Czarna ręka/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarna ręka |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 18.8.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Nikt nie poznałby Rafflesa oraz jego przyjaciela Charleya Branda w dwóch robotnikach, którzy około godziny drugiej w nocy przemykali się chyłkiem pod murami domów. Doszli w ten sposób aż do magazynu jubilera Mortona oświetlonego jaskrawię w obawie przed złodziejami. Raffles zatrzymał się przez chwilę, aby zapalić papierosa. Przeszedł policjant. Raffles rzucił jakieś irlandzkie przekleństwo, splunął kilka razy i oddalił się. Minąwszy parę domów zatrzymał się powtórnie. Znajdował się przed starym budynkiem w czystym angielskim stylu, którego fasada mieściła tylko trzy okna. Na parterze znajdował się sklep z papierami. Rozejrzał się uważnie dokoła. Raffles wyciągnął z kieszeni wytrych i otworzył drzwi wejściowe. Stanął na czatach. Usłyszał na ulicy jakieś kroki. Poczekał aż szelesty zupełnie ustaną. Następnie wyciągnął ze swego ubrania kieszonkową lampę elektryczną. W świetle lampy spostrzegł, że mury zawalone były pakami i belami papieru.
— Nie obawiaj się — rzekł na widok zafrasowanej miny Charleya — magazyny te należą do takiej gałęzi przemysłu, która nie zatrudnia dozorców nocnych. Rzadko znaleźć w nich można przedmiot wart zabrania.
Weszli na strych. Od góry do dołu zawieszony był on płótnami.
— Będziesz musiał nauczyć się trochę wspinania po linach, — rzekł Raffles otwierając okno. Zdejm buty, abyś się nie potknął. Na ulicy nie ma nikogo prócz oswojonych gołębi... Sam również zdjął buty i wślizgnął się przez okienko na dach.
Okoliczne domy wydawały się mieć wszystkie jednakową wysokość.
— Jesteśmy prawie u celu — rzekł Raffles, ruszając w drogę.
Przeszli na drugi dach. John Raffles otworzył małe okienko i wskoczył do środka. Wyciągnął rękę po Charleya.
Znajdowali się na strychu domu w którym mieści się sklep jubilera Mortona.
John Raffles zaopatrzył się we wszystko co potrzebne jest do wypraw nocnych.
Przez niedomknięte drzwi wyszli na klatkę schodową. Zalegały ją kompletne ciemności. Znikąd nie słychać było najmniejszego szelestu.
Lekko zeszli ze schodów trzymając się poręczy.
Raffles skierował się do pomieszczenia, znajdującego się za sklepem. Sądził, że tam właśnie sypiał zazwyczaj jubiler. Ponieważ jubiler miał być podobno w podróży, pokój ten mógł być albo pusty, albo też zajęty przez młodzieńca, podającego się za reprezentanta Mortona.
Raffles przyłożył ucho do drzwi i ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi zaskrzypiały. Raffles uchylił je nieznacznie, wyjął z kieszeni słoiczek ze smarami i nasmarował zawiasy. Dopiero potem wszedł do środka. Przy pomocy ślepej latarki rozglądał się po pokoju. Spostrzegł starożytne meble i łóżko, które stało obok pieca.
Na łóżku tym spał mister Morton.
W pierwszej chwili Raffles nie wierzył własnym oczom. A więc jubiler nie wyjechał w podróż. Zbliżył się na palcach do łóżka i spojrzał. Po kilku chwilach Charley, który pozostał na straży przy drzwiach usłyszał jego głos.
— Goddam! Ten człowiek nie żyje... Chodź tu Charley.
Sekretarz wślizgnął się do pokoju. Światło ślepej latarki Rafflesa padało na twarz jubilera. Lord Lister położył mu rękę na czole. Było lodowate. Potrząsnął nieruchomym ciałem i przyłożył ucho do serca.
Stracone wysiłki! Stali w obliczu śmierci.
Obydwaj przyjaciele poczęli szukać na ciele zmarłego rany. Nie znaleźli żadnej.
Przyczyna śmierci Mortona stanowiła w dalszym ciągu zagadkę.
— Nie ulega kwestia, że człowiek ten został zamordowany — rzekł Raffles do Charleya Branda. — Mamy tu do czynienia z najdziwniejszym morderstwem, z jakim spotykałem się dotąd w życiu. Nie mogę znaleźć na ciele żadnych śladów. Widzisz jednak, że miałem rację. Ubiegłej nocy widziałem zmarłego, w jego sklepie. Dziś zaś po południu ów młodzieniec zapewnił mnie, że mister Morton wyjechał w podróż. Ciekaw jestem w jaki sposób to wszystko zazębia się z sobą, a przede wszystkim chciałbym sprawdzić czy perły zamówione przeze mnie znajdują się w kasie zmarłego.
W tej samej chwili w mieszkaniu, położonym o piętro wyżej, dały się słyszeć jakieś kroki. Raffles spiesznie zgasił latarkę i nadstawił uszu. Słychać było rozmowę dwojga osób. Na górze otwarto jakieś drzwi i głos męski wypowiedział w złej angielszczyźnie, jaką mówią włoscy emigranci, następujące zdanie:
— Mylisz się, mio amigo. Weź w każdym razie ze sobą rewolwer. Zobaczymy...
— Idą tutaj — szepnął Charley Brand. — Co mamy robić?
John Raffles zastanowił się przez chwilę. W pokoju nie było żadnego miejsca, w którym możnaby się ukryć.
— Połóż się obok zmarłego — rzucił krótki rozkaz Raffles i zapalił latarkę.
Charley Brand wślizgnął się do łóżka zmarłego drżąc na całym ciele.
Raffles poprawił kołdrę tak zręcznie, że nikt nie domyśliłby się obecności żywego człowieka. Następnie sam ułożył się z drugiej strony trupa, zgasił lampkę i skurczył się pod kołdrą. Przez mały otwór w kołdrze, lord Lister widział doskonale to, co się działo w pokoju. Od razu poznał młodego człowieka, który przyjął go w sklepie po południu. Towarzyszył mu jakiś starszy jegomość, niosący w ręku naftową lampę. Tak, jak to Raffles przewidział obydwaj mężczyźni zajrzeli pod łóżko, otworzyli szafy i następnie przeszli do sklepu. W kilka chwil potem wrócili.
— Pomyliłeś się — rzekł starszy. — A może wyobrażałeś sobie, że nieboszczyk zmartwychwstał i spaceruje po domu, aby sprawdzić czy wszystko jest w porządku? Uspokój się: zmarły nie ożyje!
Młody człowiek drżąc na całym ciele, chwyci ramię swego towarzysza.
— Zmarły się poruszył!...
— Tchórz z ciebie — odparł Piętro. — Przywidziało ci się.
W tej samej chwili i jego ogarnęło przerażenie. Oczyma rozszerzonymi przez strach obydwaj mężczyźni wpatrywali się w zmarłego.
Prawa ręka nieboszczyka podniosła się powoli i uczyniła w ich kierunku ostrzegawczy ruch.
Z dzikim krzykiem wypadli na korytarz i rzucili się na schody. Raffles i Charley słyszeli jak w popłochu zamykali za sobą drzwi na zasuwę. Wyskoczyli z łóżka.
— Mamy spokój przynajmniej na tę noc — rzekł ze śmiechem Raffles. — Bandyci nie wrócą. Napędziłem im porządnego strachu, poruszając ręką nieboszczyka. Możemy teraz przeszukać ogniotrwałą kasę tak spokojnie, jak gdybyśmy pracowali u siebie w domu. Chodź ze mną do składu. Będziesz stał na warcie przed drzwiami wejściowymi i kiedy usłyszysz, że ktoś zbliża się dasz mi znać, abym mógł schować się za kontuarem. Magazyn jest przecież oświetlony a giorno.
Charley Brand wykonał rozkaz. Raffles tymczasem przystąpił do otwierania ogniotrwałej kasy. Od czasu do czasu Charley dawał umówiony znak. Raffles wówczas schował się za kontuar i przystępował do roboty wówczas, gdy przechodzień znikł. Po półgodzinnej pracy zdołał otworzyć kasę. Wyjął z niej kasetę zawierającą szlifowane diamenty oraz naszyjnik z pereł w oddzielnym pudełeczku. Naszyjnik składał się z osiemnastu pereł indyjskich, wyjątkowo pięknych o jasno-różowawym odcieniu. Poza tym w kasie nie było ani jednego wartościowego przedmiotu. Zamknąwszy ją Raffles wyszedł ze sklepu. W pokoju zmarłego znalazł kwitariusz i kauczukowe pieczątki firmy Morton. Raffles położył pieczątki na kwitach, po czym wyjąwszy z księgi rachunkowej list z podpisem Morton, schował go wraz z pokwitowaniami do swego portfelu.
Razem z Charleyem opuścił sklep jubilera, tą sama drogą, jaką się tu przedostał. W pół godziny później drżąc z zimna i z rękami w kieszeniach szli ulicą Lincolna.