Czarne skrzydła/Lenora/Dwaj dyrektorzy/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarne skrzydła |
Część | Lenora |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1937 |
Druk | „Antiqua”, St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część Lenora Cała powieść |
Indeks stron |
Kotłowało się na kotłowni w te dnie! I wcale nie dlatego, że kotłownia, czyli dziesięć ogromnych pieców, jeden przy drugim, pod rząd — rozpiekłe brzuchy, szumiące ciągłym żarem! Nie dlatego, że stare, od lat dwudziestu pięciu tutaj wmurowane, a jeszcze przedtem pracowały na hucie Katarzyna, ale się kotłowało dlatego, że odwalili stąd starego palacza Szymczyka.
Szymczyka zaś odwalili od tych pieców i od palaczowania nie z przyczyny palców u końca jak agresty rozdętych. Przez nowy wymysł ekonomii palarskiej odwalili, francuski wymysł jaśnie wielmożnego pana dyrektora Coeur‘a.
Coeur przeprowadził swoje: wzdłuż pieców długie sztangi, ciężkimi kulami żelaznymi opatrzone. Podsypujesz, to sztangą ową zamykaj piec, żeby się kocioł nie oziębiał, bo pognie się, popęka, później ciecze. Czyli sztangę pchaj w górę, żeby klapa wentyla opadła. A gdy chcesz przybrać cugu, spychaj znów sztangę na dół, żeby otwarła klapę.
Mechanizmy z żelaza są ciężkie i oporne. Z czego wszystkiego razem powstało dla palaczy na „Erazmie“ prawdziwe piekło. Wygartać miał spod ściany i raz po raz przyrzucać, boć to płonie hyc-myk! Raz po raz wieszać się na sztandze i raz po raz do góry podpychać.
Jak ich tu było pięciu wytrawnych palaczy, co nawet przeszli kurs piecowy u erazmowskiego mechanika, wszyscy pięciu szaleli do ostatniego zmysłu.
A dopiero gdy zjawił się nadspodziewanie sam pan dyrektor Coeur w skórzanym palcie! Kopalnianymi siwoszami zajechał. We wrotach półotwartych siwosze łbami pomachują, a tu palacze w myczeniu pieców, świstach pary i buzowaniu ognia i w świetle tego miejsca wąskiego, piekielnego, niby pięć małp spoconych rzucają się do łopat i na sztangi! Podnoszą, opuszczają, mało w te brzuchy ogniste do środka nie powłażą.
Szymczyk wsparłszy się obiema rękami na żelastwie, aby sztangę w dół zsunąć popisowo, nie dał rady. Zupełnie nie dał rady! I z braku sił, i z ogromnego przejęcia ważną dyrektorską osobę.
Wtedy to Coeur, wyżarte Francuzisko, przyskoczył w połyskujących skórach, obiema dłońmi wsparł się silnie na rękach Szymczyka, ze słowami: — Musi być mocniej, mocniej!
Wtedy to pod naporem dyrektora pękły ręce Szymczyka. Bryznęła z nich nabrana woda, z wszystkich palców i z wielkich agrestów na dłoni.
— Nie możesz tu pracować — huknął Coeur przez szum pary i wycie rusztów do zmienionego na twarzy Szymczyka. — Nie możesz tu pracować!!
Nie może?... Na takie sprawy i wypadki mają jeszcze palacze swe organizacyjne miłosierdzie. Podzielą się piecami najsłabszego, który w cichej umowie uprząta popiół i wywozi z kotłowni. Stało się tak z Szymczykiem. Uznał się za pomocnika, żelazną taczką wywoził i wywoził, i skromnie milczał w przerażonej radości...
Przerażona była, ma się rozumieć: że przy piecach po tylu latach nie ostał się na starość. A znów radość: że dalej chodzi przy kotłowni. Aż niespodzianie, spadło wymówienie pracy.
Kotłowało się w te dnie na kotłowni, koledzy po dawnemu zwieszali się na sztangach, a inaczej znów kotłowało w myślach Szymczyka. Wszystko naraz i nic, i znowu to miejsce utracone: ogień pomidorowy, siny i fioletowy, na rusztach rozpostarty, skrzeczącym miałem czarnym pokropion.
Tak nachodziło Szymczyka w dzień przedostatni, dziś rano tutaj. Rozduszone przez Coeura, szmatami owiązane ręce opuszczał i nie patrzył na taczki dymiące, i nie słuchał dokoła, i nie widział a tylko szumem wnętrznej żałoby zapytywał: — no i któż to tu jesteś, żywy ogniu?! I po co masz te iskry?! A znów co znaczy woda biała nad tobą, w owych kotłach, kroplami bryzgająca?!
Gdy niespodzianie światło dzienne przeleciało przez ciemną kotłownię, w uchylonych wrotach stanął dyrektor Kostryń.
Przeszedł po rozdeptanej desce mimo wszystkich pieców, krwawym spojrzeniem sprawdził wszystkie aparaty, a w Szymczyku rozstąpiło się i na kolana padło przed ogromną pokusą: gdyż takie rzeczy bywają na kopalni nawet w czasie redukcji! Zredukowany spotka gdzie dyrektora i zapłacze, i pokorę okaże, i skruchę, a wtedy! Wtedy może uzyskać powrócenie do pracy...
Przed tą wielką pokusą jechał Szymczyk taczkami od dziesiątego pieca. Kostryń szedł przodem. Wykierowali się tak aż za wrota, przedzieleni dymem napełnionych taczek.
W obliczu prawdy wszystkich ugniecionych towarzyszów, stąd aż po wszystkie krańce — żadnego wyrazu nie mógł powiedzieć Szymczyk! A wobec żalu swego za tą pracą wszystkie i najpodlejsze słowa pchały mu się do ust.
Aż schło do samych trzewiów.
Uszedłszy spory kawałek za kotłownię opuścił taczki i przystanął na poczerniałym śniegu. Łachmany rąk pozawijanych wraził sobie do ust i trwał. I aby nie osłabiać powagi klasy robotniczej, nie ruszał się z miejsca, tylko prosił samego siebie... Gorzkim gardłem, we łzach popiołem wyżartych prosił samego siebie o zachowanie powagi klasy robotniczej.
Dyrektor Kostryń znikł za siwym czworobokiem płuczki. Znikła ostatnia nadzieja Szymczyka.
Trzeba było zapytać palaczy, wyrzucał sobie Kostryń idąc dalej wzdłuż gmachu płuczki — czy Coeur nie przechodził przez kotłownię? Inżynier Coeur...
Prześwietne ulepszenia pana inżyniera Coeura! Ulepszenia te musiał Kostryń otaczać specjalną pieczą.
Wszedł pośpiesznie do gmachu dyrekcji. Na korytarzu trwała przeciętna cykanina dzwonków normalnego urzędowania. W głębi na samym końcu dopiero błyszczy napis:
RENE COEUR
Obok stolika z bloczkami dla zapisywania interesantów stali obaj woźni. Ostrzyżeni przy skórze maszynką. Wedle stanowczego życzenia Coeura. Dwa twarde, kwadratowe łby. Kostryń zajrzał im bezmyślnie w oczy. Stanek i Frydrych. Pamiętał nazwiska tych olbrzymów. Wypowiedział je teraz głośno.
Nie pozwolili sobie na uśmiech, tylko powietrze, czy też jakby wzmożona gotowość usługi zaszumiała im w piersiach.
Na palcach wszedł do swego biura. Zalane było słońcem. Olbrzymie szyby przestronnej kancelarii lśniły ciskając tęczowe pryzmaty na plikę papierów rozłożonych przed wielkim, pontyfikalnym kałamarzem. Dyrektor Kostryń rozglądał się po ścianach, jakby tu znalazł się pierwszy raz w swym życiu: diagramy rocznego wydobycia z Erazma za kilka ostatnich lat i plany kopalni. Nie cierpiał owych planów.
Lazło to, rozpinało się, snuło, przędło po ścianach, blade, szare, popielate, niczym skomplikowany, z cieniusieńkich kolanek i chrząstek zbudowany pasożyt.
Kostryń zamaczał pióro, by odrobić dzienną porcję podpisów. Gdy oto z rozłożonych papierów wysnuła się perspektywa kancelaryj, którymi trzeba będzie przejść do Coeura. Kostryń zadzwonił. Spytał woźnego szeptem, czy pan dyrektor Coeur jest już u siebie?
— Jest od samego rana.
Kostryń jął podpisywać papiery. Bez czytania. Na tym przecie polegało stanowisko takiego dyrektora krajowego, że podpisuje to tylko, co uzyska przedtem parafę Francuza. W wiadomym kąciku arkuszów szukał owej parafy. Kilka błahych linijek, zwiniętych w nikły kształt zeschniętego pajączka.
Kostryń zatrzymał się uważnie nad aktem, opatrzonym stemplami rozlicznych władz. Widział tu między innymi piękny, kaligraficzny, zakrętasem opatrzony podpis pana Kapuścika. Wymęczony, zawiły tasiemiec w sprawie dołów ustępowych czy też kanałów dla więzienia miejscowego.
Przepełnione było już dawno, komendant skarżył się, że nie ma gdzie odprowadzać odchodów więźni, czyli ekskrementów, „zwanych powszednio kałem“. Woda z huty Katarzyny, podmywająca Zielone, roznosiła owe odchody po całym przedmieściu.
Kostryń wstał. Obrównał teczkę, obciągnął kamizelkę i warknął krótko w stronę okien, za którymi latały przez promienie słońca czarne płachetki kurzu węglowego:
— Nie dopuszczę do strejku.
Wierzył w policję, starostwo, województwo, w kazania kanonika, w ministra Handlu i Przemysłu, można się nawet ostatecznie ułożyć z ministrem Pracy. Wierzył w pobliskie koszary jazdy, w Coeura, w umowę z Drążkiem. Ale, jeżeli więzienie jest już przepełnione, to na wypadek czegoś na kopalni, jak choćby wczoraj z Falkiewiczem, kto pierwszy będzie musiał pokazać się tłumowi?! Na kopalnianym placu!?
Stał jeszcze wciąż przy biurku, by odczekać...
Szybki wiatr poganiał za oknami płachty ciemnego pyłu, zwijał je i rozwijał, wydłużał, piętrzył i znów przylatywały z daleka, zza czworogrannego gmachu płuczki, od strony kopalnianych torów kolejowych, wielkie, łukami ciemnymi roztoczone, niby skrzydła czarne, ciche i pośpieszne. Ruch owych skrzydeł lekki a nieistotny rozdmuchał nagle w Kostryniu stare, potworne wspomnienie o nadkaspijskiej kopalni...
Uśmiechnął się przebiegle i wytrawnym krokiem poczciwości ruszył z teczką pod pachą przez wszystkie kancelarie. U drzwi, opatrzonych napisem — DYREKTOR ADMINISTRACYJNY, RENE COEUR — orzeźwiła Kostrynia myśl błoga a potworna zarazem: ostatecznie można Coeura zawsze obłaskawić, jako przyszłego zięcia... Zjeżył się z obrzydzenia, lecz było już za późno, otwierał ciężkie drzwi do Coeura.
Coeur głowy nawet nie uniósł znad olbrzymiego biurka. Wydał się Kostryniowi, zresztą jak zawsze na początku każdego spotkania; niezmiernie wielkim i barczystym. I jak zawsze, ów osobliwy zapach Coeura, czy też spraw z nim związanych, czy też obcości, jakby zapach topionego karmelu, łączonego z wonią cygara.
Kostryń zatrzymał się przed biurkiem na którymś kwadracie posadzki. Przez szerokie okna widać było pnie owocowych drzewek, rude trawniki dyrekcyjnego ogródka i dymiące pasma dalekich kamieniołomów.
Jeszcze chwilę odczekał. Nakoniec skupił wszystką energię, zbliżył się do biurka i wyjąkał, blady z wrażenia: — No i cóż tam ten kwartet francuski!
— Kwartet francuski będzie koncertował w Polsce wcześniej, niż przypuszczano. Znakomici instrumentaliści jadą potem na Bałkany, ale złapiemy ich po drodze. Zdążymy, zdążymy na pewno.
Coeur patrzył Kostryniowi w oczy i uśmiechał się. Dziecinnie, serdecznie. Czemuż nie prosił siedzieć? Krzesło stało tuż obok. Na znak samodzielności przedreptał Kostryń dwa kroczki w lewo, potem w prawo, znów w lewo.
— Otóż to, otóż to, otóż to — szepnął nareszcie. Brakło mu słów. Po czym wszystko stało się samo przez się. Niespodzianie dla samego siebie usiadł. Reasumował całą sytuację od wiecu leadera Mieniewskiego, aż do tych ośrodków fermentu, które przedstawia ksiądz Kania.
Szeroką twarz Francuza pokrył cień, wiśniowe źrenice krążyły czujnie za spojrzeniem Kostrynia. Ferment, który przedstawia ksiądz Kania: czyli, że dusza robotnicza, ostoja spokojnych warunków pracy jest bardzo wzburzona! — Kostryń westchnął żałośnie. Rzeczy takich nie słyszy się, fizycznie słyszeć ich nie można, a jednak Kostryń przysiągłby, że wznoszące się wolno ku górze powieki Coeura wydały dźwięk! Dźwięk zardzewiałych sprężyn! Coeur przekręcił się na krześle. Nie słuchał.
Z przyzwyczajenia szukał wśród rysów twarzy Kostrynia podobieństwa z młodą jego córką. Jak gdyby twarz Zuzy poczynano z tej samej zasady lecz wykończono inaczej. Znacznie lepiej. Oczywiście, wmieszała się tu uroda matki.
— Ils mangent — zakończył Kostryń długi okres — les ostrużyny ziemniaków.
Słyszało się to wszędzie na świecie. Wszędzie, stale, zawsze. Jedzą ziemniaki, czy banany, czy też ryż, fasolę czy sago, kukurydzę, czy siemię i mają za mało. I wszędzie, kauczuku, nafty, węgla, cynku, miedzi też za mało... I ciągle trzeba więcej!
Coeur ziewnął.
Wszędzie padają z głodu, a jest ich coraz więcej. W normalnych czasach Coeur wzruszyłby ramionami. Dziś słuchał. Wiadomości, otrzymane z Paryża, były tak mętne! Wielka akcja połączenia rudy alzackiej z westfalskim węglem wciąż jeszcze utykała. Czy „Erazm“ wraz z kompleksem tutejszym przystąpi do tej akcji?!... Połączy się z przyszłym westfalsko-alzackim koncernem, czy pójdzie przeciw?!
Wielki strejk na „Erazmie“ i w Zagłębiu całym mógł wpłynąć zasadniczo na wszystkie pertraktacje. Instrukcja centrali z Paryża nakazywała zwłokę. Więc czekać, czy nie czekać?... Trzeba tu było zachować samodzielność, nie tyle „Erazma“, co przede wszystkim własnej ceny....
Własnej ceny. Westfalczycy dawali wciąż jeszcze za mało! Cóż dawali, u diabła! Że go zostawią tu jako dyrektora? Małą podwyżkę w gaży i w tantiemach? Za to, że dopuściwszy do awantur tutaj, do strejku, do zamieszek, zdeprecjonuje cenę „Erazma“ jako wkładu Towarzystwa?
Westfalczycy?! Byli zawsze ci sami, wszędzie bez względu na nazwę, narodowość czy rasę. Szukał dla nich nafty w Południowej Ameryce, później węgla w Azji, miedzi w Kongo, nafty w Rumunii, potem na Sumatrze. Dawali wciąż za mało.
— Ja też jem ostrużyny, — przerwał nagle Kostryniowi i uśmiechnął się, jak przed chwilą, gdy go zagadnięto o ów kwartet francuski. Przypomniało się bowiem Coeurowi, że parę tygodni temu on sam stał przed innym, ważniejszym biurem, przed biurem centrali Towarzystwa w Paryżu, i także tłumaczył tam coś podobnego? To samo o swoich ostrużynach...!
Zawsze dla wszystkich same ostrużyny, a kto zjada ziemniaka? Więc strejkować? Pójść na rękę westfalskiemu koncernowi?... Czy też zostać wiernym swemu Towarzystwu i nie strejkować?
Przewalało się to przez Coeura już od dni dziesięciu. Nie spał po nocach. Tłukł z Zuzą w tennisa całymi godzinami. Przestał pić czarną kawę, herbatę — tylko rumianek z miętą. Przed snem moczył nogi w zimnej wodzie i zawijał pod kołdrą ręcznikiem dla odkrwienia mózgu. Niecierpliwił się, judził, męczył i w końcu zatracał zupełnie w takich oto błahych wątpliwościach.
Gadanina Kostrynia nie mogła mieć żadnego wpływu na decyzję. Coeur dziwił się tylko, dlaczego ten człowieczek mały, nikły, wciąż bryzgający łzami, stoi tu jeszcze przed biurkiem, gada, plecie i przeszkadza?
— Pan rozumie, dyrektorze — skarżył się Kostryń — że w moim wypadku, odpowiedzialnego dyrektora, wszystko sprowadza się właśnie do odpowiedzialności. Zła wentylacja kopalni, wyprowadzamy powietrze szybem wyjazdowym, nie można przecież! Wszystkie nasze maszyny żal się Boże! Prawda, nie warto robić inwestycyj, akt dzierżawny wygasa za lat piętnaście. Owszem, ale za bezpieczeństwo ludzi ja odpowiadam, ja!
Coeur nie słuchał. Czekał cierpliwie, za ile zechce autochton sprzedać znów tę odpowiedzialność. Nie była warta nowych wkładów.
Kostryń cztery razy zaczynał tę sprawcę, cofał się i znów do niej wracał. Aż nakoniec, malutki, drżący, z włosami zjeżonymi, purpurowy ze wstydu wyjąkał, że znosi ciężary odpowiedzialności i lęk ustawiczny, i nienawiść powszechną przez przywiązanie do Towarzystwa.
— Przywiązanie do tak wielkiego Towarzystwa! — krzyknął Kostryń niesamowicie. — Chodzi tu więc o drobiazg. Bez żadnego ryzyka dla Towarzystwa. Chodzi o odrobinę szczerości. By mógł człowiek rozumieć, choć troszeczkę rozumieć tego, komu służy. Odrobina szczerości! By mógł człowiek wypośrodkować do czego zmierza Zarząd Towarzystwa, które przecież...
Coeur podniósł się z fotela. Pod ciemnymi brwiami wiśniowe źrenice stanęły nieruchomo w niebieskich białkach. — Pan sądzi, panie dyrektorze Kostryń, że ja, dyrektor administracyjny, wiem coś więcej od pana?!?
Jak gdyby nagle miejsce, na którym stał Kostryń, samo w górę podskoczyło: dyrektor odpowiedzialny schwycił się oburącz za piersi, wciągnął łapczywie powietrze, obiegł biurko ogromne dokoła z okrzykiem: — Więc i panu nie mówią?! Więc i panu nie mówią?!? W takim razie, kochany dyrektorze, w takim razie sami rozporządzimy! Nie może tu być strejku! Nie może! Och, nie może!! Dążymy do spokoju, to jasne, do status quo. Przede wszystkim powinien znaleźć się winny wczorajszej awantury. Wiem, że to jest Falkiewicz.
Należy dla przykładu natychmiast zredukować.
— Co pan wie o Falkiewiczu? —
— Narzeka, nudzi. Stary już jest. Za stary może? Zarzuca mi ostatnio niedokładności w planach. Które sam wykonywa.
Coeur machnął niedbale ręką. Czyli, sądził przezornie Kostryń, że Falkiewicz jako ofiara donosu to za mało. Coeur czeka na więcej.
Kostryń skulił się i pogłaskawszy delikatnie powietrze nad kolanami Coeura opowiedział wszystko co zrobił dotąd w sprawie strejku: rozmowy z posłem Drążkiem. Położenie Domu Ludowego. Sprawa podatków Towarzystwa płaconych ewentualnie w Warszawie. Sprawa księdza Kani. Spojrzał uważnie: ciemna, brązowa twarz Francuza nie zdradzała śladu zadowolenia.
Trzeba było teraz ofiarować najlepszy kąsek — sprawę syna Mieniewskiego. Młodzieniec ten, jak okazuje się, przyjechał tu do Osady Górniczej z bombami. Można go aresztować każdej chwili. — Kostryń westchnął głęboko, potem dodał: — Zapewniam pana, że tu nie chodzi o moje stare porachunki z ojcem, leaderem Mieniewskim. Chodzi mi tu o pana. Bo jeżeli mają być bomby w robocie, to na kogoż skierowane, jak nie na przedstawiciela obcego kapitału przede wszystkim.
— Młody Mieniewski, panie dyrektorze Kostryń, chce z panem robić interesy handlowe. Nie myśli o żadnych zamachach. — Coeur wstał i zostawiając Kostrynia przed biurkiem, przesiadł się na kanapę. Więcej we wszystkich personaliach ufał donosom Supernaka, portiera, niż swoim dyrektorom.
— Ze mną interesy?!
— Tak, z panem.
Na policzki Kostrynia wystąpiły fioletowe plamy. Przerażenie mieniło się w wybałuszonych oczach. Coeur wodził jeszcze chwilę wzrokiem po głowie swego dyrektora, po czym przestał go widzieć. Długoletnie bowiem doświadczenie organizatora ustalało pewien aksjomat, w danej chwili nader konkretny: gdy ferment wśród tubylców przechodzi na tło religijne, zaczyna się istotne niebezpieczeństwo. Ważną więc w całej tej gadaninie mogła być tylko afera owego księdza, tego jakiegoś Kani. Czy stary, rozwlekły klej — myślał Coeur o górnikach tutejszych — nie zakipi przedwcześnie! Gdyby wykipiał przedwcześnie, w żywiołowych rozruchach, cena administracyjnego dyrektora dla Westfalczyków mogłaby nagle przestać istnieć.
— Ze mną interesy handlowe?! — szeptał Kostryń.
— Milcz pan! — Coeur odwrócił się tyłem na kanapie. Zamknąwszy oczy tarł policzkami po szorstkim, zakurzonym pluszu wysokiego oparcia. Strejk nie rozwiązywał ostatecznie niczego. Przyjedzie delegat z Paryża, ugodzą się: strejk mógł zaledwie przygotować odpowiednie nastroje. Gdyby jednak alzacko-westfalskie Towarzystwo odezwało się wcześniej, dało jakieś warunki?... Strejk nie, ale w porę nadarzająca się na „Erazmie“ katastrofa mogłaby znacznie ułatwić Westfalczykom pertraktacje z paryskim Towarzystwem.
— O jakie niedokładności chodziło Falkiewiczowi?
— O jakie niedokładności? — Ba, czy Coeur nie dostaje przypadkiem pomieszania zmysłów?! Układa się planową akcję, a oto nagle błahy szczegół zaprząta dyrektora administracyjnego tak dalece. — Niedokładności? O ile sobie przypominam, chodziło Falkiewiczowi o trzeci poziom, coś tam przy starych ogniach.
Coeur sam zmniejszył na ostatnim rysunku strefę tych starych ogni. Tym samym powiększył na planach przestrzeń węgla, który bez narażenia kopalni na „przebitkę“ do owych starych ogni, można rzekomo wybrać z danego przodka górniczego. Gwałtowane wątpliwości markszajdera rozwiał zwykłym dyrektorskim manewrem, odsyłając geometrę do Kostrynia, który przecież podpisem swym odpowiadał zawsze za wszystkie plany kopalni.
— Trzeci poziom, na wschód od pochylni A, na ósmym chodniku.
W miarę, jak Kostryń wymieniał nazwy, dyrektor administracyjny nie odwracając oczu od deseniu kanapy uśmiechał się. Nienawidził swego konsorcjum. Byli to ludzie — brakło mu nazwy na odpowiednie określenie! Jedna taka przebitka do starych ogni nieopatrznie z pobliskiego chodnika, z najzwyklejszego przodka górniczego wybita może oddać na pastwę płomieni całą kopalnię...
Nie myślał o tym. Tyle tylko, że owo miejsce, wykazane na planach czerwonym kolorem, blisko głównego szybu, pomiędzy kątem chodnika wodnego a powietrznego, utrwalało się coraz silniej w pamięci Coeura. Tak mocno, tak przejrzyście, że widział je przed sobą, rozróżniał doskonale, nawet tu, właśnie tu, teraz, na szarym deseniu kanapy.
— Panie Kostryń! — Coeur siadł na kanapie.
Kostryń zbliżył się na palcach.
— Przede wszystkim proszę pana, aby pan przestał nareszcie samodzielnie myśleć. Słyszy pan? Żadnych kompromisów. Żadnych umów z Drążkiem. Żadnych zmian na miejscu delegatów kopalnianych. Słyszy pan?! W najbliższym terminie naznaczy pan posiedzenie Rady Kopalń i Hut, z delegatami Związku. Na posiedzeniu tym nie ustąpimy ani na włos. Słyszy pan?!
Kostryń pokiwał głową radośnie, jak zawsze w obliczu szefa. Dopiero po chwili uświadomił sobie niepojętą zaprawdę ważność decyzji. Za oknami kancelarii Coeura kurzyły przecież zwykłe rude kamieniołomy, tymczasem dyrektor odpowiedzialny Kostryń dostrzegał tam właśnie teraz jak gdyby widok z okien własnej kancelarii: od torów kolejowych wiejące czarne opończe miału węglowego...
— To znaczy, że będzie strejk! — wykrzyknął.
Coeur zerwał się z kanapy i trzęsąc rękami wydał z siebie przeciągły syk.
Kostryń uciekł na palcach. Wracał przez długą amfiladę kancelaryj, nie patrząc na nikogo, nie widząc nic, głuchy, ślepy, niepewny na osłabłych nogach, jak gdyby wracał tędy przez własne rozdeptane serce. Dopiero u siebie w biurze ułożywszy starannie teczkę z papierami skoczył we framugę okna. Schował się. Aby odczekać, nie czuć, nie pamiętać!
Czarne opończe, półkola, skrzydła lotnego węgla leciały wciąż od torów. Wśród wirów i okrążeń powiewnego pyłu ukazywała się wciąż ta sama myśl potworna, straszna, najstraszliwsza: że gdyby Coeur zechciał, gdyby chciał — za kilka słów łaskawszych oddało by mu się chyba nawet córkę!!...