Cudowna melina/Panie Janku, co się z panem dzieje

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Orłoś
Tytuł Cudowna melina
Wydawca Państwowe Wydawnictwo „Iskry”
Data wyd. 1989
Druk Zielonogórskie Zakłady Graficzne
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII. PANIE JANKU, CO SIĘ Z PANEM DZIEJE?

Siedzieli na parterze, w gabinecie majora Popielaka. Przez uchylone drzwi na taras Groszek widział białe bratki w ogródku. Były tam jeszcze szafirki i narcyzy kołyszące się w podmuchach ciepłego wiatru. Żona majora lubiła kwiaty. Zajmowali mieszkanie na piętrze, nad aresztem.
Przesłuchanie prowadził porucznik Gontarski. Niski brunet ze srebrnym zębem w górnej szczęce. Kiedy ruszał głową, połyskiwały szkła okularów.
— My wszystko wiemy, Groszek — mówił. — Nie macie co ukrywać. Odsłoniliście dostatecznie swoje oblicze, wyłożyliście karty na stół. Przyznajcie się lepiej od razu: kto wam za to zapłacił i jaką sumę?
Stary wzruszył ramionami. Z początku protestował, próbował tłumaczyć.
— Jakie pieniądze? Grosza jeszcze nie zapłacili i pewno nie zapłacą. Gdybym wiedział, to nawet za sto tysięcy nie brałbym takiej roboty!
Mówił, że nie miał kantówki i deski słabe — piątej klasy, okorki. — Spytajcie kierownika Rybaczyńskiego, jaki był materiał. Z przodu dałem kobyłki dla wzmocnienia. Jak ukradli, to czyja wina? — Powoływał się na przewodniczącego Turonia: — Sam przychodził prosić. Nie chciałem kończyć tej trybuny.
Gontarski nie reagował. W końcu stolarz zamilkł, nie mówił już nic. Pocił się i od czasu do czasu wycierał czoło białą chusteczką. Porucznik powtarzał swoje:
— Sprawa jest dla nas jasna, Groszek. Wzięliście pieniądze i dobrze wykonaliście wrogą robotę. Zakpiliście z państwowego święta!
Stary patrzył na bratki w ogródku.
— Wiemy o was wszystko, Groszek — mówił Gontarski. — I to, że ukradkiem posadziliście pięć morelowych drzewek na parceli przeznaczonej pod publiczny szalet. I to, że skargę napisaliście do najwyższych władz na inżyniera Targowskiego z prezydium. I to, że kupiliście nielegalnie dwa kubiki desek z tartaku w Miłkowicach. I nawet, że wnuka nie chcecie oddać do seminarium, choć żona na was naciska. — Tu porucznik Gontarski uśmiechnął się i dodał: — Słusznie, słusznie, Groszek, nie te czasy.
Stary patrzył w okno za plecami porucznika. Widział niebo nad ogródkiem, w którym żona majora hodowała kwiaty. Nie mówił nic. Gontarski kiwał głową.
— Poszliście na lep, Groszek! Poszliście na wrogi lep!
Wstał i przesunął pod biurko mały stolik z kąta. Leżał tam przygotowany długopis i kilka kartek podaniowego papieru.
— Piszcie, Groszek, piszcie — powiedział.
Stolarz nie zrozumiał. — Co? Co mam robić?
Porucznik nagle zdenerwował się. Uderzył dłonią w biurko: — Wy dobrze wiecie, co macie robić! Piszcie! Nie symulujcie! — I zasłonił się gazetą.
Stary pomyślał chwilę, potem napisał kilka zdań dużymi, koślawymi literami: „Oświadczam niniejszym, że jestem niewinny. Deski, jakie mi dostarczono, były nic niewarte. Prosiłem o trzecią klasę, a dostałem piątą i to same okorki. Kierownik Rybaczyński nie dostarczył ponadto kantówki, a wyżej wymienionych desek tylko dwa kubiki, gdy ja chciałem trzy. I w ogóle nie wiem, o co mnie tutaj oskarżają ani dlaczego grożą. Jeżeli donos złożyła niejaka Domaradzka Stanisława, to uwierzyliście kobiecie z gruntu fałszywej i złej, co ma do mnie żal osobisty. Jestem wolnym człowiekiem, dlatego protestuję...”
Dalej nie mógł już napisać ani słowa. Ręka trzęsła mu się zbyt mocno i litery wykoślawiły bardziej. Ostatnie zdanie pisał już bardzo wolno.
— Panie poruczniku — powiedział — nie mogę pisać. Odwykłem.
Gontarski wziął kartkę, przeczytał, skrzywił się i poszedł do majora Popielaka. Nie wracał kilka minut. Groszek siedział sam naprzeciw pustego okna. Oddychał głęboko. Patrzył na szafirki w ogródku.
Gontarski wrócił z majorem. Major Popielak — wysoki, tęgi mężczyzna (nawet w upały latem chodził w skórzanym płaszczu) — wszedł do gabinetu uśmiechnięty. Mówiono o nim, że jest uczciwym człowiekiem — taka była opinia. Nie lubił chuliganów, to prawda, tych wszystkich długowłosych hippisów.
— Do łopaty, do węgla! — powtarzał często. — W kamieniołomach zamykać!
Pod tym względem zgadzali się całkowicie z prezesem Kółka Łowieckiego — Szelągiem. Sam major był także zapalonym myśliwym. Często widziano jego gazik, jak jechał serpentynami nad jeziorem w stronę pustkowia w górach (w tych odległych miejscach położone były tereny zarezerwowane dla majora i towarzyszy z województwa). Mówiono, że lubi sobie postrzelać czasem i że nawyk ten został mu jeszcze z czasów wojny, kiedy służył w oddziałach partyzanckich.
Ludzie odnosili się do majora z szacunkiem. Na ulicy często pozdrawiali go nieznajomi. Major — w skórzanym płaszczu, wysokich butach oficerkach — przykładał dwa palce do daszka. Opowiadano, że i wypić lubi czasem. — Swój chłop — mówiono — bo co to za mężczyzna, co od kieliszka ucieka?
Znana była historia z niejakim Mierzejewskim, który zaprosił majora na wesele córki (wychodziła za kaprala Smółkę — funkcjonariusza z naszej komendy). Mierzejewski pędził bimber i pod wieczór, kiedy już wszyscy byli pijani, postawił na stołach samogon. Myślał, że Popielak nie zauważy, ale major poznał od razu. Mrugnął na Mierzejewskiego i pogroził palcem.
— I co? — mówili ludzie. — I nic. Swój chłop. Człowieka nie skrzywdził!
Major miał konika, o którym wszyscy wiedzieli: radiofonizację. To on wystarał się o nyskę z głośnikiem. I on wystąpił z projektem założenia na placach i ulicach megafonów, przeciwko czemu, z takim uporem, protestuje przewodniczący Turoń. Sprawa ostatnio stała się głośna.
Teraz, uśmiechnięty, podał staremu rękę. — Panie Janku, co się z panem dzieje? Kilka słów dla nas nie chce pan napisać?
Groszek wstał. Nogi mu lekko drżały w kolanach.
— Jestem niewinny, panie majorze — powiedział.
Popielak przysunął krzesło do małego stolika, usiadł wygodnie.
— Siadaj pan, panie Janku — mówił. — Może papierosika? — Wyciągnął paczkę z kieszeni.
Groszek odmówił. — Niepalący jestem.
Major uśmiechał się życzliwie. Włożył papierosa do ust, Gontarski podskoczył z zapaloną zapalniczką. Popielak zaciągnął się dymem.
— Jak tam rybki, panie Janie? — spytał.
Groszek myślał, że major żartuje. Odpowiedział niepewnie: — Rybki? Ano, pływają.
— I ja mam akwarium, a jakże. Na pięćdziesiąt litrów. Grzałkę niemiecką kupiłem przedwczoraj. Dwadzieścia pięć amperów. Trochę za słaba.
Stary ożywił się. — Niemiecką?
Rozmawiali kilka minut o rybkach. Popielak radził się, czy pokarm dawać rano i wieczorem, czy tylko rano. Stolarz, jakby zapomniał, dlaczego tu siedzi. Tłumaczył majorowi, ile trzeba sypać rozwielitki.
— Dwie szczypty, panie majorze. Najwyżej.
Nagle major zmienił się. Popatrzył na Groszka inaczej, jakby teraz dopiero go dostrzegł. Przestał się uśmiechać.
— Obywatelu Groszek — powiedział innym tonem — ciąży na was zarzut bardzo poważny. Zakłóciliście swoim podstępnym działaniem państwową uroczystość. Ulegliście podszeptom wrogich elementów, jakich u nas, niestety, nie brak.
Stary patrzył na majora zaskoczony. Szukał może tego uśmiechu, który znikł z okrągłej twarzy Popielaka, jak zdmuchnięty wiatrem.
— Panie majorze — powiedział — panie majorze... — I znów ręce zaczęły mu drżeć.
Pod oknem, z nogą założoną na nogę, siedział porucznik Gontarski. — Poszliście na lep, Groszek — dodał. I błysnął srebrnym zębem.

W południe Groszkowa modliła się w kościele. Był pusty o tej porze — dwie stare, jak ona, kobiety w czarnych chustkach klęczały na stopniach ołtarza. Widziała naokoło kolorowe plamy przeświecającego przez witraże słońca. Zapach starego drzewa i kamiennej posadzki.
Panie Boże — modliła się Groszkowa. — Ty wiesz, że on jest niewinny. Przecież naumyślnie tego nie zrobił, nawet desek porządnych mu nie dali ani kantówki. Jak miał robić, z czego? Panie Boże, ty słyszysz i widzisz wszystko. Pomóż temu staremu człowiekowi, on naprawdę nie chciał, nawet w głowie mu taka myśl nie zaświtała! On już tylko: stolarka, rybki, ogródek i ten wychodek, przeciw któremu protestuje, aby nam przed nosem nie postawili, w czym również mu dopomóż. Amen!

Muszyna zadzwonił do majora z poczty. Ludzie słyszeli, jak mówił: — Majorze kochany, czy to aby nie przesada z tym Groszkiem?
Major pewno spytał, kto mówi.
— Redaktor Muszyna — powiedział. — Przecież jasne jest, że nie chciał tego zrobić, to stary, chory człowiek. Chcecie pokazowy proces urządzić? — Muszyna zaśmiał się w słuchawkę, a potem śmiejąc się popatrzył na ludzi stojących w kolejkach do okienek. Nikt nie uśmiechał się jednak.
Major mówił pewno o wrogich elementach i o czujności. Na przykład: — Redaktorze Muszyna, ja w wasze sprawy nie wchodzę, wy nie ruszajcie moich. Wiecie dobrze, że są jeszcze u nas wrogie elementy, które chciałyby siać zamęt i dezorganizować życie. A jeśli wymieniony przez was obywatel Groszek pokumał się z takimi elementami? Musimy być czujni, redaktorze Muszyna. Dziwię się, że zapominacie o tym!
Muszyna (ciągle śmiejąc się): — Towarzyszu majorze, nie pouczajcie mnie względem czujności i wrogich elementów. Jestem na pewno dostatecznie czujny. Tu chodzi o starego człowieka i jego zdrowie. On przecież nie chciał trybuny budować. Mówił o tym uczciwie samemu przewodniczącemu, są liczni świadkowie. O co go posądzacie? O sabotaż? Nie daliście mu nawet porządnych desek. Pracownicy Wydziału Gospodarki Komunalnej zwodzili go do ostatniej chwili. Ja, znam fakty, towarzyszu Popielak! Chodzi o to, żeby bez powodu nie skrzywdzono człowieka. Ja z tą sprawą udam się do pułkownika Gałeczki z Komendy Wojewódzkiej, jak wy nie chcecie rozmawiać!
To ostatnie zdanie Muszyna powiedział bardzo głośno, już bez uśmiechu i zaraz odwiesił słuchawkę. Wyszedł z urzędu energicznym krokiem. Chwilę kołysały się wahadłowe drzwi pchnięte mocno. Ludzie w kolejkach do okienek milczeli.

W godzinę później Groszek wracał do domu. Rzeźnik Rybarczyk widział go, jak szedł, trochę zgarbiony, powłócząc nogami, w swoim czarnym odświętnym garniturze, który wydawał się lekko zmięty. Udał, że nie słyszy, kiedy Rybarczyk wołał do niego:
— Hej, panie Groszek, już pana puścili?
— W domu — opowiadała Groszkowa — spytał, czy rybki były karmione, i zdenerwował się, że nie. Nie zdjął nawet marynarki, stał przy akwarium z pół godziny. Broda mu taka siwa wyrosła...
Groszkowa trochę płakała.
— Widzisz, widzisz, Jańciu! Wszystko moja modlitwa. Ty bezbożniku! — powiedziała. — Pan Bóg ciebie pokarał za brak wiary.
Wszedł Piotruś, wnuk, ucieszył się, jak zobaczył dziadka.
— O, dziadziu! Czy to prawda, że świecą w oczy przy badaniach?
Groszek nie odpowiedział. Zaraz wziął łopatę i bez marynarki, w szelkach, kopał do wieczora w ogródku. Olczakowa, sąsiadka, opowiedziała Groszkowej dopiero rano o rozmowie Muszyny z majorem. Była na poczcie i słyszała wszystko.
— Co za szczęście, co za szczęście — powtarzała Groszkowa. — Jednak to opatrzność zesłała tego człowieka! — Zamyśliła się i dodała: — Wie pani, co mąż powiedział w nocy? Nie mógł długo zasnąć. Mówił, że jak wyszedł z komendy, już jak go puścili, stanął na chwilę, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Pani kochana, tyle godzin! I wtedy usłyszał sygnaturkę w kościele. Dzwonili na majowe. On nigdy taki nie był, żeby mówić o tym, co przeżywa, a teraz powiedział. To świeże powietrze, zieleń, rzeka w dole (pani wie — komenda jest wysoko) i ta sygnaturka, której słuchał długo...

Muszyna z poczty poszedł do „Obywatelskiej”. Przesiedzieli z Flachą do ósmej. Potem wyszli i zatrzymali się pod budką z piwem. Obaj na niepewnych nogach. Redaktor czkał oparty o deskę obitą blachą. Rybaczyński płacił za piwo. Naokoło stali mężczyźni z butelkami. Muszyna słyszał urywki rozmów — ktoś śmiał się, inny kaszlał. Zapach piwa wisiał w powietrzu.
— Ty, Stasiu, kurwa, uważaj!
— Ja bardzo panią przepraszam! (głos Flachy)
— Na Mierzejewskiego nie ma co liczyć.
— Ty, Stasiu, kurwa, uważaj!
— Ja mu powiedziałem dwa razy i jeszcze raz powiem...
— Jak Boga szczerze kocham.
— Ty, Stasiu, kurwa, uważaj!
— Ja bardzo panią przepraszam.
Flacha przyniósł dwa kufle. Pili. Muszyna czkał wsparty o deskę obitą blachą. Rybaczyński coś mówił, śmiał się. Stali otoczeni, jak brzęczeniem pszczół, gwarem rozmów.

Harmonista Józek Domaradzki kupił używany akordeon. Przeczytał ogłoszenie w gazecie, napisał list (harmonię sprzedawał ktoś w innym mieście). Przyszła odpowiedź, Domaradzki wysłał pieniądze i otrzymał harmonię w paczce.
— Uczciwy człowiek ten gość — ucieszył się. Od momentu wysłania przekazu (dwóch tysięcy), martwił się, czy otrzyma harmonię. Był to stary, wysłużony akordeon Weltmeister. Dlatego kosztował tanio.
Akurat wyszedł na balkon (mieszkał z żoną i dzieckiem przy rynku), żeby wypróbować instrument. Kiedy zaczął grać, mężczyźni spod budki podnieśli głowy.
— Józiu — zawołał znajomy traktorzysta — zagraj nam coś do płaczu!
Flacha trącił redaktora: — A gdybyśmy tak zatańczyli, Andrzejku? — Pociągnął Muszynę pod balkon. — Oberka, oberka! — krzyknął (Domaradzki grał tango dla traktorzysty).
Mężczyźni z butelkami podeszli bliżej. Domaradzki zobaczył kierownika Rybaczyńskiego, ukłonił się i zagrał skoczną melodię. Muszyna z kierownikiem zaczęli tańczyć. Nie szło im składnie z początku. Jeden ciągnął w jedną, drugi w drugą stronę. W końcu złapali rytm. Muszyna przytupywał i przyklękał, aparat przewieszony przez ramię podskakiwał do taktu.
Flacha pohukiwał: — Uha! Uha!
— Graj, Józiu, graj! — zachęcał Domaradzkiego traktorzysta.
Inni śmieli się i bili brawo. Kioskarka wyszła z budki. Na chodnikach stawali ludzie, żeby popatrzeć, jak Józek Domaradzki gra na balkonie, a na placu, pod domem, redaktor Muszyna i kierownik Rybaczyński, obaj pijani w sztok, tańczą oberka.

Do Turoniów przyszedł trochę później. Myszka przestraszyła się, kiedy otworzyła drzwi.
— Mąż zasnął, panie Andrzeju. — Zobaczyła, że Muszyna nie ma zamiaru odejść, i powiedziała: — Zaraz go obudzę. Proszę, proszę.
— Henryku, on jest nieprzytomny — szepnęła do męża.
Turoń zły, dopinając spodnie, wyszedł ze swego pokoju. Muszyna siedział przy okrągłym stole — wąchał narcyzy.
Popatrzył na Henryka i powiedział: — Ty, ja już mam dość! Jak Boga kocham.
— Kawy się napijesz? — spytał Henryk. Poszedł do kuchni uspokoić Myszkę.
Kiedy wrócił, Muszyna kiwał się w tył i przód nad stołem. — Co z ciebie za człowiek, Heniu? Czy ty w ogóle masz serce? — spytał.
Henryk milczał niezadowolony. Małgosia zajrzała do pokoju — machnął ręką, żeby wyszła. Muszyna niezdarnie zdejmował marynarkę (powiesił na oparciu krzesła). Na zmiętej koszuli widać było plamy potu.
— Heniek, Heniek, ty tam nic nie masz! — Pchnął pięścią przewodniczącego w pierś.
— Niedługo zamieszkasz w knajpie — powiedział Henryk.
— Ludziom dokuczasz, pożyć nie dajesz. A ja ci mówię: każdy niech żyje, jak chce! Na siłę chcesz uszczęśliwiać?
Turoń milczał. Patrzył przez okno na wieczorne niebo. Widać było ciemną linię świerków za rzeką. Na balkonie suszyły się pieluszki.
— Miedza ci dopiekł, Heniu. Jasne. — Zaśmiał się. — Nie żadna tam idea!
Myszka weszła cicho z dwiema szklankami kawy na małej tacy. Przyniosła cukiernicę i talerzyk z herbatnikami. Spojrzała na gościa przestraszona. Muszyna, w zmiętej koszuli, siedział rozwalony za stołem.
— Wódki w tym domu nie ma?
Myszka zabrała tacę i wyszła.
— Słuchaj, stary — powiedział Turoń (położył dłoń na ręce Muszyny) — jesteś pijany. Zachowuj się przyzwoicie. Za ścianą śpi dziecko.
Gość odsunął szklankę — kawa chlusnęła na białą serwetę. Wstał przewracając krzesło. — Ty tak do mnie? Tak? — Chwiejąc się zaczął iść w stronę drzwi.
— Zaczekaj, stary! — Turoń podniósł marynarkę z podłogi. W korytarzu narzucił Muszynie na ramiona. Wyszli razem na klatkę.
— Już kamień będzie lepszy — powiedział redaktor. — Poczuje, jak kopnąć, a ty nie!
— Ciszej, ciszej — prosił Henryk. — Tu mieszkają ludzie.
— A ja kto? — krzyknął Muszyna (chwiał się trzymając poręczy). Patrzył chwilę na Turonia, potem zaśpiewał na cały głos: — „Niech nam żyje rezerwa...”
Zeszli na dół i poszli ulicą w stronę miasta. Myszka wyjrzała na balkon. Słyszała coraz dalszy śpiew:
— „Niech nam żyje rezerwa przez wiele długich lat!”
Muszyna zataczał się — byłby upadł, gdyby nie Henryk. Skręcili na ścieżkę między łanami żyta. W zmierzchu nikły ich sylwetki.
Doszli do drewnianego domku przez pola. Lenka była w kuchni, kiedy przewodniczący Turoń — blady, z kroplami potu na czole — zapukał do drzwi. Muszyna, na chwiejnych nogach, stał obok.
— Pani Lenko — powiedział Henryk — na litość boską, niech pani temu człowiekowi przemówi do sumienia!
Lence ramiona zaczęły drżeć. — Ja wiem, ja wiem. Codziennie to samo. I wraca tak późno.
Razem ułożyli pijanego w łóżku. Zdjęli buty, Lenka wyszła, kiedy Turoń ściągnął Muszynie spodnie. Zapach wódki, przepoconej bielizny, nie mytych nóg — wypełniały mały pokój. Muszyna zasnął.
— Biedny człowiek — powiedział Henryk, kiedy wrócił. Długo mył ręce w łazience. Rozmawiał z żoną przez uchylone drzwi.
— Ja nie chcę o tym myśleć — powiedziała Myszka. — Po prostu nie chcę myśleć!
I poszła karmić niemowlę.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.