>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Czarna Andzia
Podtytuł Z opowiadania dziadka Hilarego
Pochodzenie „Kolce“, 1874, nr 44
Redaktor S. Czarnowski
Wydawca A. Pajewski i F. Szulc
Data wyd. 1874
Druk Aleksander Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CZARNA ANDZIA.
(Z opowiadania dziadka Hilarego).
przez Klemensa Junoszę.


Dawne to bardzo dzieje, kiedy dziadzio gwarzył,
Że ten na zimno dmucha, kto się ciepłem sparzył;
Lecz znać, że to przysłowie niekiedy się myli,
Bo poparzeni nieraz, znowuż się parzyli...
Taka to własność ognia... niby zwolna tleje
Drga słabiuchną iskierką... aż gdy wiatr zawieje;
Wtenczas buchnie płomieniem, jasno się zapali,
I zaleją go wodą... lecz słuchajcie dalej...

I.

W Łukowie, kiedy jeszcze uczyli Pijary,
Był w konwikcie z innemi i dziadzio Hilary...
Już mu i wąsik omszył rumiane jagody
I w jasnych modrych oczach błyszczał ogień młody,
Już od czasu do czasu zerknął na dziewczynę,
A tu trza było w szkole studjować łacinę...
Więc też dziadzio w konwikcie w nieustannej pracy,
Wertował co Wirgili pisał i Horacy,
Bowiem z księdzem Melchiorem, co uczył łaciny,
To nie były przelewki, ani żadne kpiny.
Bo był to człek surowy, o zmarszczonem czole,
A z łacińską mądrością i postrach siał w szkole.
W konwikcie ojciec Melchior mieszkał razem z żaki
I nieraz dobrze nawet dał im się we znaki,
Bo dziadzio wspominając owe czasy złote,
Mówił, że kalafaktor częstą miał robotę.
A on że kalafaktor, chłop szeroki w plecach,
Pełnił różne posługi... w zimie palił w piecach,
Ocierał szkolne ławy i w swoim urzędzie
Piastował także pewne rzemienne narzędzie,
Którem rozum młodzieży napędzał do głowy,
Skoro mu to ksiądz Melchior rozkazał surowy.
O! straszny był ksiądz Melchior z tym kalafaktorem,
Bo ten był trybunałem, ów egzekutorem
I za wszystkie młodzieży niesfornej wyskoki,
Ferowali natychmiast doraźne wyroki,
Gdzie sąd i inkwizycję robiono po cichu,
Lecz z należnem respektem kładąc na drelichu.

II.

Oj śliczna była Andzia, niech ją kaczka zdepcze!
Ustami jak wisienki słodkie słówka szepcze,
W kruczy włos wplata wstęgi ogniste, czerwone,
Nosi biały fartuszek, spódniczkę zielonę,
A gdy zerknie oczyma czarnemi jak tarki,
To choćbyś w trumnie leżał, to cię przejdą ciarki.
Ojciec Andzi co w chórach śpiewał z pierwszej nuty,
Robił dla całej szkoły jałowicze buty.
Był to człek z wielkiem nosem, nabożny jak rzadko,
Nieraz śpiewał godzinki, pracując nad łatką...
I taki dziwny afekt ku uczniom uczuwał,
Że prawie całą szkołę na kredyt obuwał!
Dziś tacy zacni szewcy dawno już wymarli,
Buty robili mocne i nie bardzo darli...
Zwał się ten rodzic Andzi, Przyszczypka Jacenty,
Regularnie co święto zawsze był urżnięty,
Surdut nosił po kostki, wąsy przystrzyżone,
I już czwartą z kolei opłakiwał żonę...
W Niedzielę o dziesiątej gdy do domu wracał,
Zaledwie że się łoża swojego domacał;
Padał nań jak nieżywy... i choć strzelaj z działa,
On ci chrapał tak głośno, że aż chata drżała...
Wtenczas czarna Anulka biegła pod topolę
I na konwikt zwracała oczęta sokole...
A dziadunio Hilary, przez parkan wysoki,
Pośpieszał do niej żwawo jeleniemi skoki.
Świecił bladawy miesiąc, mrugały gwiazdeczki,
A dziadzio koperczaki smalił do dzieweczki
I tak spędzali długie przyjemne godziny,
A potem malam notam miał dziadek z łaciny.

III.

Było to w jakieś święto, ksiądz Melchior był blady,
Na twarzy nosił cierpień, czy też smutków ślady,
Chodził zły i milczący z pochyloną głową
I bardziej niż gdykolwiek spoglądał surowo.
— O! źle, mówili sobie, bracia konwikciarze,
Pewnikiem dzisiaj kogoś pewnikiem ukarze,
Bo zły taki jak nigdy, minę ma ponurą,
A przy obiedzie barszczu nie dotykał z rurą —

A on tak zawsze barszcze ze smakiem zajadał —
I długo cały konwikt srogość patra badał.
Lecz ksiądz milczał uparcie — pytać go nie śmieli
I w ponurej cichości cały dzień siedzieli;
Ksiądz jednak przez dzień cały chłopców nie zaczépiał,
A już pan Kalafaktor spokojnie zasypiał.
Aż dopiero wieczorem Mateusz od furty,
Popędził gdzieś do miasta, bez czapki, bez kurty,
Widać z księdzem Melchiorem było źle pewnikiem,
Bo po małym kwandransie wrócił z kreiz-fizykiem.
Pan Krajc-fizyk z obwodu figura nie lada,
Połamanym językiem do pacjentów gada,
Był doktór jakich mało — stawiał bańki solo,
Wyrywał zręcznie zęby, jeźli kogo bolą —
I w całym też Łukowie niezmiernie był wziętym,
Bowiem ratował ludzkość każdym instrumentem.
Owego też wieczoru w konwikcie widzieli,
Jak do księdza Melchiora udał się do celi,
I jak zacny krajc-fizyk udając znachora
Wspominał Melchiorowi obiad u przeora.
Ksiądz Melchior nic nie przeczył, czasem westchnął cicho,
A niemiec wciąż się przy nim mordował jak licho;
I długo różne dziwne odprawiał herezje,
Aż zapisał nareszcie „sulphuris magnesiae.“

IV.

Cichy bożek uśpienia przebiegł nad Łukowem,
Nikt nie przerwał milczenia ani jedném słowem —
A wpośród ogólnego miłego spoczynku,
Dwóch stróżów bezpieczeństwa chrapało na rynku.
Nad pijarskiemi dachy lekkie chmurki płyną,
To się zbiorą w gromadkę, to w szereg rozwiną,
A wietrzyk ciepły, miły, listkami szeleści,
I cicho z niemi gwarząc swem tchnieniem je pieści —
I tylko blady księżyc, z poza chmur obwodu,
Widział jak ojciec Melchior wybiegł do ogrodu,
Słyszał jak klął niemieckie zamorskie herezje,
Krajc-fizyka, przeora, obiad i magnezję...
Właśnie gdy księżyc srebrne ukazał policzki,
Dziadzio przemknął się cicho przez ogrodu drzwiczki;
Bowiem czarna Anulka, jak zwykle przy święcie,
Pod umówionym drzewem stanąć miała święcie...
Więc dziadzio lekko, zwinnie, sunie się do płota,
Aż tu krzyknie ksiądz Melchior: „a mores! a cnota!
A czym ja aści tego we szkole nauczył,
Żebyś mi się wśród nocy, na romanse włóczył,
Dam ja aści spacery!“
— „Ależ...“
— „Ani piśnij!
Wypiszę ja ci romans, aż się babka przyśni!
Proszę jutro przyjść do mnie.“
...................
Mamże pisać dalej,
Jako tę noc Anulka z dziadkiem opłakali.
Jak pisał kalafaktor sławny Pieprzykowski,
Traktat o obyczajach rzemiennemi głoski!
Po co o tem wspominać, wszyscy już nie żyją,
Myśmy także nie lepsi, chociaż nas nie biją.

V.

Gdy mi to dziadek prawił, spytałem nieśmiało:
— I jakżeż proszę dziadzi z Anulką się stało?
— Eh, odrzekł mi staruszek, cóż to, kochać zbrodnia?
Widzieliśmy się zawsze w poniedziałek do dnia.
Lecz jeżeli Krajc-fizyk odwiedzał Melchiora...
Wtenczas siedziałem w domu — to fatalna pora.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.