rzeką i musiał brodzić przy brzegu. W dzień najczęściej spał. Wieczorami wypełzał z namiotu, przeciągał się, jadł coś (dziewczyny przynosiły mu na zmianę obiady w blaszankach), potem siedząc oparty o starą skrzynkę, wyrzuconą na brzeg, grał na gitarze. Młodzi wysiadywali przy nim godzinami, choć hippis mówił mało, a kiedy odezwał się, to opryskliwie. Zwłaszcza Reniek często teraz chodził nad rzekę. Leżąc na brzuchu, na trawie, w której znaleźć można było kawałki szkła i kał gęsi, słuchał, jak długowłosy gra i śpiewa trochę schrypniętym głosem. Śpiewał najczęściej cygańskie smutne pieśni. Do późna widać było z mostu jego namiot oświetlony ogniskiem, pas wikliny tuż nad rzeką i dalej błyski światła na wodzie.
Ktoś prezesowi powiedział o długowłosym — najpewniej któryś z tych wzorowych uczniów, donosicieli. Zresztą w mieście coraz głośniej było — ludzie mówili, że koło mostu zamieszkał wariat. Wieczorami szli na skarpę, a śmielsi schodzili niżej, żeby hippisa obejrzeć dokładniej. Matki zaczynały narzekać, że demoralizuje dzieci.
Szeląg wybrał się tam po południu, o czwartej, kiedy jeszcze nikogo przy namiocie nie było, sam hippis tylko siedział oparty o skrzynkę i śpiewał. Nauczyciel spotkał na skarpie Jasia Flachę. Rybaczyński, trochę pijany, przyjechał z wózkiem po trawę.
— Chodź, Jasiu — powiedział Szeląg. — Idę pogadać z hippisem.
Flacha zgodził się chętnie. Zeszli ścieżką na łąkę i szli chwilę w stronę rzeki. Gęsi z sykiem uciekały spod nóg. Stanęli za plecami długowłosego słuchając, jak gra. Nie widział ich lub nie zwrócił uwagi. Chrypiał jakieś niezrozumiałe słowa, uderzał o struny. Flacha i Szeląg patrzyli na jego włosy zakrywające chude ramiona i na tę wypłowiałą drelichową kurtkę. Szeląg chrząknął, ale hippis i tym razem nie spojrzał na nich. Dopiero jak obeszli skrzynkę i stanęli plecami do rzeki, uśmiechnął się i przestał grać.
— Nie masz czasem papierosa? — spytał nauczyciela.
Szeląg poczerwieniał. Stał z rękami w kieszeniach — wielki, masywny, w sportowej koszuli z krótkimi rękawami. Widać było odsłonięte mięśnie. Jasne spodnie z tropiku starannie odprasowane, beżowe pantofle z grubego płótna.
— Ty — powiedział — nie piliśmy jeszcze wódki, co?
Jasiu Flacha, trochę pijany, spocony, w tej swojej wiśniowej koszuli non-iron z podwiniętymi rękawami, stał obok. Zaśmiał się głośno.
Hippis nie powiedział nic, znów zaczął brzdąkać na gitarze. Między ramionami Szeląga i Flachy widział kawałek rzeki.
— No i co — zapytał nauczyciel — długo masz zamiar tu siedzieć?
Hippis nie odpowiedział. Szeląg podskoczył i wyrwał mu gitarę z rąk. Uderzył o kolano — zabrzęczały cienko struny, sucho trzasnęło drewno. Chłopak zerwał się, przybladł trochę.
— Co pan zrobił? Jakim prawem?
Szeląg rzucił gitarę na ziemię.
— Pan nie ma prawa — powtórzył chłopak. — Mogę robić, co chcę. Pójdę po milicję...
Jasiu Flacha śmiał się za ich plecami.
— Grozisz? — spytał Szeląg. Posunął się o krok. Chłopiec cofnął się przed nim, potknął o skrzynkę i zachwiał. Prezes, z rękami w kieszeniach, napierał na niego. — Straszysz mnie?
Hippis chwycił nauczyciela za ręce. Może chciał utrzymać równowagę? Nie mógł już cofać się dalej z powodu skrzynki. Szeląg wyszarpnął ręce z kieszeni — Flacha widział, jak chwycił chłopca za klapy wypłowiałej kurtki i jak uderzył. Był to prawy prosty wymierzony w twarz. Rybaczyński usłyszał uderzenie. Hippis osunął się na kolana, potem, kiedy Szeląg puścił klapy kurtki, upadł na twarz. Prezes trącił jego ramię nogą. Chłopak nie ruszał się. Długie włosy rozłożyły się jak wachlarz na trawie.
— Załatwiłeś go, Mieciu — powiedział Jasiu Flacha. — Ładnie.
Szeląg zajrzał do namiotu. Leżało tam małe brezentowe wiadro z drewnianymi uchwytami. Nauczyciel zaczerpnął wody z rzeki i chlusnął na głowę chłopca. Hippis poruszył się, jęknął, ale nie wstał.
— Zostaw go, Mieciu — poradził Flacha. — Nic mu nie będzie.
Szeląg cisnął puste wiadro pod namiot. Poszli wolno łąką w stronę skarpy. Nauczyciel nie mówił nic, obejrzał się dwa razy. Hippis leżał, tak jak go zostawili — koło drewnianej skrzynki. Widać było bose nogi i wypłowiałą kurtkę. Obok leżała połamana gitara i puste brezentowe wiadro.
— Masz parę, Mieciu — mówił z uznaniem Flacha. — Dowaliłeś mu, aż echo pod mostem odpowiedziało!
Zaśmiał się. Gęsi z sykiem uciekały spod ich nóg. Deptali po żółtych arnikach. Szeląg nie mówił nic.
Wieczorem poszedł sprawdzić, czy hippis jeszcze jest, ale nie było nikogo. I już więcej nikt nie widział małego namiotu koło mostu ani ogniska wieczorami nad rzeką. Nie słychać było cygańskich pieśni, śpiewanych ochrypłym głosem, ani brzęku gitary. Chłopcy i dziewczyny ze starszych klas przestali tam chodzić. Został tylko wypalony ślad po ognisku i trochę wygniecionej żółtej trawy w miejscu, gdzie stał namiot.

W niedzielę przed południem Reniek z niejakim Soczewińskim z tej samej klasy poszli pod kościół. Na placu, za murem z głazów, handlarze poustawiali swoje stragany z dewocjonaliami. Sprzedawano tam także odpustowe drobiazgi — gwizdki, trąbki, gliniane kogutki, diabełki klekoczące czerwonymi językami i piłeczki na gumkach. Akurat była suma — ludzie tłoczyli się przed głównym wejściem. Podzwaniały cienko dzwonki ministrantów, pachniało kwiatem lip rosnących przy kościele. Reniek z Soczewińskim długo szukali czegoś w stosach książeczek do nabożeństwa, kolorowych obrazków, medalików i różańców. Wybrali jednakowe drewniane krzyże wielkości męskiej dłoni. Kosztowały drogo — po pięćdziesiąt złotych — ale nie targowali się wcale. Zapłacili i bez słowa odeszli.
— Do zakrystii pójdźcie, chłopcy — powiedział za nimi straganiarz. — Wikary poświęci.
Nie odpowiedzieli ani nie obejrzeli się nawet. Poszli wzdłuż muru do dziury wybitej w kamieniach. Przeszli na drugą stronę.
Kościół stoi na wzgórzu — za murem teren opada łagodnie w stronę łąk i drogi nad rzeką. Dalej błękitniały świerkowe wzgórza. Chłopcy usiedli na kamieniach między chwastami.
Heniek wyjął z kieszeni składany kozik, otworzył i ostrzem podważył Pana Jezusa ze srebrnej blaszki. Oderwał figurkę i rzucił pod nogi. Zerwał także tabliczkę z literami INRI przybitą małym gwoździem. Podał kozik Soczewińskiemu, a sam, przez blaszane oko, zaczął przewlekać konopny sznurek. Kiedy skończył, zrobił pętlę i zawiesił krzyż na szyi.
Soczewiński nie mógł oderwać swoich blaszek. Reniek przyglądał się chwilę, potem odebrał mu nóż i krzyżyk, mocniej przycisnął kozik do drzewa i odgiął figurkę. Na krzyżu została nieduża rysa, jak ślad blizny.
— Uważaj! — zdenerwował się Soczewiński.
Reniek potarł drzewem o spodnie, chuchnął. — Nie widać! — powiedział.
Soczewiński także przeciągnął sznurek przez blaszane oczko. Zawiesił krzyż na szyi. Nie mówili do siebie więcej. Zdjęli sandały — Reniek przyszedł w gumowych gdynkach. Złożył je i wsunął za pasek. Schylił się, żeby podwinąć nogawki spodni. Na ziemi, obok kamienia, leżał blaszany Pan Jezus. Rozkładał ręce, jakby źle mu było bez gwoździ i krzyża.
Kiedy wracali przez miasto — w rozpiętych na piersiach koszulach, długowłosi, z tymi krzyżami na pętlach z konopnego sznurka — ludzie oglądali się za nimi. Obaj byli skupieni, poważni, rozstali się w milczeniu na rynku. Dobrze, że Olszewskiego nie było, bo przeszli przez plac nieprawidłowo — najkrótszą drogą, na skos, daleko od białych pasów wymalowanych na asfalcie.



XI. SZALET W MORELOWYCH DRZEWKACH

W niedzielę był u Groszków na obiedzie. Groszkowa przychodziła kilka razy do prezydium. Czekała na Turonia pod gabinetem, a kiedy wychodził, przypominała:
— Panie przewodniczący! Pięknie prosimy na dwunastą w niedzielę. Pana z żoną i tego redaktora.
Turoń obiecywał, że przyjdą, ale w sobotę po południu ciotka wyjechała i nie było z kim zostawić dzieci. Muszyna poszedł sam. Nie chciał — wymawiał się spotkaniem z Jasiem, któremu obiecał wspólny wypad nad jezioro. Turoń musiał go prosić.
— Idź, stary, idź. To bardzo dobrzy ludzie. Nie wypada.
Kiedy przyszedł, siedzieli na ławce przed domem: stary w czarnym garniturze i Groszkowa w granatowej sukience z koronkowym kołnierzykiem. Młodzi — Stach Groszek, kierowca z POM-u, i jego żona, ekspedientka ze sklepu tekstylnego (w niebieskiej sukience z mieniącej się tafty) — wynieśli z domu krzesła. Wnuk Groszka, Pietrek, w granatowym mundurku, z głową obwiązaną bandażem, czytał głośno gazetę. Przerwał, jak tylko zobaczył Muszynę koło furtki. Wszyscy wstali i poszli na spotkanie.
— Serdecznie prosimy pana redaktora — powiedział Groszek. — A gdzie przewodniczący?
Muszyna, trochę speszony, tłumaczył, dlaczego Turoniowie nie przyszli. Chciał Groszkową pocałować w rękę, ale kobieta odsunęła go łagodnie.
— To my pana redaktora powinniśmy po rękach... Za to, co dla męża zrobił. — I pochyliła się nisko.
Dom był stary, drewniany i tak jak u Lenki, okna były małe. Podłoga jakby zapadła się niżej. Pachniało drzewem i wanilią z drożdżowego ciasta. Wchodząc do dużego pokoju, w którym stał przygotowany stół, trzeba było uważać na wysoki próg. Pokój był ciemny, zaraz za oknami rosły jabłonki, a na parapetach stały kwiaty (prymule w doniczkach owiniętych białą bibułką). Na ścianie, nad czarnym oszklonym kredensem, wisiał święty obraz: Pan Jezus w łódce na wzburzonym jeziorze Genezaret.
Groszek pokazał Muszynie akwarium. Stało pod palmą daktylową w kącie pokoju. Wnętrze oświetlała żarówka: widać było kolorowe rybki i jasnozielone wodorosty.
Siedzieli potem przy okrągłym stole przykrytym obrusem z grubego płótna. Groszkowa podała rosół z kury. Listki pietruszki pływały między żółtymi okami tłuszczu.
Rozmowa ożywiła się przy drugim daniu (szczupak złowiony przez Staszka), kiedy stary rozlał nalewkę.
— Jałowcówka własnej roboty — zachwalał. — Pozwoli pan redaktor!
Muszyna nie odmawiał. Pierwszy podniósł kieliszek: — Zdrowie gospodarzy!
Stach Groszek zaprotestował głośno: — Bardzo przepraszam, panie redaktorze, ale pijemy zdrowie gościa!
Nalewka była ostra, pachniała igłami jałowca. Kobiety umoczyły tylko wargi w kieliszkach, mężczyźni wypili do dna. Piotruś napił się kompotu ze szklanki. Kiedy Groszkowa podała deser (kawę, budyń w salaterce i drożdżowe ciasto z kruszonką), mówili już głośniej i śmiech słychać było w ogrodzie. Stary wstał, wyjrzał za próg, a potem pozamykał okna.
— Co ty, Jańciu? — zaniepokoiła się Groszkowa. — Będzie duszno.
Stolarz nie zwrócił uwagi. Zaczął opowiadać historię szaletu.
— Z tym wychodkiem, panie redaktorze, to było tak...
Muszynie dopowiedział później Jasiu Flacha, jaki był początek. Słyszał rozmowę architekta Targowskiego z sekretarzem. Miedza pewno podszedł do okna i poczuł fetor z parku. Zwłaszcza w upalne dnie targowe, kiedy do miasta przyjeżdżało sporo ludzi ze wsi, zapach był mocny. Kto musiał, szedł za potrzebą do parku — jasne. Jedyny wychodek w „Obywatelskiej” nie wystarczał, zresztą najczęściej bywał zamknięty.
— Z ulicy przychodzą, panie kierowniku — skarżył się kelner Ludwiś. — Idą i idą z tymi zabłoconymi buciorami. A potem wracają i znów brudzą!
Kierownik kazał wychodek zamykać.
Miedza skrzywił się i zaraz zadzwonił do Targowskiego.
— Inżynierze — powiedział — jak wy dbacie o miasto? Ludzie nie mają nawet porządnego szaletu. Trzeba postawić obiekt.
Flacha był wtedy u Targowskiego i słyszał rozmowę. Architekt obiecał, że szalet wybuduje.
— Tak jest, towarzyszu sekretarzu — mówił. — Wstawimy do planu.
Minęły dwa lata i szaletu nadal nie było.
— Na skutek pieniactwa właściciela działki, na której zaprojektowano obiekt — mówił Targowski.
W pogodne dnie, zwłaszcza w lipcu i sierpniu („Turyści, turyści!”) Miedza często musiał zamykać okna. Zawsze wtedy dzwonił do prezydium i pytał:
— No i co z tym szaletem, inżynierze? Będzie w końcu czy nie?
— Właściciel gruntu odwołuje się od decyzji lokalizacyjnej — tłumaczył architekt. — Jak tylko załatwimy formalności, zaczniemy budować!
W ostatnich miesiącach Targowski przestał wierzyć w powodzenie sprawy i zaczął myśleć o nowej lokalizacji. Groszek nie wiedział jeszcze o tym.
— Zaczęło się wszystko od Domaradzkiej — mówił — siostry architekta. Ten Domaradzki jest referentem w POM-ie. Mieszkanie załatwił mu szwagier, przy rynku. W sierpniu, przed dwoma laty, teść Domaradzkiej zmarł. Na drugi dzień kobieta przyszła do mnie. Chciała trumnę na piątek, a w czwartek przyszła. Powiedziałem jej uczciwie: „Pani Domaradzka, nie zrobię w żadnym wypadku!” Akurat miałem pilną robotę — ławki do szkoły kończyłem. Zbliżał się nowy rok. A ona zaraz z krzykiem do mnie, że niby taki nieużyty jestem. I pojechali do Miłkowic. Niejaki Baran ma tam warsztat.
Stach Groszek zaśmiał się: — Ładną im trumnę wyszykował. Nie mogli to poczekać dzień?
Groszek pomilczał chwilę. — I tak, panie redaktorze, doszliśmy do sedna. To Domaradzka kazała bratu wychodek zbudować tutaj! Groszkowi na złość. — Ręce staremu zaczęły się trząść, głos się załamał.
Groszkowa pogłaskała go po dłoniach. — Nie denerwuj się, Jańciu, nie denerwuj! Przecież już morelowe drzewka w tym miejscu posadziłeś. Da Pan Bóg, nie postawią!
Stach śmiał się jeszcze: — Akurat Pana Boga będą pytać. Postawią i tyle!
Muszyna obiecał, że porozmawia z architektem. Zaraz potem zaczął podnosić się, dziękował za obiad. Starzy chcieli go zatrzymać, ale wymówił się spotkaniem (Flacha czekał w „Obywatelskiej”). Kiedy podawał rękę Piotrusiowi, spytał o bandaż. Groszkowa załamała ręce.
— Opowiedz, Piotrusiu, redaktorowi — powiedziała. — Jak na spowiedzi księdzu!
Piotrusia uderzył Szeląg tego dnia, kiedy aresztowano starego. Poprzedniego wieczoru chłopiec krzyknął za nauczycielem „prezes Lola!” Było ciemno, szli z Reńkiem daleko za Szelągiem — był pewien, że ich nie widział. Ale Szeląg musiał zapamiętać głos młodego Groszka i podczas dużej przerwy, następnego dnia, odwołał go na bok. Soczewiński z ich klasy opowiadał akurat, jak sprzedał WFM-kę.
— Taki stary grat, ale wmówiłem facetowi, że jest dobry. Wyczyściłem błotniki, błyszczały ładnie i gość uwierzył. Nawet nie wiem, czy do domu na niej dojechał! A ja z trzema patykami zostałem, tak?
Chłopcy śmieli się. Szeląg podszedł do Piotrusia, położył rękę na jego ramieniu.
— Groszek, pozwól no! — powiedział.
Było już po dzwonku — boisko opustoszało. Tylko Reniek stał kilka kroków obok i widział wszystko. Szeląg bez żadnego wstępu powiedział:
— Słuchaj, Groszek, jak jeszcze raz zawołasz, tak jak wczoraj, to pogadamy inaczej! — Poczerwieniał nagle (Reniek widział, jak zacisnął ręce) i dodał: — Na razie tyle! — I pięścią uderzył Piotrusia w twarz.
Reniek usłyszał to uderzenie — takie głośne klaśnięcie. Piotruś zaczął płakać. Szeląg, czerwony, krzyknął:
— Do klasy, do klasy!
Przez całą lekcję Piotruś trzymał się za ucho — skarżył się, że źle słyszy. Reniek śmiał się, kiedy wracali:
— Ale ci prezes przywalił! Dobrze, że tylko raz!
W domu ucho nie przestało boleć, Piotruś opowiedział o zdarzeniu rodzicom (opuścił tylko to, że krzyczał „prezes Lola!”, nikt jednak nie miał głowy tego dnia. Dopiero jak stolarz wrócił, Groszkowa opowiedziała o pobiciu wnuka.
— Kompres mu zaraz położyłam, ale jeszcze do dziś źle słyszy. Krwiak się podobno zrobił.
Groszek zdenerwował się, chciał zaraz iść do Kwasiborskiego. Stara i syn odradzali.
— Po co, po co? Jesteś teraz na widoku. Trzeba ludziom zejść z oczu!
Skończyło się na wizycie u lekarza. Gniazdowski powiedział, że bębenek jest uszkodzony, zapisał maść i kazał owijać głowę bandażem.
Muszyna nie chciał wierzyć.
— Pięścią w twarz? Natychmiast pójdę do szkoły! To niesłychane.
Groszkowa przestraszyła się nagle. — Panie redaktorze, ten Szeląg to zły człowiek. Będzie się później mścił.
— Lepiej zostawić, nie ruszać — przytakiwał Stach.
Muszyna nie chciał ustąpić. — Trzeba, kochani — tłumaczył. — Dziś dzieci, a jutro nas zaczną bić! — Wkładał ortalionowy płaszcz w korytarzu.
Groszkowie stali przy furtce, kiedy odchodził. Odwrócił się — pomachał ręką. Stali i patrzyli za nim. Muszyna zrobił takie zdjęcie: płot, między zielenią owocowych drzew dach domu i przy furtce oni wszyscy — siwa głowa starego, koronkowy kołnierzyk Groszkowej, Stach w czarnym garniturze, błyszcząca suknia jego żony. I Piotruś Groszek, najmłodszy — w mundurku ze srebrnymi guzikami i z głową w białych bandażach.

Do domu wrócił o szóstej. Lenka sama była w kuchni. Matka chodziła na majowe nabożeństwa wieczorami. Dziewczyna prała nylonową bluzkę w miednicy. Otworzyła Muszynie drzwi i cofnęła się szybko. Była w halce, przez którą przeświecał różowy stanik.
Muszyna pił z Jasiem Flachą od czwartej. Zatoczył się w korytarzu, potrącił rower. Wszedł za Lenką do kuchni. Dziewczyna przestraszyła się.
— Czego pan chce?
Muszyna w rozpiętym płaszczu, z przewieszonym przez ramię aparatem lustrzanką, stał pośrodku izby i chwiał się w przód i tył. Zaczął zbliżać się do Lenki, a ona, w tej halce, zasłaniając piersi mokrymi rękami, cofała się w stronę okna.
— Pani Lenko — powiedział (głos miał zmieniony). — Pani Lenko.
Dziewczyna oparła się o parapet. Ramiona zaczęły jej drżeć. Muszyna stanął blisko, objął mocno i pocałował. Poczuła zapach wódki. Zaczął ją popychać w stronę kozetki. Lenka opierała się, strącili z parapetu doniczkę z pelargonią. Ziemia zachrzęściła pod nogami. Muszyna sapał, aparat lustrzanka zsunął mu się z ramienia i stuknął o podłogę.
— Proszę mnie puścić! — powtarzała Lenka. — Panie redaktorze!
Upadli na kozetkę. Muszyna usiłował odpiąć Lence stanik. Porwał ramiączka halki. Wtedy zaczęła płakać. Ustąpiła nagle, tylko drżały jej ramiona i łzy ciekły przez palce. Ścierała je rękami czerwonymi od zimnej wody. Muszyna odpiął stanik i zaczął całować drobne piersi dziewczyny. Ślinił się, jego palce były ciepłe.
Później, dysząc leżał na kozetce. Zamknął oczy. Drobne krople potu wystąpiły na czole. Lenka jeszcze płakała. Odsunęła się od Muszyny, poprawiła spódnicę i zapięła stanik. Płacząc zaczęła zbierać łupiny doniczki z podłogi.
Muszyna po kilku minutach podniósł się z kozetki, zapiął spodnie, powiedział coś, czego Lenka nie zrozumiała, i wyszedł z kuchni. Znów potrącił rower w korytarzu. Słyszała, jak zamykał drzwi od pokoju obok. Pod oknem został niepotrzebny aparat lustrzanka. Leżał na ziemi z rozbitej doniczki.

Rano zatrzymał dziewczynę, kiedy wychodziła do prezydium. Nie ogolony, w poplamionych spodniach i zmiętej koszuli, wyjrzał z łazienki. Chwycił dziewczynę za rękę.
— Pani Lenko! — powiedział szeptem. — Przepraszam.
W sionce było ciemno, nie widziała dobrze jego twarzy. Usiłowała uwolnić rękę. Pachniało kiszoną kapustą z beczki, stary rower utrudniał przejście. Na szyi dziewczyny błysnęła czeska kolia.
— Pani Lenko — powtórzył Muszyna — gdyby pani zgodziła się zostać moją żoną, to ja gotów jestem wszystko zrobić. Zmienię się, przestanę pić. Jak Boga kocham.
Zamilkł. Woda kapała w łazience. Zadzwoniła cienko szklana kolia. I znów ramiona Lenki zaczęły drżeć. Spytała:
— Mówi pan poważnie?
— Jak Boga kocham. Widzi pani, ja chciałbym mieć kogoś...
Nie dokończył — pewno zabrakło mu słów. Lenka przestała wyrywać rękę. Stali tak w milczeniu, tylko woda kapała w łazience.
— Spotkajmy się wieczorem nad rzeką — poprosił Muszyna. — Tam na tej skarpie za ruinami. Przyjdzie pani o siódmej?
Skinęła głową. Puścił jej drobną rękę, patrzył, jak wychodziła. Zachrobotał klucz w zamku, potem kroki Lenki zastukały po płytkach chodnika i zapadła cisza.



XII. ŚWIETLIKI

Architekt Targowski zatrzymał nowy wóz — BMW-2000 — naprzeciw sklepu monopolowego, w wąskiej uliczce za rynkiem. Kupił samochód dzięki ogłoszeniu w gazecie. Zapłacił, jak mówiono, trzysta osiemdziesiąt tysięcy — niedrogo, biorąc pod uwagę ceny wozów na giełdzie. Inżynier — młody przystojny mężczyzna z niewielką łysiną zaczynającą się od czoła (jedno z nielicznych zmartwień architekta — podczas ostatniego pobytu w województwie był u dermatologa, ale lekarz powiedział, że skutecznej metody na łysienie nie ma) — zamknął drzwiczki, spojrzał na samochód i wszedł do sklepu.
— Dzień dobry, pani Wandeczko! — powiedział do tęgiej ekspedientki.
Przekomarzał się i żartował chwilę z kobietą. Kupił półtora litra wyborowej i litr jarzębiaku — razem pięć butelek, które pani Wanda starannie owinęła w papier.
— Do żony znajomi przyjeżdżają, trzeba przyjąć.
— Pewno, pewno! — śmiała się ekspedientka.
Żona inżyniera, pani Kama — młoda, ładna kobieta — niedawno skończyła studia. Pracowała w Powiatowym Biurze Projektów — miała etat zastępcy kierownika. Pochodziła z centrali i często lubiła to podkreślać.
— My tu na dorobku jesteśmy — powtarzała znajomym.
Inżynier zabrał butelki, pożegnał się i wyszedł na ulicę. Wszystkie półlitrówki ułożył na tylnym siedzeniu. Kiedy zamykał drzwi, zobaczył dyrektora Kwasiborskiego. Stary nauczyciel szedł w stronę rynku.
— Moje uszanowanie panu dyrektorowi! — powiedział głośno inżynier.
Dyrektor Kwasiborski przystanął. — Dzień dobry, dzień dobry, moje uszanowanie! — Spojrzał na samochód i pokiwał głową. Bardzo przyzwoity wóz!
„Przyzwoity” było ulubionym słówkiem dyrektora Kwasiborskiego. Używał go często, mówiąc na przykład: „przyzwoity człowiek”, „przyzwoity uczeń”, „przyzwoity urząd”, „przyzwoite zebranie”, i tak dalej.
Samochód rzeczywiście wyglądał ładnie: kremowa karoseria, czarne fotele, zgrabna sylwetka.
Targowski zagadnął o komórkę. Kwasiborski mieszkał z żoną w niedużym domku na peryferiach — w komórce chciał urządzić warsztat stolarski.
— Emerytura blisko, trzeba się czymś zająć, panie — tłumaczył.
Inżynier odniósł się życzliwie do prośby o lokalizację — wydał zezwolenie, mimo że nie było podstaw (obiekt miał być drewniany), nie chciał przyjąć dwóch tysięcy za projekt i osobiście przyjechał doradzić, w którym miejscu komórkę budować.
Teraz zaproponował, że podwiezie dyrektora do szkoły, ale Kwasiborski odmówił.
— Niedaleko, niedaleko! Pan inżynier pewno w przeciwnym kierunku.
Rzeczywiście — architekt jechał odwieźć butelki do domu. Nauczyciel przytrzymał go za rękaw.
— Dawniej uczyliśmy dzieci, że szlachta rozpijała chłopów samogonem. A to przecież kropla była w porównaniu z tym, co teraz! — Pokazał witrynę sklepu.
— Ludzi jest więcej — powiedział Targowski.
— Ba, ale i wódki, i wódki. Chodźmy zobaczyć, panie. — I Kwasiborski pociągnął inżyniera do środka.
Stali chwilę w progu. Patrzyli na półki pełne butelek. Wódka połyskiwała za szkłem. Pani Wanda spojrzała zdziwiona — inżynier mrugnął do niej. Kiedy wyszli, stanął przy tylnych drzwiach samochodu. Nie był pewien, czy nauczyciel widział wódkę, czy nie.
— Czasem ten kieliszek trzeba wypić, dyrektorze. Nie zaszkodzi na pewno.
Kwasiborski popatrzył na niego i nie powiedział nic. Odszedł wąską uliczką bez pożegnania. Architekt Targowski — młody przystojny mężczyzna — patrzył za nim chwilę. Kwasiborski szedł z głową opuszczoną, dużymi krokami, patrzył pod nogi. Inżynier uśmiechnął się, otworzył drzwi kremowego BMW, wsiadł, uruchomił silnik i odjechał.
W sklepie monopolowym pani Wanda poprawiła włosy stojąc naprzeciw oszklonych drzwi. Motyl cytrynek (wleciał przed chwilą z ulicy) bezgłośnie poruszał skrzydłami na wielkiej szybie.

Już po dzwonku Reniek wyszedł z klozetu i skierował się w stronę klasy. Dyrektor Kwasiborski zatrzymał go na korytarzu. Reniek wyjął jedną rękę z kieszeni. Stał przed dyrektorem trochę schylony, o głowę od staruszka wyższy, z włosami na karku, w połatanych dżinsach i w tych swoich wielkich butach numer dwanaście. Kwasiborski krzyczał:
— Demoralizujesz kolegów, włóczysz się, wagarujesz, spojrzyj do lustra, jak ty wyglądasz! To ma być przyzwoity uczeń?
— Panie dyrektorze... — zaczął Reniek.
Kwasiborski nie dał mu skończyć. — Gdzie byłeś wczoraj? Masz usprawiedliwienie? Rodzice wiedzą?
— Panie dyrektorze...
— Dlaczego nie ostrzygłeś włosów, zapowiadałem ci, że w czwartek masz przyjść ostrzyżony. Dziś jest poniedziałek.
— Panie dyrektorze...
— Dlaczego nie masz tarczy na rękawie? Czy matka nie może przyszyć guzików? Co to za spodnie?
Reniek przestępował z nogi na nogę.
— Nie będę z tobą rozmawiał więcej! — krzyczał Kwasiborski. — Tylko z ojcem! Jesteś w klasie przedmaturalnej. W tym roku powinieneś zdawać maturę. Pięć dwójek grozi ci na okres!
— Nie postawią — wtrącił Reniek.
— Co? Ty nam będziesz dyktował? — Staruszek aż cofnął się o krok. Krzyczał cały czas i któryś z nauczycieli wyjrzał na korytarz. Reniek, z ręką w kieszeni, wielki, z włosami na karku, stał przed dyrektorem. Kwasiborski odwrócił się gwałtownie. Odszedł szybko.
— Idź na lekcję — powiedział cicho i nie spojrzał nawet, czy Reniek posłuchał, czy nie.
Chłopak wzruszył ramionami i wolno zaczął iść w stronę klasy. Przystanął pod oknem, wyjął z kieszeni niedopałek papierosa, który przez cały czas trzymał w zwiniętej dłoni, i wrzucił do kosza.
Z pokoju nauczycielskiego wyszedł Szeląg. Szedł pustym korytarzem szybkim, sprężystym krokiem. Niósł dziennik i piłkę do siatkówki. Na boisku czekała na niego klasa Reńka.
— Masz zwolnienie, Reniuś?
— Tak jest, panie profesorze.
— No to do klasy, do klasy, chłopcze.
Szeląg skręcił na schody. Reniek słyszał, jak zbiegał w dół — słychać było głośne kroki na drewnianych stopniach. Poszedł do klasy i nie widział już, jak Szeląg wracał po chwili z redaktorem Muszyną, którego spotkał na dole. Muszyna pytał o dyrektora Kwasiborskiego.
Wieczorem Szeląg poszedł do kierownika Rybaczyńskiego. Rybaczyńscy mieszkają w parterowym domku z ogródkiem na przykościelnej ulicy. Widać stąd rzekę w zakolach. Głośno wybija godziny zegar kościelny. Szeląg zajrzał z sieni do kuchni, ale była tylko żona Jasia.
— Janek? — Spojrzała na nauczyciela. — Jak nie ma go w knajpie, to przy królach. On tylko tam albo tu!
Rzeczywiście — Rybaczyński klęczał w komórce z klatkami królików i czyścił dolne segmenty. Pachniało króliczym łajnem i wilgotną trawą. Jasiu podwinął rękawy. Przyświecał sobie latarką czyszcząc klatki. Króliki wpuścił do kojca z desek przed komórką.
— O, Mietek — ucieszył się. — Dobrze, że jesteś. Pomożesz ustawić półkę. Tu chcę postawić, zobacz. — Pokazał pustą ścianę pod oknem.
Szeląg usiadł na skrzynce przy drzwiach. Od razu zaczął mówić.
— Ty, co to za gość ten Muszyna? Czego on chce, kurwa? Jak szuka guza, to mu powiedz. Nie musi długo szukać. Jak Boga kocham, Janek!
— Nie denerwuj się, Mieciu. O co chodzi?
Szeląg opowiedział o wizycie Muszyny w szkole.
— Z pretensjami przyszedł, że pobiłem ucznia i że sprawa kwalifikuje się (takiego słowa użył) do prokuratora. Wyobrażasz sobie? Do prokuratora!
— Pobiłeś? — spytał Flacha.
— Jasiu, znasz mnie. Jak szczeniak za bardzo podskoczył, to musiałem dotknąć. Ale przecież nie tak, żeby zaraz do prokuratora. A ten Muszyna, cały czerwony, krzyczał przy Kwasiborskim: „To są gestapowskie metody! Uczeń stracił słuch na dwa tygodnie, jak go pan pięścią uderzył!”
— Kogo? Kogo? — zainteresował się Flacha.
— Groszka — powiedział po chwili Szeląg. Zapalił papierosa. — Wnuka tego stolarza.
— Oho! — ucieszył się Rybaczyński. — Uważaj, Mieciu! Stary redaktora napuścił, to jasne!
— Janek — mówił Szeląg przyglądając się, jak Rybaczyński znika z głową w klatce — ty mnie znasz nie od dziś. Ze szczeniakami trzeba ostro, inaczej z nogami wejdą na głowę. Z kuratorium niedawno dostałem pochwałę za pracę. A ten mi będzie mówił, że do ministerstwa napisze, i prokuratorem straszył!
Rybaczyński wygarnął naręcz wilgotnego siana. Rzucił na przygotowaną taczkę.
— Uspokój się, Mietek. On tego nie zrobi. Znam Andrzejka!
— Wiesz, jaki jest Kwasiborski — mówił Szeląg. — Trzęsie łydkami przed byle kim. Trzeba go było widzieć, jak skakał koło tego Muszyny: pan redaktor to, pan redaktor tamto! Prosił go, niby w moim imieniu, żeby ze sprawy nie robił użytku. A potem, jak już ten Muszyna poszedł, powiedział w pokoju nauczycielskim: „Kolego Szeląg, kary cielesne są niedopuszczalne!”
Jasiu Flacha zaśmiał się z głową w klatce. — Mów, mów, Mieciu! Słucham.
— Janek — powiedział Szeląg — ty znasz tego redaktora lepiej. Pogadaj z nim, powiedz ze dwa słowa od siebie. Wiesz, jak jest. Niby piliśmy w rybaczówce, ale to nie to, co ty.
Rybaczyński śmiał się. — Nic ci nie zrobi, znam go. To dobry gość.
Szeląg nie mógł się uspokoić. — Weź mnie kiedy, Jasiu, jak będziesz z nim pić — poprosił. — Postawię wam pół literka, pogadamy...
— Załatwione — obiecał Flacha. Wyczołgał się z klatki.
Potem ustawiali nowe półki, które Rybaczyński zbił własnoręcznie z sosnowych desek. Były to nowe deski piątej klasy, tak zwane okorki. Na półki pod klatki w sam raz. Część desek, przykryta brezentową płachtą, leżała pod płotem.
— Skąd masz tyle tego? — zainteresował się Szeląg.
Flacha popatrzył na nauczyciela. — Nie puścisz?
— Janek, ty mnie znasz!
Rybaczyński zaczął się śmiać, ale zaraz śmiech zamienił się w kaszel. Kaszląc, jakby krztusił się, powiedział:
— Trybuna, Mieciu, trybuna.

Lenka przyszła punktualnie o siódmej. Jeszcze słońce nie schowało się za świerki po tamtej stronie. Zeszli ścieżką ze skarpy na nadrzeczne łąki i wolno poszli wzdłuż brzegu. Muszyna wziął dziewczynę pod rękę.
— Nic pan nie pił? — spytała.
— Słowo honoru, nawet piwa — powiedział. Był trzeźwy i smutny.
Usiedli nad wodą, na starym pniu wierzby. Za plecami mieli pas wiklinowych zarośli. Patrzyli na rzekę i na drugi brzeg. Most przesłoniły wikliny, nie widać było gęsi na łąkach. Czasem tylko drogą po tamtej stronie przejeżdżał wóz i wtedy słyszeli stukanie kopyt końskich na asfalcie.
Lenka pytała o przeszłość Muszyny. Mówił niechętnie. Siedział ze zwieszoną głową, patrzył na ręce. Aparat lustrzanka wisiał na pasku (później Muszyna zdjął go i położył na piasku). Dziewczyna chciała wszystko wiedzieć — skąd jest, czy miał dom, żonę, dzieci.
— Nieważne — powtarzał. — Wszystko nieważne.
Później, kiedy ściemniło się i nie widziała już dobrze jego twarzy, rozgadał się. Opowiedział o misji, jaką powierzył mu Turoń. Śmiał się.
— Wcale nie jestem redaktorem. On mnie namówił.
Milczała.
— Chciałem tu zacząć inaczej żyć. Wie pani, jak to czasem jest. Wszystko człowiekowi odejmą. Trzeba zaczynać od nowa.
Milczała.
— A tu masz: Turoń, kolega niby, a wymyślił taką rzecz. — Muszyna zaśmiał się. — Żebym chociaż wiedział, po co. Może pani wie?
Milczała. Popatrzył na nią i wtedy dopiero zauważył, jaka jest speszona.
— Czy to źle? — spytał. — Pewno pani spodziewała się, że ja jestem prawdziwy redaktor: ktoś z prasy, ważny. Teraz wszystko skończone, tak?
I wtedy nagle przytuliła się do niego, przysunęła blisko, chwyciła za rękę. Całowali się siedząc na pniu starej wierzby.
— Wyjedziemy. Czy tak?
— Tak — powiedziała.
— Jeszcze miesiąc, dwa zostanę. Potem znikniemy. Będzie inaczej, zobaczysz — ożywił się. — Zamieszkamy nad morzem. Mam dopiero czterdzieści pięć lat, to nie jest dużo, prawda?
— Tak — powiedziała.
Kochali się na wilgotnym piasku. Muszyna rozłożył ortalionowy płaszcz, tyrolski kapelusz podłożył Lence pod głowę. Noc była ciepła. Słyszeli samochody i kopyta koni na drodze po tamtej stronie. Nisko nad ziemią zapalały się i gasły świetliki.
— Lenka, Lenka — powtarzał Muszyna. Musiała dotknąć twarzy ręką zawaloną piaskiem, bo kiedy całowali się, czuł ziarenka na języku i pod zębami.
Wrócili późno — wszystkie okna za płotami, zza których wyglądały bzy, były ciemne. Lenka ostrożnie przekręciła klucz w zamku.



XIII. BRACIA MONOPOLANIE

Od szóstej czekał na Flachę w „Obywatelskiej”. Rybaczyński przyszedł z podbitym okiem. Skóra była sina, białko zaczerwienione. Muszyna spytał, co się stało, ale Flacha nie chciał mówić. Machnął tylko ręką.
— Uderzyłem się.
Sąsiedzi Rybaczyńskich słyszeli awanturę o drugiej. Rano żona wysłała Jasia z dzieckiem do parku. Miał wrócić przed dwunastą. Rybaczyński zagadał się przed budką z piwem (szedł okrężną drogą), musiał nieźle popić — może wstąpił do „Obywatelskiej”? Do parku doszedł pijany, zasnął na ławce, a kiedy zbudził się, było kwadrans po drugiej. Wziął wózek i wrócił do domu. Dopiero na miejscu okazało się, że wózek jest inny, a dziecko cudze. Rybaczyńska przestraszyła się, podbiła Jasiowi oko (słychać było jej krzyk na ulicy), potem pobiegła do parku. Popychała przed sobą ten inny wózek. Dziewczyna — opiekunka obcego dziecka — chodziła zapłakana po ścieżkach. Odeszła na chwilę do koleżanek (wózek zostawiła przy ławce, na której spał Rybaczyński). Kiedy wróciła, dziecka nie było.
— Co ja przeżyłam, co ja przeżyłam! — mówiła połykając łzy. — Z nóg mnie ścięło, proszę pani!
Było to dziecko lekarza Lisowskiego. Nie obudziło się nawet, tylko ta dziewczyna spłakała się porządnie. Synek Flachy spał w wózku koło pustej ławki.
— Ty łobuzie! — krzyczała Rybaczyńska do męża. — Własnego dziecka nie potrafisz rozpoznać?
Flacha pijany, z podbitym okiem, zasnął na tapczanie.
I teraz jeszcze był nieswój — mało mówił, dotykał opuchlizny pod okiem. Kaszlał długo.
— Nie przejmuj się, Jasiu. Do wesela się zagoi! — próbował żartować Muszyna. Zamówił pół litra żytniówki.
Wypili po sto gramów i dopiero wtedy Rybaczyński odżył. Muszyna zapytał go, kto u nas najlepiej zarabia. Flacha popatrzył na niego podejrzliwie.
— Po co ci, Andrzej?
— No, wiesz, piszę, tego, muszę wiedzieć — wyjaśnił Muszyna.
Flacha nie powiedział nic. Wydawało się, że zapomniał. Dopiero kiedy wypili pół butelki, nie pytany zaczął mówić. Pochylił się nad stolikiem i szepnął do ucha redaktora:
— Powiem ci, Andrzej. Ale obiecaj: mur!
— Mur, mur — zgodził się Muszyna.
Flacha obejrzał się (uniósł się nieco z krzesła). Pusto było przy nich. W sąsiedniej sali, z bufetem, śpiewali chłopi:
— „Ułani, ułani, malowane dzieci!”
— Oni tu handlują czosnkiem — powiedział Jasiu.
— Kto: oni?
Flacha obejrzał się jeszcze raz. Powtórzył szeptem: — No, oni, tutaj... Miedza, Gniazdowski, Szeląg. Chyba Targowski. Na pewno Szafranek. Cały gang czosnkowy. — Zaśmiał się.
Muszyna myślał, że Flacha żartuje. — Jasiu, co ty? Jaki czosnek?
Rybaczyński zdenerwował się. — Nie wierzysz? Proszę bardzo, można sprawdzić w Wydziale Rolnictwa. Każdy z nich kontraktuje po kilka ton. A ogródki mają takie! — Trącił talerzyk z sałatką.
Siedzieli chwilę w milczeniu. Muszyna patrzył na kierownika.
— Z Czech wożą, rozumiesz? Tam czosnek tani, u nas drogi. U nich wódka droga, tu tania. Prosta kalkulacja. Ryzykują chłopcy, prawda, ale wychodzą nieźle. Wille, konta w PKO! Tak, tak, Andrzejku. Nie myśl, że to taka prowincjonalna hołota!
Muszyna jeszcze nie mógł uwierzyć. — Jasiu, nie upiłeś się czasem? Chuchnij!
Flacha zionął Muszynie w twarz oddechem przepojonym wódką. Roześmieli się. I znów Rybaczyński jakby się przestraszył. Rozejrzał się naokoło. — Mur, mur? Andrzej!
— Mur — przytaknął redaktor. — Powiedz jeszcze — poprosił — jak oni to robią.
Rybaczyński wypił odchylając głowę do tyłu. Postawił kieliszek na stole, usta wytarł dłonią.
— Mietek Szeląg gra pierwsze skrzypce. Mają swoich ludzi w Miłkowicach i innych wsiach. Co miesiąc przerzut. Tam i z powrotem, przez góry. Od granicy wiozą karetkami pogotowia. Gniazdowski daje szpitalne.
— Czekaj! A wojsko, Czesi, granica? Przecież kontrabanda dzisiaj nie taka łatwa. Jasiu!
Flacha tylko pokiwał głową. — Kochany. Szmalec, szmalec! Za pieniądze ksiądz się modli!
Znów wypili. W sąsiedniej sali śpiewali chłopi: — „Niejedna panienka i niejedna wdowa...”
Flacha jakby się zmęczył — głowa poleciała mu na stół. Próbował jeszcze mówić:
— Sprawdź konta w PKO. Proszę bardzo! W naszym oddziale pracuje niejaka Piwko. Powołaj się na mnie. — Pytał: — Mur, mur?
Potem zasnął. Muszyna nie był pewien, czy Rybaczyński żartuje, czy mówi prawdę. Zamyślony, siedział za stołem.
Trochę później kelner Ludwiś sprzątnął talerzyki z resztkami sałatki. Brudną ścierką zmiótł popiół i okruchy na podłogę.
— Panie redaktorze — pochylił się — zbliża się dwudziesta druga. Zamykamy.
Muszyna pociągnął Jasia za rękaw. — Kierowniku, wstawaj!
Wyszli z „Obywatelskiej” na plac. Pijani chłopi wsiadali do taksówek. Śpiewali jeszcze: — „Ułani, ułani, malowane dzieci!...”

Spotkali się w kawiarni „Magnolia”. W małej sali, przy stoliku, który kierownik Tarasewicz kazał przygotować kelnerkom (świeża serweta, kwiaty w cepeliowskim wazonie, cukiernica z zielonej kamionki). Przed południem Miedza zadzwonił do kierownika:
— Tarasewicz, przygotuj stolik. Taki lepszy. Przyjdziemy o siódmej.
— Przepraszam, towarzyszu sekretarzu — zgiął się w ukłonie nad telefonem kierownik Tarasewicz — ile osób?
Ale Miedza odłożył słuchawkę.
Do siódmej Tarasewicz niepokoił się. Może bankiet na dwadzieścia osób? — wpadał w panikę. Odetchnął, kiedy Szafranek (kierownik pomógł mu zdjąć płaszcz) powiedział, że będzie tylko pięć osób.
— Stoliczek przygotowany — zatarł ręce Tarasewicz. — Proszę uprzejmie! — Zaprowadził inżyniera do małej sali.
Czekał później na pozostałych gości przed kawiarnią. Otworzył drzwi warszawy, z której sapiąc wysiadł sekretarz. Zaraz potem przyjechał dyrektor Gniazdowski swoim fiatem 125 p. Szeląg i Targowski przyszli piechotą. Tarasewicz dwa razy zaglądał do małej sali. Spodziewał się, że Miedza kiwnie na niego, żeby podszedł, ale sekretarz, pochylony nad stolikiem, mówił coś półgłosem i nie zwracał na nic uwagi. Kierownik zamknął na klucz grającą szafę koło bufetu.
— Dlaczego, panie kierowniku? — zaprotestowali chłopcy (siedzieli przy stoliku obok). Tarasewicz nie odpowiedział.
O czym wtedy mówili? Flacha, któremu Szeląg powtórzył rozmowę, zwierzył się Muszynie po pijanemu.
— Andrzejku — powiedział — mają cię na oku.
Mógł Wojenka zadzwonić do sekretarza i powtórzyć rozmowę w sprawie Słomkiewicza. A może Szeląg opowiedział o wizycie Muszyny w szkole? Miedza był zdenerwowany. Ręce mu trochę drżały, kiedy rozlewał radziecki koniak.
— Czyja polityka kryje się za tym podstępnym działaniem, nie będę mówił. Sprawa jest jasna. Chodzi o to, żeby rozrabiactwo i krytykanctwo nie podnosiły głowy wyżej. Nie możemy na to pozwolić, towarzysze. Trzeba zapobiec.
Tamci potakiwali. Jeden Gniazdowski, u którego Muszyna był, ale odszedł jak zmyty, powiedział:
— Z facetem trzeba ostro. Legitymacja jest? Nie ma? No, to do widzenia!
— Widziałeś legitymację na zebraniu — przypomniał Miedza.
Gniazdowski mignął mu przed oczami pokrywką cukiernicy z kamionki. — Tak, wiedziałem, Gienek! — I dodał: — Ostro, ostro, panowie! Nie dyskutować.
Szafranek przytaknął: — Tak jest, Józio dobrze mówi.
— To dlaczego przed nim uciekasz? — zdenerwował się Miedza. — Jak zobaczy redaktora na ulicy, przechodzi na drugą stronę.
Szeląg odezwał się w pewnej chwili: — Właściwie o co mu chodzi? Może kapnąć szmalcem?
Sekretarz żachnął się: — Sam mu dziwki podsuwałeś i nie chciał. Pieniędzy też nie weźmie. A jaki Chrystusek jest, wiemy.
— Robotnicy mówią — powiedział Szafranek — że tu chodzi o prostego człowieka.
Miedza nie zrozumiał. — Co, kto? Mów jaśniej, Władziu.
— O prostego człowieka. O tę, jak tam, sprawiedliwość dla nich.
Mogli wtedy pomilczeć chwilę. Któryś podniósł kieliszek z radzieckim koniakiem do ust. Szafranek ssał fajkę (może akurat zgasła?). Gniazdowski przerwał milczenie pierwszy:
— To znaczy o kogo? Konkretnie. O Krzywego Stefana?
Prezes Szeląg zaśmiał się głośno.
Rozmawiali jeszcze pół godziny. Miedza proponował, żeby napisać list do centrali.
— Ty, Józek, nie napisałbyś? — spytał Gniazdowskiego.
Dyrektor wzruszył ramionami. — Gienek, jak Boga kocham, może do KC wystąpisz?
— Potem, jak ci wysmaży artykuł, nie będziesz wiedział, gdzie oczy odwracać. Ja znam tych z prasy!
— Stuknąć drania po ciemku — powiedział Szeląg. — Zaraz by spotulniał!
Zaśmieli się. Dopili koniak z kieliszków. Zapach dymu z fajki Szafranka rozszedł się po całej kawiarni. O ósmej wyszli i wsiedli do samochodów. Czy coś postanowili wtedy? Chyba nic konkretnego. Może: mniej rozmów, kontaktów. Unikać raczej, niż dyskutować. Projekt z listem do prasy centralnej upadł. Także o stuknięciu po ciemku nie było więcej mowy. Wiadomo — Szeląg żartował.
Przed kawiarnią czekał kierownik Tarasewicz.
— Serdecznie prosimy nie zapominać o nas! — mówił. Zgięty w ukłonie stał przy drzwiach warszawy. Miedza, już siedząc w wozie, podał mu rękę.
— Dziękuję, Tarasewicz. Dbacie o lokal, nie powiem.
Kierownik aż poczerwieniał z radości.

Spod „Magnolii” samochody pojechały pod willę Gniazdowskich w uliczce za ruinami zamku. Doktor urządzał przyjęcie z okazji przyznanego odznaczenia: Krzyża Kawalerskiego Polonia Restituta.
Żony mężczyzn siedziały na tarasie. Noc zapowiadała się ciepła. Z łąk nad rzeką wiatr przynosił zapach wilgoci. Kumkały żaby.
Pani Krystyna, żona Gniazdowskiego (mówiono, że jest młodsza od męża o dwadzieścia lat), zawołała, jak tylko wysiedli z samochodów:
— Mężczyźni, wódka na was czeka. A wy co?
Gniazdowski prowadził gości ścieżką między krzakami malin.
— Prosimy, prosimy, kochani.
Weszli na taras.
Wniosek o krzyż poparł Miedza pół roku wcześniej. W rozmowach w komitecie Gniazdowski często poruszał ten temat.
— Inni — mówił — mniej zasłużeni dla miasta dostają, a ja tu pięć lat siedzę. Na nogi ci służbę zdrowia postawiłem. Poprzyj, poprzyj, Gienek!
Chodziło o poparcie wniosku, z jakim wystąpiła Rada Wojewódzka. Miedza pytał, czy Gniazdowski nie był karany.
— Przestrzegają tego — tłumaczył. — Jak miałeś z prawem na pieńku, to nie ma co. A ty, Józek... — Tu Miedza znacząco mrużył oko.
Gniazdowski przysięgał, że nie. — Wolne żarty, Gienek! W życiu z sądami nie miałem do czynienia.
— No, no! — groził mu palcem sekretarz.
Ale chyba rzeczywiście nie miał, bo w pół roku później dostał krzyż. Jeździł do województwa odbierać. Podobno sam minister przyjechał. Wręczano odznaczenia najbardziej zasłużonym pracownikom resortu zdrowia z całego województwa.
Rano, w gabinecie Gniazdowskiego, odbyła się mała uroczystość.
— Część oficjalna — śmiał się doktor.
Przyszli sami mężczyźni. Pili koniak z pękatych kieliszków. To wtedy Miedza powiedział o Gniazdowskim: wypróbowany towarzysz!
Przemawiał krótko, bez kartki: — Zebraliśmy się tu, aby uczcić okoliczność zaszczytnego wyróżnienia naszego drogiego dyrektora Gniazdowskiego! — I zaraz potem powiedział: — To nasz wypróbowany towarzysz. Wielkie zasługi położył na odcinku służby zdrowia w powiecie!
Gniazdowski milczał trochę zażenowany. Przypiął do marynarki krzyż. Przyjmował gratulacje. Z Miedzą i Szafrankiem wycałowali się. Życzenia składali także Szeląg i architekt Targowski. Leluchowicz zrobił pamiątkowe zdjęcie.
Później, żegnając się, Miedza powiedział: — No co, Józek, masz te swoje dwadzieścia pięć procent!
Odznaczeni krzyżami otrzymywali dwudziestopięcioprocentowy dodatek do emerytury. Gniazdowski miał pięćdziesiąt osiem lat.
— Nie jestem młodym chłystkiem — powtarzał często.
Zadowolony, ścisnął sekretarza za łokieć. — Masz u mnie wódkę, Gieniu. — Zapraszał na przyjęcie wieczorem.
— Przyjdą najbliżsi przyjaciele męża — mówiła Krystyna do żony dentysty Lisowskiego. Spotkały się rano na targu — razem chodziły między straganami. — Wszystko na mojej głowie. Wie pani, ile trzeba przygotować. Posiedzą na pewno do późna. Nie codziennie dają te krzyże.
— I nie każdemu, nie każdemu! — przymilała się Gniazdowskiej Lisowska.
Siedzieli rzeczywiście długo: architekt powiatowy Targowski, Miedza z Helenką, inżynier Szafranek z żoną (tęga kobieta z wysoko upiętą fryzurą — białe włosy błyszczały od lakieru). Tylko prezes Szeląg był bez Loli.
— Żona przeprasza, źle się poczuła — powiedział.
Gniazdowska i Szafrankowa wymieniły porozumiewawcze spojrzenia. Później przyszedł Leluchowicz z Renatą. Śmiech Renaty (zwłaszcza kiedy Szafranek zaczął opowiadać kawały) słychać było przez otwarte okna. Krzywy Stefan zasypiając w szałasie z gałęzi słyszał, jak śpiewali: „Sto lat”, „Kasiu, Kasiu, Kasiuleńko”, „Szła dziewczyna przez gaj dębowy” i „Głęboką studzienkę”.
Siedzieli przy okrągłym stole, w jadalnym. Willa Gniazdowskich należy do najlepiej urządzonych domów w mieście. Sedes w łazience ma miękką deskę, kafelki z Cepelii. Pokoje wyłożone tapetami w dyskretne wzory. W posadzce można się przejrzeć jak w lustrze. No i antyki, antyki! Doktor zawsze coś przywozi z podróży służbowych. A to krzesełko Ludwik XV, a to komódkę, a to świecznik w stylu Księstwa Warszawskiego. Lubi zwłaszcza figurki z saskiej porcelany — cała kolekcja stoi na antycznym kredensie. I teraz światło wielkiej lampy z żółtym abażurem ozdobionym frędzlami padało na galerię małych postaci: tancerek, pastuszków z fujarkami, nimf i innych bożków.
— Po co ci, Józek, tyle tego? — dziwił się Miedza, kiedy oglądał figurki. Tylko Helenka zazdrościła Gniazdowskiej.
— Widzisz, widzisz, on przynajmniej zna się na sztuce. Kulturalny człowiek, wie, jak wydać pieniądze. A ty co? Ryby i te strzelby! Nic więcej!
Miedza śmiał się. — Dzieciak, dzieciak z tego Gniazdowskiego!
Dyrektor rozlewał wódkę do kieliszków. Był zadowolony — cały czas chodził z krzyżem przypiętym do klapy. Szafranek wstał i zachwiał się lekko.
— Zdrowie naszego kochanego kawalera! — powiedział.
— Jakiego kawalera? — spytał Miedza.
Inżynier nie dosłyszał. To wtedy wygłosił przemówienie, o którym później było głośno u nas. Ze śmiechem powtarzano sobie, jak to Szafranek, chwiejąc się, z kieliszkiem, w którym błyskała wódka, pochylony nad stołem, zaczął mówić:
— Bracia Monopolanie! Jest tylko jedno słońce, jedno prawdziwe światło w naszym szarym życiu. Państwowy Monopol Spirytusowy!
W tym miejscu nastąpiły burzliwe oklaski i śmiech zebranych. Dominował głośny chichot Renaty. Inżynier, z kieliszkiem w ręku, mówił:
— Proponuję, bracia, aby zmienić naszą nację od dzisiaj! Cóż nam bowiem po nacji, która daje tylko ten szary dzień, pracę, kilka groszy na miesiąc, nudę i beznadziejność? Co nam po takiej nacji? My, proponuję, nazwijmy się Monopolanie!
I wychylił kieliszek.
— Po jakiemu to? — spytał Miedza, ale i teraz nikt mu nie odpowiedział. Goście bili brawo.
Później wypili. Gniazdowska nakładała na talerze. Śmiech Renaty słychać było przez otwarte okna. Inżynier zaczął opowiadać kawały. Ten z dyszlem, na który nadziała się baba, rozśmieszył Renatę do łez.
Potem śpiewali znów. Pili. Śpiewali. Pili. Krzywy Stefan w swoim szałasie nad rzeką słyszał gwar i śpiew. Przewracał się z boku na bok na twardym sienniku z ubitą słomą, wzdychał, kaszlał, pluł przez szparę w noc. Z dołu, z uliczki akacjowej za ruinami, przynosił słowa wiatr:
— „Głęboka studzienka!...”
Wybijał się donośny głos kobiety.
Która to? Która to może być? — zastanawiał się Stefan. Widział Renatę nieraz, ale nawet do głowy mu nie przyszło, że to ona tak głośno śpiewa.



XIV. GDZIE JEST LENKA?

Gdzie była Lenka? Muszyna obszedł wkoło miasto. Zajrzał do prezydium (mogła coś przepisywać po godzinach — była już piąta). Wchodził do sklepów, nawet do masarni Rybarczyka zajrzał nie wiedząc, że Lenka nie wchodzi tam nigdy. Wypił przed budką piwo i przyglądał się chwilę, jak mężczyźni drażnią Pajaca. Dog drzemał pod pniem akacji, niedaleko budki. Któryś z pijaków chlusnął na psa piwem z kufla. Pajac zbudził się i skoczył z ujadaniem między mężczyzn. Niby śmieli się, ale ci, których obszczekiwał, cofali się przestraszeni. Plac przed budką opustoszał szybko. Dopiero kiedy dog odszedł wolno (strużki śliny z pyska kapały na chodnik), mężczyźni, śmiejąc się, zaczęli wracać.
— Jakby tak złapał za rękę, kość pęka! — mówił któryś.
Był jeszcze w parku i nad rzeką. Patrzył ze skarpy na świerki po drugiej stronie. Krzywy Stefan pasł krowę dyrektora Szafranka. Nie było nikogo.

Lenka zapomniała Muszynie powiedzieć, że o czternastej odbędzie się uroczystość przekazania nowego przedszkola imienia Stanisława Piegży (nauczyciela z naszego miasta rozstrzelanego przez Niemców). W starym przedszkolu dzieci miały złe warunki — dom był parterowy, drewniany, z małym ogródkiem, o który kierowniczka przedszkola stale wojowała z właścicielką posesji.
Nowe przedszkole budowano pięć lat — roboty kilkakrotnie przerywano z różnych powodów (błędy w dokumentacji, brak materiałów, Szafranek często zabierał ludzi na inne obiekty). Sprawa ruszyła z miejsca dopiero po przyjeździe Turonia — na zebraniu egzekutywy powiedział podobno:
— Dzieci gnieżdżą się w okropnych warunkach. Trzeba działać szybko, towarzysze.
(— Dziecko ma w wieku przedszkolnym — mówili później ludzie. — Jasne! Inaczej nie kiwnąłby palcem!)
Miedza tym razem poparł przewodniczącego: — Ja to wasze przedsiębiorstwo rozpędzę na cztery wiatry, Szafranek, jak mi w pół roku przedszkola nie skończycie!
Inżynier obiecał, że budowy będzie doglądał osobiście. Spóźnił się o kilka miesięcy, ale w końcu budynek stanął. Nie otynkowany, z białej cegły, teren naokoło ledwie uporządkowali. W dwa tygodnie po przeprowadzce kierowniczka (córka pani Wilczyńskiej, u której Turoniowie wynajmowali pokój po przyjeździe) rozesłała zaproszenia na uroczyste otwarcie. Pod oknami ustawiono długie stoły — komitet rodzicielski dał pieniądze na skromne przyjęcie. Było wino, kanapki, kilka tortów wypieku starej Wilczyńskiej i czarna kawa. Punktualnie o czwartej Miedza przeciął czerwoną wstążkę w drzwiach. Potem goście (między innymi Turoń, dyrektor Szafranek i architekt Targowski) obejrzeli budynek w środku. Obeszli wszystkie pomieszczenia — salę zabaw, sypialnię, pokoje administracyjne, kuchnię i łazienki. Wilczyńska skarżyła się na usterki: niektóre drzwi nie domykały się, w kilku miejscach dzieci zdążyły powyjmować klepkę z podłogi. Po deszczu, na sufitach, występowały zacieki.
— Wstyd, dyrektorze — mówił Miedza. — Okropne brakoróbstwo.
— Dziwię się, że komisji nie zgłoszono — bronił się Szafranek. — Kiedy komisja odbierała, wszystko było w porządku!
Później zasiedli do stołów. Lenka pomagała Wilczyńskiej — znały się jeszcze ze szkoły, razem zdawały maturę. Dzieci zatańczyły na tarasie oberka i polkę. Wilczyńska grała na pianinie w sali obok. Miedza, podochocony — wypił kilka kieliszków wina — wstał i sapiąc wszedł po schodkach na taras. Goście patrzyli zaskoczeni.
— Kierowniczko, kujawiaka prosimy! — zawołał. Chwycił dwie dziewczynki za ręce.
Przy stołach zaczęto klaskać.
— Brawo nasz gospodarz! — zawołał Szafranek. — Oberka, oberka!
Dziewczynki, trochę zażenowane, tańczyły z powagą. W tańcu brały się pod boki, obracały w miejscu — Miedza, uśmiechnięty, w rozpiętej marynarce, wypinając brzuch, naśladował małe.
Szafrankowa pochyliła się w stronę Helenki: — O wnuczkach trzeba pomyśleć, pani sekretarzowo. O wnuczkach!
Helenka nie dosłyszała albo udała, że nie słyszy.

Muszyna zawrócił w stronę miasta. Kiedy był niedaleko parku, usłyszał strzały i krzyk kawek. Stado czarnych ptaków krążyło nad drzewami. To Szeląg z gromadą chłopców ze starszych klas urządzał polowanie. Szeląg, w wysokich butach, w kurtce koloru khaki przepasanej myśliwskim pasem z ładownicami, chodził wolno, z zadartą głową. Mierzył starannie. Po każdym strzale kawki podrywały się z krzykiem. Potem opadały znów — niektóre próbowały siadać na gniazdach. Trafione spadały trzepocąc skrzydłami, czasem kołując jak wielkie liście. Chłopcy wyłapywali ranne. Kilku zajętych było strącaniem gniazd. Wysoki chłopak z jedenastej podsadzał młodszego, który wspiął się wysoko. Z dołu podawano mu długą żerdź do strącania gniazd z konarów. Były w nich jeszcze młode, nie opierzone gawrony i kawki. Na ziemi rozpełzały się ze skrzekiem podpierając niezdarnie skrzydłami. Chłopcy tłukli ptaki kijami.
Muszyna usiadł na ławce. Szeląg zobaczył go w pewnej chwili i podszedł z wyciągniętą ręką.
— Plaga, panie redaktorze! Namnożyło się tałałajstwa, trzeba wytrzebić.
Przed tygodniem może Miedza zadzwonił do nauczyciela:
— Mietek, jak Boga kocham, zrób coś z tymi ptakami! Krzyczą, nie można pracować.
Jak wiadomo, okna komitetu wychodzą na park. Kawek i gawronów rzeczywiście namnożyło się tego roku co niemiara. Mieszkańców okolicznych domów budzą o piątej rano. Pod drzewami, na ścieżkach, aż biało od ptasiego łajna. Ludzie przechodząc trwożliwie spoglądają do góry. Szeląg obiecał, że zlikwiduje gniazda.
— Załatwiono, towarzyszu sekretarzu — powiedział usłużnie do słuchawki w obecności dyrektora Kwasiborskiego.
Teraz Muszyna przyglądał się, jak chłopcy tłuką kijami nieopierzone ptaki. Dwóch przyniosło kilka rannych, złapanych na ścieżkach i pod ławkami. Otwierały dzioby i rozglądały się przestraszone. Szeląg brał je po kolei za łapy i z rozmachem bił o poręcz ławki. Potem podnosił w górę, żeby sprawdzić, czy żyją. Jeśli dziób był zamknięty (z nabrzmiewającą powoli kroplą krwi u nasady), obcinał łapy i wrzucał do torby.
Chłopcy podpowiadali: — Ta ma dosyć, panie profesorze! Tę jeszcze raz! Jeszcze jej mało!
Śmieli się, kiedy Szeląg powiedział o jednej: — Coś ty taka uparta? Lubisz żyć?
Zabił wszystkie i odszedł. Przyłożył dwa palce do ronda zielonego kapelusza, uśmiechnął się. Muszyna kiwnął głową — nie powiedział nic. Siedział chwilę na ławce. Zamknął oczy. Słyszał tylko strzały, krzyk kawek, znów strzały, krzyk. Śmiech i nawoływania chłopców.

Lenka zastanawiała się później, dlaczego nie przyszedł. Była pewna, że dostał zaproszenie — co chwila patrzyła w stronę miasta. Chciała zapytać Turonia, ale przewodniczący wcześniej wyszedł. Roznosiła kawę, rozdzielała porcje tortu, bawiła się z dziećmi w chowanego. Goście rozmawiali głośno — nikt nie zwracał uwagi na krzyki przedszkolaków. Dzieci chowały się pod stołami.
Miedza schylił się i posadził na kolanach jedną z dziewczynek. Była to córeczka kierowcy — grubego Waldka z POM-u. Zawstydziła się, buzię wykrzywiła w podkówkę.
— Nie płacz — powiedział sekretarz. — Ja bardzo lubię dzieci.
Młoda Wilczyńska (siedziała obok) pogładziła małą po główce. — Co ci się stało, Zosiu? Dlaczego płaczesz?
— On jest grubszy od tatusia — chlipnęła mała.
Miedza zaśmiał się głośno. Pocałował małą w czoło. — Będę tu z wami tańczył, zobaczysz, jak prędko schudnę! — Postawił dziecko na ziemi.
— O wnuczkach, o wnuczkach trzeba myśleć — powtórzyła Szafrankowa, ale Helenka i tym razem nie powiedziała nic. Westchnęła tylko i posmutniała.

Henryka zastał przy pracy. Pieluszki suszyły się na balkonie, w dużym pokoju Małgosia ćwiczyła na pianinie gamy. Myszka uśmiechnęła się do Muszyny, kiedy zobaczyła, że jest trzeźwy.
— Proszę, proszę, niech pan wejdzie. Mąż na pewno będzie rad.
Turoń w swoim pokoiku pisał przy biurku.
— Co tam, stary? Siadaj. Dlaczego nie byłeś w przedszkolu? Nie dostałeś zaproszenia?
Muszyna opowiedział o polowaniu na gawrony i kawki. Turoń zdenerwował się bardzo.
— Łajdak. On tu wszystkie psy dzieciom powystrzelał. Nawet mojej małej zastrzelił takiego przybłędę, Żuczka. Obcina potem uszy, kotom ogony... Obłęd! Obłęd! — Podparł głowę rękami. Siedział tak chwilę.
Muszyna przypomniał sobie opowiadanie Rybaczyńskiego o czosnku — powtórzył Henrykowi. Turoń wstał. Położył ręce na ramionach gościa.
— Stary, to niesłychana historia. Tam słonina i wódka, a tu czosnek? — Zaczął chodzić po pokoju. — Czekaj, to bardzo cenna informacja!
I nagle podskoczył jak chłopak. Ręką dotknął sufitu.
— Andrzej, wygraliśmy, rozumiesz? Mamy ich w garści! To za poważna sprawa, żeby można było... Tak!
Muszyna patrzył na niego zaskoczony. — No, dobrze, a jeśli Flacha żartował?
— Nie, nie, nie! — mówił Henryk. — Kiedyś proponowali pieniążki, pamiętasz? Teraz wiadomo jakie. Zresztą sprawdzimy. Wystarczą dwa telefony. Ile kontraktują i jaka jest powierzchnia ogródków? — Chodził od okna do drzwi, zacierał ręce. Za ścianą Małgosia grała gamy.
Muszyna odezwał się po chwili: — Heniu, czy warto? Kto cię za to pobłogosławi? Nikt. Jeszcze ci zmyją głowę. Wiesz sam, jak jest.
Przewodniczący zatrzymał się przed nim. — Dziękuję, Andrzej — powiedział. Wyciągnął rękę.
Muszyna wstał, poprawił marynarkę. — Oj, Heniu, Heniu. Czy ty kiedyś zmądrzejesz? — Pokiwał głową.
Dłoń Turonia była sucha, uścisk mocny.
Stali potem przy oknie i patrzyli na rzekę i na wzgórza po drugiej stronie. Jak kiedyś zachodziło słońce.
— Będzie lepiej — powiedział Turoń. — Musi być lepiej, nie można wiecznie tak żyć. To ślepa ulica. — I dodał: — Tylko nie trzeba opuszczać rąk.
Muszyna zaśmiał się (miał lekką chrypę): — Kto tu opuszcza ręce, Heniu? Wszyscy tylko patrzą, co gdzie ukraść.
Przewodniczący nie dosłyszał albo nie zwrócił uwagi.
— Musi być lepiej — powtarzał. — Musi być lepiej.
Za ścianą Małgosia grała na pianinie gamy. Patrzyli na wzgórza po drugiej stronie. Nad linią ciemnych drzew zastygły czerwone obłoki. W miejscu gdzie zaszło słońce.



XV. ZAPACH CZOSNKU

W nocy Turoń opowiedział wszystko Myszce, ale ona nie chciała wierzyć. Rozmawiali po ciemku, dzieci już spały, przez okno uchylone na balkon widzieli gwiazdy. Henryk leżał z rękami skrzyżowanymi pod głową, Myszka splotła dłonie na jego ramieniu. Czasem chłodny powiew od balkonu pachniał narcyzami. Stały, jak zawsze, w wazonie pośrodku stołu.
— Nie mogę uwierzyć — powtarzała Myszka. — Po co im tyle pieniędzy? Każdy przecież dobrze zarabia. Weź Miedzę czy choćby Szafranka.
— Ludziom nigdy za dużo pieniędzy — mówił Henryk.
— Nie ryzykowaliby aż tak bardzo. Nonsens! — Myszka śmiała się po ciemku. — Głupstw ci ten Muszyna naopowiadał, a ty mu wierzysz.
— Sam ich podejrzewałem.
— Henryczku — mówiła Myszka — nie bądź dziecinny. Czy Gniazdowski ryzykowałby aż tyle? Przecież to sprawa kryminalna, wiesz dobrze. Karetką wozić słoninę i wódkę? I czosnek w workach? Zastanów się, przecież ten człowiek ma wysokie stanowisko, pacjentów, kobiety z całego województwa przyjeżdżają do niego na zabiegi. Trzy pensje. I on, z willą, z samochodem, otoczony szacunkiem ludzi, miałby ryzykować to wszystko? Nie, nie. Bajki ci ten Muszyna opowiada.
— Ludziom nigdy za dużo pieniędzy — powtarzał Henryk.
— Bajki, bajki — mówiła Myszka. — Związał się z tym pijakiem Rybaczyńskim. To człowiek, któremu nie można ufać. Ośmieszysz się tylko.
— Sprawdzę — mówił Henryk. — Sprawdzić mogę, kto mi zabroni.
— Tylko ostrożnie — prosiła Myszka. — Wiesz, jacy tu są ludzie. Ktoś doniesie. Po co?
Henryk milczał. Patrzył przez szparę w balkonowych drzwiach na gwiazdy. Znów powiew przyniósł zapach narcyzów. W pokoju obok zapłakało dziecko. Myszka wstała, narzuciła szlafrok. Za oszklonymi drzwiami błysnęła nocna lampka — cień kobiety pochylonej nad łóżeczkiem zakołysał się na ścianach.
Kiedy wróciła i coś jeszcze chciała powiedzieć (Henryczku — pochyliła się nad mężem), usłyszała jego spokojny oddech. Turoń spał.

Rano Flacha nic nie pamiętał. — Jaki czosnek? Co ty, Andrzej, ja coś mówiłem?
Nic sobie nie mógł przypomnieć. Muszyna nawet nie nalegał. Czekał w radzie na Turonia — Jasia spotkał na korytarzu. Turoń gdzieś dzwonił, wychodził kilka razy z gabinetu. Poszli dopiero o dziesiątej.

Sekretarz Miedza miał zły dzień. Rano znalazł na biurku niewielki obraz w pozłacanej ramie. Obraz przyniósł magister Leluchowicz — wcześnie, przed ósmą. Zostawił z karteczką na szklanej płycie.
Chodziło o „Bociany”, które Miedza gdzieś widział. Kopię podjął się namalować magister. Kiedyś, podczas libacji w rybaczówce, rozmawiali o malarstwie i sekretarz wspomniał o „Bocianach”. Leluchowicz wypytał dokładnie o co chodzi, i obiecał namalować. Teraz, wprawdzie dopiero po upływie roku, spełnił obietnicę. Miedza ucieszył się, potem przyjrzał malowidłu uważniej i się rozczarował.
Na obrazie (ten szczegół dobrze zapamiętał) staruszek siedział na ziemi i patrzył, zadzierając głowę, na przelatujące ptaki. Obok stał chłopiec w sukmanie, także z zadartą głową. Na kopii Leluchowicza było odwrotnie — chłopiec siedział, a staruszek stał. Byli przy tym ubrani po miejsku, w spodnie i marynarki.
Nie tak, nie tak — westchnął sekretarz. — I ptaki jak gęsi!
Obok obrazu leżał dalekopis: przyjeżdżali towarzysze z województwa na kilka dni. Na czele z Kmitą — Kotuli na liście nie było. Na dodatek Miedzę bolał ząb. Ćmił już od wczoraj, Helenka na noc dawała weramon — nie pomógł widać. Z bolącym zębem podszedł do okna. Wiatr przywiał zapachy z parku za ulicą i sekretarz skrzywił się. Zadzwonił do Turonia.
— Towarzyszu Turoń, zbliża się termin zebrania rady. Mieliśmy uzgodnić stanowisko, co do kilku spraw. Kiedy przyjdziecie? Ja...
— Zaraz przyjdziemy — powiedział Turoń.
— Sami, sami!
— Redaktor Muszyna chce was zobaczyć! — I przewodniczący odłożył słuchawkę.

Przed trzecią Stasia maszynistka zadzwoniła do Lenki:
— Madziu, będziesz wieczorem w domu?
Lenka o wpół do siódmej miała iść z Muszyną do kina (wyświetlano francuski film).
— Coś pilnego?
— Bardzo — powiedziała maszynistka i dodała prędko: — Przez telefon nie mogę.
Umówiły się na piątą. Lenka czekała w ogrodzie. Na małym stoliku ustawiła szklane miseczki z pierwszymi truskawkami. Cukier puder w fajansowej cukiernicy i śmietanka w dzbanuszku stały obok. Stasia od razu zaczęła opowiadać o wizycie Muszyny i Turonia w komitecie.
— Kochana, co tam się działo! Nigdy nie widziałam sekretarza w takim stanie!
Może zaczęli ostro? Muszyna mógł zapytać wprost:
— Towarzyszu sekretarzu, jak to właściwie jest z tym czosnkiem?
— Z czosnkiem?
Siedzieli przy stoliku pod chińską różą. Miedza ustawiał na płycie z ciemnego szkła kieliszki do koniaku.
— Z czosnkiem, z czosnkiem. Chodzi o kontraktację. W rejestrach figurujecie — wy, Gniazdowski, Szeląg i architekt — jako główni dostawcy. Niby drobna sprawa, ale tak... — Redaktor nabrał tchu: — Ogródki macie małe, a każdy oddaje po kilka ton. Jakże to? Na przykład prezes Koła Łowieckiego Szeląg. Ogródek jak naparstek!
Miedza milczał. Bębnił palcami po płycie z ciemnego szkła. Odstawił butelkę z koniakiem.
— Może to tak jak z kaszą manną? — dorzucił Muszyna. — Z nieba, z nieba! — Zaśmiał się. Miał lekką chrypę.
Turoń milczał. Powiew od okna uniósł muślinową firankę. Miedza mógł wytrzeć pot z twarzy zmiętą chustką.
— Z początku siedzieli cicho — opowiadała Stasia. — Nie słyszałam nic, choć patrzyłam przez dziurkę. Dopiero potem zaczął krzyczeć. Nawet przez te skórzane drzwi było słychać. Twój i przewodniczący siedzieli cicho. Nie wiesz, o co chodziło?
— A potem? — spytała Lenka.
— Potem wyszli, a on zaczął wydzwaniać po tamtych. — Stasia zaśmiała się. — Gniazdowski prosto ze szpitala przyjechał karetką. Nawet białego fartucha nie zdjął. Szafranka kazał ściągnąć z budowy. — I znów powtórzyła: — Nie wiesz, o co chodziło?
Lenka opowiedziała przyjaciółce o czosnku (wiedziała wszystko od Muszyny). Maszynistka przestraszyła się. — Madziu, uważaj! On cię jeszcze wciągnie w jakie nieszczęście!
Lenka siedziała zamyślona. Stasia jadła truskawki — łyżeczka podzwaniała o szkło.
Kiedy tamci przyszli, odczekała trochę i weszła do gabinetu z kawą. Słyszała, jak sekretarz mówił do Gniazdowskiego:
— Ty, Józek, miałbyś odejść. Szafranka nie chce widzieć w przedsiębiorstwie. Nowych ludzi u nas potrzeba, powiedział.
Firanka uniosła się od okna, patrzyli, jak opadała.
— I wszystkie jego pomysły mają być przyjęte. Wiecie: kanalizacja, skocznia narciarska, basen. O motelu nie chce słyszeć.
— A to kurwa — powiedział inżynier Szafranek. Patrzyli w okno.
— Do drobiazgów się czepiał. Budkę z piwem, powiada, trzeba zlikwidować. I zrezygnować z radiofonizacji...
— Siedzieli pod chińską różą i żaden nawet na mnie nie spojrzał — mówiła Stasia. Ustawiła szklanki z kawą na biurku i wyszła.
— Radźcie, radźcie! — mógł niecierpliwić się Miedza. — Coś trzeba postanowić! — Ręce mu drżały. Pił kryniczankę z butelki.
I znów Szafranek: — A to kurwa!
— Później wezwali Jasia Flachę — opowiadała maszynistka. — Powiedz twojemu, może od niego coś wyciągnie.
Lenka zerwała mały biały bratek (wzdłuż ścieżki były rabatki). Bawiła się kwiatkiem. Stasia nakładała do miseczki nową porcję truskawek.
— Nie wiesz, czego od Jasia chcieli? — spytała Lenka.
— Jak wyszedł, dzwonili do majora Popielaka, ale nie wiem po co. Czesia akurat weszła — musiałam odłożyć słuchawkę.
Łyżeczka podzwaniała o szkło — Stasia zajęta truskawkami nie patrzyła na Lenkę i nie wiedziała, jak sekretarka oparła głowę o pień jabłonki, jakby nagle poczuła się źle. Biały bratek upadł na ścieżkę.

Flacha czekał na Olszewskiego w parku. Wstał z ławki, kiedy zobaczył masywną sylwetkę sierżanta w świetle latarni, koło pomnika Kościuszki. Olszewski zwracał uwagę młodej parze, siedzącej w cieniu, na niestosowne zachowanie w miejscu publicznym (młodzi całowali się). Po chwili odwrócił się i zaczął wolno zbliżać w kierunku Rybaczyńskiego.
— Panie Olszewski — powiedział Flacha — chciałem zamienić kilka słów.
Sierżant popatrzył zdziwiony. Przyłożył dwa palce do daszka.
— Słucham was, obywatelu Rybaczyński.
Flacha zmieszał się trochę — nie wiedział, jak zacząć. Stali pośrodku ścieżki, w świetle lampy przeświecającej przez liście lip.
— Jest taka sprawa. Kiedyś zatrzymaliście tego redaktora, co tu do nas przyjechał.
Olszewski milczał. Patrzył z góry na Flachę (był wyższy o głowę).
— Zatrzymaliście go pod zarzutem naruszenia przepisów o porządku w miejscu publicznym. On przy was załatwiał potrzebę fizjologiczną. Pamiętacie? — Flacha zaśmiał się.
Olszewski milczał.
— Wtedy, co to trochę posprzeczaliśmy się. Ja też byłem wstawiony. Potem major kazał redaktora zwolnić.
Olszewski nie mówił nic. Kiwał się lekko w tył i przód, gdy tymczasem Flacha, zadzierając głowę, mówił:
— Chodzi o to, sierżancie kochany, że chcemy do tej sprawy wrócić. Pewno pisaliście wtedy jakiś protokół czy notatkę... Moglibyście to teraz wykorzystać. Major zostanie powiadomiony. Nie będzie robił trudności.
Olszewski cały czas milczał i Jasiu Flacha zaniepokoił się.
— Sierżancie — powiedział — rozumiecie, o co chodzi? Ten człowiek rozrabia w mieście, trzeba go tego... Powstrzymać. Wy macie klucz w rękach! — Zaśmiał się znów.
— Nie — powiedział krótko sierżant. Poprawił pasek pod brodą i chciał odejść.
Flacha chwycił go za rękaw. — Panie Olszewski, to nic nie kosztuje. Przecież on wtedy wyraźnie naruszył przepisy: przeszedł źle jezdnię, nie chciał płacić! Jeszcze przy was potrzebę załatwiał. Możecie wniosek na kolegium sporządzić, a nawet, kto wie, czy nie do prokuratora? Czynnie znieważył mundur, kiedy tak na waszych oczach...
— Nie — powtórzył jeszcze raz Olszewski. Zdjął rękę Flachy z rękawa i strzepnął mundur, jakby usuwał kurz. Odszedł powoli w kierunku miasta. Nie obejrzał się ani nie zmienił tempa marszu. Kroczył jak zawsze: ręce założone do tyłu, raportówka przewieszona przez ramię, na brzuchu biała gumowa pałka.
Flacha otarł z czoła trochę potu. Usiadł z powrotem na ławce, choć nie miał już na kogo czekać. Siedział i patrzył na uniesioną szablę Kościuszki i na światło latarni w liściach lip.



XVI. TAK BĘDZIE LEPIEJ

Rano Baśkę zbudził gwizd za oknem. Matki nie było — o ósmej wychodziła do prezydium. Dziewczyna boso podbiegła do okna i zobaczyła Reńka. Siedział na kamiennym krawężniku naprzeciw parterowego domku. Żuł gumę. Obok leżała rzucona na bruk torba z białym napisem „Mexico”. Kawałek dalej przykucnął nad krawężnikiem Pietrek Groszek. Jego teczka wisiała na płocie, zaczepiona uchwytem o żerdź.
— Idziesz? — zapytał Reniek.
— Idę — powiedziała Baśka. Cofnęła się i tylko chwilę falowała firanka w pustym oknie.
Siedzieli potem całą gromadą nad rzeką, w gęstych wiklinowych zaroślach, niedaleko mostu. Był Reniek, Baśka (leżała z głową na jego brzuchu), Pietrek Groszek, dwie dziewczyny z jedenastej klasy (nie dopuszczone do matury) i jeszcze trzech chłopaków. Opalali się leżąc na wilgotnym piasku, wdychając zapach rzeki, iłu, trawy o długich kłujących źdźbłach, słuchając natrętnego brzęczenia much i turkotu wozów jadących przez most do miasta. Baśka powtarzała słowa piosenki zapisanej w grubym brulionie. Cicho grał tranzystorowy odbiornik. Na piasku stała na wpół opróżniona butelka jabłecznego wina, leżały dwa blaszane kubki. Nie rozmawiali prawie, Piotruś ziewał głośno, słychać było szept Baśki, muzykę, brzęczenie much.
Boża krówka powoli wspinała się na szczyt długiego źdźbła. Stanęła blisko końca. Próbowała rozłożyć skrzydełka — chciała odfrunąć, ale nie mogła i tylko bezsilnie dreptała w miejscu.
Reniek otworzył oczy, patrzył chwilę na białe obłoki nad rzeką, potem uniósł wielką dłoń i pogładził policzek Baśki.
— Chodź, stara, pójdziemy w krzaki.
Chłopcy roześmieli się. — Nie za wcześnie, Reniu? — zapytał któryś.
— Wola boża — powiedział młody Groszek. Śmieli się wszyscy.
Piotruś leżał na brzuchu i zerwanym kłosem suchej trawy kłuł bożą krówkę. Widział, jak biedronka usiłuje odfrunąć, jej cierpliwie ponawiane próby rozłożenia skrzydełek, to nerwowe dreptanie na długiej łodydze kołyszącej się nad piaskiem.
Reniek wypił haust wina z butelki. Wstali jednocześnie — objął dziewczynę i poszli wolno ścieżką wzdłuż wiklinowych zarośli.
— Uważajcie na mokry piasek — zawołał Piotruś. — Przeziębisz się, Reniu!
Słyszeli za sobą śmiech, potem już tylko szelest gałązek ocierających się o nagie ramiona. Reniek czuł dotyk ciepłych od słońca włosów dziewczyny, położył dłoń na jej piersi. Przystanęli i całowali się chwilę.
W miejscu gdzie ścieżka wychodziła na niedużą polanę w gąszczu wiklinowych zarośli, musieli znów stanąć. Z rękami skrzyżowanymi pod głową i rozrzuconymi nogami spał na piasku redaktor Muszyna. Był w szarym garniturze i białej koszuli z krawatem. Obok leżał aparat lustrzanka. Muszyna miał otwarte usta. Oddychał z poświstem. Nie osłonięta twarz była czerwona od słońca. Niebieskie muchy plujki siedziały na jego czole.
— Jak nieżywy — powiedziała Baśka. Przytuliła się mocniej do Reńka.
Chłopak zaśmiał się. — Pijany! Nieźle musieli wczoraj popić. Teraz odsypia.
Obeszli ostrożnie Muszynę i znów zanurzyli się w wiklinowym gąszczu. Ich nagie plecy znikły przesłonięte długimi gałązkami. Na moście terkotały wozy jadące do miasta, zegar na wieży kościelnej wybił dwunastą.
Piotruś Groszek zdjął bożą krówkę ze źdźbła i rozgniótł w palcach. Chwilę patrzył na wilgotny żółty ślad na opuszkach (skrzydła biedronki drżały konwulsyjnie), potem starannie wytarł rękę o piasek.

Różnie mówiono o wyjeździe Muszyny od nas. Jedni, że to Flacha przemocą wsadził go do autobusu. Wyszli z „Obywatelskiej” późno — Muszyna był pijany, opierał się, nie chciał iść. Flacha popychał go w kierunku poczekalni.
I znów mógł zapamiętać: wahadłowe drzwi skrzypnęły, kiedy weszli, brudna podłoga, ławki z obłażącą farbą, butelka z zielonego szkła w kącie. Na ścianie, naprzeciw drzwi, rozdarty plakat „Niech żyje...” z pięścią zaciśniętą na drzewcu. Kobiety z tobołkami siedziały na ławkach.
Stali tam chwilę na niepewnych nogach, podtrzymując jeden drugiego. Muszynie kapelusz spadł z głowy. Podnosił długo.
Rybaczyński powtarzał: — Tak będzie lepiej, Andrzejku.
Na to Muszyna: — Posłuchaj, Janek...
I Flacha: — Tak będzie lepiej.
— Posłuchaj, Janek... — Podsuwał kierownikowi legitymację w szarej okładce.
— Spokojnie — mówił Rybaczyński. — Ty honorowy dawco krwi! — Śmiał się głośno.
I znów Muszyna: — Posłuchaj, Janek...
Później przyjechał autobus, jeden z ostatnich — ciemno już było. Wytoczyli się z poczekalni — baby powstawały z ławek, żeby lepiej widzieć. Rybaczyński podsadził Muszynę w drzwiach.
— Panie kierowco — zawołał — chory kolega!
Kierowca nie chciał Muszynie sprzedać biletu. — Chory, chory, a potem jak rzygnie!
Flacha musiał mu coś dać, bo zgodził się w końcu. Muszyna wyjechał, tak jak stał: nawet teczki nie miał przy sobie. W poplamionym ortalionowym płaszczu, tyrolskim kapeluszu na oczach. Głowa opadła mu na piersi — zasnął zaraz.
Autobus postał pięć minut i odjechał. Błysnęły okna, kiedy skręcał koło parku. Zjechali ulicą wysadzaną jesionami nad ciemną rzekę.
Kobiety powracały na ławki. Flacha odszedł niepewnym krokiem. Przed „Obywatelską” pijani chłopi śpiewali wsiadając do taksówek.

Inni mówili, że było inaczej. Podobno pił z Rybaczyńskim do czwartej. Siedzieli przy stoliku dla lepszych gości, za kotarą. Jasiu Flacha stawiał jak nigdy — już to mogło Muszynie wydać się podejrzane, ale nie zwrócił uwagi. Ludwiś dwa razy przynosił po pół litra z bufetu. Pili żytniówkę i wyborową. Flacha opowiadał o swoich interesach.
— Andrzejku, dwadzieścia patyków wpadnie! — powtarzał.
Później, objęci ramionami, śpiewali patriotyczne pieśni: „Czerwone maki” i „Rozszumiały się wierzby...” Głos Flachy słychać było w obu salach.
— Kierownik rządzi! — mówili chłopi w sali z bufetem. Z kuflami piwa zaglądali za kotarę i śmieli się.
Flacha podnosił w górę prawą rękę (w lewej trzymał butelkę) i śpiewał: — „Zamiast rosy piły polską krew!...”
Muszyna, w rozpiętej marynarce, z przekrzywionym krawatem, wtórował mu. Kiedy skończyli, Rybaczyński zapłakał nagle:
— Tyle krwi, tyle krwi i po co?
Muszyna zwiesił głowę.
Ludwiś uśmiechał się zbierając ze stołu puste flaszki po piwie i talerzyki z resztkami sałatki.
W pewnej chwili wszedł do sali sierżant Olszewski. Był na służbie — pałka, pasek pod brodą, ręce założone do tyłu.
— Ciszej, ciszej, obywatele — powiedział stając przy stoliku. — Co to za śpiewy! Na ulicy słychać.
Flacha wstał na chwiejnych nogach i kiwając się lekko zaczął wygrażać Olszewskiemu palcem.
— Ty — mówił — płatny najemniku! Ty będziesz zabraniał śpiewać narodowe pieśni?
Olszewski jeszcze był spokojny. — Obywatelu Rybaczyński, uspokójcie się — powiedział.
— Precz, precz! — zakrzyczał Flacha. Rozejrzał się po sali — wszyscy patrzyli na nich. Zza kotary wyglądali chłopi z kuflami piwa.
— Niech żyje wolność! — krzyknął Muszyna.
— Obywatele, nie wznoście antypaństwowych haseł! — ostrzegł Olszewski.
Flacha chwycił go za klapy. — Gdzie byłeś w trzydziestym dziewiątym? Co robiłeś? Pewno z założonymi rękami patrzyłeś, jak wróg dławi ojczyznę!
Muszyna chwycił pustą butelkę po piwie, rozbił o kant stołu i szyjką zamierzył się na sierżanta. W tym momencie weszli funkcjonariusze z Komendy Wojewódzkiej. Roztrącili chłopów koło kotary. Szli przez salę wolno, nie śpiesząc się — oficer i dwóch kaprali. Muszynie opadła ręka z kogutkiem.
— Ładnie to tak, obywatelu, ładnie? — spytał oficer w skórzanej kurtce. Dwóch kaprali zatrzymało się za nim. Paski od raportówek przypominały koalicyjki. Olszewski stanął na baczność.
— Obywatelu poruczniku, sierżant Olszewski z Komendy Powiatowej melduje o przebiegu zajścia. Obecni tu dwaj obywatele zakłócali spokój wznosząc antypaństwowe okrzyki.
Oficer machnął ręką. — Dowód! — powiedział do Muszyny. Jasiu Flacha zakołysał się nagle i osunął pod stół. Upadł z łoskotem. Tamci nie zwrócili uwagi.
— Dowód! — powtórzył oficer. Zbliżył się do Muszyny o krok. Dwaj kaprale postąpili za nim.
Muszyna nie protestował. Wyjął zniszczony portfel, szukał chwilę, potem podał porucznikowi legitymację w szarej okładce. Oficer spojrzał na druk. Uśmiechnął się.
— Obywatel żartuje? Prosiłem o dowód, a wy mi tutaj... Honorowy dawca krwi!
Muszyna opadł na krzesło. Siedział kołysząc głową — może chwyciły go mdłości? Przewrócił napoczętą butelkę, wódka chlusnęła na stół.
— Zabierzemy! — powiedział oficer do kaprali. Odwrócił się i zaczął iść w stronę wyjścia.
Kaprale chwycili Muszynę z dwóch stron pod ręce. Opierał się i krzyczał: — Puśćcie! Puśćcie!
Przed „Obywatelską” stało sporo ludzi. Zaglądali przez okna, ciekawsi stłoczyli się przy drzwiach. Cofnęli się w chwili, kiedy zza kotary wyszedł porucznik. W chwilę później kaprale wyprowadzili Muszynę na ulicę. Ludzie przyglądali się, jak wsadzają redaktora do samochodu. Był to terenowy gazik z podwiniętą z tyłu plandeką. Muszyna jeszcze wyrywał się i krzyczał.
— Lenka! Lenka! — zawołał głośno.
Oglądał się, jakby szukał jej w tłumie, ale pewno nic nie widział, prócz zielonej smugi akacjowych liści nad szyldem „Obywatelska” i białych plam twarzy gapiów.
— Lenka, Lenka! — chrypiał.
Chłopi śmieli się. Muszyna kopnął któregoś z kaprali w kostkę, wtedy drugi uderzył go dwa razy pałką. Dopiero wówczas redaktor spotulniał — sam postawił nogę na stopniu w klapie gazika. Znikł w środku, kaprale spuścili plandekę i gazik odjechał. Trochę kurzu z pobocza opadło na jezdnię, kiedy skręcali w drogę pod jesionami.
W „Obywatelskiej” sierżant Olszewski z Ludwisiem podnieśli Jasia Flachę z podłogi. Rozciął sobie brew padając. Ludzie spod restauracji rozchodzili się powoli. Ludwiś zaczął roznosić piwo. Sierżant zasiadł do pisania notatki o przebiegu zajścia. Kierownik Rybaczyński zasnął z głową na skrzyżowanych rękach. Pod stołem, koło buta sierżanta Olszewskiego, leżał aparat fotograficzny lustrzanka.

Po ósmej, jak tylko Turoń usiadł za biurkiem, odezwał się telefon. Dzwonił sekretarz Miedza.
— Towarzyszu przewodniczący, słyszeliście nowinę?
Turoń nie wiedział jeszcze nic. Zażartował:
— A co, sekretarzu, zrezygnowaliście z nowej knajpy?
— Nie zrezygnuję, nie zrezygnuję — powiedział Miedza. Głos miał inny — weselszy. Odczekał chwilę, nim dokończył: — Nie ma już tego waszego redaktora u nas. Wywieźli go.
Henryk milczał. Kiedy wchodził, wydało mu się, że Lenka ma zapłakane oczy. Stała przy oknie z chusteczką, odwróciła się, jakby chciała coś powiedzieć, ale on zaraz wszedł do gabinetu.
— Halo, towarzyszu przewodniczący! — wołał Miedza. Słychać było oddech w słuchawce. — Spytajcie Rybaczyńskiego. Był przy nim do końca. Wiecie, jaką on legitymację ludziom pokazywał?
Henryk milczał.
— Halo! — niecierpliwił się Miedza. — Słyszycie mnie? Podobno honorowego dawcy krwi. Żadnej innej nie miał!
Henryk milczał. Miedza zawołał kilka razy: „Halo, halo, towarzyszu Turoń!”, ale przewodniczący nie odezwał się. Powoli odłożył słuchawkę. Siedział za biurkiem, patrzył w okno. Słychać było gwar spod budki z piwem — czasem głośniej powiedziane słowo, ktoś zaśmiał się. Przez plac przejechała milicyjna nyska. Głośnik na dachu zahuczał: „Piesi, pamiętajcie o białych pasach!” Może chciał wstać, zamknąć okno, wyjść? I siedział bez ruchu nad szklaną płytą.
Miedza odłożył w końcu słuchawkę. Wstał, zatarł ręce. Podszedł do okna. W parku oczyszczonym z kawek i gawronów panowała cisza. Ludzie szli chodnikami, młode kobiety popychały wózki, dzieci z przedszkola przechodziły jezdnię trzymając się za ręce. Józik uchylił drzwi warszawy — widać było nogi w sandałach wystające z wozu. Czytał pewno książeczkę z żółtym tygrysem.
Od strony rynku nadjechała milicyjna nyska. Kiedy skręcała w ulicę wysadzoną jesionami, głośnik zachrypiał: „Piesi, pamiętajcie o białych pasach!”
Ktoś uchylił drzwi do gabinetu. Miedza odwrócił się, uśmiechnięty. Weszła Czesia ze szklanką gorącej herbaty. Postawiła na szklanej płycie.
— Nie za wcześnie, towarzyszu sekretarzu?
— Proszę, proszę — powiedział sekretarz.
Czesia wyszła, cicho zamykając skórzane drzwi. Miedza ruszył w stronę biurka. I dopiero kiedy schylił się, już siedząc, żeby wyjąć z teczki kanapki przygotowane przez Helenkę, spojrzał na chińską różę i spochmurniał.
— Ach, te mszyce, te mszyce!



XVII. ZAMKNIĘTE OKNA

W soboty szwagier przyjeżdżał do Franka (miał IŻ-a dwieście pięćdziesiąt z przyczepą) i jechali drogą wijącą się serpentynami za miasto, nad jezioro. Czasem szwagier brał Marusia, siostrzeńca Słomkiewicza, rezolutnego chłopaczka, z którym Franek prowadził długie rozmowy.
Chłopiec miał osiem lat i chodził do drugiej klasy. Zwykle zostawał przy Franku, siedzieli niedaleko motoru ustawionego w krzakach. Ojciec chodził gdzieś dalej. Na noc rozstawiali namiot, piekli nad ogniskiem ryby, Franek ze szwagrem wypijali pół litra. Kiedy chłopiec zasypiał, już po ciemku szli stawiać pęczki na węgorze.
Teraz, w południe, Maruś leżał obok Franka w trawie.
— Wujku — mówił — czy ty chociaż masz pozwolenie na łowienie ryb?
Franek i szwagier łowili bez kart. Dlatego obaj co pewien czas patrzyli niespokojnie, czy ktoś brzegiem nie nadchodzi. Łowili ryby osobno i gwizdem dawali sobie znać w razie niebezpieczeństwa.
— Nie mam — powiedział Franek.
— A gdyby tak — mówił chłopiec (leżał na brzuchu w wysokiej trawie i widział tylko długie łodygi na tle nieba, jak kołyszą się poruszane wiatrem, i plecy wujka Franka siedzącego nad kijem) — przyszła kontrola i spytała, czy masz kartę, to co powiesz?
— Że mam, jasne, tylko zostawiłem w domu.
— Skłamałbyś — powiedział chłopiec.
Franek obejrzał się. — Skłamał, skłamał! A co miałbym robić? Płacić mandat, oddać wędki, ryby i tak dalej? Co ty, Maruś? Za kogo ty mnie masz?
Chłopiec pomilczał chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Franek zaciął wędkę, ale była tylko nieduża ukleja, którą wrzucił z powrotem do wody.
— A gdyby ci chcieli zabrać ryby? — spytał mały.
— No, może poprosiłbym — mówił Franek nawlekając rosówkę na haczyk — żeby nie zabierali, bo moja chora żona bardzo lubi ryby i czeka, że coś przywiozę.
— Oj, wujku, wujku — powiedział chłopiec — ty przecież nie masz chorej żony w domu. W ogóle nie masz żony! — Zaśmiał się cicho.
Franek odwrócił się. — Maruś, czy jak nie będziesz miał odrobionych lekcji, to powiesz pani, że nie odrobiłeś czy że zapomniałeś zeszytu?
Chłopiec milczał. Franek odczekał chwilę.
— Powiedziałbyś, że zapomniałeś zeszytu, prawda? W życiu trzeba mówić tak, jak pasuje, a myśleć... Myśleć to możesz sobie, co chcesz.
Z cypla, na którym łowił ojciec chłopca, sto metrów od miejsca, gdzie siedział Franek z Marusiem, rozległ się krótki gwizd.
Franek zerwał się i szybko schował wędkę pod krzak dzikiej róży. Wsunął tam także siatkę z rybami. Położył się na wznak obok swojej laski. Patrzył w niebo.
Chłopiec usiadł w wysokiej trawie. Przyglądał się dwóm wędkarzom, którzy przeszli obok w milczeniu. Franek leżał jeszcze kilka minut — pewno nie chciało mu się wstawać. Naokoło, jak do snu, grały koniki polne. Wysoko, na błękitnym niebie, zataczał koła jastrząb.
— Ja tam wolałbym mówić zawsze to, co myślę — odezwał się Maruś. — Nawet w szkole.
Franek westchnął nie otwierając oczu. Powiedział: — Gówniarz jesteś, Maruś. Daleko nie zajechałbyś taką metodą. Najwyżej, ot, tam, pod wodę — machnął ręką.
— To znaczy, że mam kłamać?
— Kłamać, kłamać! — zdenerwował się Franek. — Co ty tak do tego kłamania przyczepiłeś się? — Uniósł się na łokciu i spojrzał na chłopca. — Mówić! Mówić, rozumiesz? Powiedzieć możesz wszystko, od tego są słowa. A o to, co sobie myślisz, nikt cię nie będzie pytał. To nie ma żadnego znaczenia. Pamiętaj. — I Franek z powrotem położył się na wznak.

Dyrektor Gniazdowski wracał wcześnie przez park. Było dopiero wpół do pierwszej — miał wrócić do domu o czwartej (rozpoczętą operację trzeba było przerwać — pacjent zmarł). Niedaleko pomnika Kościuszki (naczelnik z umęczoną twarzą, szabla biała od ptasiego kału) w tłumie dzieci i nianiek z wózkami zauważył swoją żonę Krystynę obok magistra Leluchowicza. Szli między ławkami — Leluchowicz coś opowiadał, Krystyna śmiała się. Niosła siatkę z produktami, widocznie spotkała magistra wracając z rynku. Doktor zwolnił kroku. Nie mógłby pewno wyjaśnić dlaczego. Wystarczyło przecież dogonić tamtych, przywitać się, zażartować. Oj, magistrze, magistrze! — pogrozić palcem.
A on szedł za nimi wolno, przystawał, kiedy zwalniali, czekał. Widział, jak Leluchowicz wziął Krystynę pod rękę, pochylił się, coś szeptał. Kobieta śmiała się, wolną ręką poprawiała kasztanowe włosy. Może nie mógł uwierzyć? Jego Krystyna — ta, która codziennie rano wstawała, żeby zaparzyć kawę, starannie układała plasterki szynki na półmisku, denerwowała się, że nie ma w masarni wołowiny — szła teraz obok Leluchowicza jakaś inna, szczuplejsza, zgrabniejsza, zupełnie jak młoda dziewczyna. Widział: niebieską suknię w żółte i białe kwiaty, kasztanowe włosy, gest uniesionej ręki.
Minęli park, później skręcili w stronę zamku. Nim przeszli jezdnię, stali chwilę blisko siebie — kobieta patrzyła na zegarek, Leluchowicz widocznie nie ustępował. Doktor odczekał dwie minuty, potem poszedł za nimi. Ostrożnie, przystając za drzewami, doszedł do krawędzi skarpy. Nie widział nawet, jak Krzywy Stefan (pasł obok ruin krowę) zdejmował przed nim czapkę.
W dole, na pniu wyrzuconym na brzeg, siedziało tamtych dwoje. Gniazdowski stał mrużąc oczy przed odblaskiem słońca od rzeki. Widział, jak Leluchowicz położył rękę na ramieniu Krystyny, przyciągnął kobietę bliżej. Gniazdowski oparł się o pień wielkiej topoli rosnącej nad urwiskiem, potem usiadł na trawie. Teczkę położył obok. Zdjął okulary, żeby przetrzeć chusteczką, i wtedy rzeka, wzgórza po drugiej stronie, niebieska sukienka Krystyny — wszystko zlało się w jedną jasną plamę. Kiedy znów włożył okulary, nie zmieniło się nic: siedzieli na pniu, torba ze sprawunkami leżała obok. Płynęła rzeka.
Krzywy Stefan z szacunkiem patrzył na dyrektora Gniazdowskiego. Myślał może, że doktor odpoczywa. Łańcuch na szyi krowy podzwaniał cicho. Słychać było turkot wozów na moście.
Gniazdowski położył się na wznak. Może poczuł się źle? Stefan widział, jak rozpinał kołnierzyk białej koszuli. Prawą ręką badał puls w przegubie lewej. Widział pewno niebo nad koroną topoli, wolno płynęły obłoki.
Minęło pięć minut. Doktor usiadł z wysiłkiem — popatrzył w dół, ale na pniu nie było nikogo. Uniósł się, żeby spojrzeć na ścieżkę niżej — myślał może, że już wracają. Była pusta. Wtedy popatrzył na długi, ciągnący się brzegiem pas wiklinowych zarośli i tam mogła mu mignąć niebieska sukienka. Jakby niezapominajki rosły w wiklinach. A może widział tylko rzekę między zielonymi gałązkami? Pusty pień leżał samotnie. I znów zdjął okulary, a woda, wzgórza po tamtej stronie, wikliny z plamą niezapominajek — wszystko stopiło się w jedno jasne tło. Siedział tak — pochylony do przodu, źdźbła trawy przylepione do marynarki, rzucona obok teczka — i patrzył nieruchomo w tę jasność.
Krzywy Stefan chodził niedaleko ciągnąc na łańcuchu krowę. Nie śmiał podejść do dyrektora Gniazdowskiego. Z daleka patrzył tylko z szacunkiem.

Jeszcze było słońce w oknach prezydium, kiedy Rybaczyński wyszedł z „Obywatelskiej”. Stanął na niepewnych nogach pod akacją — kiwał się w tył i przód. Patrzył nieruchomo przed siebie. Miał spocone czoło. Staszek Okrasa i Lewandowski szli akurat przez plac.
— O, Rybaczyński! — ucieszył się Lewandowski. — Chodź, Stasiu, może z nami wypije.
Zatrzymali się przed kierownikiem Rybaczyńskim.
— Panie Janku... — zaczął Lewandowski grzecznie, ale Flacha jakby go nie poznał. A może wziął za kogo innego? Stał kiwając się w tył i przód, oczy miał nieruchome.
— Panie Janku, może razem coś tego?
Rybaczyński nie odpowiedział. Twarz miał zmienioną, czoło pokryte potem i nieruchome oczy.
— Panie Janku — powtórzył Lewandowski jeszcze raz — chłopaków pan nie poznaje, jak Boga kocham!
Zaśmiał się, ale kierownik milczał. Jakby ogłuchł nagle.
— Zostaw go — odezwał się Staszek Okrasa. — On już swoje wypił!
Rybaczyński odepchnął Lewandowskiego niespodziewanie mocno i odszedł. Zatoczył się, ludzie ustępowali mu z drogi. Porządkowi patrzyli za nim zdziwieni.
— Widziałeś, Stasiu? Taki zmieniony i te oczy w słup!
— Dobrze musiał tego! — powiedział Staszek Okrasa z uznaniem i kantem dłoni uderzył w szyję.
Weszli do „Obywatelskiej”.
Renata wstąpiła do restauracji wracając z Domu Kultury. Chciała kupić papierosy — sklepy były pozamykane. Koło bufetu chwycił ją pod rękę pijany kierowca Waldek (jeździł starem wywrotką w POM-ie). Był także Zenek Lewandowski i pijany Mierzejewski. Zaprosili Renatę do stolika. Wymawiała się, że późno, ale w końcu uległa i wypiła dwie setki. Kierowca Waldek przysunął krzesło bliżej — spróbował Renatę objąć. Z początku odpychała go — później (wódka zatarła twarze mężczyzn przy stoliku) zgodziła się na wszystko. Gruba ręka kierowcy błądziła po ciepłych udach.
Mierzejewski opowiadał kawały, Zenek Lewandowski śmiał się głośno. Przysiadł się na chwilę Staszek Okrasa, później ktoś go odwołał.
— Pani Renatko — szeptał kierowca Waldek — ja pani zafunduję wycieczkę do Bułgarii.
— Już wolę na księżyc, panie Waldku — śmiała się Renata. Poklepywała Waldka po policzku.
Mierzejewski dolewał do butelki. Waldek złapał kelnera Ludwisia za rękaw — zamówił jeszcze pół.
Wyszli z restauracji po dwudziestej czwartej — plac był pusty, w domach pogasły światła. Mierzejewski z Zenkiem odeszli podtrzymując się i zataczając. Kierowca Waldek pociągnął Renatę do bramy — weszli w czarny tunel, potem wyszli na małe podwórze między parterowymi oficynami. Renata była pijana.
— Walduś, Walduś! — Klepała kierowcę po policzku.
Mężczyzna rozejrzał się — tylko jedno okno (zasłonięte firanką) rzucało kwadrat światła na bruk. Pod płotem, w kącie podwórza, leżała sterta koksu. Tam pociągnął Renatę.
— Walduś, Walduś — mówiła.
Chwycił kobietę w pół i przewrócił. Renata jakby oprzytomniała na chwilę — zaczęła Waldka odpychać. Zwalił się na nią ciężko, sapał, podkasywał sukienkę. Krzyknęła — wtedy zatkał jej usta dużą spoconą ręką.
Niedawno spadł deszcz — koks był mokry. Pewno czuła przez sukienkę szorstkie kawałki na plecach. Ręka kierowcy była słona. Słyszała, jak koks sypie się naokoło i coraz głośniejszy oddech mężczyzny.
Potem, w zmiętej sukience z czarnymi plamami na plecach, z kosmykami włosów na czole, wracała przez puste miasto. Nie było nikogo — nawet Olszewski skończył obchód. Przysiadła na wilgotnej ławce w parku, niedaleko pomnika Kościuszki. Siedziała ze skrzyżowanymi ramionami — na gołych rękach wystąpiła gęsia skórka. W świetle latarni krople deszczu błyszczały na liściach. Poczuła zimną kroplę na szyi, jak ukłucie szpilki.
Może wtedy usłyszała pod nogami skrzek — coś otarło się o jej stopę. Schyliła się i wzięła na ręce małego rudego kotka. Był cały mokry — miał zlepione deszczem futerko. Drżał z zimna i cienko skrzeczał.
— Mój mały — powiedziała Renata. Zaczęła chuchać w złożone dłonie. Czuła, jak powoli mokre kocię przestaje dygotać. Zamruczało niespodziewanie głośno.
Wtedy wstała i zaczęła iść w stronę bliskiego domu (z okien mieszkania Leluchowiczów widać park). Trzymała złożone ręce przed sobą — starała się nie potknąć. Brudna sukienka przykleiła się do jej nóg, kosmyki włosów lepiły do czoła. Szła pustą ścieżką między drzewami. Naokoło z szelestem spadały duże krople.

Nowy przewodniczący, Krasula Marian, przyjechał do nas niedawno. Zaraz po ostatnim zebraniu w prezydium, na którym zapadły ważne dla miasta decyzje.
Budowę skoczni narciarskiej i boiska dla młodzieży odłożono na lata przyszłe. Za to przy drodze w góry, koło mostu, ma stanąć luksusowa restauracja — kto wie, może kategorii S? Lokal (pewno znajdzie się miejsce na kilka gościnnych pokoi — a więc motel, motel!) będzie ważnym ogniwem, jak powiedział na zebraniu towarzysz Miedza, na drodze do rozbudowy bazy turystycznej i gastronomicznej naszego powiatu.
Budki z piwem postanowiono nie likwidować.
— Jest piwo, jest miejsce — mówił sekretarz — komu ta budka przeszkadza? Pije, kto chce, kto nie chce, nie pije. Jasne!
Obecni przyklasnęli trafnej opinii.
Major Popielak także wychodził z zebrania zadowolony. Zdołał przekonać towarzyszy radnych i uzyskać zgodę na radiofonizację naszego miasta. Megafony zostaną założone na co trzecim słupie trakcji oświetleniowej. Studio — w budynku komendy. W ciągu dnia nadawane będą pogadanki z zakresu przestrzegania przepisów o porządku w miejscach publicznych, w sprawie poruszania się na ulicach i drogach, a także wybrane audycje radiowe. Wieczorem — muzyka z płyt.
Prezes Koła Łowieckiego, nauczyciel Szeląg, wystąpił z projektem zorganizowania masowej akcji tępienia bezpańskich psów i kotów, które ostatnio rozmnożyły się niebezpiecznie. Do akcji tej należałoby wciągnąć młodzież szkolną oraz wszystkich chętnych obywateli. Ze względu na późną porę (zebranie przeciągnęło się do piątej po południu, a nauczyciel zabrał głos jako jeden z ostatnich) — sprawa ma być szczegółowo omówiona na najbliższym nowym zebraniu rady.
Wszystkim tym projektom przeciwstawiał się dawny przewodniczący Turoń Henryk. Jako jedyny „przeciw”, wobec pozostałych „za”, został jednak przegłosowany.
Nowy przewodniczący, Krasula Marian, jest człowiekiem zupełnie innego pokroju. Ludzki, życzliwy dla otoczenia — umie z ludźmi żyć. W obecności sekretarza Miedzy uśmiecha się i zgadza na wszystko. Najczęściej milczy. Jest przy tym człowiekiem wykształconym — skończył zaocznie Wydział Prawa na najmłodszym uniwersytecie w kraju. Ma tytuł magistra.

Przed dwunastą skończyli znosić meble. Ciężarówka stała załadowana: z prawej strony szafa z lustrem, pośrodku tapczan, z lewej biały kuchenny kredens. Łóżeczko Małgosi, krzesła i dwa stoły położono na tapczanie. Wózek przywiązali sznurkami.
Myszka sama zniosła kwiaty: pelargonie, aloes w dużej donicy, trzykrotki z białymi kołnierzykami na liściach. Ustawiała wszystko przy klapie, obok krzesła, na którym miał siedzieć Turoń. Ona, z dziećmi, w szoferce.
— Uważaj, Henryku, na kwiaty — powiedziała. Miała trochę zaczerwienione oczy. Na schodach przystawała czasem zdyszana, patrzyła przez okno na rzekę płynącą na tle świerkowych wzgórz. Widziała także wieżę kościoła z blachą jasną od słońca. Naokoło ciężarówki biegała gromada dzieci.
Przyszła pani Wilczyńska (żona urzędnika z rady) z wielką papierową torbą.
— To na drogę, pani Myszko. Trochę ciasta upiekłam, pierożki dla Małgosi.
Mała, z pluszowym misiem, biegła akurat na dół. Pani Wilczyńska odwróciła głowę. Objęły się z Myszką i ucałowały.
Ludzie nie wiedzieli nawet, dokąd stary przewodniczący jedzie. Mówili różnie: jedni, że do centrali, inni wspominali o Ziemiach Zachodnich. Kiedy wyjeżdżali z miasta, Józik był akurat u sekretarza w gabinecie. Zobaczył ciężarówkę z meblami przez okno.
— Turonie wyjeżdżają — powiedział.
Miedza podniósł się zza biurka, popatrzył. Józik opowiadał potem, że sekretarzowi twarz zmieniła się (warga mu podskoczyła, jakby skurczu dostał). — Mącił, kopał, to i wyjeżdża — powiedział podobno. I dodał z tą zmienioną twarzą: — Chrystusek!

Reniek z Baśką czekali na pierwszą gwiazdę. Naokoło wysokie chwasty kołysały się w podmuchach wieczornego wiatru. Pachniało skoszoną za murem trawą. Czasem topole rosnące na skraju cmentarza chyliły lekko korony. Słyszeli wtedy szelest liści. Baśka nagle przytuliła się do chłopca.
— Reniu, boję się — powiedziała.
— Czego? — Próbował się zaśmiać. Pogładził dziewczynę po włosach, objął mocniej.
— Ktoś tu idzie.
— Głupia! Nikogo nie ma.
Słuchali. Od miasta niosły się dalekie głosy — czyjś śpiew, krzyk dzieci, klaksony samochodów. Bliżej, z pola, wiatr przyniósł porykiwanie bydła. Grały naokoło świerszcze. Topole szeleściły sennie.
— Nikogo nie ma, Basiu — powtórzył chłopak.
Wtedy powiedziała: — Czasem tak straszno. Żyjemy, żyjemy, a potem takie chwasty wyrosną. — Dotknęła wysokiego źdźbła.
Reniek nie odpowiedział. Wyciągnął rękę — między konarami topoli zamigotała pierwsza gwiazda. Jak świeczka zapalona wysoko.

Stolarz Groszek wyszedł na próg. Było późno — w oknach sąsiednich domów pogasły światła. Ledwo widział zarysy morelowych drzewek, płot i ścieżkę między rabatkami. Obszedł dom naokoło. Przystawał co pewien czas, jakby nasłuchiwał. Zaglądał za krzaki porzeczek pod oknami, stał chwilę przy jaśminach. Świecił latarką, kilka razy powiedział coś półgłosem. Było cicho, tylko za miastem szczekały psy. Stary oparł się o pień orzecha. Słyszał szelest liści, przez gałęzie przeświecały gwiazdy.
Wrócił wolno do drzwi, obejrzał się jeszcze raz, poświecił w ciemność latarką. Wytarł starannie nogi, zamknął drzwi. Słychać było, jak zachrobotał klucz w zamku, zgrzytnęła sztaba.
Groszkowa już leżała w pokoju obok stołowego. Siwe włosy miała rozpuszczone, uniosła się na łokciu, przytrzymując kołdrę.
— Jańciu, na litość boską, po co ty to robisz? Przestraszyłam się, jak w szyby zaświeciłeś.
Stary w milczeniu sprawdzał, czy okna w stołowym pozamykane. Dokładnie zaciągnął firanki i zasłony. Uważał, żeby najmniejsza szparka nie została. Wszedł po chwili do pokoju, w którym leżała Groszkowa.
— Przecież nawet tego wychodka nie postawili. Zapomnij już o nich.
Stolarz milczał. I tu podszedł do okna. Sprawdził, czy jest zamknięte, zasunął firankę.
— Choć jedno na noc zostawiłbyś otwarte. Udusić się można. Co będzie, jak przyjdą upały?
Groszek nie odpowiedział. Wolno zaczął zdejmować marynarkę — powiesił na oparciu krzesła, potem usiadł, żeby rozsznurować buty. Groszkowa patrzyła na siwą głowę męża, zgarbione plecy. Spodnie miał na szelkach. Westchnęła i położyła się z powrotem.

Lenka przechodziła koło „Obywatelskiej” (chodziła teraz ostrożnie, z dużym, wypiętym brzuchem), kiedy wytoczyli się pijani goście. Dwóch podtrzymywało trzeciego — stanęła przestraszona, że mogą potrącić. Pijany leciał tamtym przez ręce, bełkotał, rzucał głową na boki. Kapelusz spadł na chodnik i potoczył się pod nogi Lence. Schyliła się z wysiłkiem — to był zielony tyrolski kapelusz. Na denku zostały ślady błota. Kolega pijanego (tęgi, czerwony na twarzy) podchodził uśmiechnięty. Rozkładał ręce, jakby chciał objąć Lenkę. Oddała kapelusz bez słowa i szybko odeszła.
Mogła jeszcze spojrzeć na pijanego przechodząc — stał pod murem z tą latającą głową, ślina ciekła mu z ust, bełkotał. I pewno był w zielonym ortalionowym płaszczu (tak ubranych mężczyzn spotyka się u nas często), tylko twarz miał obcą. Czerwony wciskał mu kapelusz na oczy.
Później siedziała nad rzeką, na pniu starej wierzby. Często tu teraz przychodziła. Ostrożnie, kołysząc dużym brzuchem, schodziła z wysokiej skarpy. Nie było już gęsi na łąkach i arniki zwiędły dawno. Wzgórza na drugim brzegu nikły w przedwieczornej mgle. Teraz, jesienią, tam gdzie rosły buki, widać było brąz liści, jakby drzewa stały przyprószone rdzą. Słyszała kopyta koni na asfalcie, błyskały światła samochodów. Lenka siedziała nieruchomo, podpierając brodę rękami. Czasem wsuwała dłoń w szczelinę płaszcza — kładła na ciepłym brzuchu i czuła, jak dziecko kopie nóżkami. Może uśmiechała się wtedy po ciemku?


Marzec — grudzień 1971



NOTA OD WYDAWCY

Kazimierz Orłoś, urodzony w 1935 roku w Warszawie, z wykształcenia prawnik.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pracował na wielkich budowach.
Zadebiutował tomem opowiadań pt. „Między brzegami” (PIW 1961), później wydaje kolejne zbiory opowiadań: „Koniec zabawy” (Czytelnik 1965) i „Ciemne drzewa” (Czytelnik 1970).
„Cudowna melina” — powieść napisana w 1971 roku — złożona do druku w roku 1972 w jednym z oficjalnych wydawnictw, nie mogła się ukazać. Wydaje ją Instytut Literacki w Paryżu (1973).
Następne książki Kazimierza Orłosia ukazują się w wydawnictwach emigracyjnych i tzw. drugim obiegu. Są to m.in.:
„Trzecie kłamstwo” — powieść, Paryż, 1980
„Pustynia Gobi” — zbiór opowiadań, Londyn, 1983; Warszawa, 1983
„Przechowalnia” — Londyn, 1985; Warszawa, 1985



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.