[1]CZARNA ANDZIA.
(Z opowiadania dziadka Hilarego).
przez Klemensa Junoszę.
[2]
Dawne to bardzo dzieje, kiedy dziadzio gwarzył,
Że ten na zimno dmucha, kto się ciepłem sparzył;
Lecz znać, że to przysłowie niekiedy się myli,
Bo poparzeni nieraz, znowuż się parzyli...
Taka to własność ognia... niby zwolna tleje
Drga słabiuchną iskierką... aż gdy wiatr zawieje;
Wtenczas buchnie płomieniem, jasno się zapali,
I zaleją go wodą... lecz słuchajcie dalej...
I.
W Łukowie, kiedy jeszcze uczyli Pijary,
Był w konwikcie z innemi i dziadzio Hilary...
Już mu i wąsik omszył rumiane jagody
I w jasnych modrych oczach błyszczał ogień młody,
Już od czasu do czasu zerknął na dziewczynę,
A tu trza było w szkole studjować łacinę...
Więc też dziadzio w konwikcie w nieustannej pracy,
Wertował co Wirgili pisał i Horacy,
Bowiem z księdzem Melchiorem, co uczył łaciny,
To nie były przelewki, ani żadne kpiny.
Bo był to człek surowy, o zmarszczonem czole,
A z łacińską mądrością i postrach siał w szkole.
W konwikcie ojciec Melchior mieszkał razem z żaki
I nieraz dobrze nawet dał im się we znaki,
Bo dziadzio wspominając owe czasy złote,
Mówił, że kalafaktor częstą miał robotę.
A on że kalafaktor, chłop szeroki w plecach,
Pełnił różne posługi... w zimie palił w piecach,
Ocierał szkolne ławy i w swoim urzędzie
Piastował także pewne rzemienne narzędzie,
Którem rozum młodzieży napędzał do głowy,
Skoro mu to ksiądz Melchior rozkazał surowy.
O! straszny był ksiądz Melchior z tym kalafaktorem,
Bo ten był trybunałem, ów egzekutorem
I za wszystkie młodzieży niesfornej wyskoki,
Ferowali natychmiast doraźne wyroki,
Gdzie sąd i inkwizycję robiono po cichu,
Lecz z należnem respektem kładąc na drelichu.
[3]II.
Oj śliczna była Andzia, niech ją kaczka zdepcze!
Ustami jak wisienki słodkie słówka szepcze,
W kruczy włos wplata wstęgi ogniste, czerwone,
Nosi biały fartuszek, spódniczkę zielonę,
A gdy zerknie oczyma czarnemi jak tarki,
To choćbyś w trumnie leżał, to cię przejdą ciarki.
Ojciec Andzi co w chórach śpiewał z pierwszej nuty,
Robił dla całej szkoły jałowicze buty.
Był to człek z wielkiem nosem, nabożny jak rzadko,
Nieraz śpiewał godzinki, pracując nad łatką...
I taki dziwny afekt ku uczniom uczuwał,
Że prawie całą szkołę na kredyt obuwał!
Dziś tacy zacni szewcy dawno już wymarli,
Buty robili mocne i nie bardzo darli...
Zwał się ten rodzic Andzi, Przyszczypka Jacenty,
Regularnie co święto zawsze był urżnięty,
Surdut nosił po kostki, wąsy przystrzyżone,
I już czwartą z kolei opłakiwał żonę...
W Niedzielę o dziesiątej gdy do domu wracał,
Zaledwie że się łoża swojego domacał;
Padał nań jak nieżywy... i choć strzelaj z działa,
On ci chrapał tak głośno, że aż chata drżała...
Wtenczas czarna Anulka biegła pod topolę
I na konwikt zwracała oczęta sokole...
A dziadunio Hilary, przez parkan wysoki,
Pośpieszał do niej żwawo jeleniemi skoki.
Świecił bladawy miesiąc, mrugały gwiazdeczki,
A dziadzio koperczaki smalił do dzieweczki
I tak spędzali długie przyjemne godziny,
A potem malam notam miał dziadek z łaciny.
III.
Było to w jakieś święto, ksiądz Melchior był blady,
Na twarzy nosił cierpień, czy też smutków ślady,
Chodził zły i milczący z pochyloną głową
I bardziej niż gdykolwiek spoglądał surowo.
— O! źle, mówili sobie, bracia konwikciarze,
Pewnikiem dzisiaj kogoś pewnikiem ukarze,
Bo zły taki jak nigdy, minę ma ponurą,
A przy obiedzie barszczu nie dotykał z rurą —
[4]
A on tak zawsze barszcze ze smakiem zajadał —
I długo cały konwikt srogość patra badał.
Lecz ksiądz milczał uparcie — pytać go nie śmieli
I w ponurej cichości cały dzień siedzieli;
Ksiądz jednak przez dzień cały chłopców nie zaczépiał,
A już pan Kalafaktor spokojnie zasypiał.
Aż dopiero wieczorem Mateusz od furty,
Popędził gdzieś do miasta, bez czapki, bez kurty,
Widać z księdzem Melchiorem było źle pewnikiem,
Bo po małym kwandransie wrócił z kreiz-fizykiem.
Pan Krajc-fizyk z obwodu figura nie lada,
Połamanym językiem do pacjentów gada,
Był doktór jakich mało — stawiał bańki solo,
Wyrywał zręcznie zęby, jeźli kogo bolą —
I w całym też Łukowie niezmiernie był wziętym,
Bowiem ratował ludzkość każdym instrumentem.
Owego też wieczoru w konwikcie widzieli,
Jak do księdza Melchiora udał się do celi,
I jak zacny krajc-fizyk udając znahoraznachora —
Wspominał Melchiorowi obiad u przeora.
Ksiądz Melchior nic nie przeczył, czasem westchnął cicho,
A niemiec wciąż się przy nim mordował jak licho;
I długo różne dziwne odprawiał herezje,
Aż zapisał nareszcie „sulphuris magnesiae.“
IV.
Cichy bożek uśpienia przebiegł nad Łukowem,
Nikt nie przerwał milczenia ani jedném słowem —
A wpośród ogólnego miłego spoczynku,
Dwóch stróżów bezpieczeństwa chrapało na rynku.
Nad pijarskiemi dachy lekkie chmurki płyną,
To się zbiorą w gromadkę, to w szereg rozwiną,
A wietrzyk ciepły, miły, listkami szeleści,
I cicho z niemi gwarząc swem tchnieniem je pieści —
I tylko blady księżyc, z poza chmur obwodu,
Widział jak ojciec Melchior wybiegł do ogrodu,
Słyszał jak klął niemieckie zamorskie herezje,
Krajc-fizyka, przeora, obiad i magnezję...
Właśnie gdy księżyc srebrne ukazał policzki,
Dziadzio przemknął się cicho przez ogrodu drzwiczki;
Bowiem czarna Anulka, jak zwykle przy święcie,
Pod umówionym drzewem stanąć miała święcie...
Więc dziadzio lekko, zwinnie, sunie się do płota,
Aż tu krzyknie ksiądz Melchior: „a mores! a cnota!
A czym ja aści tego we szkole nauczył,
Żebyś mi się wśród nocy, na romanse włóczył,
Dam ja aści spacery!“
— „Ależ...“
— „Ani piśnij!
Wypiszę ja ci romans, aż się babka przyśni!
Proszę jutro przyjść do mnie.“
...................
Mamże pisać dalej,
Jako tę noc Anulka z dziadkiem opłakali.
Jak pisał kalafaktor sławny Pieprzykowski,
Traktat o obyczajach rzemiennemi głoski!
Po co o tem wspominać, wszyscy już nie żyją,
Myśmy także nie lepsi, chociaż nas nie biją.
V.
Gdy mi to dziadek prawił, spytałem nieśmiało:
— I jakżeż proszę dziadzi z Anulką się stało?
— Eh, odrzekł mi staruszek, cóż to, kochać zbrodnia?
Widzieliśmy się zawsze w poniedziałek do dnia.
Lecz jeżeli Krajc-fizyk odwiedzał Melchiora...
Wtenczas siedziałem w domu — to fatalna pora.
|