Czarna ręka/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarna ręka |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 18.8.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Około godziny dziewiątej rano Raffles wraz z Charleyem przekroczyli znowu próg składu Mortona.
W sklepie nie zastali nikogo. Dopiero po kilku chwilach zjawił się ten sam młody człowiek, który przyjął ich dnia poprzedniego.
Nie dopuszczając Rafflesa do słowa, młodzieniec zaczął mówić:
— Bardzo mi przykro — twarz jego istotnie zdradzała silne wzruszenie, — że nie jestem jeszcze w stanie sprzedać panu naszyjnika z pereł. Dama, której naszyjnik ten przysłałem, nie zwróciła mi go jeszcze. Obawiam się, że naszyjnik ten został skradziony.
— All right — odparł lord Lister.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni swojej marynarki portfel, w którym leżało formalne pokwitowanie, wystawione przez mister Mortona.
Powróciwszy uprzedniej nocy do domu, lord Lister wypisał na drukach skradzionych, sumę dwuch tysięcy funtów sterlingów, dodając, że w wypadku gdyby mister Morton nie był w stanie dostarczyć naszyjnika, przedstawiającego wartość pięciu tysięcy funtów sterlingów, suma ta ulega zwrotowi.
— Zechce mi pan zwrócić dwa tysiące funtów sterlingów... Rezygnuję z kupna.
Młody człowiek bębnił nerwowo palcami po kontuarze. Nie wiedział co ma odpowiedzieć.
— Nie mam czasu — nalegał klient. — Proszę mi zwrócić moje pieniądze.
— Bardzo mi przykro — odparł sprzedawca. — Mister Morton nie zostawił mi tej sumy. Musi pan zaczekać do jego powrotu.
Widok zbrodniarza przyciśniętego do muru, bawił szczerze Rafflesa.
— I mnie również jest bardzo przykro — rzekł. — Potrzeba mi pieniędzy, ponieważ chcę gdzie indziej kupić naszyjnik z pereł. Daję panu godzinę czasu. Może pan w międzyczasie zatelegrafować do pana Mortona, lub też gdzie indziej poszukać tej sumy. Jeśli w zakreślonym terminie nie otrzymam pieniędzy, wniosę skargę przeciwko panu Martenowi o przywłaszczenie.
Bez ukłonu wyszedł wraz z Charleyem ze sklepu.
Weszli do restauracji, położonej z drugiej strony ulicy.
— Cóż ty na to? — zapytał Charleya w trakcie obiadu. — Czy słyszałeś kiedyś o równie komicznej historii. Zbrodniarze nie szczędzili ani wysiłku ani czasu. Nie zawahali się nawet przed morderstwem, aby stać się panami klejnotów. Tymczasem muszą mnie zostawić cały łup. Wszystkie srebra, znajdujące się w magazynie łącznie z zegarkami i pierścieniami, nie są warte dwóch tysięcy funtów sterlingów.
Po godzinie podniósł się i wszedł do magazynu. Tym razem obok młodego człowieka znajdował się starszy mężczyzna, którego już raz widział.
Raffles spostrzegł, że starszy obrzuca go podejrzliwym spojrzeniem.
— Czy ma pan pieniądze? — zapytał.
— Tak, proszę pana — odparł młody człowiek. — Nie mogąc doczekać się panią Mortona sam wystarałem się o tę sumę.
Otworzył kasę i wyjął z niej kilka paczek banknotów, które wręczył lordowi Listerowi. Raffles przeliczył powoli sumę, i położywszy pokwitowanie na ladzie, włożył banknoty do wewnętrznej kieszeni swojej marynarki.
— Dziwię się, że mister Morton, z którym od wielu lat jestem w stosunkach handlowych, i którego zawsze uważałem za skrupulatnego kupca, przepuści dobrą okazję sprzedaży. Niech go panowie pozdrowią ode mnie, bardzo o to proszę.
Uśmiechnął się ironicznie i wyszedł ze sklepu.
— Maladetto — mruknął w ślad za nim jeden z Włochów.
Raffles zamknął drzwi i rzekł zapalając papierosa:
— Muszę teraz napisać parę słów o tej aferze inspektorowi Baxterowi. Zbyt długo mi próżnuje szef naszego Scotland Yardu.
Taksówka odwiozła ich do domu. W kilka chwil później obydwaj wyszli z mieszkania zmienieni nie do poznania. Raffles miał na sobie mundur kapitana marynarki angielskiej i nosił krótką siwą brodę. Charley Brand zaś przeobraził się w irlandzkiego lokaja o rudej czuprynie.
Po raz trzeci udali się do magazynu jubilerskiego.
Raffles zastał młodego człowieka zajętego odpakowywaniem skrzyń, zawierających złote i srebrne przedmioty.
— Przybyłem w sprawie kupna domu — rzekł Raffles, wyciągając list, na którym widniała pieczątka firmy Morton. — Tydzień temu mister Morton złożył mi tę oto ofertę.
— Przykro mi, że się pan daremnie fatygował. Mister Morton wyjechał.
— Wyjechał? — powtórzył John Raffles ze zdziwieniem. — Ależ pan Morton napisał mi wyraźnie, że będzie mnie oczekiwał w dniu dzisiejszym.
— Mister Morton musiał wyjechać z Londynu w bardzo ważnych sprawach.
— Jest mi to niesłychanie nie na rękę — rzekł gość. Rozporządzam tylko kilku wolnymi godzinami, i jeszcze dzisiejszego wieczora muszę wrócić na pokład mego okrętu. Czy zechciałby pan wobec nieobecności swego pryncypała, pokazać mi cały dom?
Młody człowiek znieruchomiał. Spoglądał niezdecydowanym wzrokiem na Rafflesa i Charleya Branda.
— Oglądałem ten dom już dość dawno — podjął rzekomy nabywca. — O ile sobie przypominam za sklepem znajduje się duży pokój z drzwiami, wychodzącymi na klatkę schodową. Czy mógłbym się w nim rozejrzyć?
Nie czekając na odpowiedź, Raffles wszedł za kontuar. Gdy położył rękę na klamce, aby otworzyć drzwi, prowadzące do pokoju, młody człowiek doskoczył do niego i odepchnął go silnie:
— Proszę się zatrzymać — zawołał. — Mister Morton zakazał mi wyraźnie wpuszczać kogokolwiek do jego prywatnego mieszkania.
— Niech pan nie będzie śmieszny — odparł kapitan kładąc dobrodusznie dłoń na ramieniu sprzedawcy.
Napróżno jednak młodzieniec starał się zwolnić z pod żelaznego uścisku. Zanim wypowiedział słowo Raffles otworzył drzwi.
Okrzyk zdumienia wspaniale odegrany, wyrwał się z jego piersi. Gość spojrzał na łóżko, na którym rysowała się woskowo żółta twarz zmarłego.
Młody człowiek wił się jak piskorz. Kapitan nie puszczał jego ramienia i silnym uderzeniem pięści zwalił go na ziemię. Następnie podbiegł do telefonu i połączył się z centralnym biurem policji w Scotland Yardzie.
— Przyślijcie natychmiast swych najlepszych agentów na ulicę Lincolna pod nr. 16 do jubilera Mortona — rzekł Raffles do dyżurnego urzędnika. W domu tym popełniono morderstwo.
W dziesięć minut potym auto policyjne zatrzymało się przed magazynem. Raffles widział ich przez szyby wystawy.
— Oczywiście, nasz przyjaciel Baxter znajduje się między nimi — rzekł do Charleya. Nie pozostawiłby nikomu innemu zaszczytu wykrycia morderstwa.
Baxter wszedł pierwszy do magazynu. Raffles przedstawił się inspektorowi jako kapitan marynarki brytyjskiej, sir Charles Lobster. W kijku słowach opowiedział mu wszystko i pokazał mu sfałszowany list Mortona.
— Bardzo panu dziękuję, kapitanie — rzekł Baxter, salutując po wojskowemu. Dla większego bezpieczeństwa nałożymy temu młodzieńcowi kajdanki na ręce.
Agenci przystąpili do skrępowania, leżącego na ziemi pseudo-subjekta. W trakcie zakładania mu kajdanków, rękaw jego koszul odchylił się. Detektyw Marholm zwany przez swych kolegów. „Pchłą“, drgnął na widok rysunku na przedramieniu więźnia.
— Proszę spojrzeć na tatuaż, panie inspektorze.
Baxter, agenci, John Raffles i Charley Brand wszyscy zwrócili oczy we wskazanym kierunku. Na lewym przedramieniu widniał wypalony znak czarnej ręki.
— Mamy tu doczynienia z najgorszymi zbrodniarzami — rzekł inspektor Baxter. Ten człowiek należy niezawodnie do zbrodniczej, tajnej organizacji włoskiej zwanej „Camorrą“.
W tej samej chwili w drzwiach, prowadzących do sąsiedniego pokoju, zjawił się towarzysz młodzieńca, trzymając w jednej ręce rewolwer, w drugiej sztylet.
— Maladetto! — zawył. — Czego tu chcecie?
— Przybyliśmy, aby cię zatrzymać — rzekł Baxter.
— Niechaj was wszyscy diabli — odparł Włoch.
Podniósł do góry rewolwer, celując w inspektora. W tej samej chwili, tuż za Baxterem, huknął strzał rewolwerowy. Włoch wypuścił broń z ręki a z jego prawego przedramienia trysnęła krew. Detektywi rzucili się na niego, wyrwali mu z rąk sztylet i mimo wściekłego oporu związali.
— Kto to strzelił? — zapytał Baxter.
— Ja — odparł John Raffles spokojnie i zapalił papierosa,
— Winieniem panu prawdopodobnie życie — odparł inspektor Baxter.
Oficer marynarki uśmiechnął się.
— Jestem szczęśliwy, że zdołałem pana obronić, panie inspektorze. Byłbym niepocieszony, gdyby się panu coś stało.
— Proszę spojrzeć, panie inspektorze — zawołał detektyw Marholm — Ten człowiek nosi również na lewym przedramieniu znak „Comorry“.
Baxter spojrzał na tatuaż, poczym wraz z lekarzem policyjnym skierował się w stronę łóżka. Lekarz oświadczył, że bez sekcji nie można ustalić czy śmierć nastąpiła w sposób gwałtowny.
— Przystąpimy więc do oględzin domu — zarządził inspektor.
W górnych pokojach panował nieporządek, świadczący o tym, że nie były sprzątane od wielu dni. Z części ubrania, porozrzucanych w jednym z pokojów nie trudno było poznać, że zamieszkiwała go kobieta. Napróżno jednak przeszukano cały dom w poszukiwaniu tej kobiety. Inspektor Baxter i Raffles mieli wrażenie, że wydobyliby z niej niejedno. Gdzież mogła się podziewać? W tym samym pokoju Raffles znalazł sztuczną siwą brodę.
Detektywi głowili się długo nad jej przeznaczeniem. Dopiero Raffles wyjaśnił tę zagadkę. Przyłożył brodę do twarzy starszego z więźniów i rzekł ze śmiechem:
— Oto Mister Morton — do złudzenia przypominający prawdziwego Mortona.
Włoch rzucił mu pełne wściekłości spojrzenie. Raffles odgadł jego tajemnicę. Ten sam Włoch ubiegłej nocy ucharakteryzowany na Mortona, pokazywał klejnoty znajdującej się w sklepie damie.
Inspektor Baxter zebrał sąsiadów, aby dowiedzieć się od nich kto w ostatnich czasach pełnił u Mortona obowiązki służącego. Ku wielkiemu zdziwieniu inspektora Baxtera oraz samego Rafflesa wszyscy zgodnie wskazali na starszego z Włochów. Nikt jednak nie potrafił udzielić najmniejszej informacji o tajemniczej damie. Obydwaj członkowie „Camorry“ zachowywali na ten temat grobowe milczenie. Tylko Raffles mógłby udzielić pewnych wskazówek o kobiecie z ślepą latarką. Była to piękna blondynka o wyzywającym wyglądzie. Lord Lister pocieszał się, że wcześniej czy później spotka ją w uczęszczanych przez półświatek restauracjach na Picadilly lub Strandzie.
Pożegnał się z inspektorem Baxterem i przyrzekł nazajutrz odwiedzić go w Scotland Yardzie.
Wyszedł już ze sklepu, gdy Baxter zawołał do detektywa Marholma:
— Biegnijcie za kapitanem... Zapomniałem zapytać go o adres.
Marholm pobiegł za autem Rafflesa, tak szybko jak mu na to pozwalały jego krótkie nogi.
— Zatrzymajcie się, zatrzymajcie — wołał zdyszany.
— Inspektor pragnie zapytać pana o adres — rzekł Marholm — z trudnością łapiąc oddech. — Adres ten musi być ujawniony na protokole.
— Słusznie — odparł Raffles. — Oto moja karta wizytowa. Proszę pozdrowić w moim — imieniu inspektora Baxtera i powiedzieć mu że się bardzo cieszę z uratowania mu życia.
Tu Raffles dał szoferowi znak do odjazdu.
— Nie omieszkam tego uczynić — zawołał Marholm.
Auto ruszyło z miejsca i wkrótce znikło w szeregu innych pojazdów. Marholm wrócił powoli do składu jubilerskiego. Po drodze rozwinął złożoną we dwoje kartę, aby przeczytać adres. Nagle zatrzymał się i krzyknął tak głośno że zwrócił na siebie uwagę przechodniów. Wybuchnął głośnym serdecznym śmiechem. Śmiał się jeszcze wręczając swemu szefowi kartę wizytową.
— Raffles! — zawołał Baxter.
— Tak, Raffles — rzekł Marholm, pękając ze śmiechu. — John Raffles przesyła nam swoją kartę wizytową. Czy nie uważacie przyjaciele, że powinno go się podnieść do godności policjanta londyńskiego.
Uwaga ta wzbudziła ogólną wesołość. Tylko dwaj bandyci nie brali w niej udziału. Wymienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenie. Wiedzieli teraz kto zastawił na nich tak zręcznie pułapkę. W duszy przysięgali krwawą zemstę.